173524.fb2
Wyjąłem wszystkie zapiski z sejfu, gdzie spoczywały od naszego powrotu przed laty. Uderzyła nas okoliczność, iż wśród tak licznych materiałów nie ma na dobrą sprawę ani jednego rzetelnego dokumentu – nic, prócz sterty kart maszynopisu, jeśli nie liczyć ostatnich notatek Miny, Sewarda i moich, oraz memorandum van Helsinga. Nawet gdybyśmy powzięli taki zamiar, nie moglibyśmy od nikogo wymagać, by przyjął te zapiski jako dowody niezwykłej historii, jaka nam się przydarzyła.
Bram Stoker, Dracula, 1897
(przekł. M. Wydmucha i Ł. Nicpana)
W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim roku miałam szesnaście lat. «Jesteś za młoda – oświadczył mój ojciec – żeby towarzyszyć mi w misjach dyplomatycznych". Wolał, bym spędzała pożytecznie czas w międzynarodowej szkole w Amsterdamie. W owym czasie jego fundacja miała siedzibę właśnie w Holandii, która stała się moim drugim domem na tak długo, że prawie zapomniałam o naszym wcześniejszym życiu w Stanach Zjednoczonych. Dzisiaj dziwię się samej sobie, iż jako nastolatka byłam aż tak pokorna i uległa, podczas gdy reszta mego pokolenia eksperymentowała z narkotykami i protestowała przeciw imperialistycznej wojnie w Wietnamie. Wzrastałam jednak w świecie tak izolowanym, że moje późniejsze, dorosłe już życie na uczelni wydawało mi się wręcz awanturnicze. Zacznę od tego, iż nie miałam matki i ojciec troszczył się o mnie za dwie osoby, otaczając opieką, na jaką w żadnych innych okolicznościach by się nie zdobył. Moja matka umarła, kiedy byłam w kołysce, zanim jeszcze ojciec założył Centrum Pokoju i Demokracji. Nigdy o niej nie mówił i odwracał się bez słowa plecami, ilekroć pytałam. Już jako dziecko rozumiałam, że stanowiło to dla niego zbyt bolesne wspomnienie, aby rozmawiać na ten temat. Opiekował się mną rzeczywiście fantastycznie, zapewnił mi całą armię nianiek, guwernantek i gospodyń domowych – pieniądze nie grały roli, gdy w grę wchodziło moje wychowanie i wykształcenie, choć z dnia na dzień żyliśmy coraz skromniej.
Ostatnia z tych gospodyń domowych, pani Clay, zajmowała się naszym wąskim, siedemnastowiecznym domem stojącym nad Raamgrachtem, kanałem przebiegającym przez środek starego miasta. Codziennie po szkole czekała na mnie w progu i pełniła rolę mego ojca, kiedy podróżował po świecie, co zdarzało się bardzo często. Pani Clay była Angielką, starszą od mojej matki, gdyby ona jeszcze żyła. Doskonale posługiwała się zmiotką z piór służącą do ścierania kurzu, lecz nie miała zielonego pojęcia, jak postępować z nastolatkami. Czasami, obserwując ponad stołem w jadalni jej pełną współczucia, długą, końską twarz, wiedziałam, że myśli o mojej matce. Nienawidziłam jej za to. Kiedy ojciec wyjeżdżał, nasz śliczny dom stawał się pusty i pełen ech. Nikt nie pomagał mi w odrabianiu algebry, nikt nie podziwiał mojego nowego płaszcza, nie prosił, abym go uścisnęła, ani nie wyrażał zdziwienia, że jestem już taka wysoka. I gdy ojciec w końcu wracał z jakichś odległych krain, znanych mi tylko z wiszącej na ścianie w jadalni mapy Europy, pachniał innymi czasami i miejscami – był wonny i zmęczony. Wakacje spędzaliśmy w Paryżu lub w Rzymie. Tam z uwagą oglądałam rzeczy, które, zdaniem ojca, koniecznie powinnam poznać. Ale ja tęskniłam za tymi, właśnie innymi miejscami, gdzie tak często znikał – za obcymi, starymi krainami, w których nigdy nie byłam.
Kiedy znów wyjeżdżał, wychodziłam do szkoły i z niej wracałam. Po powrocie z hukiem rzucałam książki na wytworny stolik w holu. Ani pani Clay, ani mój ojciec nie pozwalali mi wieczorami wychodzić z domu. Czasami tylko puszczali mnie na starannie wybrany film, w starannie dobranym towarzystwie. A ja – ku memu retrospektywnemu zdumieniu – nigdy nie buntowałam się przeciw tym regułom. Ale i tak wolałam samotność. Było to moje naturalne środowisko, w którym z rozkoszą i przyjemnością poruszałam się jak ryba w wodzie. Odnosiłam wielkie sukcesy w nauce, lecz moje życie towarzyskie było bardziej niż fatalne. Bałam się swoich rówieśniczek, zwłaszcza ich ordynarnych rozmówek i nieustannych plotek o naszym dyplomatycznym środowisku. W ich towarzystwie zawsze czułam, że mam za długą lub za krótką sukienkę albo że powinnam była się ubrać w coś zupełnie innego. Chłopcy stanowili dla mnie zupełną tajemnicę, choć mgliście śniłam o mężczyznach. Tak naprawdę najszczęśliwsze chwile spędzałam samotnie w bibliotece mego ojca, rozległym, wytwornym pokoju na parterze naszego domu.
W bibliotece zapewne kiedyś mieścił się salon, ale dla niego wielka biblioteka była ważniejsza od najwytworniejszego salonu. Dawno już dał mi przyzwolenie na korzystanie z księgozbioru. Podczas jego nieobecności spędzałam tam długie godziny, odrabiając lekcje na mahoniowym biurku lub grasując po regałach zajmujących wszystkie ściany pokoju. Znacznie później zrozumiałam, że mój ojciec albo zapomniał, co znajduje się na jednej z najwyższych półek, albo też – co bardziej prawdopodobne – założył, że i tak tam nie dosięgnę. Nadszedł dzień, kiedy zdjęłam stamtąd nie tylko tłumaczenie Kamasutry, ale też o wiele starszy wolumin i kopertę wypełnioną pożółkłymi papierami.
Do dziś nie wiem, co skłoniło mnie do ściągnięcia ich z półki. Ale wizerunek umieszczony na środku okładki, bijąca od księgi woń wieków oraz odkrycie, że w kopercie znajdują się listy, bez reszty rozbudziły moją ciekawość. Wiedziałam, że nie powinnam czytać prywatnych papierów mego ojca ani nikogo innego. Bałam się też, że może pojawić się nieoczekiwanie pani Clay, by zetrzeć z biurka nieistniejący kurz. Cały czas zerkałam niespokojnie przez ramię w stronę drzwi. Ale nie zdołałam powstrzymać ciekawości i stojąc jeszcze obok półek, przeczytałam początek znajdującego się na wierzchu listu.
12 grudnia 1930 roku
Kolegium Świętej Trójcy, Oksford
Mój Drogi i Nieszczęsny Następco!
Ze współczuciem wyobrażam sobie Ciebie, kimkolwiek jesteś, jak czytasz tę relację, którą muszę złożyć. Współczucie mam też częściowo dla siebie – ponieważ, jeśli te wyjaśnienia trafiły w Twoje ręce, z całą pewnością wpadłem w poważne kłopoty, może umarłem albo spotkał mnie jeszcze gorszy los. Ale również współczuję Tobie, mój jeszcze nieznany Przyjacielu, gdyż tylko ktoś, kto potrzebuje tak odrażających informacji, pewnego dnia list ten przeczyta. Jeśli nie jesteś moim następcą w jakimś innym sensie, wkrótce staniesz się moim dziedzicem – czuję smutek, przekazując innej ludzkiej istocie będącej mną, co wydaje się niewiarygodne, całe doświadczenie zła. Sam nie wiem, jak i po kim je odziedziczyłem, ale mam nadzieję, że odkryję to – być może pisząc do Ciebie czy też obserwując przebieg dalszych wypadków.
W tym momencie ogarnęło mnie poczucie winy – i coś jeszcze… Spiesznie wsunęłam list do koperty. Ale do końca dnia nieustannie o nim myślałam; i przez wiele następnych dni. Kiedy ojciec wrócił z kolejnej podróży, zaczęłam szukać sposobności, by zapytać go o listy i dziwną księgę. Czekałam na pierwszą wolną chwilę, gdy zostaniemy sami, ale on cały czas był szalenie zajęty. Z drugiej strony jednak to, co przeczytałam, powstrzymywało mnie przed bezpośrednimi pytaniami. W końcu poprosiłam, by zabrał mnie ze sobą w następną podróż. Wtedy po raz pierwszy zachowałam przed nim coś w sekrecie i po raz pierwszy na coś czekałam.
Co prawda niechętnie, ale ojciec wyraził zgodę. Po naradzie z moimi nauczycielami i panią Clay oświadczył, że pozostanie mi wiele czasu na naukę, podczas gdy on będzie odbywał spotkania. Wcale mnie to nie zdziwiło – dziecko dyplomaty zawsze musiało czekać. Spakowałam swój marynarski worek, zabrałam wszystkie potrzebne książki i podręczniki oraz stanowczo za dużo wypranych podkolanówek. Tego ranka zamiast udać się do szkoły, ruszyłam za ojcem w milczeniu, szybkim krokiem. Podążaliśmy w kierunku dworca. Pociągiem dojechaliśmy do Wiednia. Mój ojciec nie znosił samolotów, twierdząc, że zamieniają podróż w dolatywanie. W Wiedniu spędziliśmy noc w hotelu i kolejnym pociągiem przebyliśmy Alpy, zaznaczone na naszej mapie w domu białymi i błękitnymi barwami górskich wierzchołków. Po opuszczeniu pokrytej żółtym kurzem stacji mój ojciec ruszył wynajętym samochodem, a ja ze wstrzymanym oddechem patrzyłam, jak skręcamy w bramę miasta, które tak często opisywał, że dokładnie widywałam je w swoich snach.
U podnóża Karpat jesień pojawia się wcześnie. Jeszcze w sierpniu, tuż po obfitych żniwach, nadchodzą nagłe, długotrwałe i ulewne deszcze. Strugi wody strącają z drzew liście, które zasypują złocistymi tumanami wioski. Teraz, kiedy już przekroczyłam pięćdziesiątkę, co kilka lat udaję się w tamte strony, by na nowo doznać moich pierwszych wrażeń wyniesionych z tych krajobrazów. To bardzo stara kraina. Każda nadchodząca jesień gasi jej barwy, in aeternum, i każda zaczyna się od tych samych trzech kolorów: zielonego pejzażu, dwóch lub trzech żółtych liści spadających szarym popołudniem. Podejrzewam, że Rzymianie – którzy pozostawili tu po sobie mury i olbrzymie areny na wschodnich wybrzeżach – widzieli te same jesienie, na widok których przeszywał ich dreszcz. Kuliłam się, kiedy auto ojca mijało kolejne bramy najstarszych miast Juliusza Cezara. Po raz pierwszy zrozumiałam podniecenie wędrowca, który spogląda prosto w oczy subtelnej twarzy historii.
Ponieważ od tego miasta zaczyna się moja opowieść, będę je nazywać Emona [1]. Rzymska nazwa tego miejsca chroni je nieco od natłoku turystów z przewodnikami w dłoniach. Emona powstała bardzo dawno nad krętą rzeką, otoczoną obecnie architekturą w stylu art nouveau. Przez następne dwa dni zwiedzaliśmy najpiękniejsze posiadłości, siedemnastowieczne miejskie domy ozdobione srebrnymi fleurs-de-lys <strong>[2]</strong>, mijaliśmy potężne złocone budowle ogromnego rynku, z którego schody prowadziły aż do samej wody odgrodzonej potężnymi, starodawnymi kratami. Przez stulecia spławiano do miasta towary. Tam gdzie na nadbrzeżach wznosiły się ongiś nędzne chaty, teraz gęsto wzrastały jawory – odmiana europejskich drzew – zasypując rzekę korą odpadającą od ich pni.
W pobliżu rynku rozciągał się pod martwym niebem główny plac miasta. Emona, jak jej siostrzyce na południu, pokazywała swoją zmienną jak kameleon przeszłość: wiedeńskie art deco majaczące na tle nieba, wielkie, czerwone renesansowe świątynie, w których używano słowiańskich języków katolików, kopulaste, brązowe, średniowieczne kaplice rodem z Wysp Brytyjskich. (Święty Patryk wysyłał w te rejony misjonarzy niosących światło wiary, zawracających kraj do korzeni śródziemnomorskich, sprawiając, że miasto to rościło sobie prawo do najstarszej kolebki chrześcijaństwa w Europie). Tu i tam, na odrzwiach i futrynach okien, pojawiał się element wzornictwa tureckiego. Obok rynku stał maleńki, austriacki kościółek. Dźwiękiem dzwonów wzywał wiernych na wieczorną mszę. Na koniec socjalistycznego dnia pracy, ubrani w niebieskie, bawełnianie kombinezony, kobiety i mężczyźni szli do domu. Nad dźwiganymi tobołkami trzymali rozpięte parasole. Wjeżdżając do centrum Emony, przejechaliśmy po wspaniałym, starodawnym, przerzuconym nad rzeką mostem, którego strzegły zaśniedziałe smoki odlane w brązie.
– Tam jest zamek – powiedział ojciec, zwalniając na skraju placu i wskazując na coś przez zalewane deszczem szyby samochodu. – Wiem, że chcesz go zobaczyć.
Aż się do tego paliłam. Wyciągałam szyję jak żuraw i w końcu poprzez ociekające wodą gałęzie drzew ujrzałam budowlę – nadgryzione czasem, brunatne wieże na stromym stoku wznoszącym się nad miastem.
– Czternasty wiek – mruknął z zadumą mój ojciec. – A może trzynasty? Nie znam się specjalnie na średniowiecznych ruinach, nie potrafię dokładnie określać ich wieku. Ale zajrzymy do przewodnika.
– Czy możemy się tam wspiąć i spenetrować ruiny? – zapytałam.
– Pomyślimy o tym po moich jutrzejszych spotkaniach. Ale wieże sprawiają wrażenie, jakby mogły się zawalić nawet pod ciężarem ptaka.
Skierował auto na parking w pobliżu ratusza i z galanterią pomógł mi wysiąść z samochodu. Pod skórzaną rękawiczką miał kościstą dłoń.
– Jeszcze za wcześnie, by meldować się w hotelu – oświadczył. Czy masz ochotę na filiżankę gorącej herbaty? Możemy też coś przegryźć w gastronomi. Pada coraz mocniej – dodał, spoglądając krytycznie na mój wełniany żakiet i spódnicę.
Natychmiast wyciągnęłam pelerynę, którą mi rok wcześniej przywiózł z Londynu. Podróż z Wiednia zajęła nam prawie cały dzień i mimo obfitego obiadu, jaki zjedliśmy w wagonie restauracyjnym, byłam głodna jak wilk.
Ale nie trafiliśmy do jednej z gastronomi oświetlonej wewnątrz czerwonymi i niebieskimi lampami, których blask przezierał przez brudne szyby, z kelnerkami w sandałach i portretem posępnego towarzysza Tito. W pewnej chwili, kiedy przebijaliśmy się przez zmoczony tłum przechodniów, mój ojciec nagle wyrwał do przodu.
– Tutaj!
Ruszyłam za nim biegiem, kaptur mej peleryny trzepotał, prawie mnie oślepiając. Ojciec znalazł wejście do herbaciarni w stylu art nouveau, z ogromnym oknem obramowanym wolutami, wymalowanymi na szybie brodzącymi bocianami oraz brązowymi drzwiami uformowanymi na kształt setek łodyg wodnych lilii. Drzwi zamknęły się za nami z głuchym łoskotem. Ulewa przeszła w lekką mżawkę, z okiennej szyby zeszła para i za srebrzystymi ptakami deszcz przypominał wodną mgiełkę.
– Zdumiewające, że coś takiego przetrwało tu przez ostatnie trzydzieści lat – powiedział ojciec, zdejmując z siebie angielski trencz. – Socjalizm rzadko kiedy obchodzi się tak łagodnie ze swymi skarbami.
Zajęliśmy stolik w pobliżu okna, piliśmy z grubych filiżanek gorącą jak piekło herbatę z cytryną, zajadaliśmy się białym chlebem z masłem i sardynkami, a nawet zjedliśmy kilka plasterków torta <strong>[3]</strong>.
– Powinniśmy już przestać – odezwał się w pewnej chwili ojciec.
Nie znosiłam, kiedy dmuchał i dmuchał w filiżankę, by nieco przestudzić herbatę, drżałam na myśl o nieuchronnej chwili, kiedy powie, że mamy już kończyć posiłek, kończyć wszystko, co sprawia nam przyjemność, zostawić miejsce na kolację. Spoglądając na jego schludną, tweedową marynarkę i golf, pomyślałam, że poza dyplomacją nie istnieją dla niego żadne inne przygody w życiu, że dyplomacja zżera go bez reszty.
Poskromiłam jednak język, wiedząc, jak bardzo nie lubi wszelkich słów krytyki z mojej strony, poza tym chciałam go o coś zapytać. Ale najpierw musiałam pozwolić mu dopić herbatę. Przechyliłam się zatem na krześle do tyłu na tyle tylko, by ojciec nie zwrócił mi uwagi, że się na nim rozwalam, i spojrzałam przez pocętkowane srebrzystymi kroplami okno na zmoczone deszczem miasto, zamglone wilgocią i nadchodzącym zmrokiem. Po ulicy przemykali w pośpiechu ludzie w lejących się znów z nieba strumieniach wody. Herbaciarnia, która powinna być wypełniona damami w długich powłóczystych sukniach barwy kości słoniowej oraz dżentelmenami o spiczastych bródkach i w sztruksowych surdutach, pozostawała pusta.
– Nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak wyczerpała mnie ta podróż samochodem. – Ojciec odstawił filiżankę na spodeczek i wskazał zamek, ledwie majaczący w strugach deszczu. – Stamtąd przyjechaliśmy, z tamtej strony wzgórza. Z jego wierzchołka zobaczymy Karpaty.
Pamiętałam widok białych grzbietów górskich, odnosiłam wrażenie, iż czuję ich oddech owiewający to miasto. Teraz, z dala od nich, byliśmy tacy samotni. Chwilę jeszcze się wahałam, po czym wzięłam głęboki wdech.
