173291.fb2
Dotarł do komisariatu o wpół do dziewiątej, świeżutki i uśmiechnięty.
– Czy wiesz, że kwestor jest szlachcicem?
To były pierwsze słowa, jakie Mimi Augello wypowiedział na jego widok.
– Czy to osąd moralny, czy fakt heraldyczny?
– Heraldyczny.
– Domyśliłem się już po myślniku pomiędzy dwoma członami jego nazwiska. I jak na to zareagowałeś, Mimi? Tytułowałeś go hrabią, baronem, markizem? Dobrze mu wylizałeś?
– Daj spokój, Salvo, masz jakąś obsesję!
– Ja?! Fazio powiedział, że podczas rozmowy telefonicznej z kwestorem merdałeś ogonem, a potem pomknąłeś jak strzała, żeby się z nim spotkać.
– Posłuchaj, kwestor powiedział dosłownie tak: „Jeżeli komisarz Montalbano jest nieosiągalny, niech pan przyjedzie, i to natychmiast”. I co miałem robić? Odpowiedzieć, że nie mogę, bo mój przełożony się wkurwi?
– Czego chciał?
– Nie był sam. Było pół prowincji. Zawiadomił nas, że ma zamiar wszystko unowocześnić i odświeżyć. Powiedział, że jeśli ktoś nie jest w stanie za nim nadążyć w tym przyspieszeniu, może iść na złom. Tak właśnie powiedział: na złom. Dla wszystkich było jasne, że miał na myśli ciebie i Sandra Turri z Calascibetty.
– Wytłumacz mi, jak się tego domyśliliście?
– Ponieważ kiedy mówił o złomie, popatrzył przeciągle najpierw na Turriego, a potem na mnie.
– A wykluczasz, że mógł mieć na myśli właśnie ciebie?
– Daj spokój, Salvo. Przecież wszyscy wiedzą, że jest o tobie jak najgorszego zdania.
– Czego chciał pan i władca?
– Poinformować, że niebawem przyślą supernowoczesne komputery. Wszystkie komisariaty dostaną po jednym. Zażądał, żeby każdy z nas podał nazwisko funkcjonariusza szczególnie dobrze wprowadzonego w sekrety informatyki. Więc podałem.
– Zwariowałeś? Tu nikt nie zna się ni chuja na komputerach. Kogo wymieniłeś?
– Catarellę – oznajmił poważnie, niewzruszenie Mimi Augello.
Prawdziwy sabotaż. Nagle Montalbano wstał, podbiegł do swojego zastępcy i wziął go w ramiona.
– Wiem wszystko o willi, która pana interesuje – powiedział Fazio, siadając na krześle przed biurkiem komisarza. – Rozmawiałem z urzędnikiem gminy, który zna od podszewki każdego mieszkańca Vigaty.
– Mów.
– A więc teren, na którym stoi willa, należał do doktora Rosaria Licalziego.
– Doktora nauk?
– Nie, prawdziwego. Lekarza. Zmarł jakieś piętnaście lat temu, pozostawiając posiadłość starszemu synowi Emanuele, który również jest lekarzem.
– Mieszka w Vigacie?
– Nie, mieszka i pracuje w Bolonii. Dwa lata temu Emanuele Licalzi ożenił się z dziewczyną stamtąd. Przyjechali na Sycylię w podróż poślubną. Jak tylko żona zobaczyła działkę, wbiła sobie do głowy, że muszą wybudować tam willę. I to wszystko.
– Czy wiesz, gdzie w tej chwili są ci Licalzi?
– Mąż jest w Bolonii, ją trzy dni temu widziano w mieście. Robiła zakupy, żeby urządzić willę. Ma zgniłozielone twingo.
– To, które potrącił Gallo.
– Właśnie. Sekretarz powiedział, że nie może przejść niezauważona. Podobno jest piękna.
– Nie rozumiem, dlaczego jeszcze nie zadzwoniła – powiedział Montalbano, który, kiedy mu zależało, potrafił być znakomitym aktorem.
– Mam pewne podejrzenia – odparł Fazio. – Sekretarz zasugerował, że ta kobieta jest… jak by to powiedzieć… taka kumpela. Lubi towarzystwo.
– Damskie?
– Męskie też – podkreślił znacząco Fazio. – Możliwe, że gości u jakiejś rodziny, może przyjechali po nią swoim samochodem. Zauważy, co się stało, dopiero kiedy wróci.
