173307.fb2
Kiedy Lizzi weszła do sklepu filatelistycznego Archimedesa Lewiego, pomyślała o swoim dzieciństwie. Tak wiele rzeczy było dla niej obcych. Niczego nie zbierała. Ani znaczków, ani muszli, ani kart, ani nawet papierków od czekoladek lub gumy do żucia „Bazooka” – żadnej z tych rzeczy, które stanowiły skarby jej małych siostrzenic. Dziewczynki przechowywały w pustych bombonierkach swoją biżuterię, a w starych portmonetkach zbiory obrazków. Mama przynosiła jej wprawdzie resztki tkanin z fabryki, ale zawsze zostawały wykorzystane w jakimś pożytecznym celu: zamieniały się w lalki, ściereczki do kurzu, serwetki. Ona sama była cichą, pracowitą dziewczynką i wyrosła na cichą, pracowitą kobietę. I nie zbiera niczego, co nie ma praktycznego zastosowania. Zawsze potrzebny jest dach nad głową, chleb i ubranie. Wszystko poza tym jest zbędne. W każdej chwili Lizzi była gotowa wyjść z domu, zamknąć za sobą drzwi i odjechać. Żywiła też ogromny lęk przed gromadzeniem dóbr materialnych. Staropanieństwo nie jest jeszcze tak straszne, dopóki nie ma się serwisu do kawy. Serwis dostaje się w prezencie ślubnym. Dziewczyna, która kupuje go sobie sama, traci nadzieję na zamążpójście.
Lizzi rozglądała się po sklepie oczami małej dziewczynki, która po raz pierwszy napotyka nowy i cudowny świat: wielkie klasery, pudełka, bloczki znaczków na ścianach, egzotycznie brzmiące nazwy, jak Mauritius, Czarnogóra czy Przylądek Dobrej Nadziei, podobizny Karola rumuńskiego, Borysa bułgarskiego, cuda przyrody i osiągnięcia człowieka, zwycięstwa i klęski, zdobywcy i podróżnicy – wszystko tam było!
Trwały właśnie negocjacje pomiędzy Archimedesem Lewim a dwoma angielskimi turystami, dotyczące znaczka o nominale pół pensa z podobizną królowej Wiktorii. Sądząc po wyrazie twarzy kontrahentów, proponowane warunki nie zadowalały żadnej ze stron. Anglicy najpierw oglądali znaczek pod światło i bez entuzjazmu badali znaki wodne. Potem zaczęli wertować angielskie i amerykańskie katalogi, rzucając luźne uwagi o pogodzie, stanie pokoi hotelowych, agresywnych przewodnikach, bezczelnym kierowcy – słowem, o wszystkim z wyjątkiem Wiktorii, roztaczającej przed nimi swój królewski majestat. Archimedes zażądał zbyt wysokiej ich zdaniem ceny i oświadczył, że nie zależy mu zbytnio na sprzedaży tego znaczka. Jego wartość bowiem nieustannie rośnie i chętnie by go sobie zostawił. Turyści postanowili rozważyć sprawę w ciągu tygodnia, który spędzą w Ejlacie, a Archimedes odparł, że nie ma nic przeciwko temu, ale nie może obiecać, że w tym czasie nie sprzeda znaczka komuś innemu. Zaproponowali mu zastaw w wysokości pięćdziesięciu funtów szterlingów. Właściciel sklepu odrzekł na to, że trudno, zgodzi się poczekać, ich słowo musi mu wystarczyć.
Lizzi była oczarowana i bez wahania powiedziała to Archimedesowi Lewiemu. Sposób prowadzenia negocjacji przywodził jej na myśl figury jakiegoś skomplikowanego tańca. Podobnie musiały wyglądać obrady paryskie w 1856 roku.
Lewi zareagował tak, jak według Lizzi powinien zareagować ambasador Napoleona III w Konstantynopolu. Był lekko zdziwiony, lecz doskonale zdawał sobie sprawę, że jego umiejętności istotnie zasługują na pochwałę.