– Czy możesz mi coś opowiedzieć? – zapytałam.
Opowieści były jedną z przyjemności, jakie zapewniał mój ojciec swojemu pozbawionemu matki dziecku. Jedne z nich mówiły o jego szczęśliwym dzieciństwie w Bostonie, inne o egzotycznych podróżach. Niektóre wymyślał na poczekaniu. Ostatnio jednak coraz bardziej mnie nudziły. Okazywały się o wiele mniej zadziwiające, niż kiedyś sądziłam.
– Historię o Karpatach?
– Nie. – Ogarnęła mnie niewytłumaczalna fala strachu. – Odkryłam coś, o co chcę zapytać.
Popatrzył na mnie łagodnie, unosząc siwiejące brwi.
– Stało się to w twojej bibliotece – wyjaśniłam. – Przepraszam… ale pobuszowałam trochę po półkach i natrafiłam na pewne papiery oraz książkę. Nie zaglądałam specjalnie w te papiery. Pomyślałam sobie…
– Książkę?
Wciąż zachowywał spokój, zajrzał do filiżanki, sprawdzając, czy nie zostało w niej jeszcze kilka kropel herbaty. Odniosłam wrażenie, że wcale mnie nie słucha.
– Wyglądały… książka była bardzo stara, na środku okładki widniał wizerunek smoka.
Gwałtownie wyprostował się na krześle, wyraźnie przeszył go dreszcz. Jego reakcja sprawiła, że stałam się nagle czujna. A jeśli ta historia była zupełnie inna niż te, które mi zawsze opowiadał? Popatrzył na mnie spod zmarszczonych brwi. Zaskoczył mnie widok jego wymizerowanej nagle twarzy. Malował się na niej wyraz bezgranicznego smutku.
– Jesteś na mnie zły? – zapytałam cicho i tak samo jak on zajrzałam do filiżanki.
– Nie jestem zły, kochanie.
Westchnął głęboko, jakby przejęty straszliwą żałością. Drobna, jasnowłosa kelnerka ponownie nalała nam herbatę i zostawiła samych. Ojciec z najwyższym trudem zaczął opowieść.
– Jak wiesz – zaczął – zanim przyszłaś na świat, pracowałem na uniwersytecie amerykańskim. Jeszcze wcześniej studiowałem przez wiele lat i zostałem profesorem. Początkowo chciałem studiować literaturę. Szybko jednak zrozumiałem, że bardziej niż fikcja interesują mnie historie prawdziwe. Wszystkie literackie opowieści doprowadziły mnie w końcu do pewnego rodzaju… eksploracji… historii. No i ostatecznie zdecydowałem się na nią. Bardzo jestem rad, że i ciebie też interesuje historia.
Pewnej wiosennej nocy, kiedy byłem jeszcze magistrem, siedziałem w swym gabineciku w uniwersyteckiej bibliotece. Siedziałem do późnych godzin otoczony rzędami i rzędami książek. Gdy w pewnej chwili przerwałem pracę i uniosłem głowę znad moich papierów, ujrzałem grzbiet książki, której nigdy nie było w moim księgozbiorze. Ktoś ją wstawił na półkę znajdującą się nad moim biurkiem. Na grzbiecie książki, oprawionej w jasną skórę, widniał mały, wdzięczny wizerunek smoka.
Nie pamiętałem, bym kiedykolwiek w życiu widział tę książkę, więc zaintrygowany, całkiem bezmyślnie zdjąłem ją z półki. Oprawiona była w miękką, spłowiała skórę, a jej stronice nie zostawiały najmniejszych wątpliwości, że wolumin jest bardzo stary. Otworzyłem księgę. Pośrodku widniał drzeworyt przedstawiający smoka z rozpostartymi skrzydłami i długim, zwijającym się w pętlę ogonem. Bestia była wyraźnie rozwścieczona. W wyciągniętych szponach trzymała proporzec z wypisanym na nim gotyckimi literami słowem Drakulya.
Rozpoznałem słowo natychmiast. Pomyślałem o powieści Brama Stokera i o wieczorach, które w dzieciństwie spędzałem w miejscowym kinie, gdzie Bela Lugosi unosił się nad białą szyją jakiejś gwiazdeczki filmowej. Ale pisownia tego słowa była dziwaczna, a książka najwyraźniej bardzo stara. Ostatecznie jednak byłem naukowcem głęboko interesującym się historią Europy i szybko przypomniałem sobie pewną lekturę, którą kiedyś przestudiowałem. Nazwa ta miała korzenie greckie oznaczające «smoka" lub «diabła", i stanowiła honorowy przydomek Vlada Tepesa-Palownika z Wołoszczyzny, władcy feudalnego w Karpatach, który dręczył swych poddanych i jeńców wojennych w nieprawdopodobny wprost sposób. Studiowałem wówczas literaturę dotyczącą siedemnastowiecznego handlu holenderskiego i nie widziałem powodów, by zaprzątać sobie umysł tą właśnie książką. Uznałem, że ktoś zostawił ją tam przez przypadek – ktoś, kto zajmował się historią Europy Środkowej i Wschodniej lub symboliką feudalną.
Przekartkowałem jednak cały wolumin… Rozumiesz, kiedy masz przez całe dnie do czynienia z książkami, każda nowa i nieznana staje się (woim przyjacielem, a zarazem kusi. Ku memu późniejszemu zdumieniu reszta tych pięknych stronic w kolorze kości słoniowej była pusta. Nie było nawet paginacji ani informacji, gdzie i kiedy środek księgi został wydrukowany, a ona sama oprawiona. Nie było też żadnych map, wyklejek czy ilustracji. Nie miała również żadnych znaków bibliotecznych ani stempli, ani karty książki, ani naklejek.
Dłuższy czas studiowałem wolumin, następnie odłożyłem go na biurko i zszedłem na parter do katalogów. W katalogu rzeczowym znalazłem odsyłacz do Vlad IV (Tepes) z Wołoszczyzny, 1430-1476 – «Zob. też: Wołoszczyzna, Transylwania i Dracula". Pomyślałem, że najpierw powinienem przestudiować mapę. Szybko dowiedziałem się, że Wołoszczyzna i Transylwania są starożytnymi krainami znajdującymi się obecnie na terenie Rumunii. Transylwania była bardziej pokryta górami niż przylegająca do niej od południowego zachodu Wołoszczyzna. W zasobach biblioteki znalazłem tylko jedno źródło na ten temat, niewielkie i osobliwe tłumaczenie na angielski z lat dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku – broszurę zatytułowaną Dracula. Oryginały tekstu powstały w Norymberdze w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych piętnastego wieku, niektóre jeszcze przed śmiercią Vlada. Na słowo «Norymberga" przeszył mnie zimny dreszcz. Kilkanaście lat wcześniej bacznie śledziłem przebieg procesu hitlerowskich przywódców. Byłem o rok za młody, by przed zakończeniem wojny wstąpić do wojska, ale bacznie śledziłem jej skutki. Broszurę zaczynała karta tytułowa z prymitywną odbitką drzeworytową, przedstawiającą głowę i ramiona mężczyzny o byczym karku. Miał ciemne, przykryte kapturem oczy, długie wąsy, a kaptur wieńczył kapelusz z piórem. Wizerunek był zadziwiająco żywy, oddawał realia straszliwych czasów, w jakich ów człowiek żył.
Zdawałem sobie sprawę z tego, że powinienem wrócić do swojej pracy, ale jakiś wewnętrzny głos kazał mi przeczytać tę broszurę. Była to lista okrucieństw, jakich Dracula dopuścił się zarówno wobec swych poddanych, jak też innych ludzi. Zapamiętałem je tak, że mógłbym ci wszystko zacytować… lecz byłoby to zbyt drastyczne i krępujące. Zamknąłem książkę i wróciłem do swego gabineciku. Ale szesnasty wiek nie schodził mi z myśli aż do północy. Położyłem tę dziwną rzecz na biurku w nadziei, że nazajutrz zgłosi się po nią właściciel, i wróciłem do domu.
Następnego dnia miałem wykład. Byłem znużony po nie do końca przespanej nocy, lecz po wypiciu dwóch kubków kawy wróciłem do swoich studiów. Starożytna książka wciąż leżała na moim biurku, otwarta na stronach przedstawiających smoka w splotach ogona.
Jak pisano w dawnych powieściach, krótki sen i kawa postawiły mnie na nogi. Tym razem dokładniej przejrzałem tom. Znajdujący się pośrodku drzeworyt, zapewne średniowieczny, mógł mi powiedzieć wszystko o typografie. Pomyślałem, że wolumen ma ogromną wartość materialną, a zapewne i osobistą dla jakiegoś uczonego, skoro księga nie należała do biblioteki.
Ale w nastroju, w jakim wówczas byłem, nie chciało mi się o tym myśleć. Ze zniecierpliwieniem zamknąłem książkę i do późnego popołudnia pisałem o handlowych gildiach. Wychodząc z biblioteki, przekazałem wolumin dyżurnym bibliotekarzom, by włożyli go do szafki zagubionych i odnalezionych książek.
Kiedy następnego dnia, o ósmej rano, pojawiłem się w swoim gabineciku, na biurku znów leżała książka, otwarta na tej okrutnej ilustracji. Ogarnął mnie niepokój – zapewne bibliotekarz zrozumiał mnie opacznie. Odstawiłem ją na półkę i do końca dnia nie poświęciłem jej chwili uwagi. Późnym popołudniem miałem umówione spotkanie z moim promotorem. Zgarnąłem z biurka papiery i odruchowo wsunąłem w nie dziwną książkę. Wcale mi na niej nie zależało, ale profesor Rossi uwielbiał historyczne zagadki i pomyślałem, że wolumin bardzo go zainteresuje. Dysponował tak rozległą wiedzą na temat historii Europy, że mógł rozwikłać tę zagadkę.
Zazwyczaj z profesorem Rossim spotykałem się późnymi popołudniami, kiedy zakończył już swoje zajęcia. Lubiłem być tam wcześniej i słuchać, co mówi. W tym semestrze prowadził wykłady o starożytnych cywilizacjach śródziemnomorskich. Miałem szczęście wysłuchać kilku z nich, zawsze błyskotliwych i porywających, prowadzonych ze swadą i wielkim kunsztem oratorskim. Usiadłem z boku i przysłuchiwałem się jego konkluzjom na temat rekonstrukcji dokonanych przez sir Arthura Evansa w minojskim pałacu na Krecie. Ogromne, gotyckie audytorium było mroczne, mieściło się w nim pięciuset studentów. Panowała grobowa cisza. Wszyscy wlepiali oczy w drobną postać wykładowcy.
Rossi stał na oświetlonej katedrze. Od czasu do czasu przechadzał się w przód i w tył, rozważał na głos problemy, tak jakby przygotowywał je w swoim prywatnym gabinecie. Czasami zamierał w bezruchu i obrzucał słuchaczy bacznym wzrokiem, wykonywał znaczące gesty, rzucał wymowne spojrzenia, jakby był zdziwiony tym, co mówi. Zawsze ignorował katedrę, pogardzał mikrofonami i nigdy nie miał notatek. Czasami puszczał na wielkim ekranie slajdy, pokazując wskaźnikiem elementy, o których mówił. Czasami, podekscytowany, unosił ręce nad głowę i wbiegał na katedrę. Krążyła legenda, że pewnego razu, gdy kwieciście rozprawiał o greckiej demokracji, potknął się na schodkach i upadł. Szybko jednak się podniósł, nie przerywając wykładu. Nigdy nie miałem odwagi spytać go, czy to prawda.
Tamtego dnia był w melancholijnym nastroju. Przemierzał w górę i w dół podium z założonymi na plecach rękami.
«Proszę nie zapominać – mówił – że sir Arthur Evans zrekonstruował pałac króla Minosa w Knossos po części na podstawie tego, co znalazł, a po części opierając się na własnej wyobraźni i własnej wizji cywilizacji minojskiej. – Podniósł wzrok na sufit sali wykładowej. – Dowodów było niewiele i głównie musiał rozszyfrowywać historyczne zagadki. Ale zamiast trzymać się dokładnie tego, co odkrył, popuścił wodze wyobraźni i stworzył zapierającą w piersiach dech wizję pałacu… choć nie do końca prawdziwą. Czy postąpił słusznie?"
Zamilkł i popatrzył zadumanym wzrokiem na morze rozczochranych głów, kosmyków włosów, nienagannie przyciętych fryzur, krzykliwych kurtek i przejętych, poważnych twarzy młodych mężczyzn (nie zapominaj, że w tamtych czasach na takim uniwersytecie studiowali jedynie chłopcy, choć teraz ty, droga córeczko, mogłabyś wstąpić na każdą uczelnię, jaka by ci się tylko zamarzyła). Pięćset par oczu oddało mu spojrzenie.
«Ten problem zostawiam otwarty. Sami go rozwiążcie".
Rossi uśmiechnął się i wyszedł z blasku reflektora.
W sali wykładowej zaczął się ruch. Studenci zaczęli rozmawiać, głośno się śmiać, z hałasem zbierali swoje rzeczy. Rossi miał zwyczaj siadać po wykładzie na skraju podium, dokąd podchodzili bardziej pilni uczniowie, zadając mu wiele pytań. Rozmawiał z nimi poważnie, a jednocześnie żartobliwie. Kiedy ostatni odszedł, zbliżyłem się do profesora.
«Witaj, Paul, przyjacielu! – wykrzyknął. – Chodźmy stąd. Porozmawiamy sobie po niemiecku".
Klepnął mnie przyjacielsko po ramieniu i opuściliśmy audytorium.
Gabinet Rossiego zawsze mnie rozśmieszał, gdyż stanowił zaprzeczenie tradycyjnego pojęcia o pracowni profesora – schludnie ustawione książki na półkach, ekspres do kawy na parapecie okna, kwiaty na biurku, które zawsze były podlane, i sam użytkownik ubrany nienagannie w tweedowe spodnie oraz białą koszulę i krawat. Rossi przed wielu laty przybył do Stanów Zjednoczonych z uniwersytetu oksfordzkiego. Miał szczupłą, typowo angielską twarz i nieprawdopodobnie błękitne oczy.
Któregoś razu wyznał mi, że odziedziczył to po swym ojcu, emigrancie z Toskanii, który osiedlił się w hrabstwie Sussex i uwielbiał dobrze zjeść. Patrząc jednak na twarz Rossiego, widziało się w jego obliczu zdecydowanie i ład, taki sam jak zmiana warty przed pałacem Buckingham.
Ale jego umysł był rzeczą całkiem odmienną. Mimo czterdziestu lat praktyki w zawodzie cały czas kipiał pasją poznawania nieodkrytego. Gdy tylko kończył jedne badania, całkowicie zmieniał dziedzinę zainteresowania. Dlatego studenci różnych kierunków tak skwapliwie szukali u niego wskazówek. Czułem się szczęśliwy, że mogę korzystać z łaski jego rad. Jednocześnie był najmilszym człowiekiem na świecie, najserdeczniejszym przyjacielem, jakiego miałem w życiu.
«No dobrze – powiedział, zajmując się ekspresem do kawy i wskazując mi krzesło. – Jak idzie praca?"
Przekazałem mu wyniki kilkutygodniowych badań i dłuższą chwilę rozmawialiśmy o handlu między Utrechtem a Amsterdamem na początku siedemnastego wieku. Rozlał kawę w porcelanowe filiżanki, a sam rozparł się za wielkim biurkiem. Gabinet pogrążony był w miłym półmroku wiosennego popołudnia. Wyjąłem antykwaryczną ciekawostkę.
«Pobudzę twoją ciekawość, Ross – zacząłem. – Ktoś przez przypadek zostawił na moim biurku raczej zakazaną książkę. Po dwóch dniach, kiedy nikt się po nią nie zgłosił, przynoszę ją tobie, żebyś na nią zerknął".
«Daj mi ją – odstawił porcelanową filiżankę i wyciągnął rękę po księgę. – Piękna oprawa. To chyba welin… i te wytłoczenia na grzbiecie".
Na widok grzbietu księgi zmarszczył pogodną zazwyczaj twarz.
«Lepiej ją otwórz" – powiedziałem.
W niewytłumaczalny sposób biło mi serce, gdy czekałem, aż odkryje to samo co ja: niezapisane stronice. Otworzył książkę w samym środku. Nie widziałem, co zobaczył, ale bacznie wpatrywał się w wolumin. Po chwili przeniósł na mnie wzrok. Twarz miał stężałą – nigdy u nikogo nie widziałem takiego wyrazu oblicza. Przewracał stronice księgi, podobnie jak ja wcześniej. Wcale mnie to nie zdziwiło.
«Puste. – Odłożył otwartą księgę na biurko. – Kompletnie puste".
«Czy to nie dziwne?"
Kawa w mej filiżance zupełnie ostygła.
«To bardzo stara książka. Ale nie dlatego pusta, że nieskończona. Przerażający jest ten symbol na okładce".
«Zgadzam się – zacząłem dziarskim głosem, ale szybko wróciłem do rozumu. – Tak jakby to stworzenie chciało pożreć wszystko, co je otacza".
Odniosłem wrażenie, że Rossi nie może oderwać wzroku od wizerunku pośrodku księgi. Po chwili jednak zdecydowanie zamknął wolumin i zakręcił filiżanką, nie przykładając jej jednak do ust.
«Skąd to masz?" – zapytał.
«Już mówiłem, dwa dni temu ktoś zostawił ją w moim gabineciku w bibliotece. Sądzę, że powinienem oddać tę księgę do Działu Cymeliów, choć szczerze mówiąc, myślę, że ona do kogoś należy".
«O tak, niewątpliwie – odparł Rossi, spoglądając na mnie z ukosa. Jest to czyjaś własność".
«A wiesz czyja?"
«Tak, twoja".
«Dlaczego? Ja tylko ją znalazłem na moim… – Wyraz jego twarzy powstrzymał mnie przed dalszymi pytaniami. W półmroku zalegającym pokój Rossi sprawiał wrażenie o dziesięć lat starszego. – Dlaczego mówisz, że jest moja?"
Rossi powoli wstał zza biurka, podszedł do małej drabinki, wspiął się po niej po dwóch stopniach i wyciągnął niewielką książkę w ciemnej oprawie. Przez chwilę obracał ją w dłoniach, po czym niechętnie mi ją podał.
