173339.fb2
Następnego wieczoru, w poniedziałek, Blair Mauney III także zjadł smaczny posiłek w Queen City. Bankier był na kolacji w Morton’s of Chicago, gdzie zwykle zaglądał, gdy interesy wzywały go do Charlotte. Lokal, steak house z witrażowymi szybami w oknach, znajdował się obok Carillona, naprzeciwko kościoła prezbiteriańskiego, w którym również były witraże, tylko starsze i bardziej okazałe. Wyglądały pięknie zwłaszcza o zmroku, gdy Mauney poczuł się samotny i w nastroju do szukania towarzystwa.
Blair nie potrzebował pomocy ze strony młodej jeszcze kelnerki, jeżdżącej po sali z wózkiem, na którym leżało surowe mięso i żywy homar poruszający związanymi szczypcami. Zawsze zamawiał średnio wysmażoną pręgę wołową po nowojorsku, pieczone kartofle polane masłem oraz czerwoną cebulę i sałatkę z pomidorów ze słynnym dresingiem z pleśniowym serem, specjalność lokalu. To wszystko z dużą ilością Jack Blacka z lodem. Następnego dnia był umówiony na śniadanie z Cahoonem, przewodniczącym korporacyjnej sekcji polityki do spraw ryzyka i przewodniczącym sekcji kredytów korporacyjnych oraz przewodniczącym US-Bank South i kilkoma innymi prezesami. To stały zestaw. Spotkają się przy zabawnym stole w zabawnym biurze Cahoona na Górze Olimp. Do Mauneya nie dotarty ostatnio żadne informacje o kryzysie, nie słyszał również nic o sukcesach banku, więc spotkanie będzie zapewne podobne do poprzednich i oczekiwał go bez emocji.
Bank został założony w 1874 roku przez jego przodków. To Mauney powinien mieć swoją siedzibę na wierzchołku wewnątrz korony i to jego czarnobiałe zdjęcie powinno być regularnie zamieszczane w „Wall Street Journal”. Blair szczerze nienawidził prezesa i kiedy tylko mógł, obrzucał dyrektora zatrutymi kulami, rozsiewał złośliwe plotki o jego ekscentrycznych skłonnościach, niekorzystnych dla firmy decyzjach, głupocie i podejrzanych motywacjach, jakie stały za pozytywnymi działaniami Cahoona. Mauney poprosił o zapakowanie resztek posiłku na wynos, co zwykle robił, ponieważ nigdy nie wiadomo, czy nie poczuje się nagle głodny w swoim apartamencie w luksusowym Park Hotel, niedaleko Southpark Mail.
Zapłacił za kolację siedemdziesiąt trzy dolary i siedemdziesiąt centów, zostawiając trzynaście procent napiwku zamiast zwyczajowych piętnastu. Wyliczył wszystko co do centa na kalkulatorze, który zawsze nosił w portfelu. Kelnerka zbyt opieszale przynosiła mu czwartego drinka, a potem nie przeprosiła za to. Mauney wyszedł na chodnik przed restauracją na West Trade Street i natychmiast ktoś z obsługi podjechał wynajętym przez niego czarnym lincolnem Continental. Blair uznał, że nie jest w nastroju, aby już wracać do pokoju hotelowego.
Przez chwilę pomyślał o swojej żonie i jej niekończących się operacjach plastycznych, jak również innych medycznych kaprysach. Wydał na nią w ciągu roku majątek, ale prawdę powiedziawszy, ani jeden szew nie zmienił niczego na lepsze. Była jak manekin, który gotuje i chodzi na przyjęcia. W głębi korporacyjnego umysłu Mauneya tkwiły wspomnienia o Polly ze Sweetbriar, gdzie przyjechał pewnej sobotniej, majowej nocy z kolegami na tańce. Wyglądała prześlicznie w błękitnej sukni i nie chciała się z nim zadawać.
Zaklęcie zostało wypowiedziane, Blair postanowił, że dziewczyna musi być jego. Polly jednak okazała się bardzo zajęta, trudno ją było zastać, a ona sama kompletnie się nim nie interesowała. Zaczął wydzwaniać dwa razy dziennie, a także przychodził na kampus beznadziejnie zakochany. Polly oczywiście dobrze wiedziała, co robi, uczono ją tego w domu, szkole oraz znakomitym, żeńskim college’u, do którego uczęszczała. Wiedziała, jacy bywają mężczyźni, gdy dziewczyna odwzajemni ich zainteresowanie. Polly potrafiła poprowadzić tę grę. Mauney miał to wszystko, co obiecywano jej od dzieciństwa i co było jej przeznaczeniem: pochodził ze znakomitej rodziny i był bogaty. Pobrali się czternaście miesięcy po pierwszym spotkaniu, a dokładnie w dwa tygodnie po otrzymaniu przez Polly dyplomu z wyróżnieniem z filologii angielskiej, co zdaniem jej dumnego młodego małżonka, czyniło żonę niezwykle użyteczną przy wypisywaniu zaproszeń i układaniu listów z podziękowaniami.
Nie mógł sobie dokładnie przypomnieć, kiedy zaczęły się kłopoty zdrowotne jego żony. Mniej więcej do urodzenia drugiego dziecka Polly grywała w tenisa, była w świetnej formie i pełna wigoru, słowem cieszyła się szczęściem, jakie potrafił jej stworzyć. Kobiety. Blair nigdy ich nie rozumiał. Znalazł Fifth Street i jechał po niej wolno, co zdarzało mu się wtedy, gdy był głęboko zatopiony w myślach. W miarę jednak jak obserwował nocne życie miasta, stawał się coraz bardziej ożywiony i zastanawiał się nad podróżą, którą planował następnego dnia po południu. Jego żona myślała, że spędzi w Charlotte trzy dni. Cahoon i koledzy sądzili zaś, że Mauney wróci po śniadaniu do Asheville. Wszyscy byli w błędzie.
