173291.fb2 G?os Skrzypiec - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 17

G?os Skrzypiec - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 17

16

Rano Montalbano pojawił się w komisariacie w ciemnoszarym garniturze, bladoniebieskiej koszuli, miał krawat w zgaszonych kolorach i czarne buty.

– Jak z żurnala – ocenił Mimi Augello.

Komisarz nie mógł powiedzieć, że ubrał się tak na recital skrzypcowy, który miał się rozpocząć o dziewiątej trzydzieści, bo Mimi uznałby go za niespełna rozumu. I słusznie, bo cała ta sprawa wyglądała na epizod z domu wariatów.

– Wiesz przecież, muszę iść na pogrzeb – wybąkał.

Wszedł do gabinetu, usłyszał telefon.

– Salvo? Mówi Anna. Przed chwilą zadzwonił do mnie Guido Serravalle.

– Z Bolonii?

– Nie, z Montelusy. Powiedział, że mój numer dała mu kiedyś Michela. Wiedział, że się przyjaźniłyśmy. Przyjechał na pogrzeb, zatrzymał się w „Albergo della Valle”. Spytał, czy pójdziemy potem na obiad. Wyjeżdża po południu. Co mam robić?

– W jakim sensie?

– Nie wiem, ale wydaje mi się, że będę się czuła nieswojo.

– A niby dlaczego?

– Pan komisarz? Mówi Emanuele Licalzi. Czy będzie pan na nabożeństwie żałobnym?

– Tak. O której się rozpoczyna?

– O jedenastej. Potem, prosto z kościoła, samochód z trumną odjedzie do Bolonii. Czy ma pan jakieś nowości?

– Nic ważnego, na razie. Czy zatrzyma się pan w Montelusie?

– Do jutra rana. Jestem umówiony z agencją nieruchomości w sprawie sprzedaży willi. Mam pojechać tam po południu z ich agentem, chce ją zobaczyć. Aha, wczoraj wieczorem, w samolocie, widziałem Guida Serravalle, przyleciał na pogrzeb.

– Musiało to być krępujące – wymknęło się komisarzowi.

– Tak pan uważa?

Doktor Emanuele Licalzi opuścił przyłbicę.

– Proszę się pospieszyć, właśnie zaczyna – powiedziała pani Clementina, prowadząc go do pokoiku przy salonie. Usiedli w skupieniu. Pani Vasile Cozzo założyła z tej okazji długą suknię. Wyglądała jak dama Boldiniego, tyle że starsza. Dokładnie o dziewiątej trzydzieści maestro Barbera rozpoczął koncert. I po niespełna pięciu minutach komisarz poczuł coś, co go dziwnie poruszyło. Miał wrażenie, że w pewnej chwili dźwięk skrzypiec stal się głosem, głosem kobiety, która prosi, żeby ktoś ją wysłuchał i zrozumiał. Powoli, lecz nieuchronnie, nuty zmieniały się w sylaby, a raczej w głoski, i wyrażały lament, składając się na bolesną pieśń o antycznym wręcz dostojeństwie, która chwilami dotykała zenitu palącego, tajemniczego tragizmu. Ten poruszający głos kobiety mówił, że istnieje jakiś potworny sekret, który może zostać zrozumiany tylko przez kogoś, kto potrafi całkowicie poddać się dźwiękowi, jego fali. Zamknął oczy, głęboko wstrząśnięty i wzruszony. Ale w duszy odczuwał również zdziwienie: jak to się stało, że skrzypce tak bardzo zmieniły brzmienie od ostatniego razu, kiedy je słyszał? Nie otwierając oczu, poddał się temu głosowi. I zobaczył siebie samego, jak wchodzi do willi, jak przemierza salon, otwiera kredens, bierze do ręki futerał ze skrzypcami… Oto co go dręczyło, szczegół, który nie pasował do reszty! Świetlista eksplozja, do której doszło w jego głowie, wydobyła z niego jęk.

– Wzruszyło to również pana? – spytała pani Clementina, ocierając łzę. – Jeszcze nigdy tak nie grał.

Koncert musiał zakończyć się właśnie w tej chwili, bo kobieta włączyła telefon, który poprzednio odłączyła od gniazdka, wybrała numer i zaczęła bić brawo.

Tym razem komisarz, zamiast się do niej przyłączyć, wziął słuchawkę do ręki.

– Maestro? Mówi komisarz Montalbano. Koniecznie muszę z panem porozmawiać.

– Ja z panem też.

Montalbano odłożył słuchawkę, potem impulsywnie objął panią Clementinę, pocałował ją w czoło i wyszedł.