– Prawdziwi filateliści rozpoznają się nawzajem – powiedział. – Od razu wiem, czy klient to ignorant, który postanowił zbierać cokolwiek, czy dziadek, który szuka prezentu dla wnuka na bar micwę i ostatni raz był tu sześćdziesiąt lat temu, czy też ktoś, kto rzeczywiście się na tym zna. Ci dwaj to zawodowcy. Słyszeli o mojej Wiktorii i specjalnie po nią tu przyjechali.
Archimedes Lewi był wysokim, barczystym mężczyzną około pięćdziesiątki. Miał kształtną głowę, siwiejące włosy zaczesane do tyłu i smagłą cerę. Wyglądał na kogoś, kto regularnie gra w tenisa i pływa każdego ranka, latem i zimą. Nieskazitelnie biała koszula wyglądała spod niebieskiej flanelowej kamizelki i Lizzi pomyślała z żalem, jaka to szkoda, że mężczyźni przestali nosić białe koszule. Miał silny, wyraźny głos o charakterystycznym „lewantyńskim” akcencie, w którym drgały tony arabskiego i francuskiego i który był jej tak drogi. Nie rozumiała, czemu dotychczas nie spotkała Archimedesa, chociaż żył w sąsiedztwie Jakowa i Klary. Przedstawiła się i wyjaśniła, że zbiera informacje o morderstwie Aleksandry Hornsztyk.
– Słyszałam, że pan ją znał.
– Znałem ją dobrze. Bardzo żałuję, że nie mogłem być na pogrzebie.
– Pożyczał jej pan pieniądze?
– Ja?! Po co miałaby pożyczać ode mnie pieniądze? Ktoś pani powiedział, że jej pożyczałem?
– Tak jakby.
– Kto tak powiedział?
– Nie pamiętam.
– Jeśli pani nie pamięta, to bardzo proszę tego nie rozpowiadać. Muszę dbać o swoje dobre imię. Kupiec, którego się obmawia, to martwy kupiec. Swój sukces w interesach zawdzięczam latom pracy i dobrej opinii. Proszę nie powtarzać tych pogłosek, dobrze?
– Byliście przyjaciółmi?
Archimedes zawahał się, wstał, podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Długimi kształtnymi palcami przeczesał włosy. W końcu spojrzał na Lizzi uważnie, jakby się zastanawiał, czy może jej odpowiedzieć.
– Wyznałbym coś, gdybym miał pewność, że pani tego nie zacytuje.
– „Nie cytuje” to moje prawdziwe nazwisko – odparła z westchnieniem Lizzi. – Lizzi Nie Cytuje Badihi.
Zaśmiał się tak, że ramki ze znaczkami o mało nie pospadały ze ścian. Śmiech, gwałtowny i donośny, urwał się równie nagle, jak się zaczął.
– Jadła pani kolację?
– Jadłam obiad u Coco. – Lizzi zmarszczyła nos.
– Czekają na panią w domu?
– Kto?
– Mąż, dzieci, pies, kanarek…
– Nie.
– Wybierzmy się więc na kolację, a opowiem pani wszystko, co wiem o Aleksandrze Hornsztyk. Ale uprzedzam: nie jest tego dużo.
– Na pana nie czekają w domu?
Archimedes Lewi uśmiechnął się i pomógł jej wstać z krzesła. Włożył ładną niebieską marynarkę, po czym pozamykał sejfy, włączył alarm, zaryglował drzwi i opuścił kratę. Następnie wziął Lizzi pod ramię i poprowadził ją na niewielki parking na tyłach budynku. Tam otworzył przed nią drzwi czarnego citroena ze skórzaną tapicerką i mahoniowym wyposażeniem. Samochód roztaczał woń zamożności i luksusu.
Skierowali się na północ i dopiero gdy opuścili Beer Szewę, Lizzi zapytała, dokąd jadą.