Podczas gdy z odległych miast, takich jak Los Angeles i Nowy Jork, zjeżdżała do Charlotte rodzina, pogrążona w żalu Judy i jej synowie przeglądali szafy i szuflady, spełniając bolesny obowiązek przejrzenia i spakowania garderoby oraz rzeczy osobistych Setha. Nie mogła patrzeć na łóżko swojego zmarłego męża, gdzie zaczął się ten koszmar, kiedy Seth się upił i snuł fantazje o tym, co mógłby zrobić, aby naprawdę ją zranić. Tak, Seth, zrobiłeś to. Wymyśliłeś to wreszcie. Składała wielkie koszule, spodnie, bieliznę, skarpetki i wrzucała wszystko do papierowych toreb z przeznaczeniem dla Armii Zbawienia.
Nie podjęli żadnych decyzji w sprawie wartościowych rzeczy Setha, takich jak jego cztery zegarki marki Rolex, ślubna obrączka, która wchodziła mu na palec tylko przez pierwszych dziesięć lat, kolekcja złotych zegarków kieszonkowych, która należała do jego dziadka, oraz jaguar, nie mówiąc już o akcjach i gotówce. Judy na niczym nie zależało i prawdę powiedziawszy, miała nadzieję, że mąż ukarał ją także w swoim testamencie. Nigdy nie przywiązywała wagi do pieniędzy i już taka zostanie.
– Nic nie wiem o jego sprawach – wyznała synom, którzy także się tym nie interesowali.
– Wyobrażam sobie – powiedział Jude, zdejmując z wieszaka kolejny garnitur i składając go w kostkę. – Pewnie przypuszczałaś, że przedyskutuje z tobą zapis w testamencie, mamo.
– To częściowo moja wina. – Zamknęła szufladę, zastanawiając się, czy dałaby radę zrobić to wszystko sama. – Nigdy go nie pytałam.
– Nie musiałaś pytać – oświadczył stanowczo Jude. – To oczywiste, że ludzie, którzy są razem, mówią sobie o wszystkich ważnych sprawach, prawda? Tak było w waszym przypadku, więc może powinniście zaplanować przyszłość na wypadek, gdyby ojcu coś się stało. Co trzeba było przewidzieć, biorąc pod uwagę jego nadszarpnięte zdrowie.
– Ja zaplanowałam swoją własną przyszłość. – Judy rozejrzała się po pokoju z mocnym postanowieniem, że wszystko tu musi ulec zmianie. – A nie czuję się jeszcze tak źle.
Randy był młodszy i bardziej krytyczny. Zawsze uważał ojca za egoistę i neurotyka, który był zepsuty do szpiku kości i nigdy nie myślał o ludziach inaczej niż tylko pod kątem tego, jak mógłby ich wykorzystać w swojej samolubnej, zachłannej egzystencji. Randy bardziej niż inni ubolewał nad tym, jak Seth traktował matkę. Zasługiwała na kogoś, kto by ją podziwiał i kochał za dobroć i odwagę. Podszedł i objął ją, gdy składała koszulę firmy Key West, którą Seth kupił podczas jednych z ich nielicznych wspólnych wakacji.
– Nie.
Delikatnie odsunęła syna od siebie, czując, jak do oczu napływają jej łzy.
– Czemu nie chcesz zamieszkać przez jakiś czas z nami w Los Angeles? – zapytał Randy.
Pokręciła głową, wracając do pracy, zdecydowana jak najszybciej pozbyć się z domu wszystkiego, co przypominało jej Setha, i wrócić do normalnego życia.
– Najlepiej zrobi mi praca – powiedziała. – A tam czeka na mnie wiele problemów, które powinnam rozwiązać.
– Problemy są zawsze i wszędzie, mamo – zauważył Jude. – Chcielibyśmy, abyś przyjechała do Nowego Jorku.
– Wiesz coś o tym kluczu z Phi Beta Kappa? – zapytał Randy, trzymając go za łańcuszek. – Znalazłem go w Biblii, w głębi szuflady.
Judy ze zdumieniem przyglądała się wisiorkowi. Był pamiątką jeszcze z czasów uniwersytetu w Bostonie, gdzie spędziła cztery bardzo owocne lata i zdobyła dyplom, jako jedna z najlepszych studentek na roku, uzyskując podwójną specjalizację z prawa karnego i historii. Dorastała w przekonaniu, że nie powinna liczyć na zbyt wiele. Miała czterech braci, a w ich rodzinie nigdy się nie przelewało. Dla Judy Hammer klucz Phi Beta Kappa był symbolem zwycięstwa. Podarowała go Sethowi, gdy się zaręczyli. Nie rozstawał się z nim przez długie lata, aż do czasu, gdy utył i znienawidził wszystkich dookoła.
– Powiedział mi, że go zgubił – wyjaśniła i w tej chwili zadzwonił telefon.
Virginia czuła się okropnie, bo po raz kolejny zawracała głowę swojej szefowej. Przepraszała ją, dzwoniąc z telefonu komórkowego w drodze do centrum miasta. Inne radiowozy i karetka pogotowia także jechały na pełnym gazie do serca Five Points, gdzie znaleziono ciało kolejnej ofiary, przyjezdnego mężczyzny, który został brutalnie zamordowany.
– Mój Boże – wyszeptała Judy, zamykając oczy. – Gdzie?
– Podjadę po ciebie – zaproponowała jej zastępczyni.
– Nie, nie – odmówiła komendantka. – Powiedz mi tylko, gdzie.
– Cedar Street, za stadionem – objaśniła Virginia, przejeżdżając przez żółte światło. – Są tam opuszczone budynki. Obok zakładów spawalniczych. Zobaczysz nas.
Judy schwyciła kluczyki od samochodu ze stolika przy drzwiach i wybiegła z domu, nie myśląc nawet o tym, aby się przebrać i zdjąć perły. Brazil był niedaleko, gdy usłyszał przez skaner informację o morderstwie. Szybko przyjechał na miejsce, ale nie wpuszczono go za żółtą taśmę. Nie mógł zrozumieć, dlaczego policjanci potraktowali go jak wszystkich innych kręcących się tam dziennikarzy. Czyżby nie pamiętali, że także nosił mundur i noc w noc pracował z nimi, łapał przestępców i szarpał się z nimi?
