173291.fb2
Wiercił się w łóżku przez całą noc, ale nie mógł zasnąć. Miał przed oczami obraz zaszczutego Maurizia, który rzuca butem w kierunku swoich prześladowców – komiczny i desperacki zarazem gest biednego uciekiniera. „Ukarzcie mnie!” – zawołał, a wszyscy odczytali ten okrzyk w najbardziej oczywisty i wygodny dla siebie sposób: „Ukarzcie mnie, ponieważ zgwałciłem i zamordowałem, ukarzcie mnie za mój grzech”. A jeśli chciał przez to powiedzieć coś zupełnie innego? Co on mógł mieć na myśli? Ukarzcie mnie, bo jestem inny, ukarzcie, bo za bardzo kochałem, ukarzcie za to, że w ogóle się urodziłem… Można by tak w nieskończoność, lecz komisarz zatrzymał się na kilku pierwszych możliwościach. Nie lubił zapuszczać się w rejony tandetnej filozofii i literatury, a poza tym wiedział, iż najlepszym sposobem na uwolnienie się od tego obsesyjnie powracającego obrazu i krzyku nie było stawianie sobie ogólnikowych pytań, lecz konfrontacja z faktami. A do niej doprowadzić mogła tylko jedna droga. I dopiero w chwili, kiedy to pomyślał, udało mu się na dwie godziny zmrużyć oczy.
– Wszyscy – powiedział do Mimi Augella, wchodząc do komisariatu.
Po pięciu minutach podwładni stanęli przed nim w jego gabinecie.
– Spocznij – powiedział Montalbano. – To nie będzie oficjalne zebranie, tylko spotkanie przyjaciół.
Mimi usiadł, dwóch czy trzech zrobiło to samo, a reszta nie ruszyła się z miejsca. Grasso, zastępca Catarelli, opierał się o futrynę drzwi, strzygąc uchem, czy nie dzwoni telefon.
– Wczoraj komisarz Augello powiedział mi coś, co mnie zabolało. Zaraz po tym, jak podano do wiadomości, że Di Blasi został zastrzelony. Powiedział mniej więcej tak: gdybyś to ty prowadził śledztwo, ten chłopak by żył. Mogłem odrzec, że dochodzenie zostało mi odebrane przez kwesturę, więc nie ponoszę żadnej odpowiedzialności. I z formalnego punktu widzenia to prawda. Ale komisarz Augello miał rację. Kiedy kwestor wezwał mnie, żeby mi odebrać sprawę zabójstwa pani Licalzi, uniosłem się honorem. Nie sprzeciwiłem się, nie protestowałem. Dałem mu do zrozumienia, że mam go w dupie. I w ten sposób przegrałem życie człowieka. Bo nie ma najmniejszych wątpliwości, że żaden z was nie strzeliłby do biednego, nierozgarniętego chłopca.
Nigdy nie słyszeli, żeby tak mówił. Słuchali go oszołomieni, bali się głośno oddychać.
– Myślałem o tym przez całą noc i podjąłem decyzję. Pociągnę to dochodzenie.
Kto zaklaskał pierwszy? Montalbano zdołał przekuć wzruszenie w ironię.
– Już wam mówiłem, jakie z was kutasy, więc nie każcie sobie tego powtarzać. Sprawa – mówił dalej – została już odłożona ad acta. Więc jeśli wszyscy się zgadzacie, musimy działać jak załoga okrętu podwodnego, wystawiając nad powierzchnię tylko peryskop. Muszę was uprzedzić: jeśli dowiedzą się o tym w Montelusie, każdy z nas może mieć poważne kłopoty.
– Komisarz Montalbano? Mówi Emanuele Licalzi.
Montalbano przypomniał sobie, że doktor już dzwonił, Catarella mu mówił, ale on zapomniał o tym na śmierć.
– Przepraszam, ale wczoraj wieczorem miałem…
– Ależ nie szkodzi, komisarzu, nie ma o czym mówić. A poza tym od wczorajszego wieczoru sytuacja się zmieniła.
– Co pan ma na myśli?
– To, że jeszcze wczoraj po południu zapewniano mnie, iż w środę rano będę mógł wracać z biedną Michelą do Bolonii. Dziś rano zadzwoniono do mnie bardzo wcześnie z kwestury i poinformowano, że potrzebują jeszcze trochę czasu, że pogrzeb będzie mógł się odbyć dopiero w piątek. A więc postanowiłem wyjechać i wrócić w czwartek wieczorem.