– Do dobrej restauracji, która zatrze wspomnienia po „Coco”.
– Jak się nazywa?
– „Escopie”.
– W Aszkelonie?
– Będziemy tam za czterdzieści minut. Podróż wykorzystamy na rozmowę. W restauracji natomiast będziemy się delektować daniami przygotowanymi przez mojego przyjaciela Armanda, jedynego kucharza w Izraelu, który choć trochę zna się na jedzeniu. Wszyscy inni to hochsztaplerzy, którzy chcą zrobić szybkie pieniądze. Wczoraj byli właścicielami warsztatu albo włamywaczami, a dzisiaj są ekspertami od nouvelle cuisine. W kuchni sadzają swoją siostrę fryzjerkę, a sami zalewają klientów – takich samych ignorantów – potokiem obcych nazw. Potem bankrutują i wracają do swoich warsztatów albo sejfów, a w najlepszym przypadku jadą do Los Angeles i pracują w zakładzie fryzjerskim siostry.
Lizzi zagłębiła się wygodnie w skórzanym siedzeniu, wyciągnęła swoje długie nogi i przypomniała sobie, że w swetrze ma dziurę na łokciu. Co najmniej od miesiąca. Już tyle razy miała usiąść i ją zacerować, ale nie zrobiła tego. Teraz dostała nauczkę. Kiedy w końcu taki mężczyzna jak Archimedes Lewi wiezie ją luksusowym citroenem do restauracji Armanda w Aszkelonie, ona ma na sobie właśnie ten sweter z dziurą. Jeśli to jej nie nauczy rozumu, to już nic jej nie nauczy.
– O czym pani tak poważnie rozmyśla? – zapytał.
Powiedziała mu i znowu się roześmiał. Taki już mój los – podsumowała. Bawię ich. W najlepszym wypadku.
Archimedes poznał Aleks wiele lat temu, kiedy rozpoczynała karierę architekta. Jej pierwsze biuro mieściło się w budynku, który należał do niego. Była wtedy bardzo ładna. Kasztanowe włosy, brzoskwiniowa cera, aksamitna i świetlista, idealne ciało, pełne tam, gdzie trzeba (w przeciwieństwie do mojego, pomyślała Lizzi). Miała bogatych rodziców, którzy nie skąpili na jej utrzymanie, ale była bardzo ambitna. Być może dlatego, że wywodziła się z nowobogackich. Według nich pieniądze są dokładnym miernikiem powodzenia, a ambicja to paliwo, które je napędza. Została kochanką Archimedesa kilka miesięcy po ukończeniu Technionu i powrocie do Beer Szewy. Nauczył ją wszystkiego. Jak się ubierać, co jeść, jak się zachowywać, jak się kochać. Była w nim zakochana, a on zastanawiał się, czy zaproponować jej małżeństwo, kiedy nagle oświadczyła, że wychodzi za Pinchasa Hornsztyka, chłopaka bez niczego, różniącego się od Archimedesa jak wschód od zachodu. Hornsztyk był wtedy młodym prawnikiem i prowadził jakąś sprawę, w którą zamieszane było przedsiębiorstwo handlowe starego Lubicza.
– Wino z Jugosławii – wtrąciła Lizzi. – Myśli pan, że Hornsztyk szantażował Lubicza?
– Jesteś mądrzejsza, niż na to wyglądasz, Lizzi Nie Cytuje Badihi – powiedział Archimedes.
– Już mi to mówiono. Nie jestem pewna, czy to komplement.
– Jak czegoś nie wiem, to nie wiem. Plotki i oszczerstwa to trefny towar, Lizzi, a ja nie handluję trefnym towarem.