Virginia zjawiła się na miejscu przestępstwa kilka sekund przed swoją szefową i obie poszły razem w stronę gęsto zarośniętego terenu, gdzie stał zaparkowany czarny lincoln Continental, z dala od Cedar Street i First Street, w pobliżu Dumpster. Sylwetka budynku zakładów spawalniczych ponuro rysowała się na tle ciemnego nieba. Światła policyjnych radiowozów pulsowały w mroku, a z daleka dobiegał dźwięk syren, sygnalizując, że nieszczęścia zdarzały się także w innych częściach miasta. Pociąg Norfolk Souther przejechał z łoskotem po pobliskich torach, ale maszynista zdążył zauważyć, że zdarzył się jakiś wypadek.
Tak jak poprzednio, samochód był wynajęty, drzwi od strony kierowcy otwarte, wewnętrzny alarm włączony, a reflektory zapalone. Policja przeszukiwała teren, błyskały flesze, pracowały kamery wideo. Brazil dostrzegł Judy Hammer i jej zastępczynię, wokół których zebrali się dziennikarze, ale nie usłyszeli ani słowa komentarza. Andy utkwił wzrok w Virginii, która spojrzała nań jak na obcego. Nie zamierzała mu w niczym pomagać. Zachowywała się tak, jakby w ogóle się nie znali i jej obojętność zraniła go w samo serce. Pani Hammer również zdawała się go nie dostrzegać. Brazil obserwował obie kobiety, głęboko przekonany, że go zdradziły. Obie policjantki były zajęte i wyraźnie zdenerwowane.
– Nie ma wątpliwości – powiedziała Judy do Virginii.
– Tak. Zupełnie tak samo jak we wcześniejszych przypadkach – stwierdziła ponuro szefowa dochodzeniówki, gdy przeszły pod taśmą na miejsce zbrodni. – Nie mam najmniejszych wątpliwości. Ten sam modus operandi.
Judy Hammer wzięła głęboki oddech. Na jej twarzy malowały się ból i przerażenie, gdy patrzyła na samochód, a później na zarośla, gdzie pracował na klęczkach doktor Odom. Z miejsca, w którym stała, widziała zakrwawione rękawiczki lekarza sądowego, połyskujące w świetle rozstawionych wokół ciała lamp. Podniosła głowę, słysząc warkot helikoptera ekipy telewizyjnej Kanału Trzeciego, nagrywającej materiał do wiadomości o godzinie jedenastej. Pod stopami chrzęściło rozbite szkło, gdy obie kobiety podeszły do ciała ofiary. Doktor Odom właśnie kończył oględziny podziurawionej kulami głowy denata. Zabity mężczyzna ubrany był w granatowy garnitur Ralpha Laurena, białą koszulę, przy której brakowało spinek, i krawat firmy Countess Mara. Miał siwiejące, kręcone włosy i opaloną twarz, być może przystojną, ale teraz trudno to było stwierdzić. Komendantka nie zauważyła żadnej biżuterii, wywnioskowała jednak, że cokolwiek należało do tego człowieka, z pewnością nie było tanie. Potrafiła rozpoznać pieniądze.
– Znamy jego tożsamość? – zapytała lekarza.
Blair Mauney trzeci, czterdzieści pięć lat, z Asheville – odpowiedział, fotografując wymalowany pomarańczową farbą w sprayu znak klepsydry na genitaliach ofiary. Doktor Odom spojrzał na Judy Hammer. – Ilu jeszcze?
– Co z łuskami? – zapytała Virginia West.
Detektyw Brewster kucał obok, przeszukując krzaki dzikich róż.
– Jak dotąd znaleźliśmy trzy – poinformował swoją szefową. – Wyglądają jak poprzednie.
– Chryste! – westchnął doktor Odom.
Jego wyobraźnia pracowała. Widział siebie, przyjeżdżającego na spotkanie do obcego miasta, po którym poruszał się wynajętym samochodem i, być może, zgubił drogę. Wyobrażał sobie, że nagle jakiś potwór wyciąga go z samochodu i prowadzi do takiego miejsca jak to, aby odstrzelić mu głowę za zegarek, portfel i obrączkę. Odom niemal czuł ów strach, jaki ogarniał ofiary, gdy błagały o życie, patrząc prosto w lufę czterdziestkipiątki gotowej do strzału. Był pewien, że plamy na ich spodenkach, które widział w każdym przypadku, nie powstały postmortem. Do cholery, z pewnością nie. Mordowani biznesmeni nie tracili kontroli nad odbytnicą i pęcherzem, gdy wraz z krwią tracili życie. Ci faceci byli przerażeni, trzęśli się, mieli rozszerzone źrenice, trawienie ustawało, gdy krew spływała do członków, gotowi do walki, która nie została im dana. Gdy doktor otwierał kolejny czarny worek, czuł przyśpieszone pulsowanie w tętnicy szyjnej.
Virginia dokładnie zbadała wnętrze lincolna, podczas gdy alarm wciąż sygnalizował, że drzwi od strony kierowcy są otwarte, a światła włączone. Zauważyła, że torba podróżna Mauneya i jego teczka zostały przeszukane, ich zawartość piętrzyła się na tylnym siedzeniu. Zobaczyła rozsypane wizytówki US-Banku. Kiedy się schyliła, przeczytała, że należały do Blaira Mauneya III, tego samego mężczyzny, którego prawo jazdy pokazał jej detektyw Brewster. Wyciągnęła z tylnej kieszeni swoich spodni plastikowe rękawiczki.
Była tak pochłonięta ich zakładaniem, że nie zwracała uwagi na pracującą obok niej ekipę dochodzeniową, jak również na specjalny samochód-platformę, który wezwano, aby przetransportować lincolna do departamentu policji w celu przeprowadzenia dokładnych oględzin. Virginia już od lat nie pracowała na miejscu przestępstwa, ale kiedyś była w tym naprawdę dobra. Zawdzięczała to swojej skrupulatności, wytrwałości i intuicji, która i tym razem podpowiadała jej, że powinna dokładnie przejrzeć rzeczy ofiary, rozrzucone przez mordercę na tylnym siedzeniu auta. Zaczęła od biletu lotniczego. Wzięła go do ręki delikatnie, dosłownie za sam rożek, i rozłożyła na fotelu, starając się jak najmniej dotykać. Jej obawy się potwierdziły.