– To prawdopodobne – odparł Montalbano, ciągnąc swoje przedstawienie.
Kiedy tylko Fazio wyszedł, komisarz zadzwonił do pani Clementiny Vasile Cozzo.
– Jak się pani czuje?
– Pan komisarz?! Jak miło! Jakoś leci, dzięki Bogu.
– Czy mógłbym wpaść, żeby się pani pokłonić?
– Jest pan mile widziany w każdym momencie.
Pani Clementina Vasile Cozzo była starszą kobietą – sparaliżowaną, emerytowaną nauczycielką szkoły podstawowej, obdarzoną inteligencją i naturalną godnością. Komisarz poznał ją w trakcie skomplikowanego śledztwa sprzed trzech miesięcy i od tej pory żywił w stosunku do niej synowskie przywiązanie. Nie mówił tego wprost, ale to taką kobietę chciałby wybrać sobie na matkę. Własną stracił, kiedy był bardzo mały; w pamięci miał tylko coś w rodzaju jej złotawego połysku.
– Czy mama miała jasne włosy? – zapytał kiedyś ojca, próbując sobie wyjaśnić, dlaczego całe wspomnienie o mamie sprowadza się do jasnego odcienia.
– Pszeniczne – odpowiedział sucho ojciec.
Montalbano miał zwyczaj odwiedzać panią Clementinę co najmniej raz w tygodniu. Opowiadał jej o niektórych śledztwach, które właśnie prowadził, a kobieta, wdzięczna za wizytę, która przerywała monotonię jej dni, prosiła go do stołu. Pina, pokojówka, była osobą zrzędliwą i w dodatku nie lubiła Montalbana. Potrafiła jednak przyrządzać wyśmienite posiłki o rozbrajającej prostocie.
Pani Clementina, ubrana bardzo elegancko, w hinduskim jedwabnym szalu na ramionach, przyjęła go w salonie.
– Dziś jest koncert – szepnęła – ale właśnie się kończy.
Cztery lata temu pani Clementina dowiedziała się od Piny, która z kolei dowiedziała się od Jolandy, gospodyni maestra Catalda Barbery, że ten słynny skrzypek, który zajmował apartament piętro wyżej, ma wielkie kłopoty podatkowe. Porozmawiała więc o tym z synem, który pracował w nadzorze finansowym Montelusy, i problem, wynikły zasadniczo z nieporozumienia, został rozwiązany. Dziesięć dni później gospodyni Jolanda przyniosła jej bilecik: „Szanowna Pani, chcąc się odwzajemnić przynajmniej w części, w każdy piątek rano, od wpół do dziesiątej do wpół do jedenastej, będę dla Pani grał. Z wdzięcznością – Cataldo Barbera”.
I tak w każdy piątek rano pani Clementina zakładała strój wizytowy, żeby ze swej strony okazać szacunek dla maestra, po czym sadowiła się w niewielkim saloniku, gdzie najlepiej było słychać dźwięki skrzypiec dochodzące z góry. I maestro, punktualnie o dziewiątej trzydzieści, zaczynał swój koncert.
Wszyscy w Vigacie wiedzieli o istnieniu maestra Catalda Barbery, ale bardzo niewielu widziało go na własne oczy. Maestro przyszedł na świat w Vigacie przed sześćdziesięciu pięciu laty jako syn kolejarza, ale wyjechał z miasta, kiedy miał zaledwie kilka lat, ponieważ jego ojciec został oddelegowany do Katanii. O karierze swego ziomka mieszkańcy Vigaty dowiedzieli się z gazet: po ukończonych studiach w klasie skrzypiec Cataldo Barbera szybko został solistą o międzynarodowym rozgłosie. Jednak z niewyjaśnionych przyczyn, u szczytu sławy, wycofał się z życia publicznego, przyjechał do Vigaty, tu kupił apartament i prowadził w nim życie dobrowolnego więźnia.
– Co teraz gra? – spytał Montalbano.
Pani Clementina podała mu kartkę w kratkę. Maestro miał w zwyczaju przesyłać jej w przeddzień koncertu program zapisany ołówkiem. Na ten dzień zapowiedziane były Taniec hiszpański Sarasatego oraz Scherzo-tarantela opus 16 Wieniawskiego. Po zakończonym koncercie pani Vasile Cozzo włączyła telefon do kontaktu, wybrała jakiś numer, położyła słuchawkę na półce i zaczęła bić brawo. Montalbano spontanicznie przyłączył się do aplauzu. Nie znał się na muzyce, ale jedno wiedział na pewno: że Cataldo Barbera musi być wielkim artystą.
