173307.fb2 Gazeta Lokalna - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 33

Gazeta Lokalna - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 33

Rozdział 32

– Nie twierdzę, że jestem bez winy – powiedział Archimedes. – Być może gdybym się sam zaangażował, Aleksandra nadal by żyła. Była moją przyjaciółką. Kłóciliśmy się, godziliśmy. Minione lata wywarły na nas różny wpływ. Ona stała się jeszcze bardziej zachłanna. Ja się uspokoiłem. Ale nadal się lubiliśmy. To straszne pomyśleć, że ponoszę część odpowiedzialności za jej śmierć. Wydaje mi się, że twoja teoria jest prawdziwa. Pieniądze i krew są ze sobą powiązane. Jak ci już opowiedziałem, Aleksandra postanowiła podjąć pieniądze z konta kibucu Sade Oznaja i zainwestować je w szarej strefie. Wydawało jej się, że wszyscy zarabiają miliony i tylko ona, głupia, zadowala się ogólnie przyjętym procentem bankowym. Ciągle natykała się na jakichś finansowych akrobatów, którzy robili pieniądze z pieniędzy, grali na giełdzie, zakładali spółki i czerpali z nich niesłychane dywidendy, po czym przerzucali je na przykład na Curacao. Wszystko to robiło na niej ogromne wrażenie i chciała też brać w tym udział. Sam pomysł był prosty. Oszczędności Sade Oznai znajdą się w ręku jakiegoś finansowego czarodzieja. Miał na tym zyskać i kibuc, i ona, i ów czarodziej. Mniej więcej rok temu zwróciła się do mnie z propozycją. Nigdy nie wierzyłem w możliwość łączenia przyjaźni i interesów. To się źle kończy. Skontaktowałem ją z pewnym człowiekiem, którego znałem, a on z kolei – z biznesmenem szarej strefy. Cały układ działał bezbłędnie jeszcze trzy miesiące temu. I zaraz potem ten człowiek zniknął, z oszczędnościami kibucu w kieszeni. Aleks oskarżyła mnie, bo byłem pod ręką. Ja zostałem na miejscu, podczas gdy oszust ulotnił się jak kamfora. Przypomniałem jej, że to nie był mój pomysł i że – szczęśliwie dla mnie – nie zgodziłem się na udział w tym przedsięwzięciu. Ale Aleks uważała, że jestem odpowiedzialny, i zażądała, bym ją ratował. To znaczy: pożyczył wystarczająco dużo pieniędzy, aby mogła ukończyć budowę i wydobyć się z bagna. Bardziej nawet niż o siebie obawiała się o mieszkańców kibucu. Była pewna, że znajdzie jakieś wyjście, i chciała zyskać na czasie. Z moją pomocą. Wtedy właśnie do Lozanny przyjechało dwóch obywateli rumuńskich, którzy mieli do sprzedania odwróconą „czarną” Wiktorię. Na świecie istnieje około dziesięciu takich znaczków. Ponad sto lat temu ktoś odkrył błąd drukarski i zniszczono całą serię. Ale zanim to się stało, sprzedano dziesięć sztuk po zwykłej cenie, w zwyczajnym okienku pocztowym małej wioski w Shropshire, która zasłynęła potem dzięki temu wydarzeniu. Dwa znaczki udało się odkupić królowej angielskiej i znajdują się teraz w Muzeum Filatelistyki w Londynie. Jeden nabył książę Yorku i przechowuje w swoich prywatnych zbiorach. Losy pozostałych siedmiu są nieznane. Każdy filatelista na świecie marzy, że kiedyś, cudem, wpadnie mu w ręce jedna z odwróconych Wiktorii. I tak pewien mój stary przyjaciel, szwajcarski filatelista, którego wiedzy i szczerości ufam bez zastrzeżeń, zadzwonił do mnie w kilka dni po mojej rozmowie z Aleksandrą i poradził, żebym wsiadł w pierwszy samolot do Szwajcarii. Nadążasz?

– Tak.

