173292.fb2 G?owa Minotaura - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

G?owa Minotaura - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 8

Tezeusz kroczy przez ocean skrwawionych kolumn liści w czas odnowy unosi w zaciśniętej pięści trofeum oskalpowaną Minotaura głowę

Gorycz zwycięstwa okrzyk sowy odmierza świt miedzianą miarką by słodką klęskę ciepły oddech do końca życia czuł na karku

Zbigniew Herbert, Głowa

Lwów, środa 13 października 1937 roku,

godzina siódma wieczór

Edward Popielski siedział w „Morskiej Grocie” i popijał małymi łykami drugą setkę wódki. Lokal był pustawy, a nieliczni patrzyli ukradkiem na komisarza i wiedzieli bardzo dobrze, o czym myśli.

O Ricie od pół roku nie było żadnych wiadomości. Całe miasto rozważało, czy została porwana, czy zamordowana, czy jej zniknięcie ma jakiś związek ze sprawą ucieczki Minotaura. Snucie takich przypuszczeń w obecności Edwarda Popielskiego było niebezpieczne, o czym przekonał się kiedyś Herman Kacnelson. Wszyscy policjanci wiedzieli, że Popielski obwinia się o śmierć Zaremby. Każdy wiedział, że przykucie bestii do nogi łóżka, które łatwo mogło zostać uniesione, było karygodnym zaniedbaniem. Zbieżność między ucieczką Potoka a zniknięciem Rity Popielski interpretował prosto i osobiście: jeśli jest winny ucieczki Minotaura, która ma związek z zaginięciem Rity, to jest również winny zaginięcia swojej córki. Analiza tej zbieżności, dokonana kiedyś przez Kacnelsona, została przez Popielskiego uznana za nienawistny atak. Jak rozwścieczony byk rzucił się na kolegę, powalił go na ziemię i wziął go na obcasy. Może nawet uczyniłby mu krzywdę, gdyby Kacnelson nie krzyknął: „Chcesz mnie zabić, tak jak Zarembę?” To momentalnie uspokoiło Popielskiego i sprawiło, że zaraz usiadł na krześle. Przez następną godzinę trzymał twarz w dłoniach i milczał. Następnego dnia publicznie przeprosił Kacnelsona, a ten potraktował to z pełnym zrozumieniem, podobnie jak inspektor Marian Zubik, który ani myślał o wszczęciu procedury dyscyplinarnej.

Edward Popielski od Niedzieli Palmowej, kiedy zawiniątko z rzeczami Rity wylądowało na jego balkonie, był innym człowiekiem. Zmiany, które w nim zaszły, inaczej ujawniały się w domu, a inaczej poza nim. W domu był tak niezwykle czuły i troskliwy wobec Hanny i Leokadii, iż ta pierwsza w rozmowach z innymi służącymi wynosiła go pod niebiosa, a ta druga wyczuwała w nim jakiś fałsz. Leokadia nie mogła uwierzyć, że jej kuzyn – dotąd prawie wyłącznie skoncentrowany na swoich myślach, hipotezach i śledztwach – nagle zaczął wypytywać o jej codzienne sprawy, rozmawiać z nią nieustannie o jej bridżowych rozgrywkach oraz o lekturach, stał się uprzedzająco grzeczny i nadskakująco pomocny. Nigdy się nie unosił, co wydawało się nienaturalne. Czasami tylko niebezpiecznie błyskały jego oczy, czerwone od bezsenności i alkoholu. Leokadia wprawdzie wiele razy słyszała, iż cierpienie uszlachetnia człowieka, ale sztuczny uśmiech kuzyna nie był znakiem szlachetności, lecz jakąś maską, pod którą Edward ukrywał swe prawdziwe uczucia.

Poza domem Popielski zachowywał się zupełnie inaczej. Jeśli do tej pory był gwałtowny i porywczy, teraz stał się rozdrażnionym szerszeniem, atakującym wszystkich dokoła. Jego wściekłość i agresję odczuli głównie baciarzy i chojraki z przedmieść. Popielski był bowiem przekonany, że Minotaur ukrywa się gdzieś wśród nich, najpewniej na Łyczakowie, i czeka na stosowną okazję, aby niepostrzeżenie opuścić miasto; co z jego fizjonomią, widoczną na obwieszczeniach na każdym słupie ogłoszeniowym, stanowiło poważną trudność. Nie bestia była jednak najważniejszym powodem wściekłości Popielskiego wobec lwowskich łotrzyków i bandytów. Dręczyła go inna monomania: porwanie Rity. Popielski był pewien, że porwali ją dla okupu ludzie z półświatka. Brak jakichkolwiek żądań okupu miał świadczyć jego zdaniem o chęci podbicia ceny. Komisarz sądził, że lwowscy bandyci niedługo zażądają za Ritę czegoś, co zrujnuje mu życie – na przykład odejścia z policji.

Komisarz zaczął więc swoją prywatną i – co gorsza – samotną krucjatę wśród lwowskiego półświatka, a prowadził ją w sposób sobie właściwy. Wpadał do jakiejś mordowni – jawnej lub tajemnej, z szyldem lub bez – zamawiał wódkę, zakąski i wodził rozjątrzonymi bezsennością oczami po baciarach, którzy wówczas najczęściej pierzchali. Nie wszyscy jednak, niektórym z nich na to nie pozwalał, zatrzymywał ich i sadzał przy swoim stole. Częstował wódką i uprzejmie wypytywał o Ritę i o Minotaura. Kiedy baciarzy odmawiali poczęstunku, a na pytania o Ritę bezradnie potrząsali głowami, Popielski lał im wódkę w gardło i poniewierał nimi na oczach innych.

Nic dziwnego zatem, że nad jego głową gromadziły się czarne chmury – coraz gęstsze i coraz bardziej złowrogie.

Jeszcze kilka miesięcy wcześniej, zaraz po zniknięciu Rity, przyszła do niego delegacja z legendarnymi królami podziemia, Mosze Kiczałesem i braćmi Żelazny. Ten pierwszy, ubrany w nieskazitelnie jasny garnitur, złożył mu serdeczne wyrazy współczucia z powodu zaginięcia córki i przysiągł, że żadna z lwowskich grup przestępczych nie ma z tym nic wspólnego, ba! – obiecał nawet pomoc w ujęciu porywaczy. Popielski zarzucił mu kłamstwo i walnął pięścią w stół z taką siłą, że wylał Moszemu kawę na garnitur. Kiczałes i bracia Żelazny odeszli bardzo zagniewani, ale mimo wszystko nakazali swoim ludziom tolerować wybryki Popielskiego przez jakiś czas – aż do momentu, kiedy podejmie się w jego sprawie ostateczną decyzję. Nie wszyscy jednak słuchali królów, a ekscesy komisarza zaczęły być dla bandytów nie do zniesienia. W kolejnych knajpach dostawał ostrzeżenia w postaci świńskich uszu przebitych gwoździem, ale drwił sobie z tego. Wyjmował je nie raz, nie dwa i wszystkim podstawiał pod nos z okrzykiem: „No co, skurwysynu, ty mi to sprezentowałeś?”

Pedantyczny elegant o ironicznym poczuciu humoru, kiedyś uprzejmy w obejściu, zadbany i pachnący drogą wodą kolońską, stał się wulgarnym abnegatem. Zapominał zażywać leków na epilepsję i nie chodził do Szaniawskiego. Pewnego dnia w którejś knajpie upadł w drgawkach na podłogę i oddał mocz. Ulicznicy z obrzydzeniem wyrzucili go na podwórko, a jeden z nich wsadził mu twarz w końskie gówno, licząc, że komisarz się nim udławi.

Zdarzało się, że tygodniami nie zmieniał koszuli, a jego łysa głowa zarastała po bokach kępkami rzadkich włosów. Wódkę pił szklankami, ale jego potężny organizm przewrotnie się jej opierał. Komisarz nie mógł się upić, zagłuszyć swych myśli, usnąć jak kamień. Wracał do domu nad ranem, chwiejąc się na nogach, uśmiechał się sztucznie do wystraszonej Leokadii, wypytywał ją rozespaną o codzienne sprawy i bridżowe zagrania, całował z uszanowaniem w dłoń, po czym szedł do swojego pokoju, walił się w pościel i nie spał do południa. Wtedy wstawał, opłukiwał twarz i podziękowawszy stokrotnie za pyszne śniadanie, które ledwie tykał, szedł do pracy. Listy od Mocka piętrzyły się nieczytane na jego biurku, a telefony – na jego rozkaz – odbierała wyłącznie Hanna, która słysząc niemczyznę, po prostu odkładała słuchawkę.

Gdyby żył Wilhelm Zaremba, wiedziałby, jak się zająć przyjacielem. Już kiedyś go widział w takim stanie – po śmierci jego żony Stefanii, znanej aktorki lwowskiej, która po wydaniu na świat Rity doznała krwotoku w łonie i umarła. Niestety, Zaremba, podobnie jak Stefania Gor-gowicz-Popielska, spoczywał na Cmentarzu Łyczakowskim, a inni ludzie, których by Popielski dopuścił do siebie – Leokadia i Eberhard Mock – albo nie wiedzieli, jak z nim rozmawiać, albo byli zbyt daleko.

W to smutne i zalane deszczem październikowe popołudnie był na jednej ze swoich eskapad, które opisywał w raportach jako „działania rozpoznawcze”. Siedział w „Morskiej Grocie” i czekał nie wiadomo na co. Tym razem był wyjątkowo czysto ubrany. Miał na sobie nową prążkowaną koszulę ze sklepu „Poland” z Gródeckiej, którą od Leokadii dostał tego dnia z okazji imienin. Również w związku z imieninami, które zapowiadały się na smutną, dwuosobową kolację, został zmuszony do kąpieli oraz ogolenia się. Krawata jednak nie założył, podobnie jak sygnetu i spinek do mankietów. Butów również nie wypastował. Pił małymi łykami drugą setkę i czekał. Kiedy ludzie wchodzili, przypatrywał im się uważnie, lecz niezaczepnie. Oni również na niego patrzyli, kiwając głowami. Ci o lżejszym sumieniu siadali, ci o cięższym wychodzili, nie chcąc mieć żadnego kontaktu ze stróżem prawa.

Dwaj mężczyźni, którzy weszli do lokalu, gdy Popielski wysuszył już stopkę, nie zachowali się tak jak inni. Żaden z nich nie usiadł ani nie wycofał się. Uderzając mocno butami o schody i o klepisko podłogi, podeszli do stolika, przy którym samotnie siedział komisarz. Patrzyli na niego przez chwilę zza motocyklowych okularów. Jeden z nich sięgnął za pazuchę długiego skórzanego płaszcza, wyjął jakąś fotografię i położył na stole. Widniał na niej Popielski, młodszy i uśmiechnięty. Dziesięcioletnia może Rita również się uśmiechała i opierała głowę na ramieniu ojca. To zdjęcie nosiła przy sobie zawsze.

Znaleźliśmy to przy twojej córce – powiedział jeden z mężczyzn, wskazując na fotografię. – Chcesz ją zobaczyć, to chodź!

Nie czekając na odpowiedź, obaj ruszyli do wyjścia. Popielski patrzył przez chwilę na ich wojskowe buty, po czym wstał od stolika.

Lwów, środa 13 października 1937 roku,

godzina ósma wieczór

Popielski nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Odtworzył wypadki od momentu, gdy wychylił drugą wódkę i spotkał motocyklistów. Kiedy ujrzał fotografię, a tajemniczy mężczyźni opuścili lokal, zerwał się na równe nogi. Chciał oznajmić wszystkim, że ci dwaj są porywaczami jego córki i należy ich ująć. Nie zrobił tego jednak. Powstrzymały go nie tyle obojętne miny baciarów, ile głos rozsądku. Zdał sobie sprawę, że ważniejsze jest dla niego ujrzenie córki niż złapanie jej porywaczy. Wyszedł na podwórko, roztrzęsiony i blady. Mężczyźni czekali na niego. Siedzieli jeden za drugim na motocyklu „Sokół”. Jeden z nich wskazał Popielskiemu miejsce w koszu i podał okulary. Komisarz nałożył je na oczy. Od wewnątrz były wyłożone czarnym aksamitem.