– Droga pani – zaczął – moja wizyta nie jest bezinteresowna. Chciałbym, żeby wyświadczyła mi pani pewną przysługę.
Opowiedział jej o wszystkim, co wydarzyło się poprzedniego dnia – o wypadku, o pomyłce z pogrzebami, o potajemnej nocnej wizycie w willi, o odkryciu zwłok. Na zakończenie opowieści zawahał się; nie wiedział, jak sformułować swoją prośbę.
Pani Clementina, która wydawała się to rozbawiona, to znowu przejęta całą historią, próbowała mu dodać odwagi:
– Dalej, komisarzu, bez skrupułów. Czegóż to pan ode mnie chce?
– Chciałbym, żeby wykonała pani anonimowy telefon – wyrzucił z siebie Montalbano jednym tchem.
Był w biurze od dziesięciu minut, kiedy Catarella zawiadomił go, że dzwoni Mlekko, szef gabinetu kwestora.
– Jak idzie, mój drogi Montalbano? Jak idzie?
– Dobrze – odparł sucho komisarz.
– Cieszę się, że znajduję pana w dobrym zdrowiu – powiedział szef gabinetu, znany ogólnie pod przezwiskiem „Mlekko z Mioddem”, jakie zostało mu kiedyś nadane w uznaniu jego złotoustej srogości.
– Na rozkaz! – ponaglił go Montalbano.
– No właśnie. Otóż niespełna kwadrans temu jakaś kobieta zadzwoniła na centralę kwestury, prosząc o osobistą rozmowę z panem kwestorem. Bardzo nalegała. Jednak kwestor był zajęty, więc zlecił mi, żebym odebrał za niego telefon. Kobieta miała atak histerii. Krzyczała, że w willi w dzielnicy Tre Fontane została popełniona zbrodnia. I odłożyła słuchawkę. Kwestor prosi, żeby na wszelki wypadek pan tam pojechał i złożył mu sprawozdanie. Kobieta powiedziała również, że willę łatwo można rozpoznać, ponieważ stoi przed nią zgniłozielone twingo.
– Boże! – wykrzyknął Montalbano, przechodząc do swojej roli, skoro pani Clementina Vasile Cozzo swoją odegrała wyśmienicie.
– Co takiego? – spytał zaciekawiony Mlekko.
– Niezwykły zbieg okoliczności! – powiedział Montalbano, tonem głosu wyrażając zdziwienie. – Potem panu wyjaśnię.
– Halo? Mówi komisarz Montalbano. Czy rozmawiam z sędzią Tommaseo?
– Tak. Dzień dobry. Słucham.
– Szef gabinetu kwestora poinformował mnie właśnie, że otrzymał anonimowy telefon od osoby, która zgłosiła zabójstwo w willi na terytorium Vigaty. Polecił mi, żebym sprawdził. Zaraz tam jadę.
– Czy aby nie chodzi o głupi żart?
– Wszystko jest możliwe. Chciałem powiadomić o tym pana w pełnym poszanowaniu pańskich niezbywalnych uprawnień.
– Znakomicie – powiedział z ukontentowaniem sędzia Tommaseo.
– Czy mam pańską zgodę na wszczęcie postępowania?
– Naturalnie. I jeśli naprawdę została tam popełniona zbrodnia, proszę mnie natychmiast powiadomić i czekać na mój przyjazd.
Zawołał Fazia, Galla i Galluzza i powiedział im, że pojadą z nim do dzielnicy Tre Fontane sprawdzić, czy zostało tam popełnione morderstwo.
– Czy to ta sama willa, którą pan się interesował? – spytał zdziwiony Fazio.
– Ta sama, gdzie rozwaliliśmy twingo? – dorzucił Gallo, patrząc zdumionym wzrokiem na przełożonego.
– Tak – odpowiedział obydwu naraz komisarz, przybierając pokorny wyraz twarzy.
– Ależ pan ma nosa! – wykrzyknął Fazio z podziwem.
Ledwo ruszyli, Montalbano miał już tego powyżej uszu. Dość farsy, którą musiał odegrać, udając zaskoczenie na widok zwłok, dość sędziego, który będzie zawracał mu głowę, dość lekarza, sądówki, której funkcjonariusze potrafili przyjechać na miejsce zbrodni po wielu godzinach. Postanowił przyspieszyć tempo.