– Kiedy przyjechałem do Lozanny, przyjaciel opowiedział mi o ofercie dwóch braci z Rumunii. Okazało się, że znaczek znajdował się w zbiorach ich dziadka, zamiłowanego filatelisty. Wszyscy wiedzieli, że jest to niezwykle cenny okaz. Starszy brat ciężko zachorował i musiał przejść operację w Genewie. Pieniądze uzyskane ze sprzedaży tego znaczka mogły uratować mu życie. Władzom rumuńskim opowiedzieli zmyśloną historię o bogatym wuju w Szwajcarii, który zgodził się opłacić operację. Ich żony i dzieci zostały w kraju i czeka je straszny los, jeśli władze się dowiedzą, że wywieźli znaczek. Jednego dnia przybyli do Lozanny czterej najwięksi handlarze znaczków na świecie. Dwóch z nich znałem już wcześniej, belgijskiego kolekcjonera i obywatela Monako. Z Filadelfii zdążył przyjechać pewien Amerykanin, Jackson Schwarz. Powstał rodzaj tajnej giełdy, co zresztą często się zdarza. I ja, i mój przyjaciel, który uchodzi za jednego z najwybitniejszych filatelistów, obejrzeliśmy Wiktorię i stwierdziliśmy, że jest autentyczna. Postanowiliśmy ją kupić. Kosztowała dwieście tysięcy dolarów. Zakładałem, że odsprzedam ją w Anglii za podwójną cenę. Razem z moim szwajcarskim przyjacielem zdecydowaliśmy przebić o pięć tysięcy ofertę Amerykanina, i Wiktoria była nasza. Mam w szwajcarskim banku konto – od wczoraj wie o nim także policja – i zapłaciłem swoją część. Rumuni odjechali, kolekcjonerzy też, a znaczek został. Sfałszowany. Nie będę się wdawał w szczegóły. Badanie laboratoryjne wykazało, że znaki wodne są identyczne z oryginalnymi, podobnie papier, a nawet krój ząbków. Fałszerstwo wyszło na jaw, gdy w farbie odkryto barwnik syntetyczny. Ktoś, kto sfałszował ten znaczek, był specjalistą i co najważniejsze – nie zostawił po sobie śladów. Naszym zdaniem można było tego dokonać jedynie w profesjonalnym laboratorium za pomocą nowoczesnych urządzeń. Trudno w to uwierzyć, że w Rumunii ktoś zdobył się na takie przedsięwzięcie. Nasze podejrzenia padły na dżokera, pana Schwarza z Filadelfii. Kiedy próbowaliśmy go odnaleźć, okazało się, że adres, firma i numery telefonów podane na jego wizytówce po prostu nie istnieją. Rumuńscy bracia byli aktorami, pan Schwarz – reżyserem. Całe to śledztwo oczywiście trzymaliśmy w tajemnicy. I ja, i mój przyjaciel nie pragnęliśmy rozgłosu. Filatelista, który nie odróżnia dobrego znaczka od fałszywego, może od razu zamknąć interes. Ten zawód opiera się na profesjonalizmie i zaufaniu. Jakby mi nie wystarczyła utrata pieniędzy i wstyd, pozostawał jeszcze problem przemycania sporych kwot za granicę. Okazuje się, że człowiek nie uczy się z wiekiem. Wróciłem do Izraela biedniejszy o sto tysięcy dolarów, choć nadal mogłem sobie pozwolić na kolację w „Escopie”. Kiedy ochłonąłem trochę ze złości, najbardziej na samego siebie, i ogarnąłem sytuację, doszedłem do wniosku, że na razie nie dam rady pomóc Aleksandrze. Opowiedziałem jej o fałszywej królowej Wiktorii i powiadomiłem, że będzie musiała poszukać wybawienia i pociechy u kogo innego. Zagotowała się wtedy ze złości. Miała rude włosy i kiedy się złościła, to Panie Boże ratuj! Była przekonana, że jej pomogę, tak powiedziała. Myślała, że w tym celu pojechałem do Szwajcarii. Nadużyłem jej zaufania, kiedy skontaktowałem ją z tym przeklętym oszustem. Normalny człowiek próbowałby odnaleźć go i jej pieniądze, ale ja nie jestem normalnym człowiekiem. Nie jestem jej przyjacielem, nigdy nie byłem. Dopiero kiedy się trochę uspokoiła, mogła mnie wysłuchać. Powiedziałem, że jestem w stanie zrozumieć, jak się czuje, ponieważ ja też zostałem oszukany. Wpadłem w pułapkę. Nie dosyć, że straciłem forsę i dobre imię, to jeszcze nie mogę nikomu o tym powiedzieć. I gdyby nie była taką egoistką, zrozumiałaby, co przeżywam. Obiecałem, że zrobię co w mojej mocy i znajdę źródło pieniędzy, mimo że na to nie zasługuje po tym, co mi powiedziała. Aleksandra przeprosiła mnie i zaczęła tłumaczyć, że nie ma nikogo, komu mogłaby się wypłakać, ze wszystkim musi się zmagać sama. Naraziła na kłopoty swoją firmę, kibuc, rodzinę, a teraz oskarżyła najwierniejszego przyjaciela, jedynego, który usiłował jej pomóc. Ze skrajności popadła w inną skrajność. Zdołała jednak rozładować złość i nagle stała się wesoła i ożywiona. Poprosiła, żebym się nią nie przejmował. Jeśli będzie trzeba, sprzeda dom i to pokryje część jej długów. Przeprowadzi się do mniejszego mieszkania, będzie pracować, naprawi wszystko i wybuduje sobie jeszcze bardziej luksusową willę. Ta rozmowa miała miejsce przy basenie w „Savoyu” osiem dni przed jej śmiercią.