– Jeśli będziesz próbował patrzeć, dokąd jedziemy -usłyszał – to wyrzucimy cię, rozumiesz?

– Rozumiem – odparł.

Jechali dość długo. Popielski naliczył dwadzieścia zakrętów, a potem coś mu się pomyliło i przestał liczyć. Po dwóch, jak mu się zdało, kwadransach motocykl zadudnił głucho w jakimś podwórku i zgasł. Poczuł, że biorą go pod ramiona i wyciągają z kosza. Weszli razem do jakiegoś pomieszczenia, które śmierdziało odczynnikami chemicznymi. Posadzili go na krześle, które niebezpiecznie zatrzeszczało pod jego ciężarem. Czuł, jak jego ramiona wsuwają pod oparcie krzesła. Skuli go z tyłu kajdankami. Nie protestował. Czekał.

Wtedy zdjęto mu okulary. Najpierw myślał, że jest w teatrze. Siedział w ciemności, a przed nim rozpościerała się punktowo oświetlona ciemnowiśniowa kurtyna. Rozejrzał się i zobaczył, iż nie ma żadnej widowni, jego krzesło jest jedyne w pomieszczeniu, a kurtyna jest bardzo niewielka i powieszona na stojącym półokrągłym stelażu parawanu. Wokół kurtyny znajdowały się statywy z lampami, z aparatami fotograficznymi oraz z lampami błyskowymi. Usłyszał szczęk żabek i kurtyna się rozsunęła. W rzęsistym świetle siedział na krześle młody mężczyzna, który wydał się Popielskiemu znajomy. Ubrany był w jasnoszary garnitur z drogiej wełny, z którym mocno kontrastowały krawat w kolorze wina i czerwona róża w klapie marynarki. Wysoko zadarta noga obuta była w trzewik do gry w golfa. Rysy twarzy miał niezwykle regularne, wargi pełne, twarz szczupłą i pociągłą. Gdyby nie krótkie zaczesane na bok włosy, męska sylwetka i cień zarostu na twarzy, mógłby uchodzić za kobietę. Piękną kobietę.

– Chce pan zobaczyć Minotaura, komisarzu? – Głos miał gruby i wyrazisty. – Mamy go. Jest żywy i czeka na swojego Tezeusza. A pan…

Popielski nie wiedział, skąd zna tego mężczyznę. Czy to możliwe, by człowiek przed nim był księdzem Kier-skim, duszpasterzem młodzieży, który swym potężnym głosem kaznodziei rozpalał dziewczęce serca? To wydawało się niemożliwe, a jednak…

– Czy pan jest księdzem? Czy ksiądz Konstanty Kierski? – przerwał mu w pół zdania.

– O ile wiem, to nigdy nie byłem księdzem – mężczyzna odparł z powagą. – Choć niegdyś bardzo dobrze znałem jednego. Czy ma pan jeszcze jakieś pytania, czy też pozwoli mi kontynuować?

– Co to znaczy „mamy Minotaura”? Ja nie przyszedłem tu dla Minotaura! Gdzie jest moja córka? – Popielski szarpnął się na krześle.

Mężczyzna wstał i podniósł z podłogi jakiś podłużny przedmiot. Był to kij do gry w golfa. Podszedł do Popiel-skiego, pochylił się nad nim i przyglądał się przez chwilę jego małżowinie. Komisarz nie dostrzegł ruchu, lecz poczuł ból, który wbił mu się w głowę jak kolec. Ucho zapulsowało i szybko się powiększało. Przeraźliwy pisk wibrował mu w czaszce. Mężczyzna podszedł z drugiej strony i zaczął oglądać drugie ucho jak laryngolog. Wziął zamach. Głową Popielskiego targnął drugi cios. Komisarz wolno runął wraz z krzesłem. Pisk podnosił się. Był tylko jeden sposób, żeby go zagłuszyć. Samemu trzeba było krzyczeć. Popielski darł się z bólu jak ranne zwierzę. Tarzał się po podłodze i wierzgał nogami. Zamiast uszu miał dwie ciepłe, wilgotne i obolałe galarety.

Poczuł perfumy. Otworzył oczy. Mężczyzna kucał nad nim z kijem golfowym w dłoni. Popielski spodziewał się kolejnego ciosu. Przestał krzyczeć. Musiał zachować trochę sił na kolejne uderzenia.

– Już mi pan nie przerwie więcej, prawda, komisarzu? – powiedział cicho mężczyzna. – To, co teraz pan usłyszy, to historia pewnego chłopca, a potem młodzieńca. Koherentna jak ciąg. Prawdziwa jak ekstremum paraboli.

Mężczyzna wyciągnął z kieszeni marynarki gruby, oprawiony w słoniową skórę notes i zaczął czytać.

Chłopiec urodził się w roku 1910 w zamożnej i arystokratycznej rodzinie Woronieckich w majątku Baranie Peretoki w powiecie sokolskim. Był późnym dzieckiem swoich rodziców. Jego ojciec, Juliusz hrabia Woroniecki, właściciel wielkich dóbr ziemskich, był absolwentem matematyki Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Drzemała w nim wielka pasja społecznikowska, którą realizował, ucząc wiejskie dzieci matematyki. Jeśli w którymś odkrywał umysł ścisły, zaczynał się nim opiekować. Opłacał dziecku gimnazjum, aby talent się nie zmarnował. Dwaj starsi, już dorośli, bracia chłopca też byli matematykami. Obaj polegli na Wielkiej Wojnie pod Gorlicami. Chłopiec prawie ich nie pamiętał. Od małego wychowywano go na wybitnego matematyka. Zamiast bajek przed snem czytano mu matematyczne zagadki, zamiast żołnierzyków ustawiał na podłodze figury geometryczne, zamiast zamków z piasku budował czworokąty na bokach trójkąta, zamiast latawcami bawił się trójmianami kwadratowymi. Był genialnie uzdolniony. W wieku lat sześciu rozwiązywał układy równań, a w wieku lat dziesięciu badał już przebieg funkcji.

Wszystko to przestało mieć dla niego znaczenie, kiedy pewna rusińska wiejska dziewczyna odkryła przed nim świat fizycznych doznań, który pochłonął go bez reszty. Od układów równań wolał układy cielesne, funkcje wykładnicze kojarzyły mu się już wyłącznie z wykładaniem przez kobiety piersi ze stanika. W Sokalu, gdzie chodził do gimnazjum, podglądał wraz kolegami, jak dyrektor kina „Świt”, pan Karol Poliszuk, nocami przypiera do ściany swojego kantorka miejscowe kurtyzany. Któregoś dnia został przyłapany na podglądaniu. Dyrektor kina wcale się na niego nie gniewał i zaproponował mu współudział. Matematyka nudziła chłopca coraz bardziej, a jej lekcje przerywał bieganiem do szkolnego ustępu. Dwukrotnie repetował klasę i raz leczył się z rze-żączki. Ojciec wpadał w furię, lecz w jej interwałach zakładał, że buntowniczy wiek dojrzewania – który brał za przyczynę całego zła – prędzej czy później minie, a jego syn wróci w objęcia królowej nauk. Postanowił odseparować go od wszelkich złych wpływów i oddał pod żelazną opiekę swojego brata, byłego oficera, Stanisława hrabiego Woronieckiego, który w śląskim Skoczowie był właścicielem dużej fabryki parasolów i lasek „Palus”. Niestety, stryj Stanisław miał dwudziestoletniego syna Janusza, który był zdeprawowany w stopniu nie mniejszym niż jego kuzyn. Chłopiec, już wówczas osiemnastoletni młodzieniec, zapoznał przez Janusza mądrą i znającą życie kobietę, byłą właścicielkę burdelu, podówczas szefową biura matrymonialnego, Klementynę Nowoziemską. Ona szybko mu podpowiedziała, jak ma wykorzystać swoją nadzwyczajną urodę i jak dobrze może prosperować, robiąc na dodatek to, co najbardziej lubi.

Młodzieniec posłuchał madame. Nie szczędził swych wdzięków paniom i panom, a wszyscy hojnie mu się odpłacali. W wieku lat dziewiętnastu wyprowadził się od stryja i zamieszkał u pani Nowoziemskiej. Ojciec, nieszczęśliwy i zrozpaczony, wyklął swojego jedynego syna i zerwał z nim wszelkie stosunki, co winowajcy nie zmartwiło, nawiasem mówiąc, w stopniu najmniejszym. Bez żalu zapomniał o ojcu, który był dla niego personifikacją matematyki, i o matce, która poza swoją migreną nie widziała świata. Żył tak, jak chciał. Pieniędzy mu nie brakowało, gdyż – dzięki kontaktom pani Nowoziemskiej – bywał dawcą rozkoszy i częstym towarzyszem podróży bogatych niemieckich ekscentryków, z którymi przemierzał luksusowymi salonkami trasę

Katowice-Wrocław-Berlin. Najczęściej podróżował w towarzystwie wrocławskiego barona von Criegern, który wtajemniczał go w różne swoje plany i zamiary. Jeden z nich spodobał się młodzieńcowi nadzwyczajnie. Baron von Criegern zamierzał założyć we Wrocławiu dom publiczny dla bogaczy. Największym problemem, zdaniem barona, była rotacja personelu, prostytutki bowiem bardzo często zmieniały miejsca swojej pracy. Był tylko jeden skuteczny sposób na zatrzymanie ich na stale – nielegalne przemycenie i przetrzymywanie w zamknięciu w stanie półniewolniczym. Ponieważ Polki i Czeszki były kobietami nadzwyczaj pięknymi, a przemycenie ich oznaczałoby pokonanie tylko jednej granicy, stały się one, siłą rzeczy, najodpowiedniejszym towarem. Młodzieńcowi aż zaiskrzyły się oczy, kiedy baron von Criegern przedstawił mu ten pomysł. Doszli szybko do porozumienia – baron wykładał pieniądze i udzielił swojemu wspólnikowi dwuletniej bezodsetkowej pożyczki, a młodzieniec wnosił swoje bezcenne kontakty. Kilka dni później we Wrocławiu zarejestrowano firmę przewozową „Woroniecki und von Criegern”.

Działalność ich nie była skomplikowana. Klementyna Nowoziemska w porozumieniu z Ernestyną Nierobisch zajmowały się wynajdowaniem młodych kobiet. Szukały przede wszystkim sierot i pań ocierających się o półświatek, których zniknięcia nikt by nie zauważył, a na pewno by się nim nie przejął. Woroniecki nawiązywał z tymi kobietami kontakt jako kandydat na męża. Mało która nie dała się uwieść pięknemu hrabiemu i mało która odmawiała wspólnej romantycznej wycieczki do Niemiec. A tam już czekał na nie przedsiębiorczy baron von Criegern.