– Podaj mi telefon komórkowy – powiedział do Galluzza, który siedział przed nim. Prowadził, rzecz jasna, Gallo.
Wybrał numer sędziego Tommaseo.
– Mówi Montalbano. Panie sędzio, ten telefon to nie był żart. Niestety, w willi znaleźliśmy zwłoki kobiety.
Reakcje tych, którzy siedzieli w samochodzie, były rozmaite. Gallo skręcił kierownicę, zjechał na pas dla samochodów jadących w przeciwnym kierunku, otarł się o ciężarówkę wypełnioną metalowymi deklami, zaklął i wrócił na właściwy pas. Galluzzo poderwał się, przekręcił na oparciu, wybałuszył oczy i z otwartymi ustami spojrzał na przełożonego. Fazio wyraźnie zesztywniał, patrzył przed siebie bez wyrazu.
– Już jadę – powiedział sędzia Tommaseo. – Proszę mi dokładnie powiedzieć, gdzie jest ten dom.
Montalbano, który miał dość coraz bardziej, podał telefon Gallowi.
– Wytłumacz mu, gdzie to jest. Potem zawiadom doktora Pasquano i sądówkę.
Fazio odezwał się dopiero w chwili, gdy zatrzymali się za zgniłozielonym twingo.
– Czy założył pan chociaż rękawiczki?
– Tak – powiedział Montalbano.
– W każdym razie dla bezpieczeństwa, kiedy tylko wejdziemy, proszę dotykać wszystkiego gołymi rękami. Niech pan zostawi tyle odcisków, ile się da.
– Właśnie miałem zamiar tak zrobić – skwitował komisarz.
Po wczorajszej burzy z wetkniętej pod wycieraczkę karteczki zostało bardzo niewiele. Numer telefonu zmyła woda.
– Wy dwaj przeszukajcie parter – powiedział komisarz do Galla i Galluzza.
W towarzystwie Fazia wszedł na piętro. W świetle elektrycznym ciało kobiety nie wywarło na nim tak silnego wrażenia jak wczorajszej nocy, kiedy je ujrzał w nikłym blasku latarki: wydawało się mniej prawdziwe, choć na pewno nie wyglądało jak manekin. Sztywne, sinobiałe, przypominało gipsowe odlewy ofiar kataklizmu w Pompejach. Nie można było dostrzec twarzy kobiety, ponieważ była wciśnięta w pościel, lecz widać było, że musiała stawiać śmierci zaciekły opór. Kępki jasnych włosów były rozproszone po rozdartym prześcieradle, na plecach i tuż pod karkiem widoczne były granatowe krwiaki. Morderca musiał użyć całej siły, by przycisnąć jej twarz do materaca tak mocno, że nie mogła się już przedostać do ust nawet strużka powietrza. Z parteru nadeszli Gallo i Galluzzo.
– Na dole chyba wszystko w porządku – powiedział Gallo.
Ale przecież tu była młoda kobieta, zamordowana, naga, w pozycji, która wywoływała nieodparcie obsceniczne skojarzenia – zastygła, pogwałcona intymność, wystawiona na widok policyjnych oczu. Jak gdyby chciał jej zwrócić minimum osobowości i godności, komisarz spytał Fazia:
– Powiedzieli ci, jak się nazywa?
– Tak, pani Licalzi. Miała na unię Michela.
Poszedł do łazienki, podniósł z podłogi różowy szlafrok, zaniósł go do sypialni i przykrył ciało.
Zszedł na parter. Gdyby Michela Licalzi przeżyła, miałaby jeszcze sporo roboty z urządzaniem domku.
W kącie salonu, oparte o ścianę, stały dwa zrolowane dywany. Wersalka i fotele były owinięte fabrycznie w celofan, na nierozpakowanej pace leżał blatem do dołu stolik. Jedyną rzeczą, która wydawała się uporządkowana, był przeszklony kredens, zastawiony tradycyjnymi bibelotami na pokaz: dwoma starymi wachlarzami, kilkoma porcelanowymi figurkami, zamkniętym futerałem na skrzypce, pięknymi i rzadkimi muszlami.