– Dała do „Czasu Południa” ogłoszenie o sprzedaży domu.

– Hornsztyk zawsze może stwierdzić, że o tym nie wiedział.

– W dziale ogłoszeń to Aleksandra Hornsztyk została odnotowana jako oferentka. Dahan, król drobnych ogłoszeń, który w razie potrzeby potrafi sobie przypomnieć używany wózek dziecinny sprzedany trzy lata temu, pamięta, że dzień lub dwa po morderstwie zadzwonił do redakcji mężczyzna, który przedstawił się jako właściciel i polecił zdjąć ogłoszenie.

– Policja wie o tym?

– Jeszcze nie. A może tak. Nie wiem.

Archimedes uśmiechnął się. Lizzi nie mogła się opanować, pochyliła się w jego stronę i pocałowała go w usta. Tak bardzo chciała go dotknąć, przytulić. Lekko odwrócił głowę i spojrzał na nią z ukosa, jak zmęczony dorosły patrzy na tańczącą dziewczynkę.

Znów zaczęła robić notatki.

– Moje najcenniejsze znaczki trzymam w sejfie w londyńskim banku. Między nimi „oko byka”, wyemitowane w Brazylii sto czterdzieści lat temu i poszukiwane przez wszystkich zawodowych kolekcjonerów. Zdecydowałem się je spieniężyć. Poleciałem do Londynu i sprzedałem ten znaczek za sto dwadzieścia tysięcy dolarów. Po powrocie do Izraela poszedłem w piątek do „Savoyu” na spotkanie z Aleks. Powiedziałem jej o „oku byka” i zaproponowałem pożyczkę w wysokości stu tysięcy dolarów. Warunki mieliśmy omówić w niedzielę. Aleks była uszczęśliwiona. Opowiedziała mi, że zdecydowała się już opuścić męża, sprzedać dom i rozpocząć nowe życie u boku swojego architekta. „Tonę w gównie po uszy” – oznajmiła. Też miała powiedzonka! „Ostatni człowiek, którego mogłabym poprosić o pomoc albo o radę, to ten dureń, z którym żyję. Koniec! Nie pojutrze, tylko jutro!” Zapytałem, czy ten młody architekt zdaje sobie sprawę, że będzie biedna. Odparła, że nie wie jeszcze, co go czeka. Dokuczałem jej, śmialiśmy się, atmosfera była radosna. Ja się rozstałem ze stu tysiącami dolarów, ona zamierzała pozbyć się majątku o wartości ponad ćwierć miliona i zniszczyć życie rodzinne. Piliśmy toma collinsa, pływaliśmy i pękaliśmy ze śmiechu. Uwierzyłabyś?

