173307.fb2 Gazeta Lokalna - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

Gazeta Lokalna - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

Rozdział 14

Bruno Balfour, wspólnik Aleksandry Hornsztyk, był wysokim mężczyzną po czterdziestce, barczystym, o silnie zarysowanej szczęce i dużych zębach. Miał rudawą brodę i niewielkie oczy z pomarszczonymi powiekami. Odznaczał się dużym urokiem osobistym, lecz w tej chwili sprawiał wrażenie mocno wystraszonego. Odkąd „to” się zdarzyło, nie jest w stanie pracować. Nic nie rozumie. Zupełnie nic! Kto chciałby zabić Aleks?! Cały czas mu się wydaje, że ją widzi; widzi, jak wchodzi do pokoju, słyszy, jak rozmawia przez telefon. Jej twarz jest zamglona, tylko uśmiech zostaje, jak uśmiech Kota z Cheshire. Nie śpi od czterech nocy. Martwi się też o biuro. Nigdy nie zajmował się sprawami organizacyjnymi i teraz wszystko zwaliło mu się na głowę. Dzisiaj ktoś przyniósł rachunek za trzydzieści par drzwi przesuwnych, a on nie ma pojęcia, gdzie szukać zamówienia. Wczoraj był tu agent z zakładu produkującego klimatyzatory i zażądał zadatku – Bruno zapłacił, mimo że nie wie, czy temu człowiekowi cokolwiek się należało, czy też wykorzystał sytuację. Zarówno klienci, jak i dostawcy są zdenerwowani, i słusznie. On próbuje wszystkich uspokoić, ale sam nie jest w stanie się z tym uporać. Młodszy architekt, Jaron Bruchim, zaproponował, żeby księgowy sprawdził rachunki i wszystkim się zajął, dopóki nie znajdą jakiegoś rozwiązania. Jest jeszcze bardziej zagubiony od niego.

Jaron wcale nie wyglądał na zbyt zagubionego. Był bardzo ładnym chłopcem i Lizzi miała wątpliwości, czy mu to pomoże w karierze. Takich ładnych chłopców inni mężczyźni usuwają z pola bitwy za pomocą metodycznego dręczenia. Stał przy desce kreślarskiej, ubrany w fioletową koszulę, bez swetra czy kurtki, i sznurowane skórzane buty, które doskonale zdałyby egzamin w śniegach Alp. Średniego wzrostu, średniej budowy, o ustach rozpieszczonego dziecka i czarnych oczach, wpatrzonych w kawałek kalki na stole. Poczuł, iż Lizzi mu się przygląda, i podniósł głowę. Uśmiechnął się zdawkowo. Był przyzwyczajony do kobiecych spojrzeń.

– Czy ma pan prawo podpisywać czeki? – spytała Lizzi Balfoura.

– Oczywiście. Jestem wspólnikiem. Byliśmy wspólnikami. Aleks miała prawo podpisywać pierwsza, oczywiście. Nurit, nasza sekretarka, jest odpowiedzialna za małą kasę i też ma prawo wystawiać czeki, ale tylko na wydatki biurowe.

Bruno wymawiał miękko literę „r”, a spółgłoski językowe topniały mu w ustach.

– Pochodzi pan z Argentyny? – zapytała Lizzi.

– Nie. Z Turcji. Ale przyjechałem do Izraela, jak miałem cztery lata.

– A rodzice?

– Matka z Grecji, a ojciec z Galicji. Niebezpieczne połączenie. – Po raz pierwszy, odkąd weszła do biura, na jego ustach pojawił się uśmiech.

– Rozmawiałam wczoraj z panem Hornsztykiem i poinformowałam go, że tutaj przyjdę. Powiadomił pana?

– Nie. Nie widziałem się z nim od… tego wydarzenia. Złożyłem mu wizytę kondolencyjną, ale oczywiście nie wypadało w takich okolicznościach mówić o interesach. Był kompletnie załamany. Dzieci i teściowie też. Straszne!

Lizzi przyjechała do biura o ósmej rano, równocześnie z kreślarką, która otworzyła drzwi. Jej także powiedziała: „Rozmawiałam wczoraj z panem Hornsztykiem”, lecz zataiła, że była to rozmowa jednostronna i że pan H. jej nie odpowiedział, a ona pozwoliła sobie odczytać jego milczenie jako zgodę. Bruno nie był zadowolony z najazdu prasy. Spodziewał się jednak, że wcześniej czy później odwiedzi ich i policja, i prasa. Lizzi zdziwiła się, że Benci nie przyszedł sam, tylko kogoś przysłał. Zastanawiała się, co też on knuje.