Drzwi otworzyła gospodyni-administratorka.

– Napije się pan kawy?

– Nie, dziękuję.

Cataldo Barbera wyszedł mu naprzeciw z wyciągniętą ręką.

O tym, jak będzie ubrany, komisarz myślał, wchodząc po schodach. Zgadł bez pudła: maestro, który był mężczyzną drobnej budowy, o białych włosach, czarnych, małych oczach o bardzo intensywnym spojrzeniu, miał na sobie świetnie skrojony frak.

Jedyną rzeczą, która nie pasowała do reszty, był biały jedwabny szalik, owinięty wokół dolnej części twarzy. Okrywał nos, usta i brodę, odsłaniając jedynie oczy i czoło. Był spięty złotą szpilką.

– Proszę się rozgościć – powiedział uprzejmie Barbera, prowadząc komisarza do dźwiękoszczelnego gabinetu.

W środku stał kredens z pięciorgiem skrzypiec, skomplikowany zestaw stereo, regały biurowe ze stłoczonymi płytami CD, płytami winylowymi i taśmami, a także biblioteka, biurko i dwa fotele. Na biurku leżały jeszcze jedne skrzypce, widocznie te, na których maestro dopiero co skończył grać.

– Dziś grałem na skrzypcach Guarnieriego – potwierdził przypuszczenia komisarza maestro, wskazując je palcem. – Mają niezrównane brzmienie, niebiańskie.

Montalbano był z siebie zadowolony: choć nie znał się na muzyce, wyczuł, że brzmienie skrzypiec różniło się od tego, które słyszał na poprzednim koncercie.

– Trzymać w rękach podobny skarb to dla skrzypka, proszę mi wierzyć, prawdziwy cud.

Westchnął.

– Niestety, będę je musiał zwrócić.

– Nie należą do pana?

– Bardzo bym pragnął, ale niestety nie! Tyle że nie wiem, komu mam je zwrócić. Miałem dzisiaj zadzwonić do kogoś z komisariatu, żeby wyłożyć problem. Ale skoro pan tu jest…

– Do pańskiej dyspozycji.

– Widzi pan, te skrzypce należały do biednej pani Licalzi.

Komisarz czuł, że ma nerwy naciągnięte jak struny; gdyby maestro musnął go smyczkiem, na pewno wydałby dźwięk.

– Mniej więcej dwa miesiące temu – zaczął maestro Barbera – ćwiczyłem przy otwartym oknie. Usłyszała mnie pani Licalzi, która właśnie tędy przechodziła. Wie pan, że ona się znała na muzyce? Przeczytała moje nazwisko na domofonie i postanowiła się ze mną spotkać. Była na moim ostatnim koncercie w Mediolanie; potem miałem się wycofać, ale wtedy nikt jeszcze o tym nie wiedział.

– Dlaczego?

Pytanie zadane tak wprost zaskoczyło maestra. Wahał się tylko przez chwilę, następnie wyjął szpilkę i powoli rozluźnił szalik. Potwór. Nie miał połowy nosa, a górna warga, zupełnie zżarta, odsłaniała dziąsło.

– Czyż nie jest to wystarczający powód?

Okręcił się znowu szalikiem, wpiął szpilkę.

– Toczeń. Bardzo rzadki, nieuleczalny przypadek o postępującym działaniu. Jak mógłbym się pokazać publiczności?

Komisarz był mu wdzięczny za to, że natychmiast owinął się szalikiem. Nie można było na to patrzeć, widok był przerażający i robiło się od niego niedobrze.

– A zatem to piękne i uprzejme stworzenie w trakcie rozmowy wspomniało, że posiada skrzypce po pradziadku, lutniku z Cremony. Dodała, że kiedy była małą dziewczynką, mówiło się w rodzinie, że ten instrument jest wart fortunę, ale ona nie przykładała do tego wagi. W wielu rodzinach istnieją takie legendy o cennym obrazie czy statuetce, która jest rzekomo warta miliony. Jednak jakoś dziwnie mnie to zainteresowało. Kilka dni później zadzwoniła do mnie, przyjechała samochodem i zawiozła do willi, którą dopiero co postawiła. Kiedy tylko zobaczyłem instrument, proszę mi wierzyć, poczułem, że coś we mnie wybucha, jak gdyby poraził mnie prąd. Były dość zniszczone, ale wystarczyłoby niewiele pracy, żeby je przywrócić do doskonałej formy. To był Andrea Guarnieri, komisarzu, rozpoznawalny po bursztynowym lakierze o nadzwyczaj promiennej mocy.