Firma prosperowała znakomicie. Von Criegern nawiązał międzynarodowe kontakty, zwłaszcza ze swoimi argentyńskimi odpowiednikami, wśród których wielu pochodziło z jego rodzinnego miasta. W kwitnącym interesie pojawiła się jednak rysa. Minęły dwa lata i baron zażądał zwrotu pożyczki. Woroniecki miał takie dochody, że odkładając ich drobną część, zebrałby potrzebną sumę w ciągu kilku miesięcy. Ale on nie znał słowa „oszczędność”. Pieniędzmi szastał równie nieprzyzwoicie, jak się prowadził, a kiedy baron zażądał szybkiego zwrotu pożyczki, akurat przepuścił cały swój zapas pieniędzy w katowickim kasynie. Zniecierpliwiony baron nie ustawał w ponagleniach. Woroniecki starał się o kredyt, ale nie wiedzieć czemu, bankierzy kręcili nosem nad wypłacalnością firmy spedycyjnej, której był właścicielem. Wówczas von Criegern po cichu nawiązał kontakty z Nowoziemską i postawił młodemu człowiekowi ultimatum – jeśli nie odda pieniędzy w ciągu miesiąca, to on rozwiąże firmę i poszuka sobie innego uwodziciela. Co najgorsze, baron zademonstrował mocno swoją determinację. Któregoś dnia Woronie-ckiego odwiedziło dwóch Niemców i złamało mu rękę. Przybysze zagrozili, że jeśli nie odda pieniędzy, złamią mu drugą. Nadto Nowoziemską zerwała z nim kontakty i młodzieniec spadł bardzo nisko – znów został zmuszony do zarobkowania własnym ciałem, ale warunki znacznie się zmieniły: wyrzucano go z dobrych lokali, a klientki i klienci w tych podlejszych nie płacili już tak dużo. Ręka się źle zrastała i bardzo bolała. Pewnego dnia Woroniecki dowiedział się od kuzyna Januszka, iż jego ojciec umiera. Posypał głowę popiołem i udał się do Baranich Peretok.

Ojciec, rzeczywiście dożywający już swoich dni, przywitał syna marnotrawnego ze łzami i bez szemrania wręczył mu czek na sumę żądaną przez barona von Criegern. Młodzieniec ucieszył się nie tylko tym, że w końcu spłaci swój dług i uwolni się od gangstera, lecz przede wszystkim tym, że oto kończą się szaleństwa i nadchodzi czas stabilizacji. Ojciec umrze, a on, jako jedyny spadkobierca, obejmie zarząd dobrze prosperującego majątku ziemskiego, ustatkuje się, ożeni, osiądzie w Baranich Peretokach, no może czasami tylko odwiedzi jakiś tajny klub w dużym mieście… Juliusz hrabia Woroniecki przejrzał najwyraźniej plany syna i pokazał mu swój testament. Był w nim zapis, iż majątek przejdzie na rzecz potomka tylko wtedy, gdy ten w ciągu dwóch lat zdobędzie tytuł doktora filozofii w zakresie matematyki lub logiki. „Twój geniusz nie może zostać zmarnowany”, tak brzmiały ostatnie słowa starego hrabiego.

Woroniecki bez większego trudu podniósł krzesło wraz z Popielskim. Postawił je i znów wszedł na prowizoryczną scenę. Usiadł okrakiem na odwróconym krześle, oparł brodę na jego oparciu i wpatrywał się w fioletowe uszy komisarza.

– Byłem załamany – powiedział – ale mam w sobie chyba coś z księdza, jak pan zauważył, bo Bóg nade mną czuwał. Na pogrzeb mojego ojca przyjechał jego dawny uczeń, chłopiec z ludu, który wykazywał wielkie zdolności matematyczne. Była to właśnie taka wiejska perła, którą wyłowił szlachetny hrabia i której zapewnił edukację. Tak… Wtedy właśnie, na pogrzebie ojca, spotkałem Minotaura.

Woroniecki wstał i wyszedł przez drzwi, których Popielski nie widział, ponieważ zasłaniał je parawan. Po chwili deski podłogi zadudniły. Hrabia znów się pojawił na scenie. Nie był sam. Przy jego kolanach warowała bestia.

Woroniecki w lewej dłoni dzierżył gruby łańcuch. Drugi jego koniec obwiązywał szyję Zdzisława Potoka. Nagi więzień miał skrępowane ręce na brzuchu, a nogi – w kostkach. W jego ustach tkwił knebel. Czapa gęstych włosów była pokryta jakimś smarem. Na białawym, zarośniętym włosami ciele były widoczne czerwone ślady otarć, strupy ran i skórnych wyprysków. Pod skórą napinały się potężne i dobrze wyrobione mięśnie. Potok, pochylony, patrzył spode łba na Popielskiego. W jego ustach poruszył się lekko knebel. Minotaur się śmiał. Komisarz na chwilę zapomniał o Ricie. Poczuł, jak pulsuje mu krew w skroniach. Nie wytrzymał i rzucił się wściekle do przodu wraz z krzesłem.

– Niech się pan nie denerwuje, komisarzu – uśmiechnął się hrabia Woroniecki. – Zaraz pan dostanie tego potwora w swoje ręce. Ale najpierw historia o młodzieńcu, którego życie jest dowodem na istnienie boskiej opatrzności. Otóż, jak panu mówiłem, spotkałem Potoka na pogrzebie mojego ojca. Zaintrygował mnie swoją brzydotą, bo lubię wszelkich odmieńców. Zaprosiłem go na stypę i długo rozmawialiśmy. Dowiedziałem się o nim wszystkiego. Że studiował matematykę w Krakowie, że chciał się naukowo poświęcić logice, że krakowscy uczeni go nie doceniali i wyśmiewali jego pomysły. Nie chcieli wyjść poza swoje wąskie poletka naukowe. A Potok zamierzał, idąc w ślad za pracami Łukasiewicza, badać teksty starożytnych logików przy zastosowaniu matematycznego instrumentarium. Krakowscy uczeni odsyłali go do filologów, ci z kolei nie chcieli z nim rozmawiać, nie mając pojęcia o matematyce.

Potok rozczarował się ciężko, przerwał studia, wyjechał z Krakowa i został jakimś guwernerem w majątku koło Brodów. Ale wróćmy do rzeczy. Po pogrzebie mojego ojca rozmawiałem z Potokiem długo w noc i zaproponowałem mu, by napisał za mnie pracę doktorską. Obiecywałem mu za to złote góry, ale on nie chciał. Chciał tylko kobiet. Parsknąłem w myślach śmiechem. To nie był dla mnie żaden kłopot. Ale po chwili przestałem się śmiać. Potok chciał tylko dziewic. Zażądał ich trzech: jednej na początku pisania pracy, jednej w połowie i jednej niejako na deser – Woroniecki roześmiał się ze swojego dowcipu – po napisaniu pracy. Nie wytłumaczył mi zresztą, skąd takie zachcianki, ale ja jestem tolerancyjny. Wiele dziwactw w życiu widziałem.

Przerwał, usiadł w fotelu i zapalił papierosa.

– Widzę, że jest pan bardzo zainteresowany, komisarzu. – Uśmiechnął się do Popielskiego. – No to niech pan słucha. Teraz dopiero się zacznie! Wynająłem dla Potoka mieszkanie na Żulińskiego, niedaleko mojej tajnej garsoniery, w której raz na jakiś czas odbywałem dyskretne spotkania. Moja dawna znajoma, Klementyna Nowoziemska, obiecała mi pomóc w całej sprawie, oczywiście nie za darmo. Zażądała jednak takiego honorarium, że aż mnie zatkało. Ale nie targowałem się. Po miesiącu znalazła mi najprawdziwszą dziewicę z Tarnowa. Spotkałem się z nią kilkakrotnie i co tu kryć, rozkochałem ją w sobie dość szybko. Zaproponowałem jej wspólną wycieczkę w Karpaty i zabrałem ją tam moim autem. Po drodze, pod Mościskami, udałem, że auto mi się zepsuło. Zapadał wieczór. Wysłałem ją do hotelu. Niby ze względów obyczajowych kazałem jej zameldować się pod fałszywym nazwiskiem.

Miała tam na mnie czekać. A doczekała się Minotaura.

Woroniecki zmienił się na twarzy. Zerwał się na równe nogi, chwycił kij golfowy i zaczął nim bić Potoka. Ten upadł na twarz. Dudniły żebra bitego, końcówka kija zagłębiała się w jego ciało jak w ciasto. Na kneblu pojawiły się wykwity krwi i piany.

– I przyszedł do niej kanibal, monstrum, ludożerca! – wrzeszczał Woroniecki, bijąc Potoka w głowę. – I zeżarł ją, zamiast tylko wyruchać, jak obiecał! Tak, zwierzaku?

Tak zrobiłeś, pokrako, pokurczu?

Minął dobry kwadrans, zanim Woroniecki się uspokoił. Potok leżał na boku i sapał ciężko w knebel. Na jego nagim, białawym ciele wyrastały czerwone plamy.

– Nie miałem wyjścia. – Woroniecki ciężko westchnął. -

Oczywiście, mogłem go wydać policji. Ale kto by wtedy za mnie napisał pracę? Nawet gdybym kogoś znalazł, to zawsze istniałby cień niepewności, czy ten ktoś mnie nie wyda… A ten bydlak nigdy by mnie nie zdradził, bo wydałby sam siebie. Tak czy inaczej, byłem zdany na niego. – Otarł pot z czoła. – Przyniósł mi wkrótce połowę pracy i zażądał nowej dziewicy. Już nie miałem złudzeń.

Wiedziałem, co się z nią stanie… – Znów westchnął. -

I powtórzyliśmy wszystko, z tą różnicą, że dziewczyna była z Kielc, a Potok ją… zabił w Drohobyczu. Cała Polska huczała, wszyscy szukali Minotaura. – Uśmiechnął się dziwnie do Popielskiego. – To pan wymyślił, zdaje się, tak? Zgrabne. Mitologiczne. W każdym razie stało się. Minotaur tymczasem napisał resztę pracy i zażądał ostatniej ofiary. I tutaj coś się zacięło w naszej sprawnie naoliwionej maszynerii. Nowoziemska nie mogła znaleźć dziewicy. Wtedy zjawiła się u niej Maria Szynok, wysłana tam przez starą Nierobisch. Nowoziemska, jako była burdelmama, wiedziała, jak imitować dziewictwo. Spotkałem się z tą Szynok… Nie była zła… Sam nawet miałem na nią ochotę… Ale cóż. Złożyłem ją w kolejnej, już ostatniej, jak myślałem, ofierze. I tu pojawił się problem. Potok odkrył, że jest fałszywą dziewicą… Nie mógł jej posiąść, bo to byłoby niezgodne z jego zasadami… – Woroniecki roześmiał się perliście. – No to tylko ją pokąsał! – Spoważniał nagle, jakby zmiany nastrojów były jego specjalnością. – Na wszystkich z nas padł blady strach. Wszak dziewczyna ocalała, pamiętała moją twarz i twarz Potoka. Musieliśmy ją zlikwidować. Na nasze szczęście oszalała. No co, niech pan powie! Czyż nie czuwa nade mną opatrzność?

Patrzył przez chwilę na Popielskiego, ale ten niczego nie potwierdził.

– Ale zwierzątko chciało jeszcze papu. – Woroniecki zaczął cmokać, jakby wysyłał całusy. – Ostatnia dziewczynka była naprawdę dziewicą. Pochodziła ze Śląska.

Wychowanka sierocińca. Bojaźliwe, trochę zapłakane dziecko… Takie do przytulania, pocieszania…

Woroniecki zaczął chodzić wokół Potoka, co chwila lekko go kopał szpicem buta i kłuł kijem golfowym. Bawiło go to niezmiernie.

– Nic nie mogło przeszkodzić w złożeniu ostatniej ofiary – powiedział. – Musiałem wszystko dokładnie przewidzieć. To nie mogło stać się w Polsce. Tu było zbyt niebezpiecznie. Skontaktowałem się z baronem von Criegern i przebaczyłem mu moją złamaną rękę. Widzi pan, jaki byłem wielkoduszny! Salonką przyjechałem do Wrocławia z dziewicą, a kilka przedziałów za nami siedział Potok. Pod Wrocławiem przebrałem się za kobietę. Nietrudno mi zresztą udawać niewiastę. – Poprawił sobie kokieteryjnie nieistniejące włosy i zaczął się wdzięczyć do Popielskiego. – Zawiozłem ją do hotelu, który mi polecił von Criegern. Przy okazji pozbyłem się maszyny do pisania, na której Potok napisał moją, swoją pracę. To tak na wszelki wypadek… Przecież pisałem listy do Nowoziemskiej na tejże maszynie, jako fikcyjny hrabia von Banach. Przezorna kobieta, kazała mi pisać te durne listy, aby zmylić ewentualne śledztwo… -Nagle zmienił temat: – Ale we Wrocławiu było bardzo przyjemnie. Ja spędziłem sylwestra u von Criegerna, a Potok przy ostatniej ofierze.

