173307.fb2 Gazeta Lokalna - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

Gazeta Lokalna - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 3

Rozdział 2

Była trzecia po południu i deszcz zacinał w wielkie okna. Lizzi siedziała w redakcji i wystukiwała tekst o przejściu granicznym w Erezie. Miałaby z tego dobrą historyjkę, gdyby po przyjeździe do Erezu nie zastała tam już reportera i fotografa z państwowej agencji prasowej oraz – co było o wiele gorsze – Beniego Adulama, reportera „Dziennika Południa”. Wiedziała, że ją ubiegli, ale nie miała wyjścia. Gdyby wiadomość pojawiła się tylko w konkurencyjnej gazecie, jej naczelny, Arieli, zrealizowałby swoją groźbę i wysłał do Beer Szewy Dorona Cementa, który odtąd nosiłby tytuł „naszego korespondenta z Południa”.

Po wizycie na przejściu granicznym grupka dziennikarzy zebrała się w siedzibie posterunku policji na placu Medyńskim, gdzie spotkała się z szefem miejscowej rady Strefy Gazy oraz z komendantem policji okręgu.

Kiedy do pokoju wprowadzono aresztowanego działacza dżihadu, Lizzi usłyszała prośbę o pomoc, która wydobywała się z krótkofalówki jednego z policjantów. Jakaś kobieta rodziła właśnie na polu w czasie burzy z piorunami. Lizzi poprosiła, żeby pozwolono jej wsiąść do radiowozu, który miał zawieźć kobietę do szpitala. Zauważyła wahanie na twarzy Beniego Adulama. Co wybrać? Działacza dżihadu czy rodzącą na polu? Dżihad przeważył i Lizzi wsiadła do radiowozu sama, z nadzieją wyciągnięcia jakichś informacji od dwójki policjantów.

Na polu znaleźli troje wystraszonych dzieci i skręcającą się z bólu kobietę, a nad nimi polatywał i krakał wielki czarny ptak. Okazało się, że kruk imieniem Isa chował się w tej rodzinie od pisklęcia. Kiedy zaczęła się burza i jego pani upadła na ziemię, poleciał do domu, krzyczał i bił skrzydłami, dopóki ludzie nie zwrócili na niego uwagi i nie pobiegli na pole. Lizzi poczekała w szpitalu ze wzruszonym ojcem i trojgiem dzieci, aż obwieszczono im: „Syn!” Siedząc na ławce w poczekalni, zdążyła wymyślić tytuł. Zobaczymy, co na to powiesz. Beni Adulam – pomyślała z satysfakcją.

Adulam był studentem orientalistyki i historii, zarabiał na utrzymanie jako reporter „Dziennika Południa”. Lizzi miała nadzieję, że studia pochłaniają znaczną część jego czasu, ale w głębi serca wiedziała, że zaraził się już pracą reportera. Beer Szewa stała się dla niego za mała, zaczął zerkać w kierunku „Dziennika” krajowego i nie wahał się rezygnować z wykładów o Sulejmanie Wspaniałym czy też Tamerlanie na rzecz świeższych informacji. Dokładnie tak, jak zwykła czynić Lizzi, kiedy studiowała na tym samym wydziale i zaczynała karierę dziennikarki w „Czasie Południa”. Dopóki nie pojawił się na scenie, mniej więcej przed rokiem, nie miała konkurentów. „Dziennik Południa” był popularną miejscową gazetą handlową. Dostarczał czytelnikom informacji o kompletach wypoczynkowych, które podbiły Włochy i nareszcie pojawiły się w naszym mieście, o oszczędzających wodę nawadniaczach, które świetnie się spisują w ogrodach Newi. i o ostatnim krzyku mody w dziedzinie pieluch. Beni Adulam był odpowiedzią „Dziennika Południa” na Lizzi Badihi i odkąd zaczął pracować, szedł w jej ślady natychmiast i bez wahania. Wszędzie tam, gdzie znalazła się Lizzi, docierał też Adulam, potwierdzając fakt, że w Beer Szewie jest dwoje reporterów: Lizzi Badihi o ustalonej sławie i on, młody talent. Nigdy nie powiedział tego głośno i była pewna, że nigdy by się na to nie odważył, ale dawał do zrozumienia, że ona to już przeszłość, on zaś stanowi przyszłość. Najbardziej denerwujące było to, że zmuszał ją do nieustającego wysiłku i nie dawał ani chwili wytchnienia. Bywały miejsca, do których nie miała ochoty iść, wydarzenia, w których nie chciała uczestniczyć, lecz mimo wszystko wlokła się tam z jedną myślą: Co będzie, jeśli się okaże, że Adulam tam był, a ja nie? To Dahan jej powiedział, że Arieli rozważa, czy nie mianować Cementa korespondentem na Południu. Dahan również starał się ją informować o każdej wiadomości, która ukazała się w „Dzienniku Południa”, a nie w „Czasie”. Jakby to była wyłącznie jej wina.