Komisarz popatrzył na skrzypce. Szczerze mówiąc, nie widział w nich niczego promiennego. Ale on przecież na muzyce się nie znał.

– Spróbowałem – powiedział maestro – i przez dziesięć minut grałem wniebowzięty razem z Paganinim, z Ole Bullem…

– Jaką mają cenę na rynku? – spytał komisarz, który w odróżnieniu od rozmówcy zazwyczaj fruwał przy ziemi.

– Cenę?! Na rynku?! – powtórzył ze zgrozą maestro. – Taki instrument nie ma ceny!

– No dobrze, ale gdybyśmy jednak chcieli przeliczyć…

– Czy ja wiem?… Dwa, trzy miliardy.

Czy dobrze usłyszał? Tak, dobrze.

– Uzmysłowiłem pani Licalzi, że nie może ryzykować, pozostawiając instrument takiej wartości w niezamieszkanej praktycznie willi. Zaczęliśmy się zastanawiać nad rozwiązaniem, również dlatego, że chciałem uzyskać fachowe potwierdzenie moich podejrzeń, że był to Andrea Guarnieri. Zaproponowała, żebym je wziął do domu. Wolałem nie brać na siebie takiej odpowiedzialności, ale umiała mnie przekonać, nie chciała nawet poświadczenia. Odwiozła mnie z powrotem, a ja dałem jej w zamian moje skrzypce, które miała włożyć do futerału od guarnieriego. Gdyby je ukradli, niewielka strata: są warte kilkaset tysięcy lirów. Nazajutrz rano zadzwoniłem do Mediolanu, do mojego przyjaciela, który w dziedzinie skrzypiec jest absolutnie najwybitniejszym ekspertem. Jego sekretarka powiedziała mi, że jeździ po świecie i nie wróci przed końcem miesiąca.

– Przepraszam – przerwał mu komisarz. – Niedługo wrócę.

Wybiegł, pędem dotarł do komisariatu.

– Fazio!

– Na rozkaz!

Nabazgrał coś na kartce, podpisał, dla uwiarygodnienia przystawił pieczęć komisariatu.

– Chodź ze mną.

Wsiadł do swojego samochodu, zatrzymał niedaleko kościoła.

– Wręcz tę kartkę doktorowi Licalzi. Musi ci dać klucze do willi. Ja nie mogę tam iść; jeśli wejdę do kościoła i ludzie zobaczą, że rozmawiam z doktorem, domysłom nie będzie końca.

Po pięciu minutach jechali do dzielnicy Tre Fontane. Wysiedli, Montalbano otworzył drzwi. W środku unosił się mocny, dławiący zapach, wywołany nie tylko tym, że okna były zamknięte. Spraye sądówki również robiły swoje.

W towarzystwie Fazia, który nie zadawał żadnych pytań, otworzył kredens, wziął futerał ze skrzypcami, wyszedł, zamknął drzwi.

– Zaczekaj, chcę coś zobaczyć.

Skręcił za róg domu i poszedł na zaplecze, gdzie nigdy wcześniej nie zaglądał. Ujrzał tam jakby szkic do tego, co w przyszłości miało się stać rozległym ogrodem. Po prawej stronie, tuż przy domu, rosło duże drzewo morwowe, usiane małymi jaskrawoczerwonymi owocami o kwaśnawym smaku, które Montalbano jadł w dzieciństwie pełnymi garściami.

– Wejdź na najwyższą gałąź.

– Kto? Ja?

– Nie, twój brat bliźniak.

Fazio niechętnie się ruszył. Miał już swoje lata, bał się, że spadnie i skręci sobie kark.

– I czekaj tam na mnie.

– Pewnie, przecież jako chłopiec uwielbiałem Tarzana.

Montalbano wszedł na piętro i włączył światło w sypialni. Tutaj zapach aż dusił w gardle. Podniósł rolety, nie otwierając okien.

– Widzisz mnie?!- spytał głośno Fazia.

– Tak, świetnie.

Wyszedł z willi, zamknął drzwi, ruszył do samochodu.

Fazia nie było, został na drzewie, czekał, aż komisarz powie mu, co ma robić.

Kiedy wysadził Fazia przed kościołem i polecił mu zwrócić klucze doktorowi Licalzi („powiedz mu, że może będą nam jeszcze potrzebne”), ruszył w stronę domu maestra Catalda Barbery. Wbiegał po schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz. Maestro otworzył. Był już bez fraka, miał na sobie spodnie i golf; biały szalik ze szpilką był ten sam co przedtem.

– Proszę wejść – powiedział Barbera.