Mauney przyleciał do Charlotte z Asheville w dniu popełnienia zbrodni. Wylądował na lotnisku Charlotte-Douglas International o piątej trzydzieści po południu. Bilet powrotny miał wykupiony na następny dzień, ale nie do Asheville, lecz do Miami, skąd miał polecieć na Grand Cayman w Indiach Zachodnich. Virginia zaczęła przeglądać kolejne bilety, a serce biło jej coraz szybciej, poziom adrenaliny wzrastał. Mauney planował powrót z Kajmanów w środę, z sześciogodzinnym postojem w Miami. Potem miał przylecieć ponownie do Charlotte, a wreszcie udać się do domu w Asheville. Porucznik West znalazła także więcej niepokojących szczegółów, które prawdopodobnie nie miały związku z zabójstwem Mauneya, ale wskazywały na przestępstwa w jego życiu.
Nie mogła powstrzymać się od gorzkiej refleksji, zwykle towarzyszącej jej w podobnych przypadkach. Śmierć polowała na ludzi, którzy mieli do czynienia z narkotykami, pili lub wdawali się w romanse hetero – lub homoseksualne, na tych, którzy uprawiali seks sadomasochistyczny lub podniecali się w ekstremalny sposób, zaciskając sobie pętlę na szyi i dokonując masturbacji. Ludzka fantazja nie miała granic, Virginia dobrze to wiedziała. Wyjęła długopis i końcówką zaczęła przewracać inne dokumenty. Chociaż nie była specjalistką od finansów, papierów wartościowych, lokat bankowych, inwestycji korporacyjnych i innych operacji bankowych, wiedziała o nich wystarczająco dużo, aby się zorientować, w jakim celu ten mężczyzna odbywał swoje podróże.
Po pierwsze, zabity posiadał dokumenty tożsamości wystawione na inną osobę, niejakiego Jacka Morgana, w paszporcie którego, jak również w prawie jazdy, widniały zdjęcia Mauneya. Znalazła w sumie osiem kart kredytowych i dwie książeczki czekowe na oba nazwiska. Wszystko wskazywało na to, że zarówno Mauney, jak i Morgan bardzo interesowali się nabywaniem nieruchomości, zwłaszcza hoteli wzdłuż Miami Beach. Zdaniem Virginii denat zamierzał zainwestować jakieś sto milionów dolarów w te walące się ruiny w pastelowych kolorach. Dlaczego? Do cholery, kto w dzisiejszych czasach jeździ do Miami Beach? Przejrzała resztę dokumentów, pocąc się z podniecenia. Czemu Mauney planował podróż na Kajmany, do tej światowej stolicy prania brudnych pieniędzy?
– Mój Boże – wymamrotała, uświadamiając sobie, że nazwa „Grand Cayman” składa się z trzech sylab.
Wyprostowała się i spojrzała na rozświetloną panoramę miasta oraz na potężną sylwetkę US-Bank Corporate Center wznoszącą się ponad wszystkim. Czerwone światełko na samym szczycie mrugało leniwie, ostrzegając pilotów helikopterów i nisko przelatujących samolotów. Patrzyła na ten symbol sukcesów ekonomicznych, potęgi i ciężkiej pracy w interesie wielu ludzi i ogarnęła ją złość. Virginia, podobnie jak większość obywateli tego miasta, oszczędzała pieniądze na rachunkach w US-Banku. Sfinansowała z nich nowy samochód. Kasjerzy zawsze byli uprzejmi i ciężko harowali. Po pracy wracali do swoich domów i robili, co mogli, aby związać koniec z końcem, jak wielu innych ludzi. I nagle pojawił się jakiś obcy, który postanowił ich oszukać, okraść, okpić, wykorzystać jak zwykły bandyta i skompromitować uczciwy interes i związanych z nim ludzi. Virginia poszukała wzrokiem Judy Hammer i dała jej znak, aby podeszła.
– Spójrz na to – powiedziała szeptem do szefowej.
Komendantka ukucnęła w otwartych drzwiach lincolna i zaczęła przeglądać rozłożone dokumenty, starając się ich nie dotykać. Niemal przez całe życie oszczędzała i inwestowała pieniądze. Od razu rozpoznała nielegalne machinacje bankowe i z początku była zaskoczona, a potem, gdy zaczęła domyślać się prawdy, zdegustowana. Wszystko wskazywało, że to właśnie Blair Mauney III stał za setkami milionów dolarów pożyczonych Dominion Tabacco, firmie, która miała liczne powiązania z grupą inwestorów w nieruchomości, zwaną Southman Corporation, z siedzibą na Kajmanach. Oczywiście, na tym wstępnym etapie nie sposób było jeszcze niczego udowodnić. Z całą tą finansową operacją miały związek liczne numery kont bankowych bez identyfikacji. Jak również kilka powtarzających się numerów telefonów w Miami, oznaczonych przez Mauneya wyłącznie inicjałami. Wszystko to odnosiło się do jakiegoś projektu pod nazwą US-Choice.
– Co o tym myślisz? – spytała szeptem Virginia.
– Na pierwszy rzut oka, ewidentne oszustwo. Prześlemy to do FBI, do Sekcji Czwartej i zobaczymy, co oni powiedzą.
Nad ich głowami przeleciał kolejny helikopter. Zapakowane w plastikowy worek ciało wkładano już do ambulansu.
– Co z Cahoonem? – zapytała Virginia.
Judy zaczerpnęła powietrza. Współczuła temu facetowi. Jak wiele złych wiadomości człowiek jest w stanie przyjąć w ciągu jednej nocy?
– Zadzwonię do niego i powiem, co podejrzewamy – powiedziała posępnym głosem.