Woroniecki zaczął kręcić głową i robić dziecinne miny, jak kiepski aktor.

– Och, jakaż ona była wystraszona! – mówił cienkim głosem. – Wciąż pytała, po co mi ten kobiecy strój… A ja jej na to: „Kochanie, idziemy na sylwestrowy bal przebierańców. Poczekaj tylko na mnie w tym hotelu. Niedługo po ciebie przyjadę”.

Popielski zamknął oczy. Nie mógł patrzeć na Woronieckiego, nie mógł już słuchać jego modulowanego głosu, który raz był zdławionym basem, raz ciętym falsetem.

– No i zrobiłem doktorat u Łukasiewicza – Usłyszał jakby z oddali. – Ale, ale! Wracajmy do naszej lektury!

Nie obyło się to bez pewnych istotnych posunięć ze strony doktoranta. Zanim przystąpił do wstępnych rozmów z promotorem, zmienił nazwisko. Przybrał pierwsze, które mu przyszło do głowy. Nie mogło w żaden sposób się kojarzyć z Juliuszem hrabią Woronieckim, który był w środowisku naukowym powszechnie znany i szanowany za fundowanie stypendiów niezamożnej młodzieży. Jego syn nie chciał, by kojarzono go z ojcem. To mogło grozić pewną sensacyjnością, zainteresowaniem prasy, etc. A on chciał uzyskać tytuł w miarę cicho i bez rozgłosu. Najpierw musiał zażegnać niebezpieczeństwo demaskacji. Fałszywy doktorant nie mógł sobie pozwolić na indywidualne dyskusje ze swoim promotorem nad pracą in statu nascendi. Te konsultacje bowiem mogły obnażyć jego niewiedzę. Na kilku nielicznych spotkaniach z profesorem Łukasiewiczem w Warszawie Woroniecki rzucał głową na boki, śmiał się sam do siebie, klaskał w dłonie, słowem: udawał ekscentryka i dystrakta. Mówił bardzo niewiele, ale wszystkie uwagi promotora zapisywał nader skrzętnie. „Niech moja praca mówi za mnie”, powtarzał. Ponieważ w tym środowisku nie brakowało wybitnych uczonych zachowujących się jeszcze bardziej osobliwie niż doktorant, Łukasiewicz i dwaj recenzenci pracy wzięli to motto za dobrą monetę, tym bardziej że praca była rzeczywiście znakomita i odkrywcza.

I wszystko skończyło się tak, jak to sobie zaplanował. Woroniecki został doktorem filozofii w zakresie logiki matematycznej. Wykonawca testamentu, słynny lwowski adwokat, doktor Przygodzki-Nowak, nie robił problemu z nowej tożsamości spadkobiercy, tym bardziej iż procedura zmiany nazwiska została przeprowadzona w jego kancelarii. Syn marnotrawny stał się więc jedynym dziedzicem ogromnego majątku. Postanowił osiąść w Baranich Peretokach i zacząć nowe życie. I tak pewnie by zrobił, gdyby nie strach, który objawiał się najpierw lekkim ukłuciem, a potem rozrósł się jak rak. Woroniecki bał się panicznie, że zbrodnie wyjdą kiedyś na jaw. Istotnym zagrożeniem były dla niego trzy osoby, trzy najważniejsze dramatis personae: Nowoziemska, Nierobisch i Potok. Najpierw wbił w głowę Nowoziemskiej ukryty w lasce śmiercionośny szpic. Zamierzał to samo zrobić z głową Nierobisch, ale nie było to łatwe. Ją wciąż ktoś odwiedzał. Nawet ktoś się do niej włamywał, kiedy nie było jej w domu. I w końcu, kiedy już Woroniecki miał wymarzoną sytuację, pod mieszkanie Nierobisch, na ulicę Żogały, zajechał policyjny furgon i niedoszła ofiara zastała aresztowana. Całe Katowice huczały od plotek na temat babki spędzającej płody w jakiejś norze. Wiele kobiet drżało na myśl, co ona może wyznać w śledztwie. Drżał też Woroniecki. Ale Nierobisch niczego nie wyznała w jego sprawie, za co hojnie się jej odwdzięczył, przekazując skrycie sporą sumę pieniędzy, dzięki którym mogła ułożyć sobie nie najgorzej więzienne bytowanie.

Dostałem niedawno telegram od von Criegerna. – Głos Woronieckiego znów dochodził z bliskiej odległości. -Naprzykrza mu się we Wrocławiu pański przyjaciel, niejaki Eberhard Mock. Ale von Criegern nie takie trudne sprawy załatwiał, sam odstręczy go skutecznie od śledztwa. – Machnął ręką lekceważąco. – Zagrożenie stanowił więc już tylko głodny amator dziewic. Ale i tu Bóg nade mną czuwał. Kiedy Potok zabił policjanta w swoim mieszkaniu, miał podczas obławy jedną drogę ucieczki: po dachu do sąsiedniej bramy, a potem skok na galeryjkę, gdzie z kolei ja wynajmowałem tajne mieszkanko. Akurat tam byłem, bo umówiłem się z pewną uroczą młodą damą. Ugościłem zatem Potoka w mojej garsonierze. Siedział w tym mieszkaniu przez dwa tygodnie, nie ruszał się stamtąd, nawet do ustępu. Gównem napełniał wiadro, a szczynami zlew. Fe! Wie pan, jak śmierdziało?! Niemcy mówią: „śmierdziało bestialsko”. Bestia śmierdziała bestialsko! – Znów się – roześmiał. – Po dwóch tygodniach wyprowadziłem go ciemną nocą i przywiozłem tutaj. Tu mieszkał przez pół roku. A dziś wydam go w pańskie ręce, komisarzu. Koniec opowieści. Czas na Tezeusza.

Woroniecki odetchnął po długiej przemowie i milczał przez chwilę. Potem wstał, lekko przesunął parawan i skierował światło na pieniek do rąbania drewna, w którym tkwił duży topór. Pieniek był ustawiony na podłodze wyłożonej gumowymi fartuchami.

– Wiesz, co wymyśliłem, Edziu? – Hrabia spoglądał tona jednego, to na drugiego związanego. – Wymyśliłem, jak rozwiązać problem Potoka i Nierobisch jednocześnie. Jestem w końcu doktorem matematyki, potrafię rozumować logicznie i oryginalnie. Pamiętasz z mitologii, jak Tezeusz zabił Minotaura? Tak, pamiętasz. Odciął mu głowę, Edziu. A teraz odegramy ten mit na nowo. Ty będziesz nowym Tezeuszem, a ja to upamiętnię na taśmie filmowej.

Chodził dokoła i zapalał dodatkowe reflektory. Był bardzo podekscytowany – jak dyrektor przed teatralną premierą. Nastawił kamerę i zaczął kręcić. Obiektyw kierował to na Popielskiego, to na Potoka.

– Zrobisz to, Edziu, zrobisz – mówił Woroniecki, jakby do siebie – a ja to wszystko zarejestruję. Będę miał na taśmie pięknego Tezeusza i pięknego Minotaura. A potem taśmę schowam w moim sejfie i będę ci wydawał rozkazy. A ty będziesz je spełniał. Jeśli nie będziesz chciał, usłyszysz magiczne zaklęcie. Brzmi ono: „Wyślę taśmę do Mariana Zubika”. Będziesz mój, Edziu… Będziesz wykonywał rozkazy i prosił o więcej. A oto pierwszy:

wydostaniesz z więzienia Nierobisch i oddasz mi ją w prezencie.

Dość mam płacenia tej starej, brudnej czarownicy…

– Nikogo nie zabiję – wycharczał Popielski.

– Nie zabijesz? – Woroniecki z łatwością wyciągnął topór z pnia. – No to trudno. Moi ludzie, moi wierni przyjaciele z katowickich czasów, wywiozą cię do brzuchowickiego lasu. Wykopią tam dół, wrzucą cię do środka i przykryją naszym żyznym czarnoziemem. A twoja ukochana Rita nie przyjdzie na twój grób… Nie zapali świeczki tatusiowi, do którego się tak pięknie przytulała, jak na tym zdjęciu…

Popielski patrzył na Woronieckiego jak skamieniały.

– Nie przyjdzie… – Hrabia przesunął palcem po ostrzu topora. – Bo będzie daleko stąd. Będzie królową piękności. W burdelu w Buenos Aires!

Podszedł do Popielskiego, wziął zamach i wbił topór u jego stóp. Na trzonek zarzucił gumowy fartuch.

– A jeśli zabijesz Minotaura – powiedział – ujrzysz

Ritę, która jest całkiem niedaleko. Przez te pół roku jeszcze wypiękniała. Jest, jest tutaj… Tak bardzo ci chciała złożyć życzenia imieninowe! Jeśli zechcesz, to możesz z nią nawet wrócić do domu. Ale czy ona zechce? Przy mnie będzie aktorką, a ty chciałeś z niej zrobić łacinniczkę! Myślisz, że nie mam wielu przyjaciół w branży filmowej? Wielu z nich kręciło po cichu niegrzeczne filmy, w których występowały niektóre moje dziewczęta. Ale nie bój się! Nie Rita! Ona jest prawdziwą artystką! No to jak? Załóż fartuch! Topór czeka.

Krzyknął: „Zaczynamy!”, i do pomieszczenia weszli dwaj ludzie, którzy przywieźli Popielskiego. Jeden wycelował w niego browninga, a drugi uwolnił go z kajdanek.

Popielski czuł w głowie pustkę, wykonywał ruchy jak automat. Założył fartuch.

– Zaczynam filmować! Akcja! – wrzasnął Woroniecki zza kamery.

Popielski chwycił za łańcuch owijający szyję bestii i pociągnął ciało w stronę pieńka. Minotaur zaczął się miotać na wszystkie strony, jak ryba wyrzucona z wody. Gumowe fartuchy zwijały się i piszczały okropnie w zetknięciu z jego mokrą od potu skórą.

– Ogłusz go najpierw! – krzyknął hrabia. – Bo inaczej nie położysz mu mordy na pieńku!

Popielski uniósł topór. Pod nim wiło się ludzkie ciało. Nie zwierzęce. To nie była bestia, to był człowiek, który nie może zostać zaszlachtowany jak tucznik. Powinien być sprawiedliwie osądzony i powieszony w majestacie prawa. A jeśli jakiś złotousty spryciarz, jakiś mecenas dwojga nazwisk, go wybroni? Sąd ogłosi wyrok: oskarżony zostaje oddany na leczenie do zakładu zamkniętego! A Popielski będzie tego słuchał, mając przed oczami wygryzione twarze dziewcząt, strupy na ciele Marii Szynok i bąble krwi na wargach Zaremby. Uniósł topór i obuchem uderzył w skroń Potoka. Ten szarpnął się i zwiotczał. Popielski nasunął kark Potoka na pieniek, ale bezwładne ciało spadło. Kopnął ze złością pieniek i uniósł nad głowę ręce, w których tkwił topór.

– Poczekaj, poczekaj! – wrzasnął Woroniecki. – Na Boga, nie wyłaź mi z kadru!

Po chwili Popielski już nic nie słyszał ani nie czuł. Poza krwią bestii na swoich nogach.

Lwów, czwartek 14 października 1937 roku,

godzina szósta po południu

Rita Popielska siedziała w swoim wspaniałym apartamencie w kamienicy Rohatyna na rogu Kościuszki i 3 Maja. Niespokojnie chodziła po luksusowo urządzonym pokoju, którego wystrój znany architekt i dekorator, Dionizy Czyczkowski, oparł na spokojnej i eleganckiej kremowej tonacji. Miotała się między zegarem a stołem, między nowoczesnym kredensem a antycznym fotelem, który stanowił zamierzoną ekstrawagancję w tym modernistycznym i ascetycznym w formie apartamencie. Serce podeszło jej do gardła, kiedy usłyszała dzwonek w drzwiach, a służący wszedł do pokoju i otworzył usta, aby oznajmić nadejście jakiegoś gościa.