Bruno Balfour wprowadził ją do pokoju Aleks, stanął w drzwiach i stwierdził, że trochę dziwi się sędziemu. I on, i Jaron wahali się, czy mogą wchodzić do tego pokoju, a często musieli, ale byli pewni, że sędzia zechce przejrzeć papiery. Tymczasem on pozwolił tu wejść właśnie dziennikarce! Cóż, na razie może się rozejrzeć, ale niech nie zrobi bałaganu. Był zdenerwowany i zmieszany: Lizzi obiecała, że zabierze jej to bardzo mało czasu i że wszystko pozostawi na miejscu. Nie opublikuje też niczego bez jego zgody.

Biuro mieściło się na parterze bloku mieszkalnego i jego pomieszczenia miały standardowe rozmiary. Wielkie okno wychodziło na ulicę i kiedy Lizzi podniosła żaluzje, pokój zalało jasne światło. Stały tam dwa biurka, trzy stoły kreślarskie, regał, miniaturowa lodówka, tablica z wzorami płytek ceramicznych oraz mały sejf. Na jednym z biurek leżał pokaźny notes i Lizzi postanowiła zacząć właśnie od niego.

Pismo Aleks było czytelne; duże, energiczne litery ujawniały jej osobowość. Lizzi przepisała nazwiska, daty, liczby, nie przeoczyła niczego. Aleks wiodła bogate w zajęcia, lecz uporządkowane życie. Tu i tam widniała w notesie literka „G”. 12.30 Coco albo G, 20.30 Pelikan albo G, 08.00 Country. Zapisane też były daty urodzin członków rodziny, godziny wyjazdów i spotkań z Brunonem i Jaronem. Co dwadzieścia osiem dni pojawiały się gwiazdki, które oznaczały prawdopodobnie terminy miesiączki. Lizzi odkryła nazwiska ludzi, których znała, na przykład dyrektora Banku Rolniczego czy dyrektora filii banku Izrael-Luksemburg. Figurowali tam też Szajke Achinoam i Ido Gabrielow oraz liczni klienci i dostawcy. Szczególnie jednak zainteresowały ją te nazwiska, z którymi dotąd się nie spotkała – jak Archimedes Lewi czy Salon Ortal. Przepisywała je teraz szybko, wyjaśnienia odkładając na później. Wiedziała, że nie ma wiele czasu. Zaraz może tu zajrzeć Benci albo Hornsztyk, albo jeszcze ktoś inny, i ją przegonić. A wtedy będzie miała szczęście, jeśli uda jej się odejść z łupem. Dzień przed przyjęciem Aleks pojechała do Sade Oznai. Ido Gabrielow powiedział, że „Aleksandra Hornsztyk nie była typem samobójczyni”. Skąd mógł wiedzieć? Czy aż tak dobrze ją znał?

Między okładką notesu a kolorową plastikową obwolutą Lizzi znalazła trzy notatki. Ktoś żądał od Aleksandry różnych sum pieniędzy. Widać było, że zostały skreślone w różnym czasie, odręcznie, na karteczkach wyrwanych z małego notesiku, takiego jaki noszą kelnerki w kawiarniach i restauracjach.

Na pierwszej było napisane: „Pilnie potrzebuję paru tysięcy”.

Na drugiej: „Przyjdź o szóstej do C.C. z pięcioma tysiącami”.

Na trzeciej: „W piątek o 12 w P. Jeśli nie, porozmawiam z twoim mężem”.

Lizzi przepisała treść notatek, włożyła karteczki z powrotem za obwolutę i wytarła dłonie o spodnie. Zamknęła notes, swój schowała do torby i wyszła z pokoju. Zastanawiała się, czemu Aleks zachowała te notatki. Bez wątpienia napisał je Jackie Danzig, a w „Niebieskim Pelikanie” używano takich notesików. „C.C.” to najprawdopodobniej Country Club, a „P.” – „Niebieski Pelikan”. Ale jeśli Jackie ją szantażował, czemu go zaprosiła, żeby grał na przyjęciu w jej domu? Spotkanie o północy przy basenie ukazało się teraz w innym świetle. Czy zamierzała dać mu pieniądze? Grozić? A może wzięła broń męża, żeby zabić kochanka, i zginęła podczas szamotaniny?

– Czy pojechał pan z Aleksandrą do Oznai? – spytała Brunona, gdy wróciła do pokoju kreślarzy.

– Kiedy?

– W zeszły piątek.

– Nie pracujemy w piątki.

– W zeszły piątek Aleksandra pojechała do Sade Oznai na spotkanie z Idonem Gabrielowem i Szajkem Achinoamem.