– Nie ma potrzeby, maestro. Tylko kilka chwil. Czy to jest ten sam futerał, w którym były skrzypce Guarnieriego?

Maestro wziął go do ręki, przyjrzał mu się uważnie i oddał.

– Wydaje mi się, że tak.

Montalbano otworzył futerał i nie wyjmując z niego skrzypiec, zapytał:

– Czy to właśnie ten instrument pan dał pani Licalzi?

Maestro cofnął się o dwa kroki, z wyciągniętą ręką, jak gdyby chciał odsunąć od siebie jakiś koszmar.

– Ależ czegoś takiego nie dotknąłbym nawet jednym palcem! Coś podobnego! To produkcja seryjna! Obraza dla prawdziwych skrzypiec!

A więc miał potwierdzenie tego, co odkrył przed nim głos skrzypiec. Ba, wręcz wyciągnął na powierzchnię! Ponieważ nieświadomie zarejestrował to od razu: różnicę pomiędzy zawartością a futerałem. Była oczywista nawet dla niego, który na skrzypcach się nie znał. A tak dla ścisłości, to nie znał się na żadnym instrumencie.

– Nawiasem mówiąc – podjął Cataldo Barbera – te, które dałem pani Licalzi, były skromniutkiej wartości, ale bardzo przypominały guarnieriego.

– Dziękuję, do widzenia.

Zaczął schodzić.

– A co ja zrobię z guarnierim? – spytał zdziwiony maestro. Nic z tego nie rozumiał.

– Proszę na razie trzymać te skrzypce u siebie. I grać na nich tak często, jak pan tylko może.

Wkładano trumnę do karawanu, przed bramą kościoła leżało mnóstwo wieńców. Emanuele Licalzi stał w otoczeniu ludzi, którzy składali mu kondolencje. Wydawał się niezwykle poruszony.

Montalbano podszedł do niego i odciągnął go na bok.

– Nie spodziewałem się tylu osób – powiedział doktor.

– Pańska żona była bardzo lubiana. Czy otrzymał pan klucze? Chyba znów muszę o nie poprosić.

– Będą mi potrzebne od szesnastej do siedemnastej. Muszę pokazać dom agencji nieruchomości.

– Będę to miał na uwadze. Proszę posłuchać. Kiedy pan wróci do willi, zauważy pan pewnie, że w kredensie nie ma skrzypiec. Wziąłem je, zwrócę panu wieczorem.

Doktor był zaskoczony.

– Czy ma to coś wspólnego ze sprawą? To rzecz bez żadnej wartości.

– Musimy zdjąć z nich odciski – skłamał Montalbano.

– Skoro tak, to proszę pamiętać, że trzymałem je w rękach, bo chciałem je panu pokazać.

– Pamiętam doskonale. Aha, doktorze, zwykła i prosta ciekawość: o której godzinie wyleciał pan wczoraj z Bolonii?

– Jest taki samolot, który wylatuje o osiemnastej trzydzieści, potem trzeba się przesiąść w Rzymie i o dwudziestej drugiej jest się w Palermo.

– Dziękuję.

– Komisarzu, przepraszam, proszę pamiętać o twingo.

Do diabła z tym samochodem!

Wśród rozchodzących się ludzi zobaczył Annę Tropeano, która rozmawiała z wysokim, bardzo dystyngowanym czterdziestolatkiem. Musiał to być Guido Serravalle. Zauważył też Giallombarda, zawołał go.

– Dokąd idziesz?

– Do domu na obiad, komisarzu.

– Przykro mi, ale nie pójdziesz.

– Jezu, właśnie dzisiaj, kiedy żona sama zagniotła makaron!

– Zjesz sobie wieczorem. Czy widzisz tych dwoje? Tę ciemnowłosą panią i tego mężczyznę, którzy tam rozmawiają?

– Tak.

– Nie możesz go tracić z oczu. Zaraz będę w komisariacie, informuj mnie co godzinę. Co robi, dokąd idzie.

– Dobrze – powiedział Giallombardo z rezygnacją.

Montalbano zostawił go i podszedł do Anny. Nie widziała, jak się zbliża. Rozpromieniła się, kiedy przy nich stanął. Obecność Serravallego ewidentnie sprawiała jej przykrość.

– Jak się masz, Salvo?

Przedstawiła ich sobie nawzajem.

– Komisarz Salvo Montalbano, pan Guido Serravalle.

Montalbano podjął aktorskie zadanie.

– Przecież znamy się przez telefon!

– Tak, oddałem się do pańskiej dyspozycji.

– Pamiętam doskonale. Przyjechał pan na pogrzeb?