– Czy ujawnimy dzisiaj tożsamość Mauneya?
– Zaczekałabym z tym do jutra rana. – Komendantka spojrzała na ludzi zgromadzonych za żółtą taśmą policyjną. – Masz chyba gościa – poinformowała swą zastępczynię.
Brazil kręcił się poza zamkniętym terenem, robiąc notatki. Tym razem nie miał na sobie munduru. Rysy jego twarzy stężały, gdy napotkał wzrok Virginii. Wytrzymał jej spojrzenie. Ruszyła w jego stronę i oboje odeszli kilka kroków od najbliższej grupki ludzi, pozostając każde po swojej stronie policyjnej taśmy.
– Nie wydajemy dziś żadnych oświadczeń – powiedziała.
– Będę robił tylko to, co zwykle – zapewnił ją Brazil, unosząc w górę taśmę.
– Nie. – Zagrodziła mu drogę. – Nikogo nie wpuszczamy. Nie tym razem.
– Dlaczego? – zapytał zdziwiony.
– Mamy dużo komplikacji.
– Zawsze były. – Oczy mu błyszczały.
– Przykro mi – powiedziała Virginia.
– Przedtem wchodziłem do środka – zaprotestował. – Dlaczego teraz nie mogę?
– Przedtem wchodziłeś do środka, ponieważ byłeś ze mną. – Wykonała ruch, jakby zamierzała odejść.
– Ponieważ byłem…? – Poczuł ból niemal nie do wytrzymania. – Ależ ja jestem z tobą!
Virginia rozejrzała się wokół i pomyślała, że powinien mówić ciszej. Nie mogła mu powiedzieć, co znalazła w samochodzie ofiary i jaki to może mieć związek z Blairem Mauneyem III. Poszukała wzrokiem Judy. Komendantka wciąż tkwiła obok lincolna, przeglądając papiery, być może wdzięczna losowi, że odwrócił jej uwagę od osobistych tragedii. Virginia przypomniała sobie reakcję Brazila podczas ostatniej wizyty w jej domu, gdy oboje z Rainesem oglądali kasetę wideo. Co za zamieszanie, tego nie można dalej ciągnąć. Podjęła już właściwą decyzję, co dobrze wpłynęło na jej stan psychiczny. Klamka zapadła. Koniec.
– Nie możesz mi tego zrobić! – gorączkował się Andy. – Nie zasłużyłem na to!
– Proszę cię, nie rób scen albo będę musiała ci nakazać, abyś stąd odszedł – przywołała go do porządku oficjalnym tonem.
Zraniony i wściekły Brazil pojął wreszcie, co się stało.
– Nie chcesz już, żebym z tobą jeździł.
Virginia zawahała się, myśląc, jak mu to ułatwić.
– Andy – powiedziała – to nie mogło trwać w nieskończoność i od początku o tym wiedziałeś. Chryste Panie. – Dała się ponieść emocjom. – Jestem za stara… Jestem…
Brazil cofnął się, nie spuszczając wzroku z tej zdrajczyni, diablicy, tyrana o kamiennym sercu, najgorszego nikczemnika, jakiego spotkał w swoim życiu. Nic jej nie obchodził. Nigdy nic jej nie obchodził.
– Nie potrzebuję cię – rzucił zimno. Okręcił się na pięcie i uciekł. Tak szybko, jak tylko mógł, biegł w stronę swojego BMW.
– Na litość boską! – zawołała Virginia, widząc, że szefowa zmierza w jej stronę.
– Jakiś problem?
Komendantka trzymała ręce w kieszeniach, patrząc na oddalającego się dziennikarza.
– Ciągle to samo. – Virginia miała ochotę go zabić. – Jeszcze sobie coś zrobi.
– Potrafisz dedukować. – Oczy Judy były smutne i zmęczone, ale wciąż można w nich było dostrzec odwagę i chęć życia.
– Lepiej za nim pojadę – zdecydowała Virginia i zanurkowała pod taśmą.
Komendantka została sama. Pulsujące niebieskoczerwone światła tańczyły na jej twarzy, gdy patrzyła, jak Virginia, omijając dziennikarzy, zmierzała w stronę swojego wozu. Rozmyślała o miłości, o tym, że ludzie szaleją na swoim punkcie, ale nie chcą tego przyjąć do wiadomości, walczą z uczuciem, uciekają od niego, bronią się przed nim. Usłyszała klakson ambulansu, odjeżdżającego z tym, co zostało po człowieku, dla którego tym razem nie miała wiele współczucia. Oczywiście, nigdy nie życzyłaby nikomu tak przerażającego gwałtu, jakiego na nim dokonano, ale swoją drogą, co z niego za gnojek! Kradł, przysparzał ludziom cierpienia i najprawdopodobniej był także zamieszany w handel narkotykami. Judy zamierzała sama poprowadzić dochodzenie w tej sprawie i jeśli okazałoby się to konieczne, ujawnić poczynania Blaira Mauneya HI, który planował podczas jednej podróży wydmuchać bank i prostytutkę.
– Ludzie umierają tak, jak żyją – powiedziała do Brewstera, klepiąc go po ramieniu.
– Pani komendant – detektyw zakładał nowy film do aparatu – jest mi bardzo przykro w związku ze śmiercią pani męża.
– Mnie też. Z wielu powodów, o których nie masz pojęcia.
Zanurkowała pod żółtą taśmą.
Brazil znowu poruszał się po mieście z nadmierną prędkością lub ukrył się w jakiejś małej uliczce. Virginia jechała West Trade Street, wypatrując starego BMW. Zerkała w lusterka, ale nigdzie nie było śladu Andy’ego, tylko policyjny skaner informował o kolejnych problemach w mieście. Wystukała na komórce numer redakcji „Observera”. Po trzech dzwonkach została automatycznie połączona z kimś przy sąsiednim biurku, więc zrezygnowała. Skręciła w Fifth Street, zapalając jedną ręką papierosa. Obserwowała facetów w samochodach, szukających towaru na nocnym rynku. Włączyła syrenę i światła alarmowe, siejąc panikę wśród amatorów zakazanego owocu. Widziała, jak prostytutki i faceci przebrani za kobiety rozbiegają się po ciemnych zaułkach, wściekli, że stracili potencjalnych klientów.