«Co o tym myślisz?" – zapytał.
Książka była mała, oprawiona w aksamit jak stary modlitewnik, bez żadnych napisów na grzbiecie i froncie. Spięta była mosiężnym klipsem. Otworzyła się natychmiast pośrodku. Na rozłożonych stronach ujrzałem swego… mówię swego… smoka. Tym razem znów miał wysunięte szpony, w rozwartej paszczy bielały ogromne kły, w pazurach powiewał ten sam proporzec z gotyckim napisem.
«Naturalnie – powiedział Rossi. – Znam to doskonale. To druk z Europy Środkowej, z około tysiąc pięćset dwunastego roku – pisany już ruchomą czcionką".
Powoli kartkowałem książkę. Na pierwszych stronicach nie było ani tytułów, ani paginacji.
«Co za dziwny zbieg okoliczności".
«Poplamiła ją morska woda, zapewne podczas podróży przez Morze Czarne. Nawet Smithsonian Institution nie jest w stanie powiedzieć, co działo się podczas tego rejsu. Ostatnio poddałem ją analizie chemicznej. Kosztowało mnie to trzysta dolarów. Dowiedziałem się, że znajduje się na niej kurz sprzed tysiąc siedemsetnego roku. Ponadto osobiście udałem się do Stambułu, by dowiedzieć się czegoś więcej o pochodzeniu tej książki. Ale najdziwniejszy jest sposób, w jaki ją zdobyłem".
Oddałem mu stary i kruchy starodruk.
«Gdzie ją kupiłeś?" – zapytałem.
«Znalazłem ją na swoim biurku, kiedy byłem jeszcze magistrem".
Po krzyżu przeszedł mi zimny dreszcz.
«Na biurku?"
«W moim gabineciku w uniwersyteckiej bibliotece. Też takie mamy. Ich tradycje sięgają aż siedemnastowiecznych klasztorów".
«Ale… ale skąd masz tę książkę? Czy to jakiś prezent?"
«Może. – Rossi tajemniczo się uśmiechnął. Najwyraźniej panował nad swym zachowaniem. – Jeszcze filiżankę kawy?"
«Poproszę" – odparłem ze ściśniętym gardłem.
«Wszelkie moje wysiłki znalezienia jej właściciela zawiodły. Biblioteka nie przyznawała się do tej księgi. O tym woluminie nie wiedziano nawet w bibliotece British Museum, która oferowała mi za niego znaczną cenę".
«I nie chciałeś go sprzedać?"
«Oczywiście, że nie. Przecież lubię zagadki. To sól i pieprz każdego historyka. To nagroda za to, że spogląda historii prosto w oczy i mówi: «Wiem, kim jesteś. I nie oszukasz mnie»".
«Więc co? Czy sądzisz, że ten większy egzemplarz został wykonany przez tego samego drukarza w tym samym czasie?"
Zabębnił palcami po okiennym parapecie.
«Od wielu lat o tym nie myślałem… a w każdym razie starałem się nie myśleć. Ale tak naprawdę sprawa ta ciągle mi ciąży. – Wskazał czarną lukę między książkami. – Na tej najwyższej półce jest wiele braków. Książki, o których wolę nie myśleć".
«Ale tę możesz tam wstawić. Nie ma książek niezastąpionych".
«Nie ma" – odparł do wtóru z ponownym świstem ekspresu do kawy.
W tamtych czasach wciąż brakowało mi snu i byłem przepracowany. Zniecierpliwiony zapytałem:
«A twoje badania? Chodzi mi nie tylko o analizy chemiczne. Czy próbowałeś dowiedzieć się czegoś więcej?"
«Próbowałem – ujął w drobne dłonie kubek z kawą. – Obawiam się, że muszę powiedzieć ci coś więcej – dodał cicho. – Być może muszę też prosić cię o wybaczenie… sam zrozumiesz dlaczego… jakkolwiek nigdy świadomie nie przekazywałem tego swoim studentom. Żadnemu z nich. Uśmiechnął się smutno. – Słyszałeś o Vladzie Tepesie-Palowniku?"
«Tak, o Draculi. Feudalnym księciu z Karpat, znanym jako Bela Lugosi".
«Był nim… lub jednym z nich. Starożytny ród, którego najbardziej odrażający przedstawiciel doszedł do władzy. I ty wpadłeś na jego trop w bibliotece… prawda? To zły znak. Kiedy w tak dziwaczny sposób trafiła do mnie książka i przeczytałem to słowo… jak też nazwy Transylwania, Wołoszczyzna, Karpaty…"
Zastanawiałem się, czy był to zawoalowany komplement… Rossi lubił studentów bez reszty oddanych nauce, ale nie chciałem przerywać jego zwierzeń.
«Tak więc Karpaty. Zawsze stanowiły mistyczne miejsce dla historyków. Jeden z uczniów Occama wybrał się w tamte strony – podejrzewam, że przez czystą głupotę – a wynikiem jego wyprawy była śmieszna broszurka zatytułowana Filozofija zgrozy. Niewątpliwie historia Draculi jest zagmatwana i pełna znaków zapytania. W piętnastym wieku władał Wołoszczyzną hospodar, znienawidzony zarówno przez poddanych, jak i imperium osmańskie. Uważany jest za jednego z najokrutniej szych tyranów Europy. Szacuje się, iż podczas swoich rządów zamordował co najmniej dwadzieścia tysięcy rodaków z Wołoszczyzny i Transylwanii. Dracula znaczy dosłownie «syn tego, który nazywał się Dracul» – syna smoka. Jego ojciec wziął udział w krucjacie cesarza rzymskiego Zygmunta i został przez władcę wprowadzony do Zakonu Smoka [4]. Istnieją dokumenty świadczące, iż ojciec Draculi, w ramach politycznych przetargów, oddał Turkom syna jako zakładnika, gdzie młodzieniec, poznawszy tortury stosowane przez Osmanów, nabrał do nich zamiłowania. – Rossi potrząsnął głową. – Tak czy owak Vlad zginął w walce z Turkami lub też zabili go przez pomyłkę jego żołnierze. Pochowano go na wyspie na jeziorze Snagov, znajdującym się obecnie na terenie zaprzyjaźnionej z nami Rumunii. Wspomnienie o nim stało się legendą, zwłaszcza wśród przesądnych wieśniaków. A pod koniec dziewiętnastego wieku skandalizujący i melodramatyczny autor – Abraham Stoker – wziął na warsztat Draculę i dostosował go do swojej wyobraźni, tworząc z niego wampira. Vlad Tepes. był niewiarygodnym okrutnikiem, ale naturalnie żadnym wampirem. W samej książce Stokera nie ma ani jednej wzmianki o Vladzie. Jego Dracula wspomina tylko o wspaniałej przeszłości swego rodu – wielkich wojowników zwalczających Turków. – Rossi ciężko westchnął. – Ale Stoker zgromadził wszystkie przydatne mu legendy o wampirach – również te pochodzące z Transylwanii, choć sam Vlad Dracula rządził Wołoszczyzną graniczącą tylko z Transylwanią. W dwudziestym wieku legendy te wskrzesiło Hollywood. I tu zakończyło się moje nonszalanckie podejście do tych spraw".
Rossi odsunął filiżankę i założył ręce na piersi. Przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby nie był w stanie kontynuować opowieści.
«Mogę sobie żartować z legend, które są w monstrualny sposób skomercjalizowane, ale nie z wyników swoich badań. Tak naprawdę, nie mogłem ich opublikować, częściowo właśnie z powodu tych legend. Pomyślałem sobie, że nikt nie potraktowałby mnie poważnie. Istniał jednak jeszcze inny powód".
Jego słowa zastanowiły mnie. Przecież Rossi nie pozostawiał ani jednego swego odkrycia bez publikacji. Dzięki temu był wyjątkowo płodnym pisarzem i naukowcem. Dlatego okrzyknięto go mianem geniusza. Stąd też srogo napominał studentów, by postępowali tak samo, żeby niczego nie pomijali ze swych badań.
«To, co odkryłem w Stambule, było zbyt istotne, by nie potraktować tego poważnie. Być może popełniłem błąd, zachowując wszystko dla siebie – i mówiąc uczciwie, wszystko to wywołując – ale każdy z nas ma swe przesądy i zabobony. Obawiam się, że i mnie trafiły się jako historykowi. – Westchnął, jakby wahał się ciągnąć dalej opowieść. – Widzisz, dzieje Vlada Draculi zawsze studiowano w ogromnych archiwach Europy Środkowej i Wschodniej, a w końcu w jego rodzinnym kraju. Karierę przecież zaczął, zażarcie walcząc z Turkami w obronie chrześcijaństwa, ale żaden z badaczy nie spojrzał na jego legendę z punktu widzenia źródeł osmańskich. Zrozumiałem to w Stambule, kiedy sekretnie zająłem się inną tematyką niż gospodarka wczesnej Grecji. Z czystej złośliwości".
Milczał dłuższą chwilę, spoglądając z zamyśleniem w okno.
«Powinienem cię poinformować o tym, co odkryłem w stambulskich zbiorach, a o czym później starałem się nie myśleć. Ale i tak odziedziczyłeś jedną z tych sympatycznych ksiąg. – Położył ciężko dłoń na obu. Jeśli sam ci o wszystkim nie opowiem, podążysz po prostu moim śladem, być może ryzykując jeszcze bardziej. – Z ponurym uśmiechem popatrzył na blat biurka. – W każdym razie zaoszczędzę ci wielkiej pracy pisania o subwencję".
Zachichotałem cicho. Na Boga, do czego zmierzał? Pomyślałem, że może nie doceniałem jego dziwacznego poczucia humoru. Może był to tylko wyrafinowany żart… może miał w swej bibliotece dwa egzemplarze złowrogiej księgi i jeden z nich podłożył mi na biurku, wiedząc, że i tak się z nią do niego zgłoszę. I wyjdę na durnia. Ale w świetle stojącej na biurku lampy jakby nagle posiwiał. Był nieogolony. Twarz mu się zapadła. Pochyliłem się w jego stronę.
«Co właściwie chcesz mi powiedzieć?" – zapytałem.
«Dracula… – urwał. – Dracula… Vlad Tapes… On ciągle żyje".
– Wielki Boże! – wykrzyknął mój ojciec, patrząc na zegarek. – Dlaczego mi nie przerwałaś? Już prawie dziewiętnasta.
Wsunęłam zziębnięte dłonie w rękawy kurtki.
– Nie wiem – powiedziałam. – Ale proszę, nie przerywaj tej opowieści. Proszę.
Nieoczekiwanie twarz mego ojca stała się wprost nierealna. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że mógłby być… nie wiem, jak to nazwać. Umysłowo niezrównoważonym? Czyżby stracił rozsądek na ten krótki czas, kiedy opowiadał mi tę historię?
– Za późno na tak długą opowieść.
Ojciec sięgnął po filiżankę, ale po chwili ją odstawił. Zauważyłam, że trzęsą się mu ręce.
– Proszę, mów dalej – powiedziałam. Puścił moją prośbę mimo uszu.
– Już sam nie wiem, kiedy cię straszę swymi opowieściami, a kiedy po prostu nudzę. A ty zapewne pragniesz usłyszeć prostą, jednoznaczną historię o smokach.
– Przecież mówiłeś o smoku – odrzekłam. Chciałam też, by dokończył zaczętą opowieść. – Nawet o dwóch. Czy przynajmniej jutro opowiesz mi tę historię do końca?
Ojciec potarł ramiona, jakby chciał się rozgrzać, a ja zrozumiałam, że nie ma najmniejszej ochoty jej kontynuować. Twarz miał mroczną, zamkniętą.
– Chodźmy na kolację. Bagaże zostawimy w hotelu Turist.
– Zgoda – odparłam.
– Tak czy siak wyrzucą nas stąd lada chwila, jeśli sami się nie wyniesiemy.
Widziałam jednak jasnowłosą kelnerkę. Stała oparta o bar i najwyraźniej było jej wszystko jedno, czy opuścimy lokal, czy zostaniemy. Ojciec wyjął z portfela kilka tych wielkich, zmiętych banknotów, na których zawsze widniał jakiś górnik czy rolnik uśmiechający się heroicznie, i położył je na cynowej tacy. Przeszliśmy wzdłuż kutych w żelazie stolików i krzeseł, po czym opuściliśmy herbaciarnię.
Wieczór był bardzo zimny, mglisty, nadchodziła typowa wschodnioeuropejska noc. Ulice były puste.
– Nałóż kapelusz – polecił ojciec i sam też włożył nakrycie głowy.
Zanim jednak weszliśmy pod zmoczone deszczem jawory, gwałtownie przystanął i objął mnie opiekuńczo ramionami, jakby chciał ochronić przed przejeżdżającym samochodem. Ale zalewana żółtym światłem latarni jezdnia była opustoszała. Ojciec bacznie rozejrzał się w prawo i w lewo. Ja nikogo nie widziałam, ale rondo kapelusza bardzo ograniczało pole mego widzenia. Ojciec stał dłuższą chwilę, bacznie czegoś nasłuchując. Ciało miał spięte, czujny wyraz twarzy.
W końcu ciężko odetchnął i ruszyliśmy przed siebie, rozmawiając o tym, co zamówimy na kolację w hotelu Turist.
Później, podczas całej naszej podróży, ani razu nie padło słowo Dracula. Niebawem zrozumiałam, że mój ojciec się bał. Historię tę mógł mi opowiadać tylko krótkimi fragmentami, rozwijając ją nie dla dramatycznego efektu, lecz by coś zachować… Siłę? Zdrowe zmysły?
W naszym domu w Amsterdamie ojciec był niezwykle milczący i ciągle czymś zajęty. Niecierpliwie wyczekiwałam sposobności, by wypytać go o profesora Rossiego. Pani Clay jadła kolacje razem z nami w wyłożonej czarnymi panelami jadalni, usługiwała nam, ale traktowana była jak członek rodziny. Czułam instynktownie, że ojciec nie chciał kończyć opowieści w jej obecności. Kiedy zachodziłam do biblioteki, zdawkowo pytał, jak minął mi dzień albo też chciał zobaczyć odrobione lekcje. Po powrocie z Emony sekretnie sprawdziłam bibliotekę, ale papiery z najwyższych półek zniknęły. Nie miałam zielonego pojęcia, gdzie je schował. Gdy pani Clay miała wychodne w popołudnie i wieczór, ojciec zabierał mnie do kina lub na kawę do gwarnej cukierni nad kanałem. Mogłabym powiedzieć, że mnie unikał, choć kiedy siedziałam obok niego pogrążona w lekturze, gotowa, by zadawać mu wiele pytań, dotykał nieobecnym gestem moich włosów. Na twarzy malował mu się smutek. W takich chwilach nie mogłam go prosić o kontynuowanie opowieści.
Kiedy ojciec ponownie wyruszył na południe, zabrał mnie ze sobą. Czekało go tylko jedno spotkanie, w dodatku nieoficjalne, prawie niewarte tak dalekiej podróży, ale chciał, bym poznała jego pracę. Tym razem pojechaliśmy pociągiem daleko za Emonę, a następnie przesiedliśmy się do autobusu. Mój ojciec uwielbiał miejscową komunikację i korzystał z niej przy każdej okazji. Teraz, ilekroć tam jadę, zawsze o nim myślę, wynajmuję jednak auto.
– Sama zobaczysz… Do Ragusy trudno jest dotrzeć samochodem powiedział, kiedy przyciskaliśmy twarze do kraty oddzielającej nas od kabiny szofera. – Zawsze siedź buzią do kierunku jazdy, a nie dostaniesz mdłości.
Ścisnęłam kratę, aż pobielały mi dłonie. Odnosiłam wrażenie, iż szybujemy pośród jasnoszarych skał pokrywających tę krainę.
– Wielki Boże! – sapnął mój ojciec, kiedy mijaliśmy kolejną, przyprawiającą o zawrót głowy serpentynę.
Inni pasażerowie autobusu wykazywali kamienny spokój. W przejściu stara kobieta, otulona tkanym, czarnym szalem, kołysała się w rytm podrzutów autobusu.
– Wyglądaj przez okno – odezwał się mój ojciec. – Ujrzysz najwspanialsze widoki tego wybrzeża.
Popatrzyłam posłusznie, mając tylko gorącą nadzieję, że nie zacznie udzielać mi instrukcji, co i w jaki sposób mam robić. Ujrzałam skaliste góry i wieńczące ich szczyty wioski, gdzie domy zbudowane zostały z kamieni. Tuż przed zachodem słońca dostrzegłam stojącą na skraju drogi niewiastę, która zapewne czekała na autobus zmierzający w przeciwnym kierunku. Była wysoka. Miała na sobie szeroką suknię z obcisłym stanikiem i bajeczny stroik na głowie w kształcie organdynowego motyla. Stała samotnie pośród zwałów kamieni, oświetlały ją ostatnie promienie słońca. Obok niej, na ziemi, stał kosz. Gdyby nie to, że odwróciła swą majestatyczną głowę, śledząc nasz autobus, można by wziąć ją za posąg. Miała bladą, owalną twarz, ale z dzielącej nas odległości nie byłam w stanie wyczytać jej wyrazu. Kiedy opisałam ją ojcu, wyjaśnił, że miała na sobie tradycyjny strój, charakterystyczny dla tej części Dalmacji.
– Obszerne nakrycie głowy ze skrzydłami po bokach? Widziałem takie na ilustracji w jakiejś książce. Przypominała bardziej ducha niż człowieka, prawda? Musi pochodzić z jakiejś maleńkiej wioski. Większość młodych ludzi ubiera się już jednak w dżinsy.
Siedziałam z nosem przylepionym do szyby. Nie pojawił się już więcej żaden duch, ale nie przeoczyłam kolejnego cudu: widoku leżącej daleko w dole Ragusy, miasteczka w kolorze kości słoniowej, którego mury oświetlał blask lśniącego w promieniach zachodzącego słońca morza. Dachy domów średniowiecznego miasta były bardziej czerwone niż łuny na przedwieczornym niebie. Miasteczko leżało na kuljstym półwyspie, a jego mury najwyraźniej skutecznie odpierały napór morskich sztormów. Jednocześnie, z wysokości, sprawiało wrażenie czegoś miniaturowego, położonego u stóp gigantycznych gór.