– Nie mogło mnie tutaj nie być.

– Rozumiem. Czy wyjeżdża pan dzisiaj?

– Tak, opuszczam hotel około szóstej. Mam samolot z Punta Raisi o dwudziestej.

– Dobrze, dobrze – powiedział Montalbano. Wydawał się szczęśliwy, że wszystkim wszystko idzie jak najlepiej i że mogą liczyć nawet na sprawność linii lotniczych.

– Wiesz – powiedziała Anna, przybierając pozę światową i luźną – pan Serravalle zapraszał mnie właśnie na obiad. Pójdziesz z nami?

– Byłbym szczęśliwy – podjął Serravalle, dzielnie przyjmując cios.

Twarz komisarza natychmiast zasnuła nieskrywana, głęboka przykrość.

– Ach, gdybym tak wcześniej wiedział! Niestety, jestem już zajęty.

Wyciągnął rękę do Serravallego.

– Bardzo miło było mi pana poznać. Choć okoliczności właściwie nie pozwalają tak mówić.

Przestraszył się, że przesadził, robiąc z siebie idealnego kretyna. Za bardzo poddał się roli. I rzeczywiście, Anna patrzyła na niego oczami, w których rysowały się dwa znaki zapytania.

– Usłyszymy się, Anno, prawda?

W drzwiach komisariatu wpadł na Mimi, który właśnie wychodził.

– Dokąd idziesz?

– Jeść.

– Co wy, kurwa, wszyscy myślicie tylko o jednym?!

– Przecież jest pora obiadowa, więc niby o czym mielibyśmy myśleć?

– Kogo mamy w Bolonii?

– Jako burmistrza? – spytał zaskoczony Augello.

– Pierdolę burmistrza Bolonii! Czy mamy w tamtejszej kwesturze przyjaciela, który mógłby nam udzielić informacji w ciągu godziny?

– Zaczekaj… Guggino, pamiętasz go?

– Filiberto?

– Tak, on. Przenieśli go tam w zeszłym miesiącu. Jest szefem wydziału do spraw cudzoziemców.

– Idź i zjedz sobie swoje spaghetti z małżami i posyp je parmezanem – powiedział za całe podziękowanie Montalbano, patrząc na niego z pogardą. Bo niby jak miał patrzeć na kogoś, kto posypuje małże parmezanem?

Była dwunasta trzydzieści pięć. Miał nadzieję, że Filiberto jest jeszcze w pracy.

– Halo? Mówi komisarz Salvo Montalbano. Dzwonię z Vigaty, chciałbym rozmawiać z komisarzem Filibertem Guggino.

– Proszę chwilę zaczekać.

Po serii klikań i buczeń usłyszał wesoły głos.

– Salvo! A to niespodzianka! Jak się masz?

– Dobrze, Filiberto. Dzwonię, bo mam bardzo pilny interes. Musisz zdobyć dla mnie trochę informacji najwyżej w godzinę, półtorej. Szukam ekonomicznych motywów zabójstwa.

– Nie dajesz mi zbyt wiele czasu.

– Musisz się dowiedzieć jak najwięcej o człowieku, który być może należy do kręgu ofiar lichwiarzy… no, nie wiem, handlowiec, taki, który dużo gra…

– To wszystko bardzo utrudnia poszukiwania. Mogę ci powiedzieć, kto jest lichwiarzem, a nie kogo zrujnowali.

– Spróbuj. Podam ci imię i nazwisko.

– Komisarz? Mówi Giallombardo. Jedzą obiad w dzielnicy Capo, w tej restauracji nad morzem, wie pan której?

Niestety, wiedział. Trafił tam raz przez przypadek i już nie mógł o niej zapomnieć.

– Mają dwa samochody? Każde jest własnym?

– Nie, samochód prowadzi on i dlatego…

– Nie trać go z oczu ani na chwilę. Na pewno odwiezie tę panią do domu, a potem wróci do „Albergo della Valle”. Informuj mnie bez przerwy.

„Tak” i „nie” – odpowiedzieli mu w końcu w firmie, która wynajmowała samochody na Punta Raisi, choć przedtem przez pół godziny robili problemy i nie chcieli udzielić żadnej informacji, aż musiał poprosić o interwencję szefa komisariatu na lotnisku. Tak – wczoraj wieczorem, w czwartek, ten mężczyzna wynajął samochód, którym zresztą wciąż jeździ. Nie – w ubiegłym tygodniu, w środę wieczorem, ten sam mężczyzna nie wynajmował żadnego samochodu, tak wynikało z danych w komputerze.