– Nie sądzę. W piątki chodziła do sklepów, do fryzjera, na basen. To był jej „prywatny dzień”.

– Był pan na przyjęciu?

– Tak. Ja i Joram. Pani też tam była. Pamiętam panią. Przyszła pani z tym pianistą.

– Zna go pan?

– Nie. Ale wiedziałem, kim jest.

– Przychodził tu czasami?

– Nigdy go nie spotkałem.

– Wiedział pan, że Jackie był kochankiem Aleks?

– Nie wsadzam nosa w cudze sprawy. To nie jest wielka, szczęśliwa rodzina, tylko miejsce pracy. Prywatne życie współpracowników mnie nie interesuje. Interesują mnie jedynie efekty naszej pracy. Wracając do pani pytania – tak, słyszałem, że był jej kochankiem, ale nigdy go nie spotkałem aż do tego wieczoru. Nie przychodził tutaj, nie dzwonił. Czasami ona dzwoniła do niego.

– Kto to jest Archimedes Lewi?

– Nie wiem. Jaron! Czy wiesz, kto to jest Archimedes Lewi? Co za nazwisko!

– Dawny przyjaciel Aleks – odpowiedział Jaron Bruchim, nie odrywając wzroku od szkicu.

– Kim on jest? Gdzie mogę go znaleźć? – spytała Lizzi, zwracając się do młodszego architekta.

– Nie mam pojęcia.

Zastanowiła się, czy istotnie nie wie, czy też próbuje coś przed nią ukryć.

– A Salon Ortal?

– Wydaje mi się, że Ortal to jej fryzjerka. Nurit! – zawołał Bruno Balfour do sekretarki. – Czy Salon Ortal to fryzjerka Aleks?

– Tak – odpowiedziała Nurit i pospiesznie wyciągnęła z pudełka papierową chusteczkę. Miała około dwudziestu dwóch lat, oliwkową cerę i szczupłą, miłą twarz okoloną czarnymi lokami. Wyglądało na to, że jest jedyną osobą, która opłakuje śmierć Aleksandry.

Lizzi podeszła do niej.

– Jak długo tu pracujesz?

– Dwa lata. Odkąd wyszłam z wojska. Ale przedtem też tu pracowałam, uczyłam się pracy biurowej.

– Byłaś w dobrych stosunkach z Aleksandrą Hornsztyk?

– Nie. Krzyczała na mnie. Ale ona krzyczała na wszystkich. Tylko że inni się w końcu przyzwyczajali, a ja nie mogłam. Nie umiałam się opanować i odpowiadałam, a to ją złościło jeszcze bardziej. Nie lubiła dyskusji. Chciała, żeby wszyscy robili dokładnie to, co mówiła. Była zdolniejsza od innych i bardzo wymagająca.

– Czy była też sprawiedliwa?

Nurit znowu zaczęła płakać. Wyciągnęła z pudełka kolejną chusteczkę i otarła oczy.

– Nie wiem. Nie pracowałam nigdzie indziej.

– Dobrze zarabiasz?

– Ani źle, ani dobrze. Tak jak w moim zawodzie i z moim doświadczeniem. Kiedy założyli nową centralkę, podniosła mi trochę pensję. Chciała mnie też wysłać na kurs maszynopisania.

– Tylko ona zajmowała się finansami?

– Tak.

– Kto to jest Archimedes Lewi?

Nurit usiłowała sobie przypomnieć. Wzruszyła ramionami, podniosła brwi i powiodła wzrokiem po obecnych w pokoju.

– Brzmi znajomo. Ma chyba jakiś związek z filatelistyką, nie sądzicie? Wydaje mi się, że widziałam gdzieś to nazwisko. Może się na nie natknęłam, gdy pracowałam na posterunku wojskowym, a może po prostu było na jakimś szyldzie albo tabliczce. Jest dość niezwykłe. Czy to ważne?

– Możliwe. Kto zwykle odnosił czeki do banku?

– Ja zajmowałam się wysyłkami. Kiedy trzeba było porozmawiać z dyrektorem, szła Aleksandra.

– A pan Balfour?

– On też. Zwłaszcza ostatnio. Aleks była zła, bo uważała, że on jej nie ufa.

Bruno Balfour podszedł do nich znienacka i kazał Nurit wracać do pracy. Wyraźnie spochmurniał.

– Istnieje różnica między zbieraniem informacji a plotkowaniem. Próbujemy jakoś się pozbierać.

– Ostatnie pytanie, panie Balfour. W kibucu Sade Oznaja twierdzą, że znikło pół miliona dolarów, które wypłacili pańskiej firmie. Wie pan coś o tym?