– Głupie mendy! – burknęła, strzepując popiół przez okno. – Warto za to umierać? – zawołała do nich.
Cahoon mieszkał w Myers Park na Cherokee Place. Okazała rezydencja z czerwonej cegły była tylko częściowo oświetlona, ponieważ właściciel, jego żona i najmłodsza córka poszli już spać. Judy ani trochę to nie speszyło. Zamierzała przecież zachować się przyzwoicie wobec dyrektora i wielkiego dobroczyńcy miasta. Nacisnęła dzwonek u drzwi. W duszy czuła przerażającą pustkę i samotność. Nie mogła znieść myśli o powrocie do domu, poruszaniu się po tych samych miejscach, po których chodził Seth, gdzie siadywał, leżał, i które przetrząsał w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Nie chciała już więcej patrzeć na przedmioty przypominające o jego życiu. Ulubiony kubek do kawy. Czekoladowe lody Ben & Jerry, których nie zdążył zjeść. Zabytkowy srebrny otwieracz do listów, prezent od niego pod choinkę w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim roku, leżący na biurku w jej gabinecie od tamtej Gwiazdki.
Cahoon usłyszał dzwonek w swoich apartamentach na górze, skąd ponad bukszpanami i drzewem starej magnolii miał doskonały widok na swój potężny budynek zwieńczony koroną. Odrzucił kołdrę z monogramem, zastanawiając się, kto, do diabła, śmie go niepokoić w domu o tak nieprzyzwoitej porze. Podszedł do wideomonitora, zamontowanego na ścianie, i podniósł słuchawkę. Zdumiony, zobaczył na ekranie twarz komendant Hammer.
– Judy? – zapytał.
– Wiem, że jest bardzo późno, Sol. – Patrzyła prosto w kamerę i mówiła do domofonu. – Ale muszę natychmiast z tobą porozmawiać.
– Czy wszystko w porządku?
W panice pomyślał o swoich dzieciach. Wiedział, że Rachael spała w domu. Lecz jego dwaj starsi synowie mogli być wszędzie.
– Obawiam się, że nie – odpowiedziała komendantka.
Cahoon chwycił szlafrok i zarzucił go na piżamę. Jego kapcie klapały po długim, starym perskim dywanie, którym wyłożone były schody. Palcem wskazującym zaczął nerwowo stukać po klawiaturze systemu antywłamaniowego, wyłączając po kolei zabezpieczenia okien, sensory ruchu, fotokomórki we wszystkich drzwiach i oknach, omijając podziemia i bezcenną kolekcję dzieł sztuki, która znajdowała się w innym skrzydle i miała osobny system alarmowy. Kiedy skończył, otworzył drzwi. Mrużył oczy, oślepiony jaskrawym światłem na zewnątrz, które zapalało się automatycznie, gdy cokolwiek wzrostu powyżej trzydziestu centymetrów pojawiało się w promieniu dwóch metrów od budynku. Judy Hammer wyglądała fatalnie. Cahoon nie pojmował, dlaczego była na nogach o tej porze, zaraz po niespodziewanej śmierci męża.
– Proszę, wejdź – powiedział, całkiem już obudzony i bardziej uprzejmy niż zwykle. – Napijesz się czegoś?
Komendantka weszła za nim do przestronnego salonu, a Cahoon zajął się przygotowywaniem drinków. Była tu przedtem tylko raz, na wytwornym przyjęciu, na którym grał kwartet smyczkowy, a w olbrzymich, srebrnych misach leżały na lodzie wielkie krewetki. Pan domu lubił angielskie antyki i kolekcjonował stare książki w skórzanych oprawach.
– Poproszę bourbona – zdecydowała.
Cahoon ucieszył się, chociaż nie wolno mu było jeść tłuszczu, pić alkoholu i zażywać innych przyjemności. Postanowił także nalać sobie podwójną porcję, bez lodu. Otworzył butelkę Blanton’s Kentucky, nie zwracając najmniejszej uwagi na koktajlowe serwetki z monogramami, które bardzo lubiła jego żona. Wiedział, że powinien się wzmocnić, ponieważ Judy nie przyszła tu z dobrą nowiną. Drogi Boże, żeby tylko nie stało się nic złego żadnemu z chłopców! Czy nadejdzie kiedyś taki dzień, gdy ojciec nie będzie się o nich martwił, o intensywne życie, jakie prowadzili, mknąc w swoich sportowych wozach lub na motorach Kawasaki Jet Skis o mocy stu koni?
Proszę, aby nic się im nie stało, obiecuję, że postaram się być lepszy, modlił się w duchu Cahoon.
– Słyszałem o twoim mężu… – zaczął.
– Dziękuję. Lekarze musieli dokonać bardzo rozległych amputacji, Sol. – Judy przełknęła ślinę. Wypiła łyk bourbona i poczuła przyjemne ciepło. – Jego organizm nie był na tyle silny, aby zwalczyć chorobę. Cieszę się tylko, że długo nie cierpiał.
Jak zwykle, starała się dostrzec jaśniejszą stronę życia, mimo że jej serce było zranione i pełne bólu. Nie mogła i nie potrafiła jeszcze zaakceptować faktu, że kiedy tego ranka, i każdego następnego dnia wzejdzie słońce, w jej domu będzie panowała cisza. Nie usłyszy więcej nocnych odgłosów myszkowania po szafkach w kuchni i włączania telewizora. Nie będzie już nikogo, komu mogłaby powiedzieć, że wróci później do domu lub zje obiad w mieście. Nie była dobrą żoną. Nie była nawet dobrym przyjacielem. Cahoon był wstrząśnięty, widząc tę silną kobietę ze łzami w oczach. Starała się odzyskać nad sobą kontrolę, ale brakowało jej sił. Podniósł się ze skórzanego fotela i przygasił nieco kinkiety z ciemnego mahoniu, które pochodziły z Anglii, z szesnastowiecznej rezydencji w stylu Tudorów. Następnie podszedł do komendantki i usiadł obok niej na sofie. Wziął ją delikatnie za rękę.