Nie zdążył tego zrobić. Zachwiał się pod naporem silnej ręki i oparł o ścianę. Do pokoju wtargnął jej ojciec i zaraz przegnał służącego. Na jego widok Rita upadła na kolana. Czuła, jakby ziemia usuwała się jej spod stóp. Jej szczupła kibić zakołysała się jak w transie i dziewczyna runęłaby na podłogę, gdy nie pochwyciła jej ojcowska dłoń. Rita przycisnęła do niej swoje usta. Płakała cicho, bez szlochu i spazmów. Po dłoni Popielskiego płynęły łzy. Klęczał w milczeniu nad córką i gładził jej włosy koło uszu. Było to miejsce, które najbardziej lubił całować, gdy była dzieckiem. Wciągał wtedy powietrze i czuł w jej lokach zapach lasu spod Sokolnik, gdzie spędzali wakacje, albo słoną woń morza i władysławowskiej plaży. Teraz też chciał ją tam pocałować, lecz nie zrobił tego. Czuł jakiś obcy zapach, nieznane mu ostre perfumy. „Będzie królową piękności w burdelu w Buenos Aires!”

Popielski otarł oczy, sapnął, odsunął delikatnie córkę, wstał i usiadł przy stole. Splótł palce, jakby chciał odgrodzić się od uczuć, które nim szarpały. Rita też wstała i usiadła naprzeciw ojca. Położyła na jego ręce swą wiotką dłoń z drogocennym brylantem na palcu.

– Błagam, tatusiu, niech mi tatuś wybaczy. – Dwie łzy w jej oczach powiększyły się i spadły na policzki. – Niech tatuś przebaczy mi, wczoraj miał imieniny! Muszę dziś usłyszeć od taty słowa przebaczenia!

– Wybaczam ci – szepnął, zacisnął powieki, lecz nie zdołał zatrzymać dwóch łez, które przedarły się przez jego gęste rzęsy.

– Byłam potworną, głupią egoistką. – Rita wyjęła koronkową chusteczkę i przytknęła do oczu; potrafiła w jednej chwili opanować się, jak jej matka. – Ale niech tatuś nie myśli, że porzuciłam dom rodzinny, bo uważałam go za nieznośnego tyrana! Nie, tak nie było! Ojcze, wysłuchaj mnie! Bronisław do mnie pisał i uwodził mnie listownie. Korespondowaliśmy: oczarował mnie. Wysłał mi swoją fotografię z dedykacją… Wtedy, w święto wiosny, poszłam na umówione z nim spotkanie. Towarzyszyła mi Tyka. Bałam się sama iść. To było na Żulińskiego. Mieliśmy się spotkać w klubie bilardowym! Nagle ujrzałam ciebie i zdenerwowałam się, że mnie śledzisz. A ty wtedy ścigałeś tego Minotaura. Był to kompletny przypadek, że cię zobaczyłam! Tyka uciekła ze strachu, a ja pobiegłam do tego klubu, który zresztą nie był żadnym klubem!

Wstała i zasunęła zasłony, by ojca nie raziło zachodzące słońce. Patrzyła na niego w milczeniu. Zmienił się, zmizerniał, w jego ubraniu nie było zwykłej staranności. Głowa i policzki wyglądały na niedbale ogolone. Ricie zrobiło się przykro.

– On się zakochał we mnie od pierwszego wejrzenia. -Przełknęła gorycz. – I niesiony tym uczuciem, porwał mnie. Jest szlachcicem, właścicielem wielkich dóbr, potomkiem arystokratycznej rodziny. Twierdził, że jego przodkowie też często popełniali raptus puellae.

– Mówisz po łacinie. – Popielski drgnął i uśmiechnął się lekko.

– Nie, po prostu powtarzam słowa Bronisława. Porwał mnie do swoich włości i zakazał kontaktowania się z tobą. Niech tato nie myśli, że mnie zniewolił… Co to, to nie! Jest na to zbyt wielkim dżentelmenem! Dał mi dwa miesiące na podjęcie decyzji, czy chcę z nim zostać i robić aktorską karierę, on ma wszędzie znajomości i mi to umożliwi!, czy wrócić do domu, do tej przeklętej szkoły… Odwiedzał mnie codziennie, spacerowaliśmy po jego parkach i lasach… Po dwóch tygodniach służba przestała mnie pilnować. Nie musiała… Nie chciałam stamtąd odchodzić… Pragnęłam tam być, słuchać jego słów i patrzeć mu w oczy. – Rita drgnęła. – Och, przepraszam, papo! Z takimi szczegółami wszystko papie opowiadam, jakby był kobietą!

– Dlaczego do mnie nie napisałaś? – zapytał głucho.

Podeszła szybko do ojca, pocałowała go w głowę i oparła policzek na jego łysinie.

– Przepraszam, tatusiu, przepraszam… Ja nie byłam sobą… Żyłam jak we śnie. Nic się dla mnie nie liczyło.

Ale już doszłam do siebie. Znów jestem opanowana i rozsądna! Już zawsze będziemy razem, tato, zawsze…

Ja już nie dam tacie powodu do zmartwień… – W jej oczach znów pojawiły się łzy i spłynęły po jego łysinie. – Ojcze, ja ciągle miałam przy sobie tę naszą fotografię sprzed lat… Kocham cię, tato!

Popielski wstał i przytulił córkę mocno. Nagle oderwał się od niej, chwycił ją za drobne ramiona i odsunął od siebie. Na jego szyi pojawiały się malinowe wykwity.

– Tak, ojcze – powiedziała twardo i zdecydowanie. – Jestem brzemienna. A Bronisław jest ojcem mojego dziecka.

Komisarz usiadł przy stole i wbił wzrok w tarczę zegara. Dopiero teraz Rita zauważyła, że jego uszy są nienaturalnie wielkie i purpurowe.

– Tatusiu, przecież tata ma za nic mieszczańskie konwenanse. – Podbiegła do ojca i chwyciła go za obie dłonie. – Sam tata żył z mamą bez ślubu, a całe miasto huczało od świętego oburzenia! Czym się tato martwi?

Najważniejsze, że się kochamy z Bronisławem! A oto za proszenie na nasz ślub. Za trzy tygodnie w katedrze!

Komisarz spojrzał na zaproszenie. „Rita Popielska i dr Bronisław Kulik mają przeogromny zaszczyt zaprosić Wielmożnego Pana…” Dalej już nie czytał. Przeniósł się w czasie. Oto zebranie Koła Lwowskiego Polskiego Towarzystwa Matematycznego. Profesor Stefan Banach mówi: „Dzisiaj mamy przyjemność gościć pana doktora Bronisława Kulika z Krakowa, który wygłosi odczyt z zakresu logiki formalnej pod tytułem „Logika nazw i logika zdań”.

Rita biegała po pokoju jak mała dziewczynka i klaskała w ręce.

– Tatusiu, jestem pewna, że tyle będzie miał tatuś wspólnych tematów z Bronisławem! Czuję to! On jest matematykiem tak jak tatuś i świetnie gra w szachy!

Teraz, kiedy już jestem samodzielna, wiem, jak bardzo tatę kocham! Będziemy wszyscy razem jeździli na wycieczki!

Tatko, ciocia, tatki wnuk, ja i Bronisław. On tak lubi Karpaty!

Lwów, dnia 22 listopada 1938 r.

Drogi Eberhardzie,

bardzo Cię przepraszam za moje milczenie, przerywane jedynie zdawkowymi życzeniami świątecznymi. W tym czasie przeżyłem bardzo wiele – zwłaszcza między śmiercią a zmartwychwstaniem Rity. Twoje listy piętrzyły się na moim biurku jak wyrzuty sumienia, a jak sam wiesz, wyrzuty sumienia, gdy je wytłumić pracą lub alkoholem, w końcu cichną, by całkiem umilknąć. I ja chciałem się pozbyć wyrzutów sumienia. Któregoś dnia w pijackiej irytacji zgarnąłem wszystkie Twoje listy do popielnicy i spaliłem. Nie chciałem nic wiedzieć o śledztwie, które prowadzisz, i o sprawach jakiegoś barona. Nic mnie to nie interesowało, bo zamknąłem się w swoich kłopotach. Ale słyszałem, że moja kuzynka Leokadia korespondowała z Tobą i wszystko Ci opisała: powrót brzemiennej Rity i jej ślub z doktorem i hrabią w jednej osobie, Bronisławem Woronieckim-Kulikiem. Rita go kocha, Leokadia go lubi, a ja – nienawidzę. Nie wiem, dlaczego moja córka go pokochała. Może dlatego, że byli do siebie podobni, bo i ona, i on zawiedli nadzieje swoich rodziców? A może on był szatanem i kusicielem, który ją opętał? Nie będę Ci więcej o nim pisał, bo sama myśl o jego zwyrodnieniach napełnia mnie obrzydzeniem. Powiem tylko jedno: jest to potwór i obłąkany zbrodniarz. Tak, nie oszalałem, Eberhardzie. Powtarzam to w pełnej świadomości: jest to szalony morderca, który nigdy nie będzie osądzony za swoje zbrodnie. Wiesz dlaczego? Bo tylko ja je znam, nie licząc jego dwóch pretorianów. A ja nie wystąpię przeciwko niemu! Przecież nie zabiorę ojca Jerzykowi, mojemu ukochanemu wnukowi, który szczęśliwie narodził się w lutym tego roku! Pewnie jesteś ciekaw, skąd wiem o łotrostwach mojego zięcia. Otóż od niego samego! Powiedział mi to zupełnie świadomie. Wysłuchać go i nie zamknąć – to tak, jakby samemu być jego wspólnikiem. A ja się nim stałem. Wysłuchałem go i puściłem wolno. Wiesz dlaczego? Bo mnie zaszantażował. Po pół roku nieobecności Rity, kiedy już ją w myślach pogrzebałem, zjawił się u mnie jaśnie wielmożny pan hrabia i powiedział: twoja córka jest ze mną, możesz ją odzyskać, kiedy mnie wysłuchasz, lub stracić, jeśli wzgardzisz moją opowieścią. Wybieraj. A ja wybrałem córkę. I opowiedział mi o swoich przerażających zbrodniach, o których muszę milczeć.

Mój drogi, pragnę odejść na emeryturę. Zubik nawet nie chce o tym słyszeć i błaga mnie, bym został. Stałem się jeszcze sławniejszy i cieszę się względami samego komendanta wojewódzkiego policji. A to dlatego, że Zdzisław Potok się znalazł: moja to niby zasługa, że policja w ogóle wpadła na jego ślad. Tak, znalazł się we wsi Strzelczyska w powiecie Mościska, w województwie lwowskim. Martwy, z odrąbaną głową. Do ciebie nie docierają raczej wieści z Polski, to może o tym nie wiesz, chyba że Ci Leokadia donosiła. Nasz medyk sądowy i psycholog, doktor Iwan Pidhirny, znalazł psychologiczne wytłumaczenie zboczenia i kanibalizmu Potoka. Doktor sądzi, że zbrodniarz ten, naznaczony potworną brzydotą, był wyśmiewany przez kobiety i mścił się na nich. Pozbawiając dziewictwa i oszpecając, naznaczał je po prostu. To tylko hipoteza Pidhimego. Potok zabrał swą tajemnicę do grobu.

Eberhardzie, piszę ten list, żeby podziękować za Twoją pomoc. Za to, że mogłem zawsze na Tobie polegać. Piszę ten list też po to, aby się z Tobą pożegnać. Nie mogę się z Tobą widzieć ani korespondować, bo muszę wyrzucić ze swojej pamięci wszystko, co przypomina mi sprawę Minotaura. Była ona dla mnie krwawą łaźnią, dantejskim piekłem i czyśćcem. Pozostawiła wspomnienia, które muszę usunąć. Żegnając się z Tobą, żegnam się z pracą w policji, o czym już wyżej pisałem. Nie mogę być policjantem, nie mogę reprezentować prawa, jednocześnie zapewniając nietykalność mordercy. On zabił we mnie policjanta, zdeprawował mnie – na zawsze i bez przebaczenia. Żegnaj, mój drogi, i wybacz mi to hamletyzowanie.