Lizzi wysłała gotowy tekst do Tel Awiwu, wstała, przeciągnęła się, umalowała usta i zarzuciła torbę na ramię. Wyjrzała przez okno. Deszcz przestał padać, lecz niebo było szare, mętnawe i przygnębiające. Spoza drzwi dobiegały ją głosy Dahana i Szibolet. Lizzi zastanawiała się, czy ją także Dahan postanowił wciągnąć na listę swoich podbojów. Była zmęczona, głodna i marzyła, żeby wziąć pienistą kąpiel i iść do łóżka. Zeszłej nocy zdążyła przespać tylko dwie i pół godziny. Przez cały dzień starała się odepchnąć od siebie myśli o tym, co się przydarzyło poprzedniego dnia. Jej tekst o przyjęciu znalazł się na drugiej stronie, zilustrowany zdjęciem przedstawiającym Hornsztyka z żoną, z kimś podobnym do Baby Sali w tle. Urywek wiadomości wysłano do redakcji w Tel Awiwie i ukazał się w kolumnie towarzyskiej krajowego wydania „Czasu”. Bolące mięśnie pleców i tęsknota za gorącą kąpielą przypomniały jej, że zamierzała kupić grzejnik do wody. Zmęczenie zmęczeniem – stwierdziła – tym razem nie ustąpi. Raz wreszcie pójdzie i sobie go kupi.

– Wiecie może, gdzie mogę kupić ogrzewacz wody do łazienki? – zapytała Dahana i Szibolet.

Oboje siedzieli na wielkim biurku i pili kawę z plastikowych kubków. Szibolet była nowym nabytkiem Dahana. Pochodziła z kibucu, właśnie wyszła z wojska i przyjechała do miasta, żeby uzbierać pieniądze na podróż po Dalekim Wschodzie. Mieszkała we wspólnym mieszkaniu z sześcioma innymi kibucnikami, którzy zjednoczyli się w tym samym celu -dwiema dziewczynami i chłopcem z Sade Oznai oraz trzema chłopakami z kibucu Adraj. Ku ogólnemu zdziwieniu okazała się dobrą sekretarką. Umiała pisać na maszynie i używać edytora tekstu. Sprawnie prowadziła małą kasę, nie zapominała o przekazywaniu wiadomości oraz – co najbardziej zdumiewające u dwudziestoletniej dziewczyny z kibucu, marzącej o podboju świata – nie obrażała się, kiedy ją proszono, żeby zrobiła kawę lub przyniosła kanapki z pobliskiego kiosku.

– Przecież masz centralne – powiedział Dahan.

– Zawsze się psuje. Chcę mieć osobny ogrzewacz wody. Rury albo ciągle pękają, albo są zatkane. Mam dosyć.

– Zamordowano żonę sędziego.

– Jaką żonę? Jakiego sędziego?