– Wszystko będzie dobrze, Judy – powiedział cicho, wzruszony. – Masz pełne prawo tak się czuć, nie rób sobie wyrzutów. Jesteśmy tu sami, ty i ja, dwie ludzkie istoty. To, kim jesteśmy, nie ma w tej chwili najmniejszego znaczenia.
– Dziękuję, Sol – wyszeptała drżącym głosem, wycierając oczy. Wypiła jeszcze trochę bourbona.
– Możesz się upić, jeśli chcesz – zaproponował. – Mamy dużo gościnnych pokoi, nie będziesz musiała wracać do domu samochodem.
Poklepała go po ręku, skrzyżowała ramiona i zrobiła głęboki oddech.
– Porozmawiajmy o tobie – zaproponowała.
Zaniepokojony Cahoon wrócił na swój fotel i spojrzał na nią z niepokojem.
– Proszę, tylko nie mów mi, że chodzi o Michaela lub Jeremiego – odezwał się ledwie słyszalnym głosem. – Wiem, że to nie dotyczy Rachael, bo śpi na górze w swoim pokoju. Podobnie jak moja żona. – Przerwał na chwilę, zbierając myśli. – Moi synowie wciąż jeszcze są trochę nieokiełznani, obaj pracują dla mnie, ale buntują się z tego powodu. Wiem, że grają nieco za ostro, zdecydowanie za ostro, mówiąc prawdę.
Judy pomyślała o swoich synach i nagle przeraziła się, że mogła wywołać niepokój w sercu siedzącego naprzeciw niej ojca.
– Sol, to nie to, nie o to chodzi – zapewniła go szybko. – To nie ma nic wspólnego z twoimi synami, z nikim z twojej rodziny.
– Dzięki Bogu. – Pociągnął łyk ze szklaneczki. – Dzięki ci Boże, dzięki.
W następny piątek zostawi większy niż zwykle datek w synagodze. Może nawet sfinansuje budowę kolejnego centrum opieki nad dziećmi, ufunduje nowe stypendium, wpłaci pieniądze na fundusz dla emerytów, dla miejskiej szkoły, w której uczy się trudna młodzież, lub na sierociniec. Niech to cholera! Cahoon miał już dość nieszczęść i ludzkiego cierpienia, nienawidził zbrodni, jakby dotykała go osobiście.
– Co chcesz, abym zrobił? – zapytał, pochylając się do przodu, gotowy do podjęcia jakichś decyzji.
– Zrobić? – zdziwiła się Judy. – Z czym?
– Wreszcie zrozumiałem pewne rzeczy.
Teraz ona poczuła się zakłopotana. Czy to możliwe, żeby wiedział, z czym do niego przyszła? Cahoon wstał i zaczął przemierzać salon w swoich kapciach od Gucciego.
– Dość już tego – powiedział z przejęciem. – Zgadzam się z tobą, widzę to tak samo jak ty. W tym mieście zabija się ludzi, napada i gwałci bezbronnych. Rabuje się domy, kradnie samochody, molestuje dzieci. W naszym mieście. To prawda, że zdarza się to na całym świecie, w tym kraju jednak każdy może mieć broń. Można dostać ją wszędzie. Ludzie ranią innych i siebie samych, czasami nawet nie mając takiego zamiaru. To impuls. – Odwrócił się i zaczął iść w drugą stronę. – Ich psychika bywa osłabiona przez narkotyki i alkohol. Do wielu samobójstw mogłoby nie dojść, gdyby nie było pod ręką pistoletu. Wypad… – Przerwał, przypominając sobie, co stało się z mężem Judy. – Co chcesz, abym ja, aby bank, zrobił? – Zatrzymał się i utkwił w niej wzrok.
Nie o tym chciała rozmawiać, gdy dzwoniła do jego domu, ale miała szansę wykorzystać tę okazję.
– Sol, z pewnością możesz być szlachetnym rycerzem – odpowiedziała z przekonaniem.
Rycerz. Cahoonowi spodobał się ten pomysł. Może Judy wreszcie się przekona, że on też ma jaja. Usiadł na fotelu i przypomniał sobie o alkoholu.
– Chcesz pomóc? – zapytała. – A więc nigdy więcej ukrywania, co się naprawdę dzieje w mieście. Żadnych głupot w stylu stu pięciu procent wykrywalności przestępstw. Ludzie muszą znać prawdę. Potrzebują kogoś takiego jak ty, kto zainspiruje ich do działania.
Sol pokiwał głową, wyraźnie poruszony.
– Wiesz, to nie był mój pomysł z tą wykrywalnością. Wymyślił to burmistrz.
– Oczywiście – powiedziała.
– A przy okazji – zainteresował się Cahoon – jak jest naprawdę?
– Nieźle. – Judy napiła się jeszcze. – Około siedemdziesięciu pięciu procent, to jest w przybliżeniu mniej więcej tyle, ile być powinno, aczkolwiek więcej niż w wielu innych miastach. Więc jeśli chcesz wliczać w to sprawy sprzed dziesięciu lat, które już dawno udało się wyjaśnić, spisywać nazwiska z cmentarza lub przyjąć, że zabity handlarz narkotyków był sprawcą trzech niewyjaśnionych przestępstw…
Cahoon uniósł w górę rękę, aby jej przerwać.
– Rozumiem, Judy. To się już nie powtórzy. Uczciwie stawiając sprawę, nie znałem szczegółów. Burmistrz Search to idiota. Może powinniśmy znaleźć kogoś innego na jego miejsce. – Zaczął bębnić palcami po poręczy fotela.
– Sol. – Poczekała, aż na nią spojrzy. – Przykro mi, ale mam niedobre wiadomości i chciałam, abyś dowiedział się o tym ode mnie, zanim wywęszą to media.