Główna ulica Ragusy wyłożona była marmurowymi płytami, wytartymi przez stulecia podeszwami sandałów mieszańców miasta i odbijającymi blask światła bijącego z okalających ją sklepów i pałaców, tak że lśniła niczym powierzchnia wielkiego, pobliskiego kanału. Na końcu alei, bezpieczni w samym sercu starożytnego miasta, zajęliśmy miejsca w ulicznej kawiarence. Wystawiłam twarz na podmuch wiatru niosącego, osobliwy o tej porze roku, zapach dojrzałych pomarańczy. Niebo i morze były już prawie ciemne. W sporej odległości od przystani kołysały się na wzburzonych falach łodzie rybackie. Szum morza i jego łagodna woń wręcz mnie usypiały.
– Tak, południe – przerwał z wyraźnym zadowoleniem milczenie mój ojciec, podnosząc do ust szklaneczkę whisky i patrząc na leżące na talerzu kanapki z sardynkami. – Zobacz sama, możesz pożeglować stąd prosto do Wenecji albo do wybrzeży Albanii lub też nad Morze Egejskie.
– Ile czasu zajęłaby podróż do Wenecji? – zapytałam, mieszając łyżeczką herbatę.
Morski wiatr natychmiast rozwiał unoszącą się nad naczyniem parę.
– Ha, tydzień, może trochę dłużej. Mam na myśli statek pochodzący z czasów średniowiecza. – Uśmiechnął się wyraźnie rozluźniony. – Na tym wybrzeżu urodził się Marco Polo, a Wenecjanie nieustannie najeżdżali te regiony. Można powiedzieć, że znajdujemy się u wrót prowadzących do szerokiego świata.
– Czy byłeś już tu kiedyś?
Zaczynałam zaledwie wierzyć w poprzednie życie mego ojca.
– Byłem tu kilka razy. Cztery albo pięć. Po raz pierwszy odwiedziłem to miejsce wiele lat temu, jeszcze jako student. Mój promotor doradził mi, żebym udał się też do Ragusy na Sycylii i na własne oczy zobaczył to cudo… już chyba wspominałem ci, że studiowałem włoski we Florencji.
– Mówisz o profesorze Rossim?
– Tak.
Ojciec spojrzał na mnie ostro, a następnie przeniósł wzrok na szklaneczkę z whisky.
Zapadła między nami cisza, którą zakłócał jedynie gwar dobiegający z kawiarenki i baru. Słyszałam tylko zmieszane głosy turystów, stukot porcelany oraz muzykę saksofonu i pianina. Z oddali dobiegał dźwięk obijających się w mroku o molo kutrów.
– Muszę ci jeszcze trochę więcej o nim opowiedzieć – odezwał się nieoczekiwanie ojciec.
Nie patrzył na mnie, lecz głos miał ochrypły.
– Bardzo bym chciała – odrzekłam ostrożnie. Siorbnął ze szklaneczki łyk whisky.
– Chcesz, bym opowiedział ci tę historię do końca, prawda?
– Jesteś niebywale uparty – stwierdziłam. – Tęskniłam za tym, byś opowiedział mi ją do końca, ale powstrzymywałam język, gdyż nie chciałam powodować sprzeczki.
Ojciec ciężko westchnął.
– No dobrze. Opowiem ci o nim jutro, w świetle dnia, kiedy odpocznę i nie będziemy musieli chodzić po mieście. – Wyciągnął rękę ze szklaneczką, wskazując oświetlone blanki murów obronnych, górujących nad hotelem. – Wtedy nadejdzie pora na opowieści. Zwłaszcza takie.
Późnym porankiem usiedliśmy kilkadziesiąt metrów nad skałami obmywanymi przez morze. Spieniona woda z hukiem uderzała w gigantyczne korzenie miasta. Listopadowe niebo było jasne i przypominało bardziej letnią porę niż późną jesień. Ojciec nałożył przeciwsłoneczne okulary, popatrzył na zegarek, złożył turystyczny przewodnik po mieście i czekał chwilę, aż minie nas grupa niemieckich turystów. Popatrzyłam na morze, na porośniętą drzewami wyspę, na błękitny horyzont. Stamtąd nadpływały okręty Wenecjan, przynosząc albo wojnę, albo propozycję handlu. Ich złoto-czerwone bandery lśniły nad błyszczącym w promieniach słońca morzem. Czekając na słowa mego ojca, poczułam strach. Zapewne statki, które wyobraziłam sobie na horyzoncie, nie były tylko barwnym widowiskiem. Dlaczego więc tak trudno jest mojemu ojcu rozpocząć opowieść?
– Jak już ci powiedziałem – odezwał się ojciec i kilka razy chrząknął – profesor Rossi był błyskotliwym naukowcem i moim prawdziwym przyjacielem. Nie chcę, abyś inaczej o nim myślała. Chyba popełniłem ogromny błąd, mówiąc ci o nim tak, jakby był trochę… szalony. Pamiętasz, że przekazał mi coś, w co trudno jest uwierzyć. To mnie do głębi poruszyło, miałem pełno wątpliwości, choć w wyrazie jego twarzy było coś, co budziło ufność. Kiedy skończył mówić, popatrzył na mnie przenikliwie.
«O co ci, do diabła, chodzi?" – wyjąkałem.
«Powtarzam – rzekł Rossi z naciskiem. – W Stambule odkryłem, że Dracula żyje".
Wytrzeszczyłem na niego oczy.
«Uważasz mnie za nienormalnego – powiedział łagodnie. – Ale zapewniam cię, że ktoś, kto zbyt długo grzebie się w historii, może zwariować. – Westchnął. – W Stambule znajduje się mało znana biblioteka Mehmeda II, sułtana, który zdobył Konstantynopol w roku tysiąc czterysta pięćdziesiątym trzecim. Jej resztki Turcy przenosili ze sobą, w miarę jak kurczyło się ich imperium. Znajdowały się w niej dokumenty z późnych lat piętnastego wieku. Znalazłem pośród nich mapy wskazujące drogę do Bezbożnego Grobowca zabitego przez Turków wojownika, który w moim przekonaniu mógł być Vladem Draculą. Znajdowały się tam trzy mapy. Pokazywały one stopniowo ten sam region w coraz większej skali. Ale nie było na nich żadnych wskazówek, dzięki którym mógłbym rozpoznać okolicę. Opisane zostały po arabsku i datowane na czternasty wiek, tak samo jak moja księga. – Uderzył palcami w mały, osobliwy wolumin, do złudzenia przypominający mój. – Napisy na trzeciej mapie były po starosłowiańsku. Jedynie naukowiec władający biegle tym językiem mógłby je właściwie odczytać. Zrobiłem wszystko, co w mej mocy, ale nie do końca miałem pewność co do swojego tłumaczenia".
Rossi potrząsnął smutno głową, jakby przyznając się do swej niewiedzy.
«Odkrycie to w niewytłumaczalny sposób oderwało mnie od badań nad starożytnym greckim handlem na Krecie. Ale chyba kompletnie odebrało mi rozum, skoro zacząłem studiować w tej parnej, stambulskiej bibliotece. Pamiętam, że przez brudne okna widziałem minarety Hagia Sophii. Pracowałem nad tureckimi śladami królestwa Vlada, mozoliłem się nad słownikami, robiłem notatki i ręcznie kopiowałem mapy.
Pewnego popołudnia na trzeciej i najbardziej zagadkowej mapie natrafiłem na Bezbożny Grobowiec. Pamiętasz, że Vlad Tepes jakoby został pochowany w klasztorze na wyspie na jeziorze Snagov w Rumunii. Na mapie tej, podobnie jak na innych, nie było żadnego jeziora. Przepływała tamtędy jedynie rzeka rozszerzająca się pośrodku swego biegu. Przetłumaczyłem wszystko przy pomocy profesora języka arabskiego i tureckiego z uniwersytetu w Stambule – wiele napisów dotyczyło zła, inne pochodziły z Koranu. Tu i tam, pośród nakreślonych masywów górskich, widniały napisy w dialekcie słowiańskim bardzo zagadkowym, zapewne stanowiącym miejscowy żargon typu: Dolina Ośmiu Dębów, Wioska Kradnących Świnie i tym podobne… dziwne, miejscowe nazwy, które dla mnie nic nie znaczyły.
Cóż, pośrodku mapy, nad domniemanym miejscem Bezbożnego Grobowca, bez względu na to, gdzie się znajdował, widniał zarys smoka, którego łeb wieńczyła korona w kształcie zamku. Ten potwór w niczym nie przypominał tamtego z mojej… z naszych… starych ksiąg, ale przypuszczałem, że wizerunek.ten dotarł do Turków wraz z legendą o Draculi. Pod smokiem ktoś umieścił drobniutkimi literami słowa, które początkowo wziąłem za arabskie, jak inne napisy na marginesach map. Kiedy jednak zbadałem je przez lupę, zrozumiałem, iż zostały napisane po grecku. Przetłumaczyłem je na głos, zapominając o obowiązującej w bibliotece ciszy. Z drugiej jednak strony poza mną w czytelni przebywał tylko wyraźnie znudzony bibliotekarz, który nieustannie gdzieś wychodził, po czym wracał, by sprawdzić, czy czegoś nie kradnę. Ale wtedy akurat byłem sam. Kiedy czytałem na głos, drobniutkie literki tańczyły mi przed oczyma: W tym miejscu znalazł przytułek w złu. Czytelniku, odkop go za pomocą słowa.
W tej samej chwili usłyszałem, że na parterze trzasnęły otwierane, a następnie zamykane drzwi wejściowe. Na schodach rozległy się czyjeś ciężkie kroki. Wciąż zatopiony byłem w myślach. Za pomocą lupy ustaliłem, iż mapę tę, w przeciwieństwie do dwóch poprzednich, tworzyły trzy różne osoby piszące w trzech różnych językach. Zarówno języki, jak i charakter pisma całkowicie się od siebie różniły. Również starodawne atramenty były różne. Doznałem nagłej wizji… sam znasz tę intuicję badacza, który przez całe tygodnie oddaje się bez reszty zgłębianiu jakiegoś problemu.
Otóż odniosłem wrażenie, że mapa ta pierwotnie skupiała się na centralnym zarysie i otaczających go górach oraz napisanym po grecku poleceniu. Zapewne później opatrzono ją zapiskami w języku starosłowiańskim, by zidentyfikować miejsce, do którego się odnosi – być może nawet zaszyfrowanych. Mapa w jakiś sposób wpadła w tureckie ręce i wtedy dodano napisy koraniczne, które miały zniweczyć złowrogie przesłanie wypisane pośrodku dokumentu lub też otoczyć je magicznym talizmanem przeciw siłom ciemności. Jeśli tak właśnie było, ktoś, kto znał grekę, mógł wcześniej oznaczyć mapę, a nawet ją naszkicować. Dobrze wiedziałem, że Bizantyjczycy zatrudniali greckich uczonych, a nie uczonych pochodzących ze świata imperium osmańskiego.
Zanim jednak zdążyłem przelać na papier choć jedno zdanie mojej obłędnej, przechodzącej wszelkie pojęcia teorii, otworzyły się drzwi czytelni i w progu pojawił się wysoki, potężny mężczyzna, który dziko przedzierając się między regałami, zatrzymał się w końcu przed moim biurkiem. Od razu miałem pewność, że nie jest jednym z bibliotekarzy. Jednocześnie z jakichś niejasnych powodów poczułem, iż powinienem poderwać się na baczność, choć duma i poczucie własnej godności nie pozwoliły mi tego zrobić. Mogłoby to wyglądać na uległość, skoro to on wtargnął tak nagle i raczej brutalnie w moją samotność.
Popatrzyliśmy sobie wzajemnie w oczy. Nigdy jeszcze w życiu nic mnie tak nie zaskoczyło jak wygląd intruza. Był zupełnie nie na miejscu: przystojny i schludny, smagły jak Turek lub południowy Słowianin, z bujnym, opadającym wąsem. Miał na sobie nienaganny, ciemny garnitur niczym zachodni biznesmen. Popatrzył na mnie wrogo. Jego długie rzęsy, w konfrontacji z surową i bardzo męską twarzą, sprawiały wrażenie cokolwiek odrażających. Skórę miał ziemistą, lecz bez skazy, a usta niezwykle czerwone.
«Drogi panie – odezwał się niskim, nieprzyjaznym głosem; prawie warczał, przemawiając w skażonym tureckim akcentem języku angielskim. – Nie sądzę, abyś miał pan stosowne zezwolenia na to, co robisz».
«Na co?» – zapytałem zacietrzewiony jak każdy naukowiec, który znalazłby się w podobnej sytuacji.
«Na badania, jakie pan prowadzisz. Studiujesz pan dokumenty, które rząd turecki traktuje jako prywatne archiwum. Czy będzie pan łaskaw okazać mi swoje dokumenty?»
«Kim pan jest? – zapytałem równie obcesowo. – Proszę najpierw okazać mi swoje».
Wyjął portfel z wewnętrznej kieszeni marynarki, rzucił go otwarty na biurko, po czym z trzaskiem zamknął i ponownie schował do kieszeni. Zdążyłem jedynie zobaczyć kartę koloru kości słoniowej wypełnioną tureckimi i arabskimi literami. Dłoń mężczyzny miała nieprzyjemną, woskową barwę, długie, ostre paznokcie, a jej wierzch porastały gęste włosy.
«Ministerstwo Dziedzictwa Kulturowego – wyjaśnił zimno. – Rozumiem, że nie ma pan zgody rządu tureckiego na studiowanie tych materiałów. Prawda?»
«Wcale nieprawda».
Pokazałem mu list z Biblioteki Narodowej zezwalający mi na prowadzenie badań we wszystkich jej agendach w Istambule.
«To za mało – stwierdził, rzucając mi na biurko dokument. – Proszę udać się ze mną».
«Dokąd?»
Zerwałem się z miejsca, czując się lepiej, stojąc, choć miałem nadzieję, że nie potraktuje tego jako wyrazu mej pokory.
«Nawet na policję, jeśli okaże się to konieezne».
«To skandal. – Dawno już nauczyłem się, że z biurokracją najlepiej jest walczyć podniesionym głosem. – Jestem doktorem uniwersytetu w Oksfordzie oraz obywatelem Zjednoczonego Królestwa. Tego samego dnia, kiedy tu przybyłem, skontaktowałem się z tutejszym uniwersytetem i otrzymałem niniejszy dokument. Nikt nie zakwestionuje moich praw. Ani policja, ani… pan».
«Rozumiem!»
Uśmiechnął się tak, że poczułem ucisk w żołądku. Czytałem to i owo o tureckich więzieniach i ich pensjonariuszach pochodzących z zachodniej Europy. Poczułem się bardzo niepewnie, choć nie miałem zielonego pojęcia, jakie kłopoty mogą mnie spotkać. Żywiłem tylko nadzieję, że lada chwila pojawi się któryś z szurających nogami bibliotekarzy. Wtedy uświadomiłem sobie, iż to oni sprowadzili tu tego typa ze straszliwą legitymacją. Być może naprawdę był kimś ważnym. Pochylił się nad biurkiem.
«Niech pan mi pokaże, nad czym pracuje. Proszę się przesunąć».
Niechętnie ustąpiłem mu miejsca, a on pochylił się nad dokumentami. Z trzaskiem zamknął słowniki i dokładnie zaczął studiować ich tytuły. Z twarzy nie schodził mu niepokojący mnie uśmiech. Jego masywna postać nachylała się nad biurkiem. Poczułem bijącą od niego dziwaczną woń. Zdawało mi się, że zapachem wody kolońskiej próbuje zabić jakiś odrażający fetor. W końcu podniósł mapę, nad którą pracowałem. Zrobił to niebywale delikatnie, prawie czule. Popatrzył na nią tak, jakby wcale nie musiał jej oglądać, jakby od dawna ją znał. Pomyślałem, że to zwykły blef.
«To są te archiwalne materiały?» – zapytał.
«Tak» – odparłem ze złością.
«To drogocenna własność państwa tureckiego. Nie sądzę, by były przydatne obcokrajowcowi w jego badaniach. I to ten dokument, ta niewielka mapka, sprowadziła pana do Stambułu aż z brytyjskiego uniwersytetu?»
W pierwszej chwili zamierzałem mu wyjaśnić, że pojawiłem się w Turcji w całkiem innych sprawach, lecz od razu uświadomiłem sobie, że pociągnęłoby to lawinę kolejnych pytań.
«Ogólnie mówiąc, tak».
«Ogólnie mówiąc? – zapytał przymilnie. – Cóż, muszę te papiery chwilowo zarekwirować. To straszna rzecz dla zagranicznego badacza».
Gotowałem się w sobie na myśl, jak blisko byłem wielkiego odkrycia, a jednocześnie dziękowałem w duchu Bogu, że nie zabrałem ze sobą dokładnych, starodawnych map Karpat, które zamierzałem porównać z tą mapą następnego dnia. Spoczywały bezpiecznie w walizce w moim hotelowym pokoju na uniwersytecie.
«Nie ma pan najmniejszego prawa konfiskować materiałów, nad którymi pracuję i do których mam pełne prawo – oświadczyłem, zgrzytając zębami. – Niezwłocznie powiadomię o tym fakcie dyrekcję biblioteki. Oraz ambasadę brytyjską. A tak na marginesie, dlaczego pan tak bardzo się sprzeciwia moim studiom nad tymi dokumentami? Przecież dotyczą tylko najbardziej niejasnych wątków historii średniowiecza. Jestem najgłębiej przekonany, że nie mają żadnego związku z interesami rządu Turcji».
Urzędnik odwrócił się ode mnie, zupełnie jakby ujrzał wieżyce Hagia Sophii pod zupełnie nowym kątem.
«Robię to wyłącznie dla pańskiego dobra – wyjaśnił obojętnym tonem. – Lepiej będzie, jeśli tą pracą zajmie się ktoś inny. I kiedy indziej».
Stał w całkowitym bezruchu z twarzą odwróconą w stronę okna, zupełnie jakby chciał sprawić, bym podążył za jego wzrokiem i zobaczył coś niezwykłego. Odniosłem dziecięce wrażenie, że nie powinienem tego robić, iż mogła to być ze strony mężczyzny jakaś nowa sztuczka, więc nie spuszczałem z niego wzroku. Czekałem. I nieoczekiwanie ujrzałem jego szyją nad kołnierzykiem wytwornej, drogiej koszuli. Ustawił się specjalnie tak, abym to zobaczył. Z boku szyi, tuż przy gardle, widniały dwie zasklepione rany. Niezbyt świeże, lecz nie do końca jeszcze wygojone. Wyglądały jak po ukłuciu podwójnego ciernia lub jakby zostały rozdarte czubkiem noża.