– Już pan na pewno wie, że sprawa…
– Tak, oczywiście, ale nie chodzi mi o sprawę. Pamięta pan, że podczas naszej rozmowy wspominaliśmy o samochodzie, o twingo? Czy mogę już zlecić komuś sprzedaż auta?
– Zróbmy tak, doktorze: samochód odwieziemy do warsztatu, z którym współpracujemy na stałe. To my wyrządziliśmy szkodę, więc musimy też pokryć straty. Jeśli pan sobie życzy, mogę zlecić właścicielowi warsztatu, żeby znalazł jakiegoś kupca.
– Jest pan niezwykle uprzejmy, komisarzu.
– Proszę zaspokoić moją ciekawość: co pan zrobi z willą?
– Ją też wystawię na sprzedaż.
– Mówi Nicolo. No więc mam, czego chciałem.
– Możesz mówić jaśniej?
– Sędzia Tommaseo wezwał mnie dzisiaj na czwartą.
– A czego od ciebie chce?
– No wiesz! Twoja bezczelność nie zna granic! Wpuszczasz w maliny i nie wiesz, jakie mogą być konsekwencje? Oskarży mnie, że zataiłem przed policją ważne informacje. A jak odkryje również, że nie wiem, jak się nazywa jeden ze świadków, to będzie wpierdol. Zobaczysz, że jeszcze mnie pośle do więzienia.
– Odezwij się potem.
– Pewnie! Chyba po to, żebyś mi raz w tygodniu przynosił do pierdla pomarańcze i papierosy.
– Słuchaj, Galluzzo, chcę się widzieć z twoim szwagrem, dziennikarzem Televigaty.
– Już go zawiadamiam, komisarzu.
Kiedy doszedł do drzwi, ciekawość wzięła górę.
– Ale… czy chodzi o coś, co mógłbym może wiedzieć?
– Galluzzo, nie tylko mógłbyś, lecz musisz! Chcę, żeby twój szwagier współpracował z nami przy sprawie pani Licalzi. Skoro nie możemy działać jawnie, musimy posłużyć się telewizjami prywatnymi, udając, że dziennikarze zbierają informacje na własną rękę. Proste?
– Jak drut.
– Czy myślisz, że twój szwagier będzie miał ochotę nam pomóc?
Galluzzo wybuchnął śmiechem.
– Komisarzu, jeśli pan go poprosi, by powiedział przed kamerami, że księżyc jest z koziego sera, to powie. Przecież on dosłownie umiera z zazdrości.
– O kogo?
– O Nicolo Zito, komisarzu. Mówi, że pan go faworyzuje.
– To prawda. Wczoraj wieczorem Zito wyświadczył mi przysługę i wpadł w kłopoty.
– I teraz chce pan wpędzić w kłopoty mojego szwagra?
– Decyzja należy do niego.
– Nie ma sprawy. Proszę tylko powiedzieć, o co chodzi.
– A więc sam mu powiedz, co ma zrobić. Proszę, weź to. To zdjęcie Micheli Licalzi.
– Kurde, jaka ładna!
– W redakcji twój szwagier ma pewnie zdjęcie Maurizia Di Blasi. Widziałem je, kiedy podawali wiadomość o zabójstwie. W serwisie o pierwszej, a także w serwisie wieczornym, twój szwagier musi pokazać te dwa zdjęcia, jedno obok drugiego, w tym samym ujęciu. Musi powiedzieć, że jest pięciogodzinna dziura między wpół do ósmej wieczorem w środę, kiedy pani Michela pożegnała się ze swoją przyjaciółką, a północą, kiedy widziano, jak w towarzystwie jakiegoś mężczyzny idzie w kierunku willi. Twój szwagier chciałby zatem wiedzieć, czy ktoś może dostarczyć informacji o tym, co działo się z panią Licalzi pomiędzy jedną godziną a drugą. A lepiej: czy ktoś o tej porze widział ją w towarzystwie Maurizia. Jeśli zaś tak, to gdzie. Jasne?
– Jak słońce.
– Od tej pory biwakujesz w Televigacie.