Twój Eduard

PS. Składam Ci serdeczne życzenia spokojnych i błogosławionych Świąt. Ty mi nie składaj. Te święta spędzę w towarzystwie mordercy. Czego się nie robi dla własnego dziecka?

Breslau, dnia 20 grudnia 1938 r.

Drogi Eduardzie,

zasmucił mnie Twój list bardzo. Nade wszystko boleję nad tym, że chcesz zerwać nasze stosunki z powodu, który rozumiem, ale który nie może być rozstrzygający.

Bo czas leczy wszelkie rany i będziesz się jeszcze śmiał ze sprawy Minotaura. Na razie proszę Cię tylko o jedno. Gotów byłem nawet przekonywać Cię na miejscu, we Lwowie – bo byłem zatroskany o Ciebie – lecz z powodu nawału pilnych spraw nie mogłem tego dokonać. Zaklinam cię, nie odchodź z policji. Uwierz nieco starszemu koledze, paradoksalnie, siedząc przy jednym stole z mordercą, masz okazję, by być jeszcze lepszym policjantem, niż jesteś. Patrz na niego cały czas i zapamiętuj dobrze jego twarz – bezczelną, pewną siebie, bezkarną. Ta twarz musi Ci się wryć w pamięć nieodwołalnie, tak jak się niegdyś w niej odcisnęły greckie czasowniki nieregularne. Musisz ją umieć przywołać w każdym momencie. A zwłaszcza wtedy, kiedy będziesz ścigał innego mordercę. W chwili zwątpienia, gdy ręce będą Ci opadać z bezradności, a zbrodniarz wciąż będzie Ci się wymykał, przypomnij sobie twarz, którą widzisz dziś u boku Twej córki. Niech ten pysk będzie pyskiem wszystkich morderców tego świata, niech ta morda będzie mordą szatana albo Minotaura – jak wolisz. Przeżywając szczyt nienawiści, staniesz się pogromcą szatana, prawdziwym psem gończym, który albo zagryzie mordercę, albo się udławi jego juchą. Przyjmij, Eduardzie, moją wskazówkę, lecz zrób, jak chcesz. Jeśli stary Ebi przypomina Ci sprawę Minotaura, to zapomnij na jakiś czas o starym Ebim. Ale nie na zawsze, na Boga! Z kim się wódki napiję i pójdę na dziewczynki, jak nie z Tobą?

Twój Eberhard

Post scriptum: l pamiętaj – zawsze możesz na mnie polegać.

Lwów, Wigilia, 1938 rok,

godzina szósta po południu

Przy wigilijnym stole siedziała cała rodzina Popielskich: Edward, Leokadia, Rita oraz jej mąż, doktor Bronisław hrabia Woroniecki-Kulik. Był jeszcze jeden, najmniejszy członek rodziny, liczący sobie dziesięć miesięcy Jerzyk Woroniecki-Kulik, którego służąca Hanna nazywała „mucko najsłodsze”. Dziecko rozwijało się prawidłowo, a apetyt odziedziczyło chyba po dziadku, bo za pożywienie uważało wszystko, co napotykało na swej drodze. A ponieważ Jerzyk poruszał się głównie na czworakach, jadł więc te rzeczy, które były dostępne pół metra od ziemi. Atakował zatem – jak mały psiak wszystkie nogi od krzeseł i stołów oraz koronkowe serwety, zwieszające się z różnych szafek i stolików. Niedobrze było wtedy, kiedy „hrabczuk” – bo i tak go nazywała poczciwa służąca, która go nadzwyczaj ukochała wraz z serwetą ściągał jakieś naczynia. Pół biedy, gdy był to talerzyk z ciastkami, natychmiast zjadanymi, gorzej, kiedy mały z równym zapałem zajmował się zawartością dziadkowej popielnicy.

W czasie swej pierwszej w życiu wigilijnej kolacji dziecko było bardzo niespokojne. Najpewniej nastrój powszechnego pośpiechu, napięcia i bieganiny wybił je z normalnego rytmu dnia, bo nie chciało zasnąć po południu i w związku z tym było marudne i nieznośne. Nie dawało się uspokoić nawet dziadkowi, który miał na nie zawsze kojący wpływ. Nie tyle zresztą sam dziadek, ile jego łysina. Jerzyk zwykle dotykał dziadkowej głowy z takim zapamiętaniem, jakby odkrywał nieznane lądy. Pomruki, które Edward przy tym wydawał, sprawiały, iż niemowlę radośnie piszczało i odsłaniało w uśmiechu swoje dziąsełka – najpierw bezzębne, potem ozdobione dwoma ostrymi mleczakami.

Niestety, w Wigilię na Jerzyka ani dziadkowa łysina, ani jego mruczenie nie miały kojącego wpływu. Chłopiec, ubrany jak dziewczynka w sukienkę z koronkowym kołnierzem, wyginał się na jego kolanach, wrzeszczał, wkładał do buzi pulchną rączkę, wierzgał, aż w końcu kopnął w wazę z czerwonym barszczem. Z talerza trysnęła fontanna kropel. Ich większa część osiadła na obrusie, a kilka – na śnieżnobiałej koszuli dziadka. Popielski nawet nie zwrócił na to uwagi; wziął wnuczka na ręce i zaczął z nim chodzić po pokoju, co – nawiasem mówiąc – trochę uspokoiło małego.

Zebrani patrzyli na tę sielankową scenę rodzinną i myśli każdego z nich krążyły w innych rejonach. Rita uśmiechała się. Coraz częściej rodziła się w niej nadzieja, że w końcu dobrze się ułożą stosunki ojca z jej mężem. Po smutnym dniu ślubu, na którym ojciec był nieobecny, po pierwszych lodowatych miesiącach, kiedy nie dostrzegał swojego zięcia na ulicy, po Wigilii, którą po raz pierwszy w życiu spędzili osobno, wszystko się zmieniło, kiedy urodził się wnuczek, a dziadek oszalał na jego punkcie. Nastąpiło w końcu tak upragnione przez Ritę zaproszenie na wieczerzę wigilijną. Cieszyła się jak dziecko, kiedy ojciec do niej zatelefonował i zaprosił „pod choinkę”, jak zawsze nazywał tę uroczystość. Nie wiedziała, że to zaproszenie zawdzięcza mężowi, który posłużył się nazwiskiem Mariana Zubika.

Leokadia przecierała oczy ze zdumienia. Sama bezdzietna, nie potrafiła w sobie wykrzesać tyle miłości do

Jerzyka, który ją drażnił swoją płaczliwością i częstymi zmianami nastrojów. Nigdy zatem nie sądziłaby, że dziecko może tak odmienić człowieka. Popielski, który kiedyś na widok kropli po zupie na krawacie czy marynarce dostawał szału, wstawał od stołu, miotał się, szukając jakiejś ścierki i tłumiąc w ustach koszarowe przekleństwa, teraz w ogóle nie zwrócił uwagi na poplamioną koszulę i tańczył z wnuczkiem po pokoju, a ten, przytulony do dziadka, pobrudził mu jeszcze kołnierzyk. Leokadię cieszyła ta zmiana u Edwarda. Cieszyłoby ją zresztą każde inne zachowanie kuzyna, byle nie jego straceńcze eskapady po knajpach i nienaturalny uśmiech rano po nieprzespanej nocy.

Bronisław Woroniecki-Kulik, mimo że siedział spokojnie, w głębi ducha był rozdrażniony. Milczał jak zaklęty, głowę spuścił na piersi, złośliwie się uśmiechał i jedynie strzelał dokoła wściekłym wzrokiem. Nie mógł wybaczyć Popielskiemu jego ostentacyjnej niechęci. Nie mógł zrozumieć, iż ten nie cieszy się ze szczęścia swojej córki, która żyje w przepychu i co ważniejsze – dzięki jego stosunkom – zaczyna robić karierę, występując pod pseudonimem „Rita Pop”. Już zagrała małą rolę w filmie Ogień w sercu u samego Henryka Szaro. A ten łysy skurwysyn wciąż nie podaje mu ręki na powitanie i nie uściskał go przy składaniu życzeń świątecznych. Kiwnął mu tylko głową i coś mruknął – tak jak teraz mruczy do tego cholernego bachora, który ciągle drze mordę!

Dziecko się uspokoiło i Popielski usiadł do stołu wraz z wnukiem.

– Może już tak wzięlibyśmy te prezenty spod choinki. -Woroniecki-Kulik uśmiechał się wymuszenie. – To mały dostałby prezent i byłby spokojny, co? Mogę już mu dać?

– Broniu – Rita spojrzała niespokojnie na ojca i pogłaskała męża po dłoni – to tylko na chwilę go uspokoi. Główny powód to niewyspanie. Nie spał dzisiaj w dzień. Zaraz go położę, a Hanna zaśpiewa mu kołysankę. Jeszcze chwilę go przemęczmy, to szybciej uśnie.

Jerzyk przestał się interesować łysiną dziadka, wypluł na podłogę smoczek, zmrużył oczy i zaczął się drzeć wniebogłosy.

– Niech mu pan da ten prezent – hrabia łypnął wściekle na Popielskiego – albo ja mu dam!

– Nie zna pan, młody człowieku – Popielski podrzucał wnuczka na kolanie – zwyczajów tego domu. U nas się najpierw je kolację, a potem najstarszy, czyli ja, powtarzam: ja, rozdaje prezenty. I tak będzie zawsze.

– Zaraz… zaraz… Zwyczaje zwyczajami… – Woronie-cki-Kulik ściskał w ręku łyżkę tak mocno, że aż mu zbielały kostki.

– Niech tatuś mi poda Jerzyka – przerwała mu szybko Rita. – Może teraz u mnie się trochę uspokoi…

– Chciał pan coś powiedzieć, młody człowieku? – Popielski podał wnuka córce. – Coś o zwyczajach mojego domu?

– Tatusiu, proszę – wyszeptała Rita i odebrała syna z rąk ojca.

Hrabia zacisnął usta i przepołowił łyżką uszko pływające w barszczu. Podniósł je do ust i żuł powoli. Nie połknął jednak, lecz wypluł z powrotem na łyżkę. Leokadia patrzyła na niego z obrzydzeniem. Jerzyk znów krzyczał przeraźliwie, a kiedy matka go przytulała, bił ją piąstkami po twarzy.

– Dajesz mu ten prezent czy nie? – wysyczał Woroniecki-Kulik w stronę Popielskiego.

– Jak śmiesz tak się zwracać do mojego ojca?! – krzyknęła Rita. – I co ty robisz, na Boga, z tym uszkiem?

– Chyba go zęby bolą. – Popielski uśmiechał się krzywo i odłożył sztućce. – Musi jeść miękkie…

– Edziu, nie denerwuj się. – Leokadia patrzyła na niego błagalnie. – Jeszcze ci to zaszkodzi… Masz takie wysokie ciśnienie…

– Proszę cię, nie mów do mnie „Edziu”! – Popielski z kamienną miną przekrzykiwał rwetes, jaki wszczął wnuczek. – Po śmierci Wilhelma nie chcę, by ktokolwiek tak do mnie mówił…

Woroniecki-Kulik przechylił łyżkę i zsunął sobie na dłoń przeżutą masę. Wstał, podszedł do Popielskiego i podsunął mu ją pod nos. Jerzyk się uspokoił, patrząc na swojego ojca.

– Żryj, łysy! – Hrabia uśmiechał się szeroko. – Przecież ci mówiłem, że z ręki mi będziesz jadł!