Cofnąłem się o krok od biurka. Pomyślałem, że chyba straciłem rozum od tych wszystkich chorobliwych lektur, że zupełnie pomieszało mi się w głowie. Ale przecież na dworze jasno świeciło słońce, mężczyzna w ciemnym wełnianym garniturze był całkiem realny, jak też bijąca od niego woń niemytego ciała, potu i czegoś znacznie gorszego, co próbował zabić za pomocą wody kolońskiej. Nic nie zniknęło ani nie zmieniło kształtu. Nie mogłem oderwać wzroku od tych dwóch, na wpół tylko uleczonych ran. Po kilku sekundach odwrócił się od okna jakby zachwycony tym, co za nim zobaczył… albo tym, co ja zobaczyłem… i znów się uśmiechnął.
«Dla twojego własnego dobra, profesorze».
Trwałem w bezruchu niezdolny wykrztusić słowa, podczas gdy on ze zwiniętą mapą w dłoni opuścił czytelnię. Słyszałem jego oddalające się kroki, kiedy schodził po schodach. Kilka minut później pojawił się jeden z podstarzałych bibliotekarzy o gęstej, siwej czuprynie. Dźwigał dwa stare folio, które zaczął ustawiać na dolnej półce regału.
«Przepraszam – odezwałem się zdławionym głosem. – Przepraszam, ale to jest już czysty skandal. – Popatrzył na mnie zaskoczony. – Kim był ten człowiek? Ten urzędnik».
«Urzędnik?» – Bibliotekarz wytrzeszczył na mnie oczy.
«Musi mi pan natychmiast wystawić oficjalne pismo, że mam prawo pracować w tym archiwum».
«Ależ ma pan takie prawo – odparł uspokajająco. – Osobiście wprowadziłem pana do rejestru».
«Wiem, wiem. Zatem musi pan go złapać i odebrać mapę».
«Kogo złapać?»
«Człowieka z ministerstwa… no, tego mężczyznę, który się tu pojawił. Nie wpuszczał go pan?»
Bibliotekarz popatrzył na mnie spod strzechy siwych włosów z zainteresowaniem.
«Ktoś tu był? Przez ostatnie trzy godziny nikt nie wchodził do biblioteki. Wiem, bo osobiście pilnuję wejścia. Niestety mało kto interesuje się naszymi zbiorami».
«Mężczyzna… – zacząłem i gwałtownie urwałem. Nieoczekiwanie spojrzałem na siebie oczyma bibliotekarza: wykonujący rękami oszalałe gesty cudzoziemiec. – On zabrał moją mapę… to znaczy mapę należącą do archiwum».
«Mapę, Herr profesor?»
«Pracowałem nad nią. Kopiowałem ją przez cały ranek».
«Czy tę?» – zapytał, wskazując moje biurko.
Na środku blatu leżała zwykła drogowa mapa Bałkanów, którą widziałem po raz pierwszy w życiu. Z całą pewnością nie było jej tam jeszcze przed pięcioma minutami. Bibliotekarz umieścił na półce drugie folio.
«Nieważne» – mruknąłem.
Najszybciej, jak mogłem, zebrałem książki i papiery, po czym opuściłem bibliotekę. Na zatłoczonej przechodniami i pojazdami ulicy nigdzie nie dostrzegłem urzędnika, choć kilku mężczyzn budową, wzrostem i eleganckim garniturem bardzo go przypominało. Ale ci mijali mnie obojętnie w pośpiechu. Wszyscy trzymali w rękach teczki. Kiedy dotarłem wreszcie do swego pokoju w hotelu, od razu spostrzegłem, że ktoś w nim buszował. Moje pierwsze szkice starych map, jak też zgromadzone notatki, których tego dnia nie potrzebowałem, zniknęły. Walizka została dokładnie przeszukana. Personel hotelu o niczym nie wiedział. Spędziłem bezsenną noc, nasłuchując czujnie dochodzących z zewnątrz dźwięków. Z rana spakowałem brudne ubrania i słowniki, po czym wynająłem łódź do Grecji".
– Profesor Rossi założył ramiona na piersi i obrzucił mnie bacznym spojrzeniem. Najwyraźniej czekał cierpliwie, aż wyrażę swe niedowierzanie. Ale ja bez reszty wierzyłem w jego relację; od początku do końca, w każde słowo.
«Wróciłeś do Grecji?"
«Tak, i spędziłem tam resztę lata, nie myśląc o mojej stambulskiej przygodzie, choć nie mogłem ignorować jej implikacji".
«Wyjechałeś, ponieważ się… wystraszyłeś?"
«Byłem wręcz przerażony".
«Ale później wznowiłeś badania nad swoją dziwną księgą?"
«Tak, w Smithsonian prowadziłem głównie analizy chemiczne. Ale kiedy niczego nie rozstrzygnęły… i pod wpływem innych czynników… rzuciłem całą rzecz i odstawiłem księgę na półkę. O, tam! – wskazał na najwyższy regał. – To dziwne… ale wspomnienia o tamtych wydarzeniach nieustannie wracają. Czasami pamiętam każdy ich szczegół, innym razem jedynie fragmenty. Myślę jednak, że ze wszystkim się oswoję i wtedy zatrą się najokropniejsze z nich. Są jednak pewne okresy… lata upływające w mgnieniu oka… kiedy nie chcę o tym wszystkim myśleć".
«Ale tak naprawdę wierzysz… w tego człowieka z ranami na szyi…"
«A co byś pomyślał, gdyby stanął z tobą twarzą w twarz, a ty byś doskonale wiedział, że wcale nie oszalałeś?"
Zamilkł i oparł się plecami o półki. Ostatnie słowa wypowiedział bardzo gwałtownym tonem.
Przełknąłem ostatni łyk zimnej kawy. Były to już właściwie bardzo gorzkie fusy.
«I nigdy później nie próbowałeś dociec, co ta mapa oznaczała i skąd się wzięła?"
«Nigdy. – Na chwilę zamilkł. – Tak, nigdy. Jestem przekonany, że kilku wątków moich badań nie dokończę już nigdy. Niemniej stworzyłem teorię, iż ów odrażający trop, jak też wiele innych, już nie tak okropnych, jeden uczony może rozwikłać w niewielkim tylko stopniu i poczynić mały krok do przodu. Później przychodzi następny erudyta i jeszcze następny, coraz bardzo rozwijając temat. Tak też zapewne stało się kilkaset lat temu, kiedy trzy osoby tworzyły tę mapę, dodając do niej coraz to nowe szczegóły. Z drugiej strony przyznaję, iż owe, mające charakter talizmanów, odniesienia do Koranu nie poszerzają naszej wiedzy na temat tego, gdzie naprawdę znajduje się grobowiec Vlada Tepesa. Oczywiście, w rzeczywistości może to wszystko być jednym, wielkim nonsensem. Równie dobrze, zgodnie z rumuńską tradycją, książę mógł zostać pogrzebany w swoim klasztorze usytuowanym na wyspie, gdzie spoczął w pokoju jak każdy dobry człowiek… którym, naturalnie, nie był".
«Ale ty tak nie uważasz?"
Rossi wyraźnie się zawahał.
«Badania naukowe muszą być prowadzone na wszystkich polach. Dla dobrych czy złych celów, ale są nieuniknione".
«Ale czy w końcu dotarłeś nad Snagov, by zobaczyć wszystko na własne oczy?"
Potrząsnął głową.
«Nie. Porzuciłem badania na dobre".
Odstawiłem lodowato zimny kubek i popatrzyłem mu w twarz.
«Ale jakieś informacje na ten temat masz?"
Sięgnął na najwyższą półkę i wyciągnął spomiędzy książek grubą, zapieczętowaną, brązową kopertę.
«Oczywiście. Jakiż uczony kompletnie niszczy wyniki swoich badań? Przelałem na papier z pamięci całą swą wiedzę o trzech mapach oraz zabezpieczyłem wszystkie notatki, jakie miałem ze sobą tamtego dnia w archiwum".
Położył między nami zapieczętowany pakiet i dotknął go palcami z czułością, która w najmniejszym stopniu nie korelowała z budzącą zgrozę jej zawartością. Być może to oderwanie od rzeczywistości, a może zapadająca za oknem wiosenna noc sprawiły, że poczułem się bardzo nieswojo.
«Czy sądzisz, że może to być niebezpieczne dziedzictwo?"
«Na Boga, chciałbym powiedzieć: nie. Ale zapewne niebezpieczne w sensie psychologicznym. Życie jest znacznie lepsze i pełniejsze, jeśli nie grzebiemy się bez potrzeby w zgrozie. Jak wiesz, historia ludzkości pełna jest niegodziwych czynów, o których powinniśmy myśleć ze łzami w oczach, a nie gmerać w nich gnani niezdrową fascynacją. Upłynęło już tyle lat, że sam nie jestem pewien swych wspomnień ze Stambułu i nigdy nie chciałem tam wracać. Sądzę jednak, iż zabrałem ze sobą wszystko, co konieczne dla wiedzy o tych sprawach".
«Masz na myśli to, że nie powinieneś dalej zgłębiać tej sprawy?"
«Właśnie".
«Ale wciąż nie masz zielonego pojęcia, kto stworzył mapę wskazującą miejsce, gdzie znajduje się grobowiec? Lub znajdował".
«Nie mam".
Wyciągnąłem rękę w stronę brązowej koperty.
«Czy nie potrzebuję różańca albo jakiegoś innego amuletu lub zaklęcia, by kontynuować twoje badania?"
«Jestem głęboko przekonany, że masz w sobie własną dobroć, wielką siłę moralną… jakkolwiek by to nazwać. Chciałbym, aby każdy był taki jak ty. Ale chodzić z czosnkiem w kieszeni… o, nie!"
«Ale z silnym środkiem przeciw zaburzeniom umysłowym".
«O, tak! Próbowałem i tego".
Na jego twarzy pojawił się pełen smutku, prawie posępny wyraz.
«Zapewne myliłem się, nie stosując starodawnych, zabobonnych środków, ale jestem zbytnim racjonalistą, by chwytać się takich metod".
Ująłem w dłoń brązowy pakiet.
«A tu masz swoją książkę. Jest bardzo interesująca i życzę ci z całego serca, byś dotarł do źródeł jej pochodzenia".
Wręczył mi wolumin oprawiony w welinową okładkę. Odniosłem wrażenie, że za beztroskimi na pozór słowami stara się ukryć smutek malujący się na jego twarzy.
«Wpadnij do mnie za dwa tygodnie. Musimy wrócić do naszych studiów nad handlem w Utrechcie".
Gwałtownie zamrugałem oczyma. Nawet moja rozprawa naukowa wydała mi się w tamtej chwili jak nie z tego świata.
«Tak, oczywiście".
Rossi zaczął zmywać szklanki, a ja sztywnymi dłońmi pakowałem teczkę.
«I ostatnia rzecz".
Głos miał niebywale poważny. Odwróciłem się gwałtownie w jego stronę.
«Tak?"
«Nigdy więcej nie wracajmy do tego tematu".
«Nie będziesz ciekaw wyników moich studiów?"
«Rób, jak chcesz. Ja już o niczym nie chcę wiedzieć. Chyba że znajdziesz się w kłopotach".
Uścisnął mi dłoń w swój zwykły, niezmiernie serdeczny sposób. Po twarzy przemknął mu wyraz najgłębszego smutku, jakiego nigdy wcześniej u niego nie widziałem, po czym zmusił się do uśmiechu.
«W porządku".
«A więc za dwa tygodnie. Przynieś skończony rozdział. I wszystkie inne materiały".
Ojciec zamilkł. Z zakłopotaniem stwierdziłam, że w oczach błyszczą mu łzy. Na widok targających nim uczuć powstrzymałam się przed dalszymi pytaniami, ale on ciągnął dalej:
– Pisanie rozprawy naukowej to przerażająca praca – odezwał się już lekkim tonem. – Ale tak czy siak, nie powinniśmy się byli wikłać w całą tę historię. Jest starodawna, splątana i zakręcona, lecz wszystko skończy się dobrze. Bo jestem tu ja, a nie upiorny profesor, i jesteś ty. – Zamrugał powiekami. Najwyraźniej wracał do równowagi. – Wszystko dobre, co się dobrze kończy.
– Ale tymczasem musiało wydarzyć się wiele innych rzeczy – wydukałam.
Słońce ogrzewało już tylko delikatnie moją skórę, od morza nadciągała chłodna bryza. Odwróciliśmy głowy i popatrzyliśmy na rozciągające się wokół nas miasto. Nieopodal włóczyła się ostatnia grupa turystów. Zatrzymali się przy załomie ściany. Wycieczkowicze wskazywali palcami wysepki lub nawzajem kierowali na siebie obiektywy aparatów fotograficznych. Popatrzyłam na ojca, ale ten spoglądał na morze. Za grupą turystów, w sporym oddaleniu od nas, dostrzegłam mężczyznę, którego wcześniej nie widziałam. Przechadzał się powoli tam i z powrotem – wysoki, barczysty, w ciemnym, wełnianym garniturze. Spotkaliśmy wielu wysokich mężczyzn w podobnych garniturach, ale z jakiegoś powodu od tego nie mogłam oderwać wzroku.
Ponieważ ojciec tak bardzo mnie onieśmielał, postanowiłam sama wykonać kilka prac badawczych. Pewnego dnia, po szkole, udałam się do biblioteki uniwersyteckiej. Holenderskim władałam już w miarę biegle, od kilku lat uczyłam się francuskiego i niemieckiego, a sama biblioteka miała obszerne zbiory w języku angielskim. Bibliotekarze okazali się niezwykle uprzejmi i po krótkiej konwersacji dostałam poszukiwane przeze mnie materiały: wydane w Norymberdze broszury dotyczące Draculi, o których wspominał mój ojciec. Jak wyjaśnił mi starszy bibliotekarz, w średniowiecznej kolekcji biblioteki nie było niesłychanie drogich oryginałów, ale dysponowano niemieckimi kompendiami zawierającymi angielskie tłumaczenia tych tekstów.
– Czy to ci wystarczy, dziecko? – zapytał z uśmiechem bibliotekarz. Miał jedną z tych pięknych, wręcz magicznych twarzy, jakie spotyka się czasami wśród Holendrów – bezpośrednie, serdeczne spojrzenie niebieskich oczu, a w miarę starzenia się jego włosy przybierały raczej pszeniczną barwę niż siwiały. Rodzice mego ojca w Bostonie umarli, kiedy byłam jeszcze małą dziewczynką, ale pomyślałam sobie, że chciałabym, aby mój dziadek przypominał tego bibliotekarza.
– Nazywam się Johan Binnerts – powiedział. – Nie krępuj się i zwracaj się do mnie o pomoc, gdybyś jeszcze czegoś potrzebowała.
Oświadczyłam, że mam już wszystko, co jest mi potrzebne, dank u, a on poklepał mnie po ramieniu i bezszelestnie się oddalił. Przepisałam do notesu pierwszy ustęp:
Roku Pańskiego 1456 Dracula dokonał wielu straszliwych i dziwacznych czynów. Kiedy został władcą Wołoszy, skazał na stos młodzieńców, którzy przybyli do jego kraju, by uczyć się języka. Było ich czterystu. Całą dużą rodzinę powbijał na pale, a swych poddanych zakopywał po pępek w ziemią, a następnie strzelał do nich z łuku. Niektórych smażył na wolnym ogniu lub obdzierał ze skóry.
Na pierwszej stronie był przypis. Druk był tak maleńki, że prawie go przeoczyłam. Dokładnie przyjrzałam się napisowi. Zrozumiałam, że dotyczył słów «wbijanie na pal". Twierdzono, iż Vlad Tepes nauczył się tego rodzaju tortury od Turków. Palowanie polegało na wbijaniu w ludzkie ciało przez odbyt lub genitalia zaostrzonego pala, który niekiedy przechodził przez usta, a czasami nawet i przez czaszkę.
Przez długą chwilę próbowałam odrzucić od siebie sens tego, co przeczytałam, a jeszcze dłużej starałam się o tym zapomnieć. Z trzaskiem zamknęłam książkę.
Ale do końca dnia, od chwili gdy zamknęłam swój notatnik i nakładałam płaszcz, by wrócić do domu, prześladowała mnie nie postać Draculi czy opisy palowania, ale to, że wszystkie opisane fakty wydarzyły się naprawdę. Uszami duszy słyszałam skowyty chłopców z «dużej rodziny" drgających na palach. Ojciec, przykładając wielką wagę do mego wykształcenia historycznego, zapomniał wyjaśnić mi, że wszystko to działo się naprawdę. Zrozumiałam dopiero teraz, kilka dekad później, że nie mógł mi tego powiedzieć. Tylko sama historia może człowieka czegoś nauczyć. Ale kiedy pozna się prawdę… rzeczywiście się ją zrozumie… nie ma odwrotu.
Kiedy wieczorem dotarłam do domu, rozpierała mnie demoniczna energia. Starłam się z ojcem. Czytał w swej bibliotece, a pani Clay trzaskała garami w kuchni. Weszłam do jego gabinetu i zamknęłam za sobą drzwi. Stanęłam przed fotelem. Czytał jedną ze swych ulubionych książek Henry'ego Jamesa, co stanowiło u niego oznakę wielkiego stresu.
Stałam w milczeniu, aż w końcu sam podniósł na mnie wzrok.
– Witaj – zwrócił się do mnie z uśmiechem, wkładając w książkę zakładkę. – Praca domowa z algebry?
Ale wzrok miał już niespokojny.
– Chcę, żebyś dokończył swoją historię – powiedziałam hardo. Milczał, stukając palcami w poręcz fotela.
– Dlaczego nie opowiesz mi wszystkiego? Nie chcesz, abym poznała całą prawdę?
Po raz pierwszy mówiłam do niego tak zdecydowanym tonem. Popatrzył na książkę, którą przed chwilą zamknął. Czułam, że odnoszę się doń z okrucieństwem, którego sama nie rozumiem, ale skoro już zaczęłam, musiałam być konsekwentna.