– Co to znaczy?
– To znaczy, że tam siedzisz, jak gdybyś był redaktorem. Kiedy tylko ktoś zareaguje na ten materiał, każesz przełączyć telefon do siebie i porozmawiasz. A potem mi wszystko przekażesz.
– Salvo? Mówi Nicolo Zito. Muszę ci znowu przeszkodzić.
– Coś nowego? Przysłali cię karabinierzy?
Ale Nicolo nie miał ochoty do żartów.
– Czy możesz natychmiast przyjechać tu, do redakcji?
Montalbano bardzo się zdziwił, widząc w studiu Nicolo mecenasa Orazia Guttadauro, osławionego specjalistę od prawa karnego, obrońcę wszystkich mafiosów z prowincji Montelusa i wielu spoza jej granic.
– Komisarz Montalbano, cóż to za miły widok! – zawołał adwokat.
Nicolo wydawał się lekko zmieszany. Komisarz spojrzał pytająco na dziennikarza: co tu robi Guttadauro?
Zito odpowiedział mu na głos.
– To właśnie pan mecenas dzwonił do mnie wczoraj, to on był na polowaniu.
– Aha – powiedział komisarz.
Im mniej się mówiło w obecności Guttadaura, tym lepiej. To nie był człowiek, któremu należało ufać.
– Słowa, które wielce szanowny obecny tu pan redaktor wypowiedział w telewizji – zaczął adwokat tonem, którego zazwyczaj używał podczas rozpraw – sprawiły, że poczułem się dosłownie jak gnida!
– Jezu, a co ja takiego powiedziałem? – spytał zatroskany Nicolo.
– Użył pan dokładnie następujących określeń: „nieznany myśliwy” i „anonimowy rozmówca”.
– Tak, ale co w tym jest obraźliwego? Mówi się również o nieznanym żołnierzu…
– …i o anonimowym darczyńcy – dorzucił Montalbano, który zaczynał się dobrze bawić.
– No, jakże to?! – drążył adwokat, jak gdyby nie słyszał tego, co mówią. – Orazio Guttadauro oskarżony o tchórzostwo?! Nie zdzierżyłem, i oto jestem.
– Ale dlaczego przyszedł pan do nas? Pańskim obowiązkiem było pojechać do Montelusy, do komisarza Panzacchiego, i powiedzieć mu…
– Chyba wam się, chłopcy, całkiem zebrało na żarty. Przecież Panzacchi stał o dwadzieścia metrów ode mnie, a opowiedział całkiem inną bajkę! Jeśli będą mieli dać wiarę jemu lub mnie, to przecież jasne, że posłuchają jego! Czy pan wie, ilu moich klientów, osób o nieposzlakowanej opinii, zostało obciążonych i skazanych w wyniku kłamliwych zeznań policjantów lub karabinierów? Setki!
– Przepraszam, panie mecenasie, ale czym różni się pańska wersja od wersji komisarza Panzacchiego? – spytał Zito, którego dosłownie zżerała ciekawość.
– Jednym szczególikiem, wielmożny panie.
– Jakim?
– Tym, że mały Di Blasi nie miał broni.
– No nie! Nie wierzę. Czy utrzymuje pan, że funkcjonariusze z oddziałów specjalnych strzelali z zimną krwią, tylko dla przyjemności zabijania?
– Powiedziałem jedynie, że Di Blasi był bez broni. Tamci myśleli, że jest uzbrojony, bo trzymał coś w ręku. To było tragiczne nieporozumienie.
– A co trzymał w ręku?
Głos Nicolo Zito stał się ostry.
– Swój but, przyjacielu.
Dziennikarz osunął się na krzesło, adwokat mówił dalej.
– Uznałem za swój obowiązek powiadomić o tym fakcie opinię publiczną. Myślę, że moje obywatelskie sumienie…
I w tej chwili Montalbano zrozumiał grę Guttadaura. Nie było to zabójstwo mafijne, więc występując jako świadek, nie mógł zaszkodzić żadnemu ze swoich klientów. Zapewniał sobie opinię przykładnego obywatela, a przy okazji wrabiał policję.
– Widziałem go również poprzedniego dnia – powiedział adwokat.
– Kogo? – spytali równocześnie Zito i Montalbano, każdy zagubiony w swoich myślach.