– Podawali w wiadomościach.

– Co?

– Żonę Hornsztyka. Zastrzelono. W czasie przyjęcia.

– Kto ją zastrzelił?

– Nie wiadomo. Nie powiedzieli nic więcej. Dzisiaj w południe był pogrzeb. Zrobiono sekcję i trwa śledztwo.

Dahan wpatrywał się w nią teraz, jakby sądził, że odkryje przed nim szczegół, którego nie było w wiadomościach. Siedział, czujnie wyprostowany, jak przystało na szczęściarza, którego natura obdarzyła ponad stu siedemdziesięcioma centymetrami wzrostu. Nigdy wcześniej Lizzi nie zwróciła uwagi na bruzdy rysujące się wokół jego ust. Przed rokiem przeprowadził się do osiedla domków jednorodzinnych i kupił żonie sklep z kosmetykami. Córka brała prywatne lekcje gry na fortepianie. Wyścig z czasem trwał jednak i wynik był z góry przesądzony.

Kołnierz płaszcza dostał się za pasek od torby i drapał ją w szyję. Lizzi położyła torbę na podłodze i próbowała sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz słuchała wiadomości. Jakieś tysiąc lat temu, jadąc z policjantami na pole w Strefie Gazy. Wtedy nie mówiono nic o morderstwie Aleksandry Hornsztyk. Kto chciałby ją zamordować?

– Lizzi, idź do domu. Pada deszcz, pracowałaś dzisiaj ciężko i wstałaś o szóstej rano.

– Co tam będę robić?

– Jesteś szara ze zmęczenia. Zajmiemy się tym jutro.

Dopiero po chwili zrozumiała, że Dahan mówi o ogrzewaczu wody.

– A co, znasz kogoś?

Pytać Dahana, czy kogoś zna, to jak pytać lekarza, czy słyszał o gruźlicy. To był żart. Więcej – prawie obelga. Dahan znał osobiście każdego przedsiębiorcę czy agenta sprzedaży od Aszdodu do Ejlatu. Nie tylko miał gotowe rozwiązanie każdego problemu, ale z reguły było ono tańsze o dwadzieścia procent od wszystkich pozostałych.

Zadzwonił telefon. Dahan podniósł słuchawkę:

– Tak, rozumiem – powiedział. Potem zakrył dłonią słuchawkę. – Na razie będziesz się kąpać w zimnej – rzucił.

Lizzi bała się, że jeśli otworzy usta, zacznie płakać. W obecności reporterki mordują małżonkę sędziego, a ona posyła do druku tekst – o czym?

Zgadliście! O białym fortepianie!

Wyszła z redakcji i poczłapała ciężko w stronę windy. Dahan miał rację: rzeczywiście była zmęczona. Zastanawiała się, ile z jej artykułu – jeżeli w ogóle – przedostanie się do wydania krajowego i czy słusznie postąpiła, nie pozostając z Benim Adulamem. Dopiero na ulicy przypomniała sobie, że zaparkowała samochód przy miejskiej komendzie policji, którą opuściła kiedyś tam, wieki temu, przed wschodem słońca. Przez chwilę wahała się, czy nie wrócić do biura, żeby zamówić taksówkę lub poprosić o pomoc Dahana. Chodniki były wilgotne i lśniące, lecz jakaś dobra dusza w elektrowni zdecydowała zapalić uliczne latarnie, mimo że nie zapadł jeszcze wieczór. Powietrze było chłodne i świeże. Lizzi wciągnęła je głęboko do płuc. Samochody jechały z włączonymi krótkimi światłami. Widać było ciemne sylwetki owinięte w zimowe płaszcze, ludzie starali się zdążyć przed następnym deszczem. Lizzi postanowiła przejść się na parking. Cieszyła się ze spaceru, z widoku oświetlonych wystaw sklepowych. Miasto przeciągało się ze zmęczenia, zupełnie jak ona.