Cahoona znowu ogarnął niepokój. Wstał, aby napełnić kieliszki, a Judy opowiadała mu o Blairze Mauneyu III i o tym, co wydarzyło się tej nocy. Powiedziała, co znalazła w papierach zabitego, pozostawionych w wynajętym wozie. Sol słuchał zaszokowany i krew powoli odpływała mu z twarzy. Nie mógł uwierzyć w śmierć Mauneya, w to, że został zamordowany, wymalowany farbą w sprayu i porzucony gdzieś w śmieciach, między krzewami jeżyn. Nie chodziło o to, że jakoś szczególnie lubił tego człowieka. Mauney, jego zdaniem, miał szczurzą naturę i przejawiał skłonności do podejmowania nieuprawnionych decyzji, więc posądzenie go o nieuczciwość specjalnie Cahoona nie zaskoczyło. Zmartwił się natomiast sprawą papierosów US-Choice, które miały kryć w sobie tyle dobrodziejstw, no i te maleńkie korony. Jak mógł uwierzyć w coś takiego?
– Teraz moja kolej na pytania – zakończyła Judy.
– Co chcesz, abym zrobiła?
– Jezu – jęknął, a jego niestrudzony umysł cały czas analizował możliwości, obciążenia finansowe, zdolności płatnicze i niemożności, a także kwestie związane z delikatną materią całej sprawy.
– Nie jestem pewien. Ale zdecydowanie potrzebuję czasu.
– Ile? – Komendantka obracała w ręku szklaneczkę z bourbonem.
– Trzy albo cztery dni – odpowiedział. – Moim zdaniem większość pieniędzy wciąż jest jeszcze na Kajmanach, na różnych rachunkach, których numery niełatwo będzie znaleźć. Jeśli wiadomość o śmierci Mauneya dotrze do mediów, mogę dać głowę, że nigdy nie odzyskamy pieniędzy i niezależnie od tego, co będą mówić inni, ta strata uderzy we wszystkich, w każde dziecko, które trzymało swoje kieszonkowe w naszym banku, w każde małżeństwo oczekujące na pożyczkę, w każdego emeryta z oszczędnościami na czarną godzinę.
– Oczywiście, zdaję sobie sprawę – odrzekła Judy, która także zaufała bankowi Cahoona. – To potwierdza moją teorię, Sol. Każdy to odczuje. Przestępstwa dotykają nas wszystkich. Nie wspomnę już, co to znaczy dla wizerunku twojego banku.
Był zdruzgotany.
– To jest zawsze największa strata. Reputacja i kary, jakie nałożą na nas kontrolerzy federalni.
– Ale to nie była twoja wina.
Dominion Tabacco i te ich tajne badania godne Nagrody Nobla od początku mnie niepokoiły. Sądzę, iż po prostu chciałem wierzyć, że to prawda – przyznał się. – Ale bank powinien być czujny, aby nic takiego nie mogło się zdarzyć.
– No więc jak mogło do tego dojść? – zapytała.
– Wyobraź sobie, że masz wiceprzewodniczącego seniora, który posiada dostęp do wszystkich procedur związanych z komercyjnymi pożyczkami, i ufasz mu. Czasami więc robisz wyjątki od zasad banku i procedur. I wtedy pojawiają się kłopoty. – Wydawał się kompletnie załamany. – Cholera, powinienem lepiej pilnować tego skurczybyka.
– Czy gdyby nie zginął, udałoby mu się doprowadzić to do końca? – zapytała.
– Oczywiście – odrzekł Cahoon. – Jedyne, czego musiał dopilnować, to zwrot pożyczki. Naturalnie, byłaby to forsa z narkotyków, o czym my nie mielibyśmy pojęcia. On dostałby jakieś dziesięć procent od całej sumy, którą wypraliby dzięki zakupowi nieruchomości i pożyczce z banku. I sądzę, że ci ludzie, kimkolwiek by byli, nie poprzestaliby na tym, wykorzystywaliby nas do międzystanowych operacji prania gotówki. Prawda mogłaby wyjść na jaw zupełnie przypadkowo. A wtedy US-Bank byłby zrujnowany.
Judy słuchała uważnie i czuła, że nabiera szacunku do tego człowieka, którego, aż do dzisiejszego ranka, nie rozumiała i źle osądzała.
– Powiedz mi, jak mogę ci pomóc? – spytała ponownie.
– Jeśli mogłabyś opóźnić identyfikację zwłok i nie ujawniać żadnych informacji na temat operacji finansowych Mauneya, spróbujemy uratować, co się da, i zorientować się w rozmiarach całej operacji – powiedział. – A potem sporządzimy raport i podamy rzecz do publicznej wiadomości.
Judy spojrzała na zegarek. Dochodziła trzecia rano.
– Natychmiast poinformujemy o wszystkim FBI. Oni także będą chcieli zyskać trochę na czasie. Jeśli zaś chodzi o Mauneya, nie mamy jeszcze pełnych danych do identyfikacji ciała, a jestem pewna, że doktor Odom nie musi się z tym śpieszyć, dopóki nie otrzyma kartoteki dentystycznej, potwierdzenia odcisków palców denata i tym podobnych rzeczy, a wiesz sam, jaki jest zajęty. – Przerwała na chwilę.
– To zajmie nam trochę czasu – obiecała.
Cahoon pomyślał o pani Mauney III, którą widywał od czasu do czasu na oficjalnych przyjęciach.
– Ktoś powinien zawiadomić Polly – powiedział.
– Żonę Mauneya. Mógłbym to zrobić, jeśli nie widzisz przeszkód.
Judy wstała i uśmiechnęła się do niego.
– Wiesz co, Sol? Nie jesteś aż tak zepsuty, jak mi się wydawało.
– Wzajemnie, moja droga. – Cahoon wstał.
– Z pewnością, Sol.
– Jesteś głodna?
– Umieram z głodu.
– Co może być otwarte o tej porze? – zaczął się zastanawiać.
– Byłeś kiedyś w Presto Grill?
– Czy to jakiś klub?
– Tak – odpowiedziała. – I wiesz co, Sol? Nadszedł czas, abyś został jego członkiem.