– Małego Di Blasi, a kogo? To doskonały teren do polowań. Zobaczyłem go z daleka, nie miałem lornetki. Kulał. Potem wszedł do groty, usiadł przy samym wlocie, na słońcu, i zaczął jeść.
– Chwileczkę – wtrącił Zito. – Jak rozumiem, utrzymuje pan, że chłopak ukrywał się w grocie, a nie w swoim domu? Przecież miał do niego zaledwie kilka kroków!
– Cóż mam powiedzieć, mój drogi Zito? Chyba tylko to, że jeszcze poprzedniego dnia, przechodząc przed domem Di Blasich, widziałem, że furtka jest zamknięta na kłódkę wielką jak kufer. Jestem pewny, że on nawet na chwilę nie wszedł do tego domu. Może nie chciał skompromitować rodziny, kto wie?
Montalbano był pewny dwóch rzeczy. Po pierwsze, adwokat gotowy był zaprzeczyć wersji szefa oddziałów specjalnych również co do miejsca, w którym ukrył się chłopak, przez co zatrzymanie jego ojca, inżyniera, zostałoby zakwestionowane z bolesnymi dla Panzacchiego skutkami. Po drugie… w tej kwestii komisarz wolał najpierw uzyskać potwierdzenie.
– Czy może pan zaspokoić moją ciekawość, mecenasie?
– Na pańskie rozkazy, komisarzu.
– Skoro pan bez przerwy poluje, to kiedy pan bierze udział w rozprawach?
Guttadauro uśmiechnął się do niego, Montalbano uczynił to samo. Zrozumieli się w lot. Najprawdopodobniej adwokat nigdy w życiu nie był na polowaniu. Ci, którzy to wszystko widzieli i którzy go tutaj przysłali, musieli być przyjaciółmi tych, których Guttadauro nazywał swoimi klientami, a ich cel mógł być tylko jeden: doprowadzić do skandalu w kwesturze w Montelusie. Trzeba było grać ostrożnie, komisarz nie lubił mieć w nich sprzymierzeńców.
– Czy to pan mecenas kazał ci mnie wezwać? – spytał dziennikarza.
– Tak.
A więc o wszystkim wiedzieli. Także o tym, że wyrządzono mu krzywdę. Spodziewali się, że pragnie zemsty, więc postanowili się nim posłużyć.
– Pan wie już zapewne, mecenasie, że ja nie prowadzę tej sprawy, która zresztą i tak została zamknięta.
– Tak, ale…
– Nie ma żadnego ale, panie mecenasie. Jeżeli naprawdę chce pan wypełnić obywatelski obowiązek, proszę iść do sędziego Tommaseo i opowiedzieć swoją wersję wydarzeń właśnie jemu. Do widzenia.
Odwrócił się plecami i wyszedł. Nicolo wybiegł za nim, schwycił go za ramię.
– Ty już o tym wiedziałeś! Wiedziałeś już o tym bucie! I dlatego chciałeś, żebym zapytał Panzacchiego o broń!
– Tak, Nicolo, wiedziałem. Ale radzę ci nie wspominać o tym w swoim serwisie. Nie ma dowodów, że sprawy mają się tak, jak mówi Guttadauro, choć chyba to jednak prawda. Bądź ostrożny.
– Przecież sam mi mówisz, że to prawda!
– Postaraj się zrozumieć, Nicolo. Mogę się założyć, że adwokat nawet nie wie, gdzie jest ta grota, w której ukrył się Maurizio. To marionetka, którą za sznurki pociąga mafia. Jego przyjaciele dowiedzieli się czegoś i uzgodnili między sobą, że będzie im na rękę to wykorzystać. Zarzucają do morza sieć i mają nadzieję, że za jednym zamachem wyłowią Panzacchiego, kwestora i sędziego Tommaseo. Niezłe trzęsienie ziemi. Ale tym, który powinien wciągnąć sieć na barkę, musi być ktoś silny, czyli ja, zaślepiony, jak sądzą, żądzą zemsty. Już rozumiesz?
– Tak. Jak mam się umawiać z adwokatem?