Kiedy Aleks poślubiła Hornsztyka, zerwała wszelkie kontakty z Lewim. Widywali się czasami, Beer Szewa to małe miasto. Przed rokiem przyszła do niego do sklepu i zaproponowała interes. Dysponowała dużą sumą pieniędzy, którą chciała zainwestować w tak zwanej szarej strefie, żeby uzyskać procent wyższy niż w banku. Archimedes miał znajomego, który się zajmował takimi interesami, i spełnił rolę pośrednika.
– Wykorzystała otwarty rachunek bankowy, z którego brała pieniądze na bieżące wydatki, i jestem pewien, że księgi wykażą, iż wszystkie operacje były we wzorowym porządku. Z zysków kupiła swojemu żigolakowi mieszkanie i samochód. Trzy albo cztery miesiące temu przekazała znajomemu wyjątkowo dużą sumę, około trzystu tysięcy dolarów. On zaś wziął pieniądze i zniknął. Prawdopodobnie uciekł za granicę.
Aleks wpadła w panikę. Najpierw udała się oczywiście do Archimedesa Lewiego, który jej owego człowieka polecił. Ale Archimedes nie był w stanie pomóc, gdyż nie miał pojęcia, gdzie można go znaleźć.
– Pieniądze, które Aleks zainwestowała, nie należały do niej, tylko do jej klientów, i obawiała się, że ci zwrócą się do policji. Próbowała zyskać na czasie i szukała sposobów zdobycia gotówki. Poprosiła mnie o pomoc, ale akurat wszystko miałem w czymś ulokowane. Poradziłem jej, żeby poszła do ojca, lecz nie chciała o tym słyszeć. Z sobie tylko wiadomych powodów nienawidziła całej rodziny Lubiczów. Usiłowała wpłynąć na swojego żigolaka, żeby sprzedał samochód i mieszkanie, które od niej dostał, i obiecała, że przy najbliższej okazji kupi mu nowe zabawki. Ale ten mały szczur nie tylko się na to nie zgodził, lecz jeszcze uznał, że teraz, kiedy Aleks ma kłopoty, nadszedł odpowiedni moment na szantaż. Prosząc mnie o pożyczkę, powiedziała, że postanowiła sprzedać dom. Spodziewała się, że w ten sposób uzyska znaczną część potrzebnej sumy. Kiedy spytałem, co na to jej mąż, odparła, że dopóki ma do woli chleba z masłem, nie interesuje go, skąd pochodzą pieniądze. Tak się wyraziła.
– Jak się nazywa ten znajomy od podejrzanych interesów?
– Nie wiem. Skontaktowałem ją z kimś, kto skontaktował ją z kimś jeszcze innym. Mój znajomy był wiecznym turystą, który tu od pewnego czasu mieszkał. Już pół roku temu wyjechał z Izraela i wrócił do Francji.
– Można by go odnaleźć.
– Nie mam ochoty być zamieszany w tę historię. Śmierdzi, z której strony nie podejść.
– Gdzie się zwykle spotykali?
– W paszczy lwa.
– To znaczy?
– W banku.
– Banku Izrael-Luksemburg?
– Brawo, Lizzi. Bank to bardzo wrażliwy instrument. Najmniejszy podmuch może nim wstrząsnąć. Okruch plotki, drobne podejrzenie – i klient jest skończony. Aleks rozwiązała problem w ten sposób, że wszystkie swoje interesy załatwiała w banku. Na oczach dyrektora i urzędników otrzymywała ogromne sumy pieniędzy od tego człowieka, wręczała mu czeki, pobierała procenty, które wpłacała na własne konto. Zaklęty krąg hazardu.
– Skąd pan wie, gdzie się spotykali?
– Też mam konto w Izrael-Luksemburg. Co jakiś czas ich tam widywałem.
– Ale dlaczego inteligentna kobieta, zamożna pani inżynier, właścicielka dobrze prosperującej pracowni, zaplątała się w ten sposób?
– Ja też ciągle się nad tym zastanawiam i nic nie rozumiem. Choć wiem, Lizzi Nie Cytuje Badihi, że pieniądze to choroba odznaczająca się wieloma nieoczekiwanymi symptomami. No, jesteśmy na miejscu.