Wszyscy zastygli. Wykorzystał to Jerzyk, który błyskawicznie wspiął się z kolan matki na stół i sięgnął po kryształowy dzban z kompotem z suszu. Dzban runął na obrus jak w zwolnionym tempie, a jego zawartość chlusnęła na beżową sukienkę Leokadii. Dziecko, widząc skutki swojego zachowania, wybuchnęło płaczem. Tarło przy tym piąstkami oczy. Krzyk wibrował. Takiego natężenia decybeli w mieszkaniu Popielskiego jeszcze nie było. Nawet dziadek przykrył dłońmi zdeformowane jak u zapaśnika uszy.

Bronisław rzucił przeżute uszko na dywan, podskoczył do stołu i przycisnął dziecko do blatu. Chwycił obiema rękami jego główkę i zaczął wciskać kciuki w oczy syna.

– Co tak trzesz te oczy, ty bękarcie! – syczał. – Wyłupię ci te gały…

Popielski rzucił się na niego. Kiedy Woroniecki-Kulik, zdziwiony, odwrócił głowę w stronę szarżującego teścia, dostał pięścią w skroń. Zatoczył się, zrobiło mu się ciemno przed oczami. Wtedy poczuł tak silny cios w podbródek, że runął na zegar stojący w salonie. Padając na podłogę, usłyszał, jak maszyneria dzwoni i wybija jakieś fałszywe kuranty. Jego broda, rozdarta sygnetem Popielskiego, paliła z bólu i broczyła krwią. Komisarz pochylił się nad nim. Chwycił go za kołnierz garnituru i wytargał do przedpokoju. Nie zwracając uwagi na płaczącą Ritę, która czepiała się jego rąk, otworzył drzwi i wywalił przez nie szczupłe ciało swojego zięcia. Wyrzucił za nim jego płaszcz, kapelusz i laskę.

Woroniecki-Kulik siedział pod poręczą i uśmiechał się drwiąco do Popielskiego.

– Edziu – zawołał – szykuj się do kryminału!

– Pociągnę cię tam za sobą! – krzyknął Popielski. Klatka schodowa rozbrzmiewała śpiewem kolędników.

– 

Wśród nocnej ciszy głos się rozchodzi. Wstańcie pasterze, Bóg się nam rodzi…

Popielski zamknął drzwi, wszedł do zdemolowanego salonu i usiadł ciężko na fotelu przy przewróconym zegarze. Płakała Leokadia i Rita. Płakała i Hanna, która nosiła Jerzyka po pokoju, śpiewając mu kołysankę Bałam-bałam. Tylko Popielski nie płakał.

Lwów, poniedziałek 13 marca 1939 roku,

godzina druga w nocy

Ritę obudził stukot zamykanych drzwi. Od roku, od narodzin Jerzyka, jej sen był czujny jak sen ptaka. Budziła się, kiedy śpiące dziecko westchnęło, gdy wiatr zawył za oknem, a nawet kiedy jakiś pijak awanturował się na ulicy. Wiedziała, że wrócił Bronisław. Zamknęła oczy. Nie chciała, by dostrzegł, że nie śpi. Nie miała teraz ochoty na spełnianie małżeńskiej powinności, natomiast jej mąż miał na to ochotę wszędzie i zawsze. A najbardziej, kiedy wracał późną nocą z różnych, jak twierdził, spotkań w interesach. Patrzył na nią uważnie, rozbierał się do naga i domagał się od niej rzeczy, których nie lubiła. Dlatego od pewnego czasu, by tego uniknąć, udawała, że śpi, a nawet pochrapywała, co przy jej aktorskim talencie łatwo wprowadzało w błąd niespożytego męża.

Teraz też słyszała, jak się rozbiera, rzuca swe ubranie byle gdzie i jak staje nad nią. Czuła na sobie jego wzrok. Zachrapała cicho. Bronisław odszedł. Usłyszała, jak lekko trzeszczy pod nim krzesło. Ten trzask stawał się regularny. Uchyliła powieki – zamarła. Jej mąż siedział na krześle, sięgał dłonią między nogi i czynił sobie zadość. Nie to ją jednak przeraziło. Roczny Jerzyk obudził się i uśmiechał się do ojca.

– Co się tak patrzysz – szept Bronisława stawał się coraz bardziej gorączkowy. – Chcesz zobaczyć, jak krówka mleka daje?

– Co ty robisz! – wrzasnęła Rita, a Jerzyk zaczął płakać.

– No co? – Jej mąż wstał i zrobił niewinną minkę. -To przecież ludzkie… Wiesz, że ja muszę po dwa razy dziennie…

Musiałem sobie ulżyć… A ty spałaś… Ale teraz już nie śpisz.

Lwów, niedziela 16 kwietnia 1939 roku,

godzina jedenasta wieczór

Rita siedziała przed toaletką i kremowała sobie twarz i dekolt. Była bardzo szczęśliwa, że wreszcie opuszczają Lwów i po świętach jadą na lato do Baranich Peretok. Zrozumiała, że nie aktorstwo jest dla niej ważne, lecz jej syn. Kiedy wracała skonana z różnych prób i przeglądów, Jerzyk wyciągał do niej rączki i płakał zamiast się cieszyć na jej widok. Jakby miał do niej żal, że zostawia go na całe dnie pod opieką ukraińskiej mamki, która choć kochała chłopca szczerze, to nie mogła mu zastąpić matki.

Lwów miał jakiś zły wpływ na Bronisława. Stawał się on coraz bardziej ponury, tajemniczy i okrutny. Nie mógł ani chwili być z dzieckiem, by go nie uderzyć albo nie krzyknąć. Przy każdym posiłku wylewał pomyje na jej ojca i obserwował ją, jak zareaguje. Rita powoli traciła przy Bronisławie całą swoją dawną porywczość i niezależność. Wiedziała, że jej raptowne i zdecydowane zachowania nie dadzą żadnego efektu, ponieważ zderzały się z żywiołem o wiele gwałtowniejszym i groźniejszym, który ją przerażał i którego nie rozumiała. Starała się więc ataki męża tłumaczyć sobie na różne sposoby. Patrzyła na niego z miłością, jak krzyczy i zalewa się złością, przypominała sobie jego wspomnienia z dzieciństwa i mówiła w duchu: „Jaki to straszny ciężar od małego być wychowywanym na geniusza! To może mieć zgubny wpływ na całe życie! Ja tak Jerzyka nie wychowam! Ten błąd popełniał też mój ojciec, ale w mniejszej skali. On nie chciał, bym była genialna, lecz jedynie, abym zdała maturę. A mój nieżyjący teść domagał się od Bronia genialności. Nic dziwnego, że mój mąż jest znerwicowany! Po zimie wyjedziemy na wieś i wszystko wróci do normy. Bronek znajdzie wytchnienie na łonie natury, a Jerzyk będzie miał lepsze powietrze”. Kiedy jej mąż oznajmił tydzień temu, podczas śniadania wielkanocnego, iż za tydzień wyjeżdżają na wieś, Rita aż podskoczyła z radości.

Gdy wieczorem czesała swe długie gęste włosy, zastanawiała się, kiedy najlepiej byłoby spotkać się z ojcem przed wyjazdem. Przebaczyła mu atak na Bronia, który w Wigilię był wyjątkowo podminowany. Widziała się z nim kilkakrotnie, na ogół podczas umówionych spacerów w Parku Stryjskim. Czasami też odwiedzała go w porze jego śniadania, czyli około południa, i piła kawę z nim oraz ciotką Leokadią, a Jerzyk bawił się w tym czasie z Hanną. Gdy rozmawiali, nie istniał temat Bronisława. Rita musiała się pogodzić z tym, iż nigdy wspólnie nie wyjadą w Karpaty, a Popielski przystał na to, iż widuje się z córką tylko w chwilach wykradzionych znienawidzonemu zięciowi.

Rita uśmiechnęła się na myśl, że nazajutrz ujrzy zielone pola i jeszcze bezlistne buki Baranich Peretok. W sypialni usłyszała szczęk drzwi. „Czekaj na mnie naga”, powiedział jej przed wyjściem, „a ja też wejdę nagi do sypialni. Dziś odprawimy nasze święto wiosny!” Poprawiła włosy i zsunęła szlafrok. Nie odczuwała nigdy fałszywej skromności na widok swojego nagiego ciała. Wiedziała, że jest piękna.

Weszła do sypialni, kołysząc biodrami. I wtedy krzyknęła. Na łóżku leżał nagi Bronisław, a obok niego jakiś równie nagi, nieznany jej młody mężczyzna. Wybiegła z powrotem do buduaru i nałożyła szlafrok. Usłyszała szmer. Obaj mężczyźni stali w drzwiach.

– Nie zrobię tego – powiedziała cicho, lecz zdecydowanie. – Wynoś się z mojego buduaru! – wrzasnęła na męża. – Ty zboczona świnio!

Woroniecki-Kulik ruszył w jej stronę. W ręku trzymał kij golfowy. Uderzał nim rytmicznie o swoją otwartą dłoń.

– Albo to zrobisz z nami dwoma – powiedział – albo z tym kijem.

Lwów, poniedziałek 17 kwietnia 1939 roku,

godzina czwarta nad ranem

Popielski postanowił, że wcześniej się położy. Następnego dnia miał ważne spotkanie z dyrektorem ukraińskiego Ziemskiego Banku Hipotecznego, panem Mykołą Sawczukiem, który podejrzewał o malwersację jednego ze swoich pracowników. Szykowała się zatem długa, nudna rozmowa o transakcjach bankowych, z której Popielski i tak niewiele będzie rozumiał.

Westchnął i odłożył na półkę stare wydanie Pieśni Horacego. Był zły na siebie. Wielu łacińskich słówek już zapomniał, musiał często zaglądać do słownika. Zapalił przedsennego papierosa i wyszedł do łazienki, aby wetrzeć krem w swoją wciąż jędrną skórę twarzy. Kiedy był w przedpokoju, przy drzwiach rozległ się dzwonek. Popielski podszedł zdziwiony do drzwi, spojrzał przez wizjer i otworzył usta z przerażenia. Papieros wypadł i potoczył się po posadzce.

Otworzył drzwi. Rita weszła do mieszkania. W ramionach trzymała śpiącego i otulonego kocykiem Jerzyka. Sama była ubrana w naprędce zarzucony zakopiański sweter i szlafrok. Szła bardzo wolno, powłócząc nogami. Za nią ciągnęło się ciemne pasmo krwi.

Breslau, poniedziałek 17 kwietnia 1939 roku,

godzina siódma rano

Mock siedział w fotelu i usiłował założyć buty. Było mu bardzo niewygodnie z powodu brzucha, który ostatniego wieczora w „Piwnicy Świdnickiej” napełnił przepysznymi, lecz ciężkostrawnymi sznyclami wiedeńskimi. Mimo przejedzenia podziękował zdecydowanie Marcie za dobre chęci i uparł się, że sam wyprowadzi na spacer swojego Argosa. Ciężko dysząc, przekładał sznurowadła między palcami dłoni. Kątem oka widział, jak jego owczarek niemiecki stoi pod drzwiami i trzyma w pysku smycz.

– Zaraz wychodzimy na spacer, psiaku. – Mock uśmiechnął się, widząc, jak Argos na dźwięk słowa „spacer” wspina się na dwie łapy i kręci ogonem.

Już miał prawie zawiązany but, kiedy zadzwonił telefon. Mock, przeklinając wszelkie sprawy, które są tak pilne, że nie mogą poczekać do godziny przynajmniej dziewiątej, zostawił sznurówki i podniósł słuchawkę.

Rozmowa międzynarodowa – informował miły kobiecy głos. – Łączę!

– Dziękuję – mruknął i przycisnął słuchawkę do ucha.

Po kilku sekundach szmerów i pisków usłyszał głos: męski i mało przyjemny.

– Wciąż mogę na tobie polegać, Eberhardzie?

– Oczywiście – odpowiedział z radością, ale zaraz poskromił swój wesoły ton; słysząc głos Popielskiego, oczekiwał złych wieści. – Co się stało?