W końcu na mnie popatrzył. Na jego twarzy malował się wyraz osobliwego smutku. W blasku lampy oblicze bruździły mu głębokie zmarszczki.
– Nie, nie chcę – powiedział w końcu.
– Wiem więcej, niż sądzisz – ciągnęłam z dziecięcym uporem. Wcale nie chciałam, by zapytał mnie, co wiem.
Oparł łokcie na poręczach fotela i wsparł brodę na dłoniach.
– Wiem o tym – odezwał się cicho. – A ponieważ nie wiesz nic, muszę ci wszystko wyjaśnić.
Popatrzyłam na niego zaskoczona.
– A więc powiedz – rzekłam gwałtownie. Spuścił wzrok.
– Powiem, kiedy będę gotów. Ale jeszcze nie teraz. – Umilkł i po chwili wybuchnął: – Jeszcze nie teraz! Cierpliwości!
Spojrzenie, jakim mnie obrzucił, było błagalne, a nie gniewne. Podeszłam do niego i objęłam ramionami pochyloną głowę ojca.
Marzec w Toskanii często bywa zimny i deszczowy. A jednak ojciec wybrał się na krótko na prowincję po czterodniowych rozmowach w Mediolanie. Zawsze w myślach nazywałam jego zawód «rozmowy". Tym razem nie musiałam się sama dopraszać o udział w eskapadzie.
– Florencja jest cudowna, zwłaszcza poza sezonem – oświadczył pewnego ranka, kiedy wyjeżdżaliśmy z Mediolanu na południe. – Chcę, żebyś sama to zobaczyła. Będziesz musiała jednak troszeczkę postudiować jej historię i poznać lepiej malarstwo, co pomoże ci zrozumieć to miasto i wszystko, co w nim zobaczysz. A toskańska prowincja jest wspaniała. Jej widok da wytchnienie twoim oczom, a jednocześnie wywoła najgłębszy podziw. Sama się o tym przekonasz.
Skinęłam głową i jeszcze wygodniej rozparłam się na przednim fotelu wynajętego fiata. Miłość, jaką mój ojciec darzył wolność, była wręcz zaraźliwa. Uwielbiałam patrzeć, jak luzuje krawat i rozpina pod szyją koszulę, ilekroć wyrusza w jakieś nowe miejsce. Skierował fiata na ruchliwą autostradę.
– Tak czy owak, od lat obiecywałem Massimowi i Giulii, że ich odwiedzimy. Nigdy by mi nie wybaczyli, że będąc tak blisko, nie wpadłem do nich. – Poprawił się w fotelu, prostując odrobinę nogi. – Są trochę dziwni… ekscentrycy na swój, jakbym to określił, niebywale miły sposób. Czy masz ochotę ich odwiedzić?
– Mówiłam już, że tak.
Wolałam wprawdzie przebywać tylko w towarzystwie mego ojca… obecność nieznanych mi ludzi jeszcze bardziej potęgowała moją wrodzoną nieśmiałość… ale widziałam, jak bardzo mu zależy na spotkaniu z dawnymi przyjaciółmi. W końcu monotonny szum samochodowego silnika zaczął mnie usypiać. Byłam bardzo zmęczona po podróży pociągiem. Czar pojawił się tego ranka: spóźniona strużka krwi, której z takim niepokojem oczekiwał mój lekarz. Przewidująca pani Clay z zakłopotaniem zapakowała mi do walizki wielką ilość bawełnianych podpasek. Gdy po raz pierwszy w pociągowej toalecie ujrzałam tę zmianę, byłam tak zaskoczona, że w oczach stanęły mi łzy. Zupełnie jakby ktoś mnie zranił. Smuga na delikatnej podpasce przypominała odcisk palca mordercy. Ale nie wspomniałam o niczym ojcu. Doliny rzek i wioski usytuowane na wierzchołkach odległych pagórków spowijała delikatna mgiełka, później wszystko się zamazało. Podczas lunchu, który jedliśmy w maleńkim miasteczku pełnym kafejek i mrocznych barów, wciąż byłam senna. Bezpańskie koty włóczyły się po ulicach lub prężyły i rozprężały grzbiety przy nadprożach domów.
Kiedy jednak wczesnym zmierzchem ruszyliśmy w kierunku jednego z dwudziestu miasteczek, które rozsiadły się na wzgórzach otaczających nas niczym motywy ze starodawnych fresków, rozbudziłam się całkowicie. Był wietrzny wieczór, niebo częściowo pokryte chmurami, a spoza nich na horyzoncie przebijało czasami czerwone, zachodzące słońce.
– Nad Morze Śródziemnie albo na Gibraltar udamy się innym razem – oświadczył mój ojciec.
Mięliśmy przed sobą miasteczko o wznoszących się prawie pionowo uliczkach i zaułkach, do których dostać się było można tylko po kamiennych schodkach. Mój ojciec krążył naszym niewielkim samochodem tu i tam, minęliśmy trattoria, z której, przez uchylone drzwi, padała na wilgotny bruk uliczki smuga światła. Ostrożnie skierował samochód w dół i niebawem znaleźliśmy się po drugiej stronie wzgórza.
Jeśli dobrze pamiętam, to tu. – Skręcił i wjechał na pokrytą koleinami drogę, wzdłuż której rosły cyprysy. – Filia Montefollinoco w Monteperduto. Monteperduto to nazwa miasteczka. Pamiętasz?
Pamiętałam. Podczas śniadania dokładnie przestudiowaliśmy mapę. Mój ojciec odstawił filiżankę z kawą i wodził palcem po barwnej planszy.
– Tutaj jest Siena, jedno z głównych miast Toskanii. Stamtąd skręcimy do Umbrii. Tu masz Montepulciano, słynną, starożytną osadę, a na tym następnym wzgórzu leży nasze miasteczko, Monteperduto.
Nazwy mieszały mi się w głowie, ale słowo monte oznaczało górę, a my znajdowaliśmy się w miniaturowych górach, przypominających dzieci ogromnych Alp, przez które przejeżdżałam już dwukrotnie.
W zapadających ciemnościach villa sprawiała wrażenie małego, przygarbionego do ziemi wiejskiego domu wybudowanego z polnych kamieni. Otaczały ją pochylające się nad czerwonym dachem cyprysy i drzewka oliwne, a prowadzącą do drzwi ścieżkę wyznaczały zakopane do połowy w ziemię kamienie. W oknie na parterze paliło się światło. Poczułam się nagle straszliwie głodna, zmęczona, ogarnął mnie kapryśny nastrój nastolatki, ale wiedziałam, że muszę swoje uczucia ukryć przed gospodarzami. Mój ojciec wyciągnął z tyłu auta bagaże i ruszyłam za nim ścieżką.
– Jest tu nawet nadal ten sam dzwonek – stwierdził z zadowoleniem ojciec.
Pociągnął za krótki sznurek i wygładził włosy.
Mężczyzna, który otworzył drzwi, wpadł na nas niczym huragan. Chwycił mego ojca w objęcia i zaczął z całych sił klepać go po plecach. Hałaśliwie całował po policzkach. Ukłonił mi się stanowczo zbyt nisko i uścisnął rękę. Dłoń miał ciepłą i wielką. Położył mi ją na ramieniu i delikatnie popchnął w stronę drzwi. W niskim holu wejściowym o stropie podpartym belkami i wypełnionym starodawnymi meblami ryknął niczym ranione zwierzę:
– Giulia! Giulia! Szybko! Najcudowniejsi goście! Chodź tu szybko! Mówił dobrze po angielsku, choć z twardym akcentem.
Wysoka, uśmiechnięta kobieta podeszła najpierw do mnie. Miała siwe włosy, które lśniły srebrzystą barwą i były spięte po bokach pociągłej twarzy. Uśmiechnęła się do mnie i serdecznie ścisnęła mi rękę. Dłoń miała tak samo ciepłą jak jej mąż. Pocałowała mego ojca w oba policzki, a z jej ust popłynął potok włoskich słów.
– A ty – zwróciła się do mnie po angielsku – dostaniesz własny pokój, bardzo wygodny. Okay?
– Okay.
Cieszyłam się już na myśl o miłym pokoju, w bezpiecznej bliskości mego ojca, i o widoku na dolinę, skąd przybyliśmy.
Po kolacji w jadalni, której podłoga wyłożona była kamiennymi płytami, dorośli westchnęli z zadowoleniem i rozparli się wygodnie na krzesłach.
– Giulio – odezwał się mój ojciec. – Z każdym rokiem gotujesz coraz lepiej. Jesteś najlepszym kucharzem w całych Włoszech.
– Głupstwa opowiadasz, Paolo. – W jej angielszczyźnie wyczuwało się akcent z Oksfordu i Cambridge. – Zawsze mówisz głupstwa.
– Może to to chianti. Pokaż mi, proszę, butelkę.
– Pozwól, że naleję ci jeszcze szklaneczkę – wtrącił się Massimo. A co ty studiujesz, śliczna córko?
– W szkole uczymy się wszystkich przedmiotów – odparłam układnie.
– Jak sądzę, najbardziej interesuje ją historia – wyjaśnił mój ojciec. Jest również zapaloną podróżniczką.
– Historia? – Massimo napełnił Giulii szklaneczkę, a następnie sobie. Wino miało kolor granatu albo ciemnej krwi. – To tak jak ty i ja, Paolo. Tak nazywamy twego ojca – wyjaśnił mi na boku – ponieważ nie znoszę tych posępnych, angielskich imion, jakich używacie… Wybacz, nie powinienem… Paolo, przyjacielu, myślałem, że padnę trupem, kiedy dowiedziałem się, iż porzuciłeś uczelnię na rzecz pertraktacji prowadzonych na całym świecie. A więc woli gadać, niż czytać – tak wtedy sobie powiedziałem. Wybitny naukowiec stracony dla świata nauki. Ot, czym został twój tata.
Nie pytając mego ojca o zgodę, nalał mi pół szklaneczki wina i dopełnił je wodą ze stojącego na stole dzbana. Poczułam do niego wielką sympatię.
– Teraz ty opowiadasz głupstwa – odezwał się z zadowoleniem mój ojciec. – Uwielbiam podróże. To właśnie robię.
– Ba! – Massimo potrząsnął głową. – Ale ty, signor profesor, mówiłeś kiedyś, że będziesz największy spośród badaczy. Co wcale nie znaczy, że twoja fundacja nie jest wspaniałym sukcesem. Nie, wcale tak nie twierdzę.
– Potrzebujemy pokoju i demokratycznej kultury, a nie badań nad marginalnymi zagadnieniami, które właściwie nikogo nie obchodzą – odparł z uśmiechem mój ojciec.
Giulia zapaliła lampę stojącą na kredensie i wyłączyła elektryczne światło. Przeniosła latarnię na stół i zaczęła kroić tarte, na którą starałam się dotąd cały czas nie patrzeć. Powierzchnia ciasta lśniła niczym nóż z obsydianu.
– W historii nie ma marginalnych zagadnień. – Massimo puścił do mnie oko. – Poza tym nawet sam wielki Rossi powiedział, że byłeś jego najlepszym studentem. A cała nasza reszta mogła być tylko dumna ze swego kolegi.
– Rossi!
Słowo to wyrwało mi się, zanim zdążyłam poskromić język. Ojciec popatrzył na mnie niespokojnie znad ciasta.
– A więc znasz naukowe sukcesy swego ojca, młoda damo? – odezwał się Massimo z ustami pełnymi czekolady.
Ojciec przesłał mi kolejne spojrzenie.
– Opowiedziałem jej trochę o tamtych czasach – wyjaśnił.
Wyczułam w jego tonie ostrzeżenie. W chwilę później jednak pomyślałam, że mogło być ono skierowane do Massima, nie do mnie, gdyż odpowiedź gospodarza zmroziła mnie do szpiku kości, choć mój ojciec próbował ją dyplomatycznie załagodzić.
– Biedny Rossi – mruknął Massimo. – Wspaniała, tragiczna postać. To straszne, że ktoś, kogo dobrze się zna, nieoczekiwanie, ot tak, «puf', znika.
Następnego ranka siedzieliśmy na zalewanym promieniami słońca piazza w najwyższym punkcie miasteczka. Zapięliśmy dokładnie kurtki, w dłoniach trzymaliśmy przewodniki i obserwowaliśmy dwóch chłopców, którzy podobnie jak ja powinni być o tej porze w szkole. Z radosnymi okrzykami podawali do siebie piłkę przed samym wejściem do kościoła. Czekałam cierpliwie. Czekałam cały ranek, kiedy zwiedziliśmy mroczne, niewielkie kaplice «z elementami Brunelleschi", jak niejasno wytłumaczył nam wyraźnie znudzony przewodnik, oraz Palazzo Pubblico z ogromną salą przyjęć służącą przez wieki za miejski spichlerz. Mój ojciec ciężko westchnął i wręczył mi jedną z dwóch zgrabnych butelek z oranginas.
– Chcesz mnie o coś zapytać – odezwał się posępnym tonem.
– Nie. Chcę tylko dowiedzieć się wszystkiego o profesorze Rossim. Wsunęłam słomkę w szyjkę butelki.
– Tak też i myślałem. Massimo zachował się bez taktu, poruszając ten temat.
Bałam się tego pytania, ale musiałam je zadać.
– Czy profesor Rossi nie żyje? Co Massimo miał na myśli, mówiąc «zniknął"?
Ojciec przeniósł wzrok na drugą stronę placu, na znajdujące się tam kafejki i sklepy mięsne.
– Tak. Nie. To bardzo smutna historia. Naprawdę chcesz ją poznać?
Kiwnęłam potakująco głową. Ojciec szybko rozejrzał się wokół siebie. Siedzieliśmy na kamiennej ławie ustawionej przy ścianie pięknego, starego palazzi. Byliśmy sami, jedynie dwóch chłopców uganiało się na placu za piłką.
– A więc dobrze – powiedział po długiej chwili milczenia.
– Tego wieczoru, kiedy Rossi przekazał mi pakiet papierów, zostawiłem go uśmiechniętego w progu jego gabinetu, lecz kiedy się odwróciłem, ogarnęło mnie uczucie, że powinienem jednak wrócić i dłużej z nim porozmawiać. Jednocześnie byłem przekonany, iż moje wrażenia biorą się jedynie z naszej dziwacznej rozmowy, najdziwaczniejszej, jaką odbyłem w życiu, i szybko o wszystkim zapomniałem. Minęło nas dwóch absolwentów wydziału. Pogrążeni byli w ożywionej rozmowie. Przechodząc, pozdrowili Rossiego, który zatrzasnął drzwi swego gabinetu, i szybko ruszyli za mną po schodach. Głośna rozmowa studentów sprawiła, że odniosłem wrażenie, iż życie toczy się zwykłym torem, choć wciąż dręczył mnie niepokój. Moja książka schowana w teczce, ozdobiona wizerunkiem smoka, paliła mnie swą obecnością, a teraz jeszcze Rossi dodał do niej zapieczętowany pakiet swoich papierów. Zastanawiałem się, czy powinienem przejrzeć je jeszcze tej nocy, siedząc przy biurku w moim skromnym mieszkanku. Byłem wykończony. Czułem, że nie powinienem zapoznawać się z ich treścią, bez względu na to, co zawierały.
Podejrzewałem, że w dziennym świetle, z rana, wróci mi pewność siebie i zdrowy rozsądek. Zapewne nawet po przebudzeniu przestanę wierzyć w opowieść Rossiego, choć czułem też, iż będzie mnie prześladować bez względu na to, czy w nią uwierzyłem, czy nie. Ale jak, zapytywałem siebie, przechodząc pod oknami gabinetu Rossiego, jak mógłbym nie wierzyć swemu promotorowi w sprawach jego odkryć naukowych? Czy nie postawiłoby to pod znakiem zapytania całej wspólnie wykonanej przez nas pracy? Na myśl o pierwszych rozdziałach mojej dysertacji, o grubym pliku maszynopisu spoczywającego schludnie na biurku, przeszył mnie zimny dreszcz. Jeśli nie uwierzę w opowieść Rossiego, jak będziemy mogli dalej współpracować? Czy miałem założyć, że profesor oszalał?
Być może dlatego, że Rossi nie schodził mi z myśli, przechodząc pod jego oknami, spostrzegłem, iż w gabinecie wciąż pali się światło. Tak naprawdę, kierując się w stronę mego domu, wszedłem nawet na plamę jasności padającą na ulicę z jego okien i w tej samej chwili ona dosłownie zniknęła spod moich stóp. Stało się to w ułamku sekundy. Ogarnęło mnie zwierzęce przerażenie, oblała fala gorąca. Jeszcze przed sekundą, pogrążony w myślach, wchodziłem w plamę światła padającego na chodnik z okien profesora Rossiego, a teraz stałem jak słup soli. Uświadomiłem sobie jednocześnie dwie rzeczy. Pierwszą było to, że nigdy w tym miejscu, między gotyckimi budynkami z salami wykładowymi, nie widziałem na chodniku tego światła, choć przechodziłem tędy tysiące razy. Nigdy go nie dostrzegłem, gdyż było niewidoczne. Zauważyłem je dopiero teraz, gdy nieoczekiwanie pogasły uliczne latarnie. Stałem samotnie na ulicy, a w oddali cichły echa moich kroków. Ulica pogrążona była w całkowitych ciemnościach i tylko to niezwykłe światło w oknach gabinetu, w którym rozmawialiśmy niecałe dziesięć minut wcześniej.
Druga rzecz, którą sobie uświadomiłem, spadła na mnie niczym grom z jasnego nieba. Mówię spadła, gdyż ujrzałem to własnymi oczyma, nie podpowiedział mi tego ani rozum, ani instynkt. W chwili gdy znieruchomiałem, łagodne światło sączące się z okien gabinetu mego mistrza zgasło. Pomyślisz zapewne, że to normalna rzecz: uczelnia skończyła pracę i ostatni profesor opuszczający jej mury wyłącza światło, pogrążając uliczkę w całkowitym mroku. Ale było zupełnie inaczej. Nie przypominało to zwykłego zgaszenia stojącej na biurku lampy. Wyglądało to tak, jakby coś podbiegło do okna i zasłoniło sobą płynący ze środka blask. Ogarnęły mnie nieprzeniknione ciemności.