Restauracja „Escopie” mieściła się w zwykłym domu mieszkalnym niedaleko plaży. Krzew bugenwilli piął się po żelaznej furtce, widać było skromny szyld, donice z ziołami przy drzwiach, ani śladu złota, żadnego przepychu.
Armand był rówieśnikiem Archimedesa Lewiego. Akcent zdradzał, że on także urodził się w Egipcie. Mężczyźni nie obejmowali się na przywitanie ani nie całowali, nie było poklepywania po plecach, nie padły nawet imiona. Żadnych poufałości, jakie zazwyczaj obserwowano w modnych restauracjach. Archimedes Lewi był klientem, a Armand Zilberman właścicielem.
– A teraz, cherie, zapomnimy o pracy i poświęcimy się jednej z przyjemności odkrytych przez człowieka.
Wysłuchawszy opowieści Archimedesa, Lizzi miała mnóstwo pytań, wahań i domysłów, ale nie chciała psuć mu wieczoru. Pozwoliła, by złożył zamówienie, i przysłuchiwała się jego głosowi, myśląc, że przecież tacy mężczyźni jak on zawsze istnieli na świecie. Czemu więc ona nigdy ich nie spotyka?
– Ma pan imię hebrajskie?
– Abraham. Ale wszyscy mówią na mnie Archimedes. Mój ojciec, handlarz porcelaną w trzecim pokoleniu, był zamiłowanym matematykiem. Brat ma na imię Pitagoras. Zbuntował się i każe się nazywać Peter. Mieszka teraz w Kanadzie. Są tysiące Abrahamów Lewich. Postanowiłem pozostać przy Archimedesie.
– Mój wujek Jakow mówi, że pana matka umiała stać się niewidzialna.
Znowu się roześmiał. Tym razem nie był to ten krótki śmiech, który już znała, ale długi, wyciskający łzy z oczu. Archimedes podniósł się z krzesła, pochylił w jej stronę i pocałował w policzek.
– Lizzi Badihi, trudno uwierzyć, że takie dziewczyny jak ty istnieją jeszcze na świecie.
– Takie głupie jak ja?
– Nie! Nie! Nie obrażaj się. Naprawdę miłe dziewczyny. To miałem na myśli. Ten twój wujek Jakow i jego historie! Ktoś powinien je spisać. Niewidzialna! Moja matka uciekła z najlepszym przyjacielem ojca, Ismaelem Tuw-Elem. Najbardziej banalna historia na świecie. Młoda żona i stary mąż. Później zostawiła też Tuw-Elema. Kilka lat temu spotkałem go w Hajfie. Jest dyrektorem Banku Żeglugi. Niewidzialna. – Znowu zachichotał. – Smakuje ci tom collins?
– Tak.
Lizzi czuła, że jest w jego mocy, albo mówiąc prościej – zaczyna się w nim zakochiwać.
Przypomniała sobie, że najprawdopodobniej Archimedes Lewi jest tą tajemniczą osobą, która pomagała Aleks w podejrzanych machinacjach z pieniędzmi klientów i ostatecznie przyczyniła się do jej zguby. Doskonale rozumiała, czemu Aleksandra Hornsztyk zakochała się w nim ponad dziesięć lat temu. Nie rozumiała natomiast, co skłoniło ją do tego, że wybrała Hornsztyka.
– Jesteś żonaty?
– Nie.
– Z powodu Aleks?
– Nie. – Pytanie wyraźnie go rozbawiło. – Myślałaś, że mam złamane serce? Obraziłem się, kiedy mnie rzuciła. Byłem wściekły, czułem się oszukany. Ale bez przesady. To właśnie, Lizzi, różni ludzi ze starych, dobrych rodzin od nuworyszy: brak przesady! Domy, meble, ubrania, uczucia, dzieła sztuki, rozum, wykształcenie… Z niczym nie należy przesadzać.
– Myślę, że jesteś bardzo inteligentny.
– Mam nadzieję, że tego nie widać.
Oboje się uśmiechnęli. Lizzi pomyślała, że przecież sama jest osobą, która z niczym nie przesadza. Jeśli spróbuje ją uwieść, nie będzie miała nic przeciw temu, choć diabli wiedzą, dlaczego miałby wybrać akurat ją.
– Od dawna nie spotkałem kobiety, która się na nic nie sili – powiedział Archimedes.
– To miał być komplement?
– Tak.
– Dużo pracuję.
– Ja też.
Znowu się uśmiechnęli, wiedząc, że ich dialog zabrzmiał głupio.
Podszedł kelner, aby po raz trzeci napełnić kieliszek Lizzi winem Golan, lecz Archimedes dał mu znak, żeby tego nie robił. Wstali od stołu, pozostawiając butelkę w połowie pełną. Lizzi stwierdziła, że była to najbardziej elegancka rzecz, jaką kiedykolwiek widziała. Nawet bardziej elegancka od jego citroena. Nie należy przesadzać – powiedziała sobie w duchu.
– Dokąd cię odwieźć? – zapytał, gdy wjechali w granice Beer Szewy.
– Mój samochód stoi na parkingu naprzeciw posterunku.
Kiedy podeszła do białego forda, delikatnie odwrócił ją w swoją stronę i dotknął wargami jej warg. Był trochę od niej wyższy i pachniał kawą, koniakiem i cygarem, a także wodą po goleniu. Ponieważ się nie cofnęła, zagarnął ją w ramiona, przyciskając jej ciało do swojego. Gdy gładził jej wygięte plecy pod swetrem, czuła, że cała płonie. Jego ręce były silne i chłodne. Język wędrował pomiędzy jej wargami, a potem wyruszył na mały rekonesans po szyi, podbródku i za uszami. Palcami szukała jego ciała i wciągnęła w nozdrza karmelowy aromat skóry. Pierwszy raz w życiu zawiodły ją nogi i o mało się nie przewróciła.
Ogłuszający pisk z wnętrza samochodu sprawił, że oboje aż podskoczyli. Pager! Lizzi dostała ataku śmiechu, którego w żaden sposób nie mogła powstrzymać. Cały alkohol, który dzisiaj wypiła, tom collins, wino Golan i likier, i ten mężczyzna – jeszcze trochę, a położyłaby się na parkingu! Archimedes puścił ją, spojrzał na nią z uśmiechem i czekał, aż się uspokoi.
– Nie zamierzasz odpowiedzieć?
– Za moment. To tylko mój naczelny z Tel Awiwu, Gedalia Arieli. Nie zaszkodzi mu, jak trochę poczeka.
– Nie będzie na ciebie zły?
– On zawsze jest na mnie zły. „Fakty, które możesz potwierdzić, Badihi” -przedrzeźniała Arielego. – Boi się sprawy o zniesławienie.
– Wydaje się więc rozsądnym człowiekiem.
– Nie obawiaj się. Nawet gdybym chciała opublikować to, co mi opowiedziałeś, Arieli by się nie zgodził.
– A nie chcesz?
– Bardzo chcę! Zgodziłbyś się?
– Obiecałaś, że tego nie zrobisz, Lizzi Nie Cytuje Badihi.
– Nigdy nie złamałam obietnicy, złodziejskie słowo honoru.
– Idź spać, Lizzi. Jesteś zmęczona.
Wiedziała, co sobie pomyślał. Że jest pijana. Właśnie tak. Miała już po dziurki w nosie tego „Lizzi, idź spać”. Chętnie poszłaby teraz spać, ale z nim!
Otworzyła drzwi samochodu, zapaliła silnik i odjechała do domu, nawet się nie oglądając. Postanowiła, że nie zadzwoni do redakcji. Niech Arieli pęknie ze złości!