Pierwsza przyjechała sądówka. Dawnego szefa grupy, Jacomuzziego, kwestor Bonetti-Alderighi zastąpił młodym doktorem Arqua, przeniesionym tutaj z Florencji. Jacomuzzi był nie tylko szefem sądówki, lecz przede wszystkim niepoprawnym ekshibicjonistą, który głównie pozował fotografom, operatorom i dziennikarzom. Montalbano, kiedy chciał z niego zakpić, nazywał go „Pippo Baudo”. W znaczenie badań sądówki dla wyników dochodzenia Jacomuzzi w głębi serca zanadto nie wierzył: twierdził, że intuicja i rozum prędzej czy później i tak doprowadzą do prawdy, nawet bez wsparcia mikroskopów i analiz. Dla Bonetti-Alderighiego były to czyste herezje, więc pozbył się go tak szybko, jak tylko mógł. Vanni Arqua wyglądał jak bliźniak Harolda Lloyda: włosy miał zawsze potargane, ubierał się jak roztargnieni naukowcy z filmów z lat trzydziestych i miał nabożny stosunek do nauki. W Montalbanie nie budził pozytywnych uczuć, za co Arqua odwzajemniał mu się równie serdeczną antypatią.
Sądówka przybyła w pełnym składzie dwoma samochodami, które nadjechały na sygnale, jak w Teksasie. Ośmiu facetów, wszyscy w cywilu, zaczęło wyładowywać z bagażników skrzynie i kasety. Przypominali ekipę filmową, która przygotowuje się do zdjęć. Kiedy Arqua wszedł do salonu, Montalbano nawet się z nim nie przywitał, tylko wskazał kciukiem, że to, co mogło ich interesować, znajduje się na piętrze.
Jeszcze reszta ekipy nie zdążyła się zjawić, kiedy Montalbano usłyszał głos Arqua.
– Przepraszam, komisarzu, czy zechce pan wejść tu na chwilę?
Gdy znalazł się w sypialni, poczuł przeszywające spojrzenie dowódcy sądówki.
– Kiedy odkrył pan zwłoki, to wyglądały tak samo jak teraz?
– Nie – odparł Montalbano z zadowoleniem. – Były nagie.
– A skąd pan wziął ten szlafrok?
– Z łazienki.
– Na Boga! Proszę poukładać wszystko, jak było przedtem! Naruszył pan obraz całości! To skandal!
Montalbano bez słowa podszedł do zwłok, zdjął szlafrok i zarzucił go sobie na ramię.
– O, w mordę, chłopaki! Ale dupa!
Okrzyk ten wyrwał się fotografowi sądówki, obleśnemu facetowi w typie paparazza, z koszulką wyłażącą ze spodni.
– No to skorzystaj, jeśli masz ochotę – powiedział spokojnie komisarz. – Już jest we właściwej pozycji.
Fazio, który dobrze znał niebezpieczeństwo, jakie często się kryło za kontrolowanym spokojem Montalbana, zrobił krok w jego kierunku.
Komisarz spojrzał doktorowi Arqua w oczy:
– Teraz już rozumiesz, kutasie, dlaczego to zrobiłem?
I wyszedł z pokoju.
W łazience szybko obmył sobie twarz, rzucił na podłogę szlafrok mniej więcej tam, gdzie go znalazł, i wrócił do sypialni.
– Będę zmuszony donieść o tym kwestorowi – powiedział lodowato Arqua.
Głos Montalbana stał się już zupełnie lodowaty.
– Nie wątpię, że doskonale się zrozumiecie.
– Komisarzu, ja, Gallo i Galluzzo wyjdziemy, żeby zapalić. Tutaj tylko przeszkadzamy tym z sądówki.
Montalbano nawet nie odpowiedział, tak był pogrążony w myślach. Wstał i wyszedł z salonu.
Na parterze zdążył się już rozejrzeć i nie znalazł nic, co by go zainteresowało. Na wszelki wypadek wrócił na chwilę do splądrowanej przez sądówkę sypialni i sprawdził ponownie coś, co zastanowiło go poprzednim razem.
Przed willą dołączył do palących.
Fazio właśnie skończył rozmawiać przez telefon komórkowy.
– Kazałem sobie podać numer telefonu i boloński adres jej męża – wyjaśnił.
– Komisarzu – powiedział Galluzzo. – Rozmawialiśmy tu tak we trzech o czymś dziwnym…
– Szafa w sypialni jest jeszcze spakowana. Zajrzałem nawet pod łóżko – dodał Gallo.
– A ja do wszystkich pokoi. Ale…
Fazio, który miał właśnie wyciągnąć wniosek, na widok wyciągniętej ręki przełożonego ugryzł się w język.
– …ale nigdzie nie widać ubrań tej kobiety – dokończył Montalbano.