Na chwilę przestałem oddychać. Zmrożony strachem, niezdarnie odwróciłem się w kierunku ciemnych, niewidocznych w zalegającym ulicę mroku okien. Kierowany nagłym impulsem podbiegłem do drzwi, którymi opuściłem budynek, ale były już zamknięte na głucho. W fasadzie domu nie paliło się żadne światło. O tej porze za każdym wychodzącym zamykano dokładnie drzwi. Była to normalna procedura. Stałem przez chwilę niezdecydowany. Zastanawiałem się, czy nie spróbować dostać się do środka innym wejściem, ale w tej samej chwili rozbłysły uliczne latarnie. Byłem kompletnie zdezorientowany. Nigdzie nie widziałem dwójki studentów, którzy wraz ze mną opuścili gmach uczelni. Zapewne poszli w przeciwną stronę.
Pojawiła się kolejna, hałaśliwa grupa studentów, ulica nie była już wymarła. A jeśli Rossi, po zgaszeniu światła w gabinecie i zamknięciu za sobą drzwi, wyjdzie na ulicę i mnie zobaczy? Oświadczył wszak, że nie chce więcej o tym ze mną rozmawiać. Jak mu wyjaśnię mój irracjonalny lęk o niego, lęk, jaki mnie ogarnął w progu jego gabinetu, kiedy zaciągał kurtynę milczenia na ów temat… zapewne schorzały i patologiczny? Zmieszany odwróciłem się na pięcie i szybko, by się na mnie nie natknął, pomaszerowałem w stronę swego domu. Tam, nie wyciągając zapieczętowanej koperty z teczki, od razu poszedłem do łóżka. Przespałem całą noc, choć dręczyły mnie jakieś nieokreślone koszmary.
Następne dwa dni spędziłem bardzo pracowicie i nie miałem nawet czasu zajrzeć do papierów Rossiego. W rzeczywistości z premedytacją wyrzucałem z myśli wszelkie ezoteryczne sprawy. Lecz wszystko wróciło do mnie w najbardziej nieoczekiwanej chwili. Drugiego dnia, późnym popołudniem, dopadł mnie jeden z moich kolegów z wydziału.
«Słyszałeś o Rossim? – zapytał, chwytając mnie za ramię i odwracając w swoją stronę. – Paolo, poczekaj!"
Tak, dobrze zgadujesz. – Ojciec kiwnął głową. – To był Massimo. Kiedy skończył uniwersytet, był zwalistym, hałaśliwym mężczyzną. Jak sądzę, jeszcze bardziej hałaśliwym niż obecnie. Bardzo mocno ścisnął mnie za ramię.
«Rossi? – zapytałem. – Co z nim?"
«Nie ma go. Zniknął. Policja przeszukuje właśnie jego gabinet".
Pobiegłem do budynku, który teraz wyglądał całkiem normalnie. W środku kłębili się studenci, opuszczający sale wykładowe. Na pierwszym piętrze, przed gabinetem Rossiego, dziekan naszego wydziału rozmawiał z policjantem. Wokół kręciło się kilku mężczyzn. Nigdy ich wcześniej nie widziałem. W chwili kiedy się pojawiłem, z gabinetu Rossiego wychodziło dwóch ludzi w ciemnych marynarkach. Zamknęli za sobą drzwi i skierowali się ku schodom prowadzącym do sal wykładowych. Minąłem ich i zwróciłem się do policjanta:
«Gdzie jest profesor Rossi? Co się z nim stało?"
«Czy pan go znał?" – zapytał stróż prawa znad notatnika.
«Był moim promotorem. Widziałem się z nim dwa dni temu. Kto twierdzi, że zniknął bez śladu?"
Podszedł do mnie dziekan i uścisnął mi dłoń.
«Czy wie pan cokolwiek o tej sprawie? Gospodyni profesora Rossiego zadzwoniła w południe, mówiąc, że nie wrócił do domu od dwóch dni. Oświadczyła, że nigdy się to nie zdarzało. Nie pojawił się też dzisiaj na radzie wydziału bez telefonicznego uprzedzenia. To również nigdy mu się nie zdarzało. Przed jego gabinetem czekali umówieni studenci, ale profesor nie przybył. Gdy opuścił dzisiejszy wykład, zmuszony byłem włamać się do jego gabinetu".
«I co, był tam?" – spytałem schrypniętym głosem.
«Nie".
Ruszyłem na oślep w kierunku drzwi gabinetu Rossiego, ale policjant chwycił mnie za ramię.
«Powoli, powoli! – zawołał. – Mówił pan, że widział się z nim przed dwoma dniami".
«Zgadza się".
«O której ostatnio pan go widział?"
«Około wpół do dziewiątej".
«Czy ktoś kręcił się w tej okolicy?"
Przez chwilę się zastanawiałem.
«Tak, dwóch studentów z naszego wydziału… Bertrand i Elias opuszczali budynek razem ze mną".
«Doskonale. Zapisz – polecił policjant jednemu z mężczyzn. – Czy zauważył pan jakieś dziwne zachowanie profesora Rossiego?"
Cóż miałem mu odpowiedzieć? Tak, naturalnie… twierdził, że wampiry istnieją naprawdę, że książę Dracula krąży wokół nas, że być może spadła na mnie klątwa spowodowana jego badaniami, a poza tym na własne oczy widziałem, jak jakiś olbrzym zasłania światło bijące z okna jego gabinetu…
«Nic – odparłem. – Rozmawialiśmy o mojej dysertacji prawie do dwudziestej trzydzieści".
«Czy wyszliście razem?"
«Nie. Odprowadził mnie do schodów, po czym wrócił do swego gabinetu".
«A po wyjściu z budynku czy dostrzegł pan kogoś podejrzanego? Może pan coś usłyszał?"
Znów się zawahałem.
«Nic. Na chwilę zgasły uliczne latarnie. Zapadła ciemność".
«Tak, wiemy o tym. Ale czy słyszał pan lub widział coś niezwykłego?"
«Nie".
«Jak dotąd jest pan ostatnim człowiekiem, który widział profesora Rossiego – nastawał policjant. – Niech pan sobie przypomni. Kiedy rozmawialiście ze sobą po raz ostatni, czy powiedział coś albo zachowywał się nienormalnie? Czy przejawiał oznaki depresji, manii samobójczej… wie pan, coś w tym stylu? Może wspomniał o odejściu, o dalekiej podróży…?"
«Nic".
Policjant obrzucił mnie wrogim spojrzeniem.
«Proszę podać mi swoje imię, nazwisko i adres".
Kiedy mu je podałem, zwrócił się do dziekana.
«Czy ręczy pan za tego młodego człowieka?"
«Z całą pewnością jest tym, za kogo się podaje".
«W porządku – mruknął stróż prawa. – Chciałbym, by wszedł pan ze mną do środka. Może zauważy pan coś niezwykłego. Zwłaszcza jakieś zmiany, które zaszły w gabinecie przez ostatnie dwa dni. Proszę niczego nie dotykać. A mówiąc szczerze, większość takich nagłych zaginięć okazuje się bardzo prozaiczna, sprawy rodzinne, lekkie załamanie nerwowe… Delikwent, jakby nigdy nic, pojawia się po dwóch, trzech dniach. Miałem do czynienia z setkami podobnych przypadków. Ale ślady krwi na biurku nie pozostawiają większych złudzeń".
«Krew na biurku?"
Poczułem, że uginają się pode mną nogi. Jak pijany ruszyłem za przedstawicielem władzy. Pokój wyglądał tak samo, jak podczas moich wielokrotnych wizyt – schludny, miły, fotele i krzesła zapraszały wręcz, by na nich usiąść. Na stolikach i biurku leżały książki oraz różnorodne papiery. Podszedłem bliżej. Na wyłożonym brązowym suknem blacie biurka widniała długa, ciemna, zakrzepła już plama. Policjant położył uspokajająco dłoń na moim ramieniu.
«Niewielka utrata krwi. Z całą pewnością nieszkodliwa dla ludzkiego organizmu – oświadczył. – Może poszła mu z nosa. Czy profesor Rossi miewał takie krwotoki? Czy tamtego wieczoru sprawiał wrażenie niezdrowego?"
«Ależ skąd – odparłem słabym głosem. – Nigdy nie widziałem, by… leciała mu z nosa krew. Zresztą nigdy nie mówił mi nic o swoim zdrowiu".
Uświadomiłem sobie nagle z budzącą dreszcz zgrozy jasnością, że rozmawiamy o nim w czasie przeszłym. Coś ścisnęło mnie w gardle na wspomnienie Rossiego, kiedy stał w progu swego gabinetu i z serdecznym uśmiechem patrzył, jak odchodzę. Czyżby w chwili załamania nerwowego zaciął się jakimś ostrym narzędziem… celowo?… a następnie wybiegł z gabinetu, zatrzaskując za sobą drzwi? Próbowałem sobie wyobrazić, jak zziębnięty i głodny pałęta się po parku lub wsiada do pierwszego lepszego autobusu, zdążając w wybranym na chybił trafił kierunku. Wszystko to nie trzymało się kupy. Rossi był człowiekiem solidnym, opanowanym, jednym z najwspanialszych ludzi, jakich spotkałem w życiu.
«Proszę się dokładnie rozejrzeć po gabinecie" – poprosił policjant, zdejmując rękę z mego ramienia.
Patrzył na mnie twardym wzrokiem. Za plecami czułem obecność stojącego w progu dziekana. Zaświtała mi w głowie myśl, że jeśli nie wyjdą na światło dzienne jakieś inne okoliczności, będę jednym z głównych podejrzanych o zamordowanie profesora. Ale Bertrand i Elias przemówią na moją korzyść, podobnie jak ja postąpiłbym na ich miejscu. Dokładnie rozglądałem się po pokoju. Ale wszystko było normalne, zwykłe, tyle tylko że Rossi zniknął, jakby się zapadł pod ziemię.
«Nie, wszystko tu jest, jak było" – oświadczyłem w końcu.
«No dobrze. – Policjant odwrócił mnie w stronę okien. – Proszę zatem popatrzeć w górę".
Na białym, gipsowym suficie nad biurkiem widniała ciemna smuga, długa na jakieś dziesięć centymetrów. Sprawiała wrażenie, jakby wskazywała coś znajdującego się na zewnątrz.
«Również przypomina krew. Ale proszę się nie przejmować. To może być… choć wcale nie musi… krew profesora Rossiego. Pokój jest zbyt wysoki, by ktoś mógł tak łatwo dosięgnąć do sufitu, nawet z drabinki. Teraz proszę się głęboko zastanowić. Czy Rossi wspomniał, że tamtego wieczoru wpadł do jego pokoju ptak? A może wychodząc już z jego gabinetu, usłyszał pan trzepot skrzydeł? Nie pamięta pan, czy okna gabinetu były pozamykane?"
«O niczym takim nie wspominał – odrzekłem. – A okna były zamknięte na głucho. Tego jestem pewien".
Nie mogłem oderwać wzroku od rdzawej plamy na suficie. Odnosiłem wrażenie, że gdybym przyjrzał się jej wystarczająco wnikliwie, mógłbym coś wyczytać z przerażającego, hieroglificznego kształtu plamy.
«Wielokrotnie już do naszego budynku wlatywały ptaki – wtrącił trzymający się wciąż za naszymi plecami dziekan. – Gołębie. Nieustannie dostają się do środka przez świetliki w dachu".
«To bardzo możliwe – przyznał policjant. – Ale nie znaleźliśmy śladu ich odchodów".
«Albo nietoperze – zasugerował dziekan. – W tych starych budynkach gnieździ się zapewne wiele różnych stworzeń".
«To też możliwe, zwłaszcza jeśli profesor próbował strącić stworzenie za pomocą szczotki lub parasola i przy tym je zranił" – dodał jeden ze zgromadzonych pracowników uczelni.
«I nie widział pan tu żadnego nietoperza czy innego ptaka?" – zapytał ponownie stróż prawa.
Zdobycie się na odpowiedź zajęło mi dłuższą chwilę. Miałem kompletnie suche usta.
«Nie" – odrzekłem, prawie nie rozumiejąc pytania.
Dotarłem wzrokiem do początku krwawej smugi ciągnącej się po suficie, do miejsca, w którym się zaczynała. Na najwyższej półce regału dostrzegłem lukę. Księga zniknęła. Gdzie przestawił tamtego wieczoru tajemniczy wolumin? W rzędzie grzbietów widniała czarna luka.
Koledzy wyprowadzili mnie półprzytomnego z gabinetu. Klepali mnie po ramieniu, zapewniając, że nie ma powodu do obaw. Musiałem być blady jak śmierć. Odwróciłem się do policjanta, który zamknął i zapieczętował drzwi.
«A może profesor Rossi trafił już do jakiegoś szpitala? Może sam się pociął lub ktoś inny go pokaleczył?"
Oficer potrząsnął głową.
«Mamy nieustanny kontakt ze szpitalami. Ani śladu. Ale dlaczego pan to mówi? Sądzi pan, że mógł się targnąć na swoje życie? Pańskim zdaniem był to człowiek całkowicie zrównoważony umysłowo. Żadnych depresji, żadnych manii samobójczych".
«Naturalnie",
Wziąłem głęboki wdech i znów stanąłem pewnie na nogach. Pokój był zbyt wysoki, by wysmarował sufit swoją krwią… żałosne pocieszenie.
«Wynośmy się stąd" – powiedział przedstawiciel władzy, odwracając się do dziekana, po czym zaczął z nim o czymś półgłosem konferować.
Zgromadzony w korytarzu tłum już się powoli rozchodził. Ruszyłem razem z nim. Szukałem jakiegoś miejsca, gdzie mógłbym w spokoju usiąść.
– Na moją ulubioną ławkę w zagłębieniu starej, uniwersyteckiej biblioteki wciąż padały ciepłe promienie wiosennego, popołudniowego słońca. Nieopodal studenci w niewielkich grupkach rozmawiali ze sobą, lub coś czytali ściszonymi głosami, a ja do szpiku kości czułem klimat starodawnej uczelni. Ogromny hol biblioteki otaczały okna z barwionego szkła. Jedne z nich wychodziły na czytelnie, na przypominające klasztorne krużganki korytarze i na dziedzińce, tak że widziałem wchodzących i wychodzących ludzi, jak też osoby studiujące przy wielkich, dębowych stołach. Kończył się zwyczajny dzień. Niebawem zajdzie słońce, pogrążając w półmroku kamienną posadzkę pod moimi stopami. Od rozmowy z moim mistrzem minęło pełne czterdzieści osiem godzin. Dotąd moja praca naukowa i towarzyszące jej obowiązki odpychały ode mnie granice mroku.
Muszę ci wyznać, że w czasach, kiedy studiowałem, lubiłem być sam otoczony wręcz klasztorną ciszą. Wspominałem ci już, że zazwyczaj pracowałem w prywatnych gabinecikach na wyższych piętrach biblioteki. Miałem tam zarezerwowaną tylko dla siebie niszę i w niej znalazłem ową dziwaczną książkę, która dosłownie z dnia na dzień odmieniła moje życie i sposób myślenia. Tak zatem przez dwa dni oddawałem się w samotności pracy naukowej, pochłaniając łapczywie książki o Niderlandach i ciesząc się na kolejną, miłą sesję naukową z moim mistrzem. Dla świata byłem nieobecny. Myślałem jedynie o tym, co rok wcześniej napisali w książce traktującej o ekonomicznej historii Utrechtu Heller i Herbert, szukając argumentów, by zbić ich tezy w oddzielnym artykule, którego obszerne fragmenty zamierzałem chytrze podkraść z jednego z rozdziałów mojej własnej rozprawy doktorskiej.
Szczerze mówiąc, kiedy wyobrażałem sobie wówczas przeszłość, widziałem jedynie owych niewinnych, łagodnych Holendrów, prowadzących spory o mało istotne sprawy ich gildii albo też podpartych pod boki, stojących nad brzegami kanałów i obserwujących z zadowoleniem, jak pracownicy windują paki z różnorodnym dobrem na najwyższe piętra ich domów zamienionych na magazyny. Wyobrażając sobie wówczas przeszłość, widziałem jedynie rumiane, ogorzałe twarze, krzaczaste brwi, sprawne ręce, czułem zapach przypraw i dziegciu, smród ścieków w kanałach, słyszałem skrzypienie majestatycznych statków i głosy zacietrzewionych kupców sprzedających lub wymieniających towary.
Ale tak naprawdę historia jest czymś zupełnie innym. Historia to rozbryzgi krwi. Nie wysychają z dnia na dzień, nie wysychają nawet po stuleciach. Tamtego właśnie dnia moje studia nabrały nowego wymiaru nowego dla mnie, lecz nie dla Rossiego i wielu innych, którzy ruszyli tym samym mrocznym, zagmatwanym tropem. Pragnąłem rozpocząć nowe badania w otoczeniu pogodnego gwaru panującego w głównym holu biblioteki, a nie w ciszy ciągnących się w nieskończoność półek z książkami, mąconej od czasu do czasu dźwiękiem czyichś ciężkich, znużonych kroków na odległych schodach. Pragnąłem otworzyć nowy rozdział swego życia jako historyk, na oczach niczego niepodejrzewających młodych antropologów, siwiejących bibliotekarzy, osiemnastolatków myślących jedynie o squashu i nowych, białych butach, rozchichotanych studentów i nieszkodliwych, zwariowanych honorowych profesorów – na oczach całego, wieczornego życia uniwersytetu. Jeszcze raz obrzuciłem wzrokiem zatłoczony hol, szybko znikające plamy światła rzucane przez zachodzące słońce, nieustannie otwierające się i zamykające drzwi w głównym wejściu, zawieszone na mosiężnych zawiasach. Sięgnąłem po moją podniszczoną teczkę i wyjąłem z niej grubą, brązową kopertę opatrzoną napisem skreślonym ręką Rossiego: Zostaw dla następnego.
Następnego? Przed dwoma dniami nie przypatrzyłem się dobrze kopercie. Czy chodziło mu o następne badania owej mrocznej warowni? A może to ja byłem tym «następnym"? Czyżby stanowiło to dowód jego szaleństwa?
Otworzyłem kopertą. Wewnątrz znajdował się plik papierów różnej grubości i rozmiarów, jedne obszarpane i nadgryzione zębem czasu, inne cienkie niczym łupina cebuli. Pokrywało je drobniutkie, maszynowe pismo. Masa materiału. Muszę to wszystko dokładnie przejrzeć – zdecydowałem. Podszedłem do stojącego obok kartkowych katalogów stolika z blatem w kolorze miodu. Wokół mnie kłębili się ludzie, przyjaźni, a zarazem obojętni, lecz ja obejrzałem się podejrzliwie przez ramię, zanim wyjąłem dokumenty i starannie porozkładałem na stoliku.