– Musisz poznać całą prawdę – Popielski powiedział to po długim milczeniu. – Ale nie przez telefon… Jak najszybciej! Gdzie się spotkamy? I kiedy?

– Kiedy? Choćby jutro! – odparł Mock.

– Gdzie?

– To już gorzej – zamyślił się Mock i pogłaskał Argosa po głowie. – Ale już wiem! Wiem! Jest takie miejsce, gdzie przyjaciele się spotykają przy golonce i butelce zmrożonej wódki. Pamiętasz jeszcze restaurację „Eldorado” w Katowicach?

– Przyjedź do Lwowa. Proszę.

Lwów, piątek 28 kwietnia 1939 roku,

godzina trzecia w nocy

Peron trzeci lwowskiego dworca głównego był pusty. Oprócz sennego zawiadowcy i gazeciarza, który rozkładał dzienniki na swym stelażu, widać było tylko jednego mężczyznę: ubranego na czarno, w meloniku na głowie i w białym szaliku owijającym mu szyję; drugim jasnym elementem jego garderoby były zamszowe rękawiczki.

Patrzył w zamyśleniu na mgłę kłębiącą się nad torami i pod szklano-stalowym dachem hali peronów. Pół godziny wcześniej, jadąc na dworzec, minął majaczący w ciemności kościół św. Elżbiety. Ten monumentalny gmach, będący repliką wiedeńskiej katedry św. Stefana, obudził w nim na chwilę wspomnienia szczęśliwych czasów młodości w mieście nad Dunajem. Teraz znajdował się w mieście nad rzeką podziemną, a ostatnie jego wspomnienia były równie martwe i nierealne jak lwowski Styks. Popielski spojrzał jeszcze raz na tablicę informującą, że za pięć minut wjedzie na peron dalekobieżny pociąg z Berlina przez Breslau, Oppeln, Katowice, Rzeszów i Przemyśl.

Pociąg wyjechał z mgły, zwielokrotnionej jego parą, jakby był widmem. Popielski aż podskoczył, kiedy lokomotywa huknęła i zasyczała dwa metry od niego. Stał i czekał. Pociąg po chwili się zatrzymał i zaczęły trzaskać drzwi. Ludzie wysiadali i taszczyli kufry i walizy. Jakaś dama rozglądała się za bagażowym i mocno narzekała na jego brak. Na peronie piętrzyły się góry pakunków. Jedynie mężczyzna średniego wzrostu, lecz masywnej kwadratowej postury nie posiadał żadnego bagażu oprócz małego kuferka, który przypominał torbę lekarską. Podszedł do Popielskiego i serdecznie się przywitali. Widzieli się wprawdzie niewiele ponad tydzień temu w Katowicach, ale ucieszyli się na swój widok niezmiernie.

Popielski jeszcze nie zdążył się nacieszyć Mockiem, kiedy ujrzał za jego plecami potężnego mężczyznę. Odsunął się od niemieckiego kolegi i przyjrzał się kolejnemu mężczyźnie, niewysokiemu, o wąskiej, lisiej twarzy.

– Panowie pozwolą. – Mock odwrócił się do obu mężczyzn. – Eduardzie, to są panowie Cornelius Wirth i Heinrich Zupitza, moi ludzie do specjalnych poruczeń.

Lwów, wtorek 9 maja 1939 roku,

południe

Popielski skończył opowieść, odsapnął i wstał z fotela. Leokadia siedziała oniemiała i bała się spojrzeć na kuzyna. Jeszcze nigdy nie wywołał w niej takiego lęku. Nie mogła uwierzyć, że oprócz tego dobrze jej znanego świata – bridżowych czwartków u asesorostwa Stańczaków, porannych lektur, odwiecznych domowych rytuałów, godzinek wyśpiewywanych przez Hannę, pierników Juraszków i cukierni Zalewskiego – jest jeszcze inny świat: ciemne i ukryte rejony sadystów, ludzi obłąkanych, zdeformowanych moralnie szaleńców, oddanych brutalnym żądzom, monstrów, które wygryzają dziewicom policzki lub samogwałcą się nad kołyską własnego dziecka. Jej kuzyn znał ten świat minotaurów, hybryd i sodomitów, a nawet usiłował go naprawiać. Wchodził jak Tezeusz do labiryntu, lecz w odróżnieniu od mitycznego herosa, nie wracał w chwale do ojczyzny z Ariadną u swego boku, ale do swej lodowatej samotności, dzielonej ze zdziwaczałą starą panną.

Leokadia drgnęła. Zadzwonił telefon.

– Dzień dobry ponownie, panie naczelniku – usłyszała głos Edwarda. – Najmocniej przepraszam za moje wcześniejsze zachowanie, kiedy pozwoliłem sobie rzucić słuchawkę na widełki. – Ja wiem, że to straszne, co się stało z tym chłopcem… Heniem Pytką. Tak, to straszne i politycznie bardzo niebezpieczne…

– …

– Tak, wiem… Niestety, jestem zmuszony podtrzymać moją decyzję… Nie… Nie wycofam się z tego… Podaję się do dymisji i odchodzę na emeryturę…

– …

– Muszę pomóc córce i zająć się wnuczkiem, po tym, jak ciało jej męża, a mojego zięcia, doktora Woronieckiego-Kulika, znaleziono w podziemnych korytarzach nad Pełtwią… Nie musi mi pan naczelnik tego przypominać. Wiem, wiem przecież… Taki skandal w rodzinie…

– …

– Naprawdę to decyzja ostateczna! Jutro przyniosę dymisję na papierze. Żegnam pana naczelnika. Adieu!

Ostatnie słowa wypowiedział prawie żartobliwie. Odłożył słuchawkę i wrócił do salonu. Przysunął sobie krzesło i usiadł koło Leokadii. Położył dłoń na jej drobnym ramieniu.

– Nie jestem już policjantem, moja droga. – Pocałował ją w skroń. – Stałem się sędzią i katem. A nie można być jednocześnie i sędzią, i katem, i policjantem.

– To teraz będziesz uprawiał tylko te dwa pierwsze zawody? – Spojrzała na niego z pewnym zainteresowaniem.

– Niezupełnie. – Wstał i zaczął chodzić dokoła stołu w przypływie nagłej energii. – Nie, teraz będę wykonywał inny zawód. Będę tropicielem i myśliwym. Taki człowiek to prywatny detektyw. Tylko to umiem poza łaciną. A czy na starość mam uczyć łaciny?

– A kto będzie twoją pierwszą zwierzyną? – Leokadia wpatrywała się w kuzyna z takim zainteresowaniem, jakby grała z nim w bridża i czekała na jego odpowiedź po swoim pytaniu o asy.

– A jak myślisz?

– Morderca małego Henia Pytki?

– To będzie pierwsza moja sprawa. Nawet jeśli nikt mi za to nie zapłaci…

– I co zrobisz z tym mordercą, jak go złapiesz? Spotka go to samo, co twojego zięcia?

Lwów, piątek 28 kwietnia 1939 roku,

godzina piąta rano

Doktor Bronisław Woroniecki-Kulik słyszał wiele fantastycznych historii o Pełtwi, lwowskiej niewidzialnej rzece, która zamknięta jeszcze przez Austriaków w kamiennym korycie, płynęła cicho pod miastem. Powiadano, że rzeczne podziemia to tajny przestępczy świat, kolonia trędowatych i ladacznic, azyl morderców i sodomitów. Jako dziecko wyobrażał sobie, że tam przy płonących rzekach siedzą krwawe Furie, a piekielne psy napełniają otchłanie swym wyciem. Jako człowiek dorosły wielokrotnie chciał tam wejść i poznać to przeklęte miejsce, które było, wedle miejskiej legendy, godne pióra Dantego.

Kiedy się tam w końcu znalazł, rozczarował się. Nie był to żaden przedsionek piekła, lecz raczej wielka, cuchnąca latryna, z której tu i ówdzie wypełzał i zaraz uciekał jakiś nędzarz, co Woroniecki dobrze widział w świetle latarek. Był ciekaw, czy ludzie tu mieszkający są, jak mówiono, w ostatnim stadium syfilitycznego rozkładu. Nie mógł jednak tego sprawdzić. Nie miał na to czasu. Ludzie, którzy go prowadzili, opacznie brali jego pasję poznawczą za próbę opóźniania marszu. Nie mógł im wytłumaczyć, iż jest ciekaw świata podziemnego. Ciężko mu było mówić z kneblem w ustach.

Zupełnie nie bał się trzech ludzi, którzy w nocy wtargnęli do jego mieszkania w kamienicy Rohatyna. Był przekonany, że to dowcip jednego z jego kolegów, który zdradzał skłonność do osobliwych żartów i już raz kiedyś wkradł się przez okno do jego mieszkania i przebrany za zjawę, wyrwał go ze snu. Woroniecki-Kulik szedł zatem spokojnie i mimo knebla i związanych rąk był dobrej myśli. Czekał, aż gdzieś z mroku wynurzy się jego kolega dowcipniś. Do głowy by mu nie przyszło, że ktoś w tym mieście ośmieli się podnieść rękę na zięcia komisarza Edwarda Popielskiego. Poza tym jeden z porywaczy zabrał ze sobą jego laskę. Ktoś, kto chce zrobić krzywdę, nie dba przecież o takie szczegóły.

Stanęli. Znajdowali się za załomem jakiegoś muru. Zgasili latarki. Zrobiło się zupełnie ciemno. Woroniecki-Kulik poczuł na twarzy czyjś oddech, który trącił nikotyną i alkoholem. To był czwarty napastnik. A potem poczuł zapach wody kolońskiej. Rozpoznał go. Takich perfum nie używał jego kolega. I wtedy zaczął się bać. Nikt we Lwowie nie odważy się podnieść ręki na zięcia komisarza Edwarda Popielskiego. Chyba że sam Edward Popielski.

Snop światła padł na twarz matematyka. Nie oślepiło go jednak. Dobrze widział, że z ciemności wynurzyła się ręka w eleganckiej rękawiczce. W dwóch palcach trzymała jego laskę.

– Tym skaleczyłeś moją córkę? – usłyszał głos Popiel-skiego. – Taką laskę włożyłeś jej w łono?

Woroniecki-Kulik zaczął się trząść. Dziwiło go to o tyle, że w ogóle nie odczuwał strachu. Jego analityczny umysł pracował bez zarzutu, bez najmniejszych emocji. Ale ciało nie słuchało umysłu. Drżało w panicznym lęku i oblewało się potem. Miał wrażenie, że cały smród podziemnej kloaki wydziela on sam.

– Tę laskę włożyłeś w łono, które wydało na świat twojego syna?

Jakaś inna ręka wynurzyła się z ciemności i wyrwała mu z ust knebel. Usłyszał plusk wody. Wiedział, że będzie żył tak długo, jak długo nie odpowie twierdząco na to pytanie. Odetchnął. Nie odpowie i będzie żył. Jego logiczny umysł był niezawodny.

Nagle poczuł, że ktoś zdziera z niego płaszcz, a potem piżamę. Napięty jedwab pękł. Zrobiło mu się zimno. Potężny nacisk na kark sprawił, że ukląkł, a potem runął na twarz. Wtedy jeszcze wyraźniej poczuł smród kanałów. Ktoś usiadł mu na plecach, a ktoś inny rozsuwał jego gołe nogi.

– Będziesz cierpiał tak jak ona – usłyszał głos Popiel-skiego – tyle że twoje cierpienie będzie większe. Beznadziejne i ostateczne.

Woroniecki-Kulik usłyszał stukot laski. Kątem oka widział światła latarek na swoich łydkach. Mocniej związano mu ręce. I wtedy już wiedział, że przecenił swój matematyczny umysł. Nie przewidział, że Popielski zna odpowiedź na pytanie, które mu dwukrotnie zadał. A potem już nie myślał o niczym. Zamienił się w jeden palący ból.

Kiedy po kwadransie ze związanymi rękami został wrzucony do Pełtwi, a śmierdząca woda wypełniła mu płuca, przyjął to jak wybawienie.