– Powtórz mu to, co ci powiedziałem. Niech idzie do sędziego. Zobaczysz, że odmówi. A więc wszystko, co usłyszałeś od Guttadaura, powiesz sędziemu ty sam, słowo po słowie. Jeśli nie jest głupi, a głupi nie jest, zrozumie, że jemu też coś grozi.
– Przecież on nie ma nic wspólnego ze śmiercią Maurizia.
– Ale podpisał akt oskarżenia jego ojca, inżyniera. A tamci są gotowi zaświadczyć, że Maurizio nigdy nie ukrył się w swoim domu w Raffadali. Jeśli Tommaseo chce ratować skórę, musi rozbroić Guttadaura i jego przyjaciół.
– Niby jak?
– A bo ja wiem?
Skoro już był w Montelusie, skierował się w stronę kwestury z nadzieją, że nie natknie się na Panzacchiego. Szybko zbiegł do sutereny, gdzie mieściła się sądówka, i od razu wtargnął do gabinetu szefa.
– Dzień dobry, Arqua.
– Dzień dobry – odpowiedział tamten chłodno, jak gdyby był górą lodową. – Czy mogę być w czymś pomocny?
– Przejeżdżałem tędy i przyszło mi coś do głowy.
– Jestem bardzo zajęty.
– Nie wątpię, ale zajmę panu dosłownie minutę. Chciałbym się czegoś dowiedzieć o bombie, którą Di Blasi próbował rzucić w funkcjonariuszy.
Doktor Arqua zachował kamienną twarz.
– Nie mam obowiązku pana informować.
Czy to możliwe, że umiał tak nad sobą panować?
– Ależ, panie kolego, niech pan będzie tak miły. Wystarczą mi trzy informacje: kolor, rozmiar i marka.
Arqua wydawał się szczerze zdziwiony. W jego oczach zarysowało się wyraźne pytanie, czy Montalbano przypadkiem nie zwariował.
– O czym pan mówi?
– Pomogę panu. Czarna? Brązowa? Czterdziesty trzeci? Czterdziesty czwarty? Mocassino? Superga? Varese?
– Spokojnie – powiedział Arqua bez potrzeby, wierny regule, że z wariatami trzeba postępować ostrożnie. – Proszę za mną.
Montalbano posłuchał. Weszli do pomieszczenia, gdzie stał duży, biały półokrągły stół. Krzątali się przy nim trzej ludzie w białych kaftanach.
– Caruana – powiedział Arqua do jednego z nich – pokaż komisarzowi Montalbano granat.
Kiedy ten otwierał stalową szafę, Arqua mówił dalej.
– Jest rozbrojony, ale kiedy nam go tutaj przywieźli, był niebezpieczny.
Wziął plastikowy worek, który podał mu Caruana, i pokazał komisarzowi.
– Stary OTO, na wyposażeniu naszego wojska w tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim roku.
Montalbano nie mógł wydobyć z siebie głosu. Patrzył na zdemontowany granat, jakby to była waza z okresu Ming, którą właśnie wypuścił z rąk.
– Czy pobraliście odciski palców?
– Wielu nie dało się odtworzyć, ale dwa, należące do Maurizia Di Blasi, były wyraźne, kciuk i wskazujący prawej dłoni.
Arqua położył torbę na stole, oparł dłoń na ramieniu komisarza i wypchnął go na korytarz.
– Proszę wybaczyć, to wszystko moja wina. Nie wiedziałem, że kwestor odbierze panu śledztwo.
To, co uznał za chwilowe zaćmienie zdolności umysłowych Montalbana, przypisał szokowi po zawodowej porażce. W sumie z tego doktora Arqua był jednak całkiem dobry chłopak.
Szef sądówki bez wątpienia mówił szczerze – myślał Montalbano, jadąc w kierunku Vigaty. Nie mógł być tak znakomitym aktorem. Ale jak można rzucić granatem, przytrzymując go tylko kciukiem i palcem wskazującym? Jeśli nim rzucisz w ten sposób, co najwyżej możesz rozwalić sobie jaja. Arqua powinien był znaleźć ślady również znacznej części nasady dłoni. Lecz jeśli sprawy miały się tak, jak myślał, to w jaki sposób faceci z oddziałów specjalnych przycisnęli do granatu dwa palce Maurizia? Kiedy tylko zadał sobie w myślach to pytanie, zjechał na przeciwległy pas i ruszył z powrotem do Montelusy.