Dwa lata wcześniej zajmowałem się rękopisami Thomasa More'a, wcześniejszymi listami Hansa Albrechta z Amsterdamu oraz późniejszymi dokumentami, które pozwoliły mi odtworzyć flamandzkie księgi rachunkowe z osiemdziesiątych lat siedemnastego wieku. Jako historyk wiedziałem, że najważniejsza jest kolejność faktów. Wyjąłem zatem pióro i papier, zrobiłem listę materiałów i stosownie je ułożyłem. Na górze położyłem cieniutkie niczym łupiny cebuli kartki. Zapisane były maczkiem, lecz chwilowo ich nie studiowałem.
Następnie odłożyłem naszkicowaną niezręcznie mapę. Była spłowiała, nazwy geograficzne niewyraźne, a sam papier pochodził z jakiegoś starego notatnika. Po niej szły dwie podobne mapy. Potem z kolei trzy rozpadające się stronice wypełnione ręcznym, lecz czytelnym jeszcze atramentowym pismem. Złożyłem je ze sobą. Później natrafiłem na wydrukowaną broszurę reklamową po angielsku, zapraszającą do «romantycznej Rumunii". Jej zdobienia w stylu art deco wskazywały na lata dwudzieste lub trzydzieste dwudziestego wieku. Jeszcze później na dwa rachunki za hotel i spożywane tam posiłki. W Stambule. Następnie dużą, niechlujnie wydrukowaną, starą, dwukolorową mapę drogową Bałkanów. Ostatnim przedmiotem, jaki wyjąłem, była niewielka koperta barwy kości słoniowej, zapieczętowana i bez żadnych napisów. Odłożyłem ją gwałtownie na bok, nie dotykając pieczęci.
I to było wszystko. Odwróciłem brązową kopertę do góry nogami i potrząsnąłem nią tak, że gdyby nawet w środku została jeszcze martwa mucha, zauważyłbym ją. Podczas wykonywania tych czynności ogarnęło mnie nagle dziwne uczucie (po raz pierwszy), i towarzyszyło mi podczas wszystkich późniejszych badań: czułem nieustanną obecność Rossiego, jego dumę z sumienności, z jaką wykonywałem swoją pracę, zupełnie jakby jego duch żył i przemawiał do mnie poprzez dokładność w prowadzeniu badań, której on sam mnie nauczył. Profesor Rossi, jako badacz, pracował szybko, ale nigdy niczego nie przeoczył ani nie zaniedbał: żadnego dokumentu, żadnego archiwum, bez względu na to, w jak odległym zakątku świata znajdowały się te materiały. A już z całą pewnością nie bał się stawiać tez czy tworzyć hipotez bardzo niepopularnych wśród jego kolegów. Bliski szaleństwa pomyślałem, że jego zniknięcie i to, jak bardzo mnie potrzebował, stawiało nas na równym poziomie. Odnosiłem też wrażenie, iż obiecywał mi tę równość, lecz czekał jeszcze, aż w pełni na nią zasłużę.
Miałem przed sobą rozłożone na stoliku, pachnące starością papiery i dokumenty. Zacząłem od listów, długich, zapisanych maczkiem epistoł z kilkoma błędami i poprawkami. Odniosłem wrażenie, że ułożone są w porządku chronologicznym. Były dokładnie datowane, wszystkie pochodziły z grudnia tysiąc dziewięćset trzydziestego roku, czyli sprzed ponad dwudziestu lat. Każdy nosił nagłówek «Kolegium Świętej Trójcy, Oksford"; bez dalszego adresu. Przeczytałem pierwszy list. Opowiadał o odkryciu tajemniczej księgi i wstępnych badaniach Rossiego na Oksfordzie. List kończył się słowami: Twój, pogrążony w najgłębszym smutku, Bartholomew Rossi. A zaczynał się… trzymałem delikatnie w lekko drżącej dłoni cienkie jak łupiny cebuli kartki… zaczynał się bardzo czule i tkliwie: Mój Drogi i Nieszczęsny Następco…
Ojciec nieoczekiwanie zamilkł. Jego drżący głos sprawił, że taktownie odwróciłam głowę, zanim zdążył powiedzieć coś jeszcze. Na zasadzie niewypowiedzianego porozumienia wzięliśmy nasze kurtki i ruszyliśmy przez słynne, niewielkie piazza, udając, że niebywale interesuje nas fasada zabytkowego kościoła.
Przez kilka następnych tygodni ojciec nie opuszczał Amsterdamu. Czułam, że w jakiś nowy sposób zaczyna sprawować nade mną kontrolę. Pewnego dnia wróciłam ze szkoły później niż zwykle. Pani Clay rozmawiała akurat z nim przez telefon. Natychmiast przekazała mi słuchawkę.
– Gdzie byłaś? – zapytał. Telefonował ze swego biura w Centrum Pokoju i Dyplomacji. – Dzwoniłem już dwa razy i za każdym razem pani Clay mówiła, że jeszcze cię nie ma. Bardzo się niepokoiła.
To ty się niepokoiłeś – pomyślałam, ale poskromiłam język.
– Byłam w nowym barku kawowym nieopodal szkoły. Czytałam tam lekturę.
– W porządku – mruknął ojciec. – Chodzi mi tylko o to, dlaczego nie zadzwoniłaś do pani Clay lub do mnie, że wrócisz później?
Nie chciałam się spierać, więc odpowiedziałam, że rzeczywiście powinnam była zadzwonić. Tego wieczoru ojciec wrócił do domu wcześniej i po kolacji czytał mi na głos Wielkie nadzieje. Później wyjął albumy ze zdjęciami, które dłuższy czas oglądaliśmy: Paryż, Londyn, Boston, moje pierwsze jazdy na wrotkach, ukończenie trzeciej klasy szkoły podstawowej, i znowu Paryż, Londyn, Rzym. Byłam na każdej fotografii: stałam przed Panteonem, przed bramą Pere-Lachaise. Wszystkie zdjęcia robił mój ojciec, ponieważ zawsze byliśmy tylko we dwoje. O dwudziestej pierwszej posprawdzał drzwi, okna i polecił mi iść spać.
Następnym razem, kiedy zamierzałam wrócić do domu później, zadzwoniłam do pani Clay. Wyjaśniłam, że z kilkoma koleżankami z klasy zamierzamy pójść do herbaciarni i tam wspólnie odrobić lekcje. Gospodyni wyraziła zgodę. Odwiesiłam słuchawkę, po czym samotnie udałam się do uniwersyteckiej biblioteki. Johan Binnerts, bibliotekarz pracujący w dziale średniowiecznym, był już przyzwyczajony do moich wizyt. Zapytał, jak idzie mi praca nad esejami historycznymi. Wynalazł mi dziewiętnastowieczny tekst, który analizowałam ze szczególnym upodobaniem. Spędziłam nad nim wiele upojnych godzin, robiąc szczegółowe notatki. Teraz, studiując na Oksfordzie, mam jego kopię, przed kilku laty natknęłam się na nią w antykwariacie: Historia Europy Środkowej lorda Gellinga. Po latach nadal zachowałam sentyment do tej książki, choć zawsze otwieram ją z mieszanymi uczuciami. Doskonale pamiętam swoją dłoń, gładką i młodzieńczą, którą przepisywałam do zeszytu ustępy z tego dzieła:
Vlad Dracula, poza niebywałym okrucieństwem, odznaczał się ogromną odwagą. Jej miarą była wyprawa w tysiąc czterysta sześćdziesiątym drugim roku za Dunaj, gdzie przeprowadził nocny atak konnicy na obóz samego sułtana Mehmeda II i jego wojska, które władca zgromadził celem ataku na Wołoszczyznę. Podczas tego najazdu Dracula zabił kilka tysięcy tureckich żołnierzy, a sam sułtan ledwie uszedł z życiem, zanim wreszcie jego osmańska gwardia zmusiła Wołochów do odwrotu.
Podobną ilość materiałów dotyczących wielkich panów feudalnych ówczesnej Europy spotykamy wszędzie i czasami chodzi o ludzi o wiele sławniejszych i potężniejszych. Ale Draculę wyróżnia pośród nich długowieczność. Mówi się, że jego zwycięskie zmagania ze śmiercią umieściły go na mapie historii, utrwalając legendę hospodara. Niektóre źródła dostępne w Anglii bezpośrednio lub aluzyjnie kierują do innych tekstów, których różnorodność przyprawia historyków o zawrót głowy. Kiedy żył, wiele mówiło się o nim w Europie – stanowiło to wielki zaszczyt w czasach, kiedy Europa była rozległym, podzielonym wedle naszych kryteriów światem, w którym rządy państw kontaktowały się ze sobą za pośrednictwem konnych posłańców lub rzecznych statków, a niewyobrażalne okrucieństwo nie było obce arystokracji. Sława Draculi nie zgasła po jego tajemniczej śmierci oraz dziwnym pogrzebie w roku tysiąc czterysta siedemdziesiątym szóstym, i trwała na Zachodzie, nie tracąc nic na sile, aż do czasów Oświecenia.
Tutaj kończył się zapis o Draculi. Jak na ten dzień miałam dość zagadek historycznych, ale gdy zawędrowałam do działu literatury angielskiej, z przyjemnością sięgnęłam po Draculę Brama Stokera. Lekturze tej poświęciłam kilka wizyt w bibliotece. Nie wiedziałam, czy mogę wypożyczać książki, ale gdybym nawet mogła, wolałam ich do domu nie przynosić, gdyż trudno byłoby mi je ukryć. Tak więc czytałam Draculę na śliskim, bibliotecznym krześle ustawionym nieopodal okna. Kiedy przez nie wyglądałam, widziałam swój ulubiony kanał, Singel, wokół którego rozłożył się targ kwiatowy i budki, gdzie sprzedawano kanapki ze smażonymi śledziami. Było to magiczne, odosobnione miejsce, a regały chroniły mnie przed natrętnym wzrokiem innych użytkowników biblioteki.
Tam pozwoliłam, by bez reszty wciągnęła mnie gotycka opowieść grozy Stokera oraz miłe, wiktoriańskie romanse, które czytałam na przemian z książką o wampirze. Sama dobrze nie wiedziałam, czego spodziewam się po tej powieści. Ojciec twierdził, że w opinii profesora Rossiego dziełko to nie stanowiło żadnego wiarygodnego źródła odnośnie do prawdziwego Draculi. Ale krótko mówiąc, odrażający hrabia Dracula z powieści był postacią zniewalającą, nawet jeśli miał niewiele wspólnego z rzeczywistym Vladem Tepesem. Tak czy owak Rossi był przekonany, że Dracula stał się jednym z nieumarłych w miarę biegu historii. Zastanawiałam się, czy to powieść mogła powołać do życia coś tak dziwacznego. Ostatecznie Rossi dokonał swojego odkrycia w wiele lat po opublikowaniu Draculi. Z drugiej strony Vlad Dracula został skazany na czynienie zła prawie czterysta lat przed narodzeniem Stokera. Byłam kompletnie zbita z tropu.
Ale profesor Rossi twierdził też, iż Stoker ujawnił wiele niebywale istotnych informacji o wampirach. Nie widziałam w życiu ani jednego filmu o tych stworach – mój ojciec nie znosił horrorów – więc konwencja powieści była dla mnie czymś zupełnie nowym. Według Stokera wampir mógł zaatakować swoją ofiarę wyłącznie między zachodem a wschodem słońca. Potwór żył bez końca, żywiąc się krwią śmiertelników i zamieniając ich przy tym w nieumarłych. Potrafił przybierać postać nietoperza, wilka lub mgły. Odstraszały go kwiaty czosnku oraz krzyż. Wampira można było zabić wyłącznie za dnia, kiedy spał w swojej trumnie, przebijając mu serce osinowym kołkiem, odcinając głowę, a następnie wkładając w usta czosnek.
Szczegóły te nie budziły we mnie żadnych emocji. Pomysł wydawał się zbyt odległy i obcy, zbyt zabobonny i egzotyczny. Jeden tylko wątek przykuwał moją uwagę po każdej bibliotecznej sesji, kiedy odstawiałam książkę na półkę, notując uprzednio stronę, na której skończyłam lekturę. Myśl ta towarzyszyła mi, gdy opuszczałam bibliotekę po obszernych schodach i przechodziłam po licznych mostach nad kanałami w drodze do domu. Zrodzony w wyobraźni Stokera Dracula miał ulubiony typ ofiar: młode kobiety.
Mój ojciec, jak sam mi to oświadczył, coraz bardziej tęsknił za wiosenną wyprawą na południe. Pragnął też, bym i ja poznała urodę tamtych stron o tej porze roku. Zbliżały się ferie, a jego spotkania w Paryżu miały trwać tylko kilka dni. Nauczyłam się już nie naciskać na niego, zarówno by zabierał mnie ze sobą, jak też kontynuował opowieści. Kiedy będzie gotów, sam zacznie, ale nigdy w Amsterdamie. Podejrzewałam, że bał się sprowadzić ową mroczną istotę do naszego domu.
Do Paryża pojechaliśmy pociągiem, a stamtąd wynajętym samochodem do Cevennes. Rankami pracowałam nad dwoma z trzech esejów w języku francuskim, którym władałam coraz bieglej. Później wysłałam je pocztą do szkoły. Wciąż pozostał mi jeden z nich i choć od tamtego czasu upłynęło kilkadziesiąt lat, jego widok ciągle budzi we mnie wspomnienie niemożliwego do wyrażenia słowami klimatu Francji w maju. Zapach trawy, która wcale nie była trawą, lecz / 'herbe, cudownie świeżej, jakby cała francuska roślinność nadawała się do kuchni, tworząc rozkoszne przyprawy do sałatek lub wiejskich serów.
W mijanych gospodarstwach kupowaliśmy artykuły, jakich nie zapewniłaby nam najlepsza restauracja: pudełka z truskawkami lśniącymi na słońcu krwistą czerwienią, których wcale nie trzeba było myć, czy też sztaby koziego sera, równe ciężarem hantlom atlety, o skórce porowatej, jakby toczono je po kamiennej posadzce piwnicy. Ojciec po każdym posiłku odkorkowywał pozbawioną etykietki butelkę ciemnego, czerwonego wina – kosztowało ono zaledwie parę centymów – i popijał je z niewielkiej szklaneczki starannie owiniętej serwetką. Na deser pochłanialiśmy całe bochenki ciepłego jeszcze chleba kupionego w ostatnio mijanym miasteczku. Między pajdy wkładaliśmy kawałki ciemnej czekolady, a ojciec zawsze ponuro stwierdzał, że po powrocie do domu będzie musiał znów przejść na dietę.
Posuwaliśmy się na południowy zachód i po dwóch dniach podróży dotarliśmy do gór.
– Les Pyrenees-Orientales - oświadczył ojciec, rozwijając mapę drogową, kiedy przystanęliśmy na kolejny posiłek na świeżym powietrzu. Od dawna pragnąłem tu wrócić.
Wodziłam palcem po mapie, zauważając, że jesteśmy już bardzo blisko Hiszpanii. Myśl ta, jak też słowo Orientales, poruszyły mnie do żywego. Zbliżaliśmy się do granicy świata, jaki dotąd poznałam, i po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że pewnego dnia dotrę jeszcze o wiele, o wiele dalej. Ojciec chciał zwiedzić pewien klasztor.
– Sądzę, że do miasteczka dotrzemy pod wieczór, a jutro podejmiemy wspinaczkę – powiedział.
– Czyżby znajdował się tak wysoko?
– W połowie górskiego stoku. Góry skutecznie ochroniły klasztor przed obcymi najeźdźcami. Wybudowano go około tysięcznego roku. Niewiarygodne, ale ten niewielki sakralny zabytek wykuto w żywej skale i w miejscu, do którego z trudem docierają nawet najbardziej oddani pielgrzymi. Ale samo miasteczko bardzo ci się spodoba. Jest to miejscowość kuracyjna. Pełna uroku.
Ojciec uśmiechnął się, mówiąc te słowa, ale najwyraźniej był czymś przejęty. Widziałam to po jego nerwowych ruchach, gdy składał mapę. Czułam, że niebawem opowie mi jakąś historię, ale sama nie zamierzałam o nic prosić.
Kiedy późnym popołudniem wjechaliśmy do Les Bains, natychmiast polubiłam tę wioskę. Rozłożyła się na wierzchołku niewysokiego wzgórza o skałach piaskowego koloru. Zwieszały się nad nią olbrzymie Pireneje, rzucając cień tak, że w słońcu pławiły się jedynie najszersze ulice położone w dolnych partiach miasteczka. Zbiegały one w kierunku doliny z płynącą jej środkiem rzeką i położonych nad nią farm. Drzewa o skąpych, na wpół uschniętych liściach dawały niewiele cienia. Na zakurzonych placykach kręcili się mieszkańcy wioski, a stare kobiety sprzedawały ze stolików robione szydełkiem obrusy oraz flaszeczki z lawendowym olejkiem. W najwyższym punkcie miasteczka znajdował się kościół. Jego wieża, z krążącymi wokół stadami jaskółek, powoli pogrążała się w cieniu rzucanym przez wznoszącą się prawie do nieba ogromną górę; w cieniu, który, w miarę jak zachodziło słońce, zasnuwał również kolejne uliczki wioski.
W jednym z dziewiętnastowiecznych hoteli zjedliśmy obfitą kolację złożoną z zupy przypominającej gazpacho <strong>[5]</strong> oraz z kotletów cielęcych. Kierownik sali oparł stopę na mosiężnej rurze okalającej sąsiadujący z naszym stolikiem bar i zapytał leniwie o cel naszej podróży. Był prostym, ubranym na czarno mężczyzną o szczupłej twarzy i oliwkowej cerze. Nie mówił płynnie po francusku i niewiele zrozumiałam. Jego słowa przetłumaczył mi dopiero ojciec.
– Oczywiście… nasz klasztor – zaczął maitre d'hótel w odpowiedzi na pytanie mego ojca. – Wie pan, do Saint-Matthieu każdego lata przybywa osiem tysięcy osób. Naprawdę. Są to bardzo mili, spokojni ludzie, przeważnie chrześcijanie z całego świata