– Mogę dać do druku to, co mi opowiedziałeś?

– Tak, Lizzi Badihi.

– Dlaczego?

– Aleksandrze już nic nie wróci życia. Chcę odzyskać pieniądze, które jej pożyczyłem. Mam kłopoty z prawem i będę potrzebował każdego grosza. Chcę, żeby po śmierci oddała mi to, co pożyczyła za życia. Ktoś w końcu ma te pieniądze. Z twojego wywiadu z Archimedesem Lewim, podejrzanym o zamordowanie inżynier Aleksandry Hornsztyk, ten ktoś – i nie obchodzi mnie, czy jest to Hornsztyk, kibuc Sade Oznaja, Jackie, Bruchim czy ktoś podobny – dowie się, że nie zamierzam ustąpić. Pieniądze są moje i chcę je mieć z powrotem.

Jego głos zabrzmiał tak bezwzględnie, że Lizzi się przestraszyła. Zrozumiała teraz, dlaczego Klara i Jakow się go boją. Nagle odkryła cechę jego charakteru, której nie znała. Ale czy w ogóle go znała?

– Klara dała mi butelkę wina, którą dla mnie zostawiłeś.

– To dobrze.

Grymas zniknął i przelotny uśmiech pojawił się na jego twarzy.

– Trzymaj jaw suchym miejscu. Gdzie ją postawiłaś?

– W kuchni, obok octu i oliwy.

Archimedes roześmiał się, przytulił ją mocno i pocałował w czubek głowy.

– Lizzi, Lizzi, będę za tobą tęsknił.

– Wyjeżdżasz gdzieś?

– Mam nadzieję, że wygrzebię się z tego wszystkiego cały i zdrowy. Biedniejszy, ale cały i zdrowy. Na pewno skażą mnie na więzienie. Lecz kiedy w grę nie wchodzą kolosalne oszustwa, można wyjść po zapłaceniu grzywny. Tak przynajmniej powiedział mi adwokat.

– Mam nadzieję, że mój artykuł ci nie zaszkodzi.

– Tak czy owak, trafi to kiedyś do wiadomości publicznej, czemu więc nie miałabyś napisać tego artykułu? Przecież nie możemy dopuścić, żeby przyszedł Cement i zebrał, co zasiałaś. Nie pisz tylko o sfałszowanym znaczku. To mi na pewno zaszkodzi. Jesteś samochodem?

– Tak.

– Chodź.

Poszli, objęci, w kierunku bramy. Po raz pierwszy Lizzi cieszyła się z rozmiarów swojego ciała. Wzrostem prawie dorównywała Archimedesowi. Dotykali się ramionami, ręce splótłszy na biodrach. Pasowali do siebie. W milczeniu napawali się swoją bliskością. Nagle Archimedes zatrzymał się, nie rozluźniając uścisku, i zaczął nasłuchiwać. Lizzi stała wraz z nim wpatrzona w gwiazdy migoczące na zimnym nocnym niebie, także się przysłuchiwała chlupotowi fal i odległym klaksonom samochodów. Archimedes Lewi nie lubiłby krowy z wielkimi kopytami – pomyślała, kiedy znowu ruszyli. A nie mam wątpliwości, że mnie lubi. Śmieszę go, ale mnie lubi. Drewniany mostek stękał i skrzypiał pod ich stopami. W dole chlupotała czarna woda. Być może drżenie pali wypłoszyło jakąś wielką rybę z kryjówki albo zaniepokojony żółw wypłynął na powierzchnię. W pobliżu nie było widać żadnego policjanta. Lizzi zastanawiała się, czy zapomnieli wystawić straż na pomoście, czy też jest ona tak doskonała, że nie można jej zauważyć. Archimedes wyjął z kieszeni pęk kluczy, żeby otworzyć bramę, ale Lizzi zdążyła już przez nią przeskoczyć. Kiedy się odwróciła, zobaczyła, że się śmieje.

– Nawet jeżeli pójdę do więzienia, będę wiedział, że czeka tu na mnie pewna dziewczyna, butelka pinot chardonnay i znaczek z królową Wiktorią o nominale pół pensa.