Podprowadził Lizzi do wyjścia, trzymając ją za łokieć jednym palcem, jakby bał się zarazić jakąś egzotyczną chorobą.

– Proszę mi wybaczyć, ale – jak to się mówi w teleturniejach – pani czas się skończył.

– To znaczy, że wie pan o tym.

Wyszedł za nią na podwórze. Gdy znaleźli się sami, ukryci wśród drzew, zwrócił się do niej z wściekłością:

– To oszczerstwo! Jeśli pani umieści coś takiego w artykule, pozwę waszą gazetę do sądu.

– Ale właśnie tak powiedziano mi w Oznai. Nie będzie można temu zaprzeczyć. Dowodem są nagrane rozmowy.

– Chce nas pani zniszczyć? I bez tego ponosimy duże straty. Mamy tu pięciu pracowników i ich rodziny. Nie mówiąc o klientach, którzy dostaną histerii. Obiecała mi pani na początku, że nic nie zostanie opublikowane bez mojej zgody.

– Przeraża pana tylko wizja artykułu? Kibuc domaga się swoich pieniędzy! Chcą wiedzieć, co się z nimi stało.

– To całkiem zrozumiałe. Sam bym chciał wiedzieć, co się z nimi stało. Tydzień temu w ogóle nie miałem pojęcia, że znikły jakieś pieniądze. Mamy im zbudować jeszcze pięć domów. Wczoraj cały dzień rozmawiałem z naszym dyrektorem banku i księgowym. Rachunki są w porządku. Pieniądze wpływały na konto i były pobierane zgodnie z rytmem robót. Wiadomo, na co poszedł każdy grosz!

– Chwileczkę! Czy to znaczy, że pieniądze przeznaczone na budowę nowych domów kibuc wpłacał na osobny rachunek?

– Tak. Obstawali przy tym. Otworzyli specjalne konto w głównym oddziale banku Izrael-Luksemburg. Inne operacje finansowe przeprowadzali w oddziale Banku Rolniczego. Obawiali się, że jeśli pieniądze na budowę będą na koncie ogólnym, wydadzą je na coś innego. Zawsze w ostatniej chwili pojawiają się jakieś niespodziewane wydatki. A tak pieniądze były odłożone na konkretny cel, a nawet przynosiły procent. Na każdym etapie wiedzieliśmy, ile zostało już wydane.

– Aleksandra miała dostęp do tego konta?

– Tak. Jeśli trzeba było kupić cement czy rury albo zapłacić dostawcom, wystawiała czek i zapisywała wydatek, a oni to potem zatwierdzali. Przecież nie zawsze można było czekać, aż któryś z nich przyjedzie do Beer Szewy.

– Gdy mówi pan „oni”, ma pan na myśli Achinoama i Gabrielowa?

– Tak.

– Ale dlaczego sami nie płacili firmie budowlanej?

– Mieli zaufanie do Aleks. Bali się, że wykonawca ich oszuka.

– Pan też wystawiał czeki i podpisywał rachunki?

– Czasami. Ale kwestie finansowe z reguły były w rękach Aleks. Proszę mi wybaczyć, naprawdę muszę już wracać do pracy. Przeżywamy kryzys.

– Dlaczego?

– Dlaczego?! Brakuje nam pół miliona dolarów na koncie.

– Nie na waszym koncie, tylko kibucu.

– Rozśmiesza mnie pani! Mieliśmy do niego pełny dostęp.

Balfour nie wyglądał na rozbawionego. Wyglądał raczej jak ktoś, komu właśnie dach wali się na głowę, i patrzył na rozmówczynię jak na kompletną idiotkę.

Lizzi stała na wąskim chodniku i wiedziała, że istotnie robi wrażenie kretynki, ze swoimi wielkimi płaskimi stopami i kolczykami z plastiku. Wiedziała też, że w jej zawodzie to czasami pomaga.

– Mam do pani prośbę. Proszę nie publikować ani słowa o zaginionych pieniądzach. Porozmawiam z ludźmi z Oznai i jestem pewien, że oni też się na to nie zgodzą. Przecież to będzie ze szkodą także i dla nich.

– Nie mogę nic obiecać. Kto mi zaręczy, że to się nie ukaże w innej gazecie?

– Nie będę rozmawiał z żadnym dziennikarzem. Nic mi z tego nie przyjdzie.

Usiłował się uśmiechnąć, mrużąc lekko powieki. Lizzi widziała, że wahał się, czy jej nie podziękować. W końcu pożegnał się słowami: „Muszę wracać do pracy”, odwrócił się i poszedł do biura. Wyglądał sympatycznie. Ale co z tego? Ona sama nie wyglądała zbyt sympatycznie, a uważała, że jest miła.