173307.fb2 Gazeta Lokalna - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 26

Gazeta Lokalna - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 26

Rozdział 25

Lizzi czuła, że oczy same jej się zamykają. Redaktor działu kulturalnego poprosił, żeby przygotowała coś o sesji literackiej, która odbywała się w College’u Ben Guriona, pod hasłem „Literatura zaangażowana”. Wykład inauguracyjny profesora Szanira Charona dotyczył ostatniej powieści Koli Hola, zatytułowanej Płacząca góra. Profesor pogroził palcem w kierunku słuchaczy i oświadczył, że powieść Hola na swoich pięciuset trzydziestu stronach nie ma ani jednego przecinka. Już sam ten fakt świadczy, że jest ona prawdziwym wydarzeniem. Na zawsze już odmieni literaturę hebrajską. Jest dziełem o znaczeniu przełomowym.

– Spotykaliśmy się z kpinami, gdy mówiliśmy o Koli Holu! – prychnął profesor Charon – lecz nasza nadzieja i wiara nie zostały pogrzebane. Dziesięć lat czekaliśmy na tę powieść i jej ukazanie się to prawdziwe święto dla literatury hebrajskiej. Tak, święto!

Okrzyk profesora Charona wyrwał z drzemki Lizzi, która stwierdziła, że jej głowa spoczywa na ramieniu Beniego Adulama. Co mnie to obchodzi – pomyślała. Położyłabym głowę nawet na ramieniu potwora z Loch Ness.

Mniej więcej od kwadransa profesor Szanir Charon opisywał fragment, w którym główny bohater, Metro Mem (wyjaśnianiu znaczenia tego imienia poświęcił pierwsze pół godziny wykładu), jedzie autobusem do matki i rozmyśla o czerwonej plamie pomidora na kawałku żółtego sera. Wyraz pogardy i obrzydzenia pojawił się na obliczu profesora, gdy mówił dźwięcznym barytonem:

– Porównanie, którego dopuścił się mój znakomity kolega, Menasze Jerek, do proustowskiej magdalenki, jest obrazą dla wszystkich, którzy słyszeli – a zakładam, że profesor Jerek także – o monologu wewnętrznym Gensina. Jest obelgą dla wszystkich, którzy słyszeli – jak być może mój szanowny kolega – o indywidualizmie Berdyczewskiego! Płacząca góra ma własną geografię! I własną historię! I własny charakter, który nie jest charakterem kolektywnym! Tak, tak, moi państwo, jest coś takiego, chociaż mój znakomity kolega być może o tym nie słyszał. Podmiot, który nie jest kolektywem!

Adulam obudził Lizzi po błyskotliwym wykładzie profesora Jereka, który ze spokojną ironią i elegancją obalił wywód Charona.

– Znamy skądinąd społeczeństwa – oznajmił – w których czysty rozum musiał ustąpić miejsca emocjom i groźbom. Wszystko, co mam do powiedzenia, to że psy szczekają, a karawana idzie dalej.

Lizzi przepisała notatki Adulama, gdy ten poszedł dla niej po kubek neski. Na zaproszeniu, które dostała, widniały zapowiedzi jeszcze dwóch wykładów. Jeden, pani Elizy Szonzelerger, miał traktować o synekdochach i metonimiach w Żądaniu Chaima Hazaza. Drugi, doktor Kornelii Mizrahi – o zmyśleniu i rzeczywistości w pojmowaniu przestrzeni w twórczości Szmuela Josefa Agnona.

Lizzi wychodziła właśnie z auli z kubkiem kawy w ręku, kiedy zagrodziła jej drogę rzeczniczka prasowa college’u. Na zewnątrz, obok krzewów begonii, na skraju ścieżki, stała grupka ludzi, cztery kobiety i dwóch mężczyzn. Jeden z nich miał niemowlę w nosidełku, inny niósł transparent z napisem: „Koniec z okupacją!” Nie, jeszcze nie idzie, broń Boże – uspokoiła Lizzi rzeczniczkę. Wszystko bardzo ją interesuje. Po prostu chciała zaczerpnąć świeżego powietrza. Rzeczniczka zawróciła do budynku, a Lizzi ruszyła w kierunku swojego samochodu. Kiedy siedziała już w środku, popatrzyła w lusterko wsteczne. Rzeczniczka znikała właśnie w drzwiach uczelni. Lizzi odetchnęła głęboko, zapaliła silnik i odjechała w siną dal.

W drodze do domu wstąpiła do sklepu Klary i Jakowa, żeby kupić nowy zapas kaset. Jak zwykle zaczęli ją wypytywać, skąd jedzie i dokąd się udaje, a ona opowiedziała im o sesji literackiej.

– Tyle mamy talentów w Izraelu! – rozczuliła się ciotka Klara. – Tyle talentów! W każdej dziedzinie!

– Zasnęłam na jednym z wykładów.

– Między sztuką a życiem codziennym nie ma związku. Popatrz chociażby na mnie i na Jakowa. Gdy ktoś nas zobaczy tak jak tutaj, w sklepie, nie zgadnie, że byliśmy gwiazdami Opery Królewskiej w Aleksandrii. Sullivan był głupim snobem, ale co za muzyka! Gilbert był aroganckim chamem, ale jakie libretta! Pamiętasz Nahmeda? – zapytała Jakowa.

W milczeniu pokiwał głową. Nie libretta zaprzątały mu teraz umysł. Popatrzył na Lizzi, jakby spodziewał się jakiejś przepowiedni.

– Nahmed był nadwornym poetą króla Faruka. Pisał najpiękniejsze wiersze miłosne w Egipcie. Jego ukochana, Berta Goldman, dla której powstały wszystkie te przecudne liryki, była naszą sąsiadką. Najnudniejsza kobieta pod słońcem! Kiedy otwierała usta, żeby coś powiedzieć, nawet żaby w Nilu zasypiały.

W sklepie czymś cuchnęło. Jakby odchodami wielbłądów.

– Czym tu tak pachnie? – zapytała Lizzi.

– Jakow wpadł na świetny pomysł. Peruka organiczna. Jakow, opowiedz Lizzi.

Istotnie, Jakow nabył od pewnego Beduina wielbłądzią skórę oraz trochę odchodów, którymi posmarował jej wewnętrzną stronę, aby wyschła.

– Ten chłopak z El-Azma, który nam to sprzedał, opowiedział, że łysi mężczyźni z jego plemienia wkładali na głowę skórę wielbłąda i włosy znowu im odrastały. Co ty na to, Lizzi?

Lizzi popatrzyła na wuja Jakowa. Wyglądał jak krasnoludek z wielbłądzim plackiem na głowie.

– Psy szczekają, a karawana idzie dalej – powiedziała.

Oczy ciotki Klary wypełniły się łzami. Zrzuciła kota z kolan, wstała z krzesła i ucałowała Lizzi.

– To najmilsza rzecz, jaką kiedykolwiek usłyszeliśmy. Prawda, Jakow?

– Tak.

– Wiesz, że Archimedes Lewi został aresztowany?

– Tak.

– Zostawił u nas dla ciebie butelkę wina. – Klara podała Lizzi pogniecioną papierową torbę. – Przeprosił, że nie jest zapakowana jak trzeba. Bardzo się przestraszyliśmy, widząc policjantów.

– Aresztowali go w sklepie?

– Tak.

– Bencijon Koresz?

– Nie, Ilan Bahut. Był z nim jeszcze jeden policjant. Jakow cały aż drżał. Prawda, Jakow?

– Tak.

Lizzi odpakowała butelkę. Białe wytrawne pinot chardonnay rocznik 1979, w oryginalnym celofanowym opakowaniu. Na etykiecie przylepiony był znaczek z królową Wiktorią o nominale pół pensa.

– Policjanci sprawdzili torbę i oddali ją z powrotem. Nie ma żadnego listu. Mogę dać ci radę, Lizzi?

– Oczywiście, ciociu Klaro.

– Nie otwieraj tej butelki. Poczekaj, aż on wyjdzie z więzienia.

Lizzi pożegnała się z Jakowem i Klarą i podreptała w kierunku parkingu jak robot. Wstawiła butelkę do bagażnika i pojechała do redakcji pisać artykuł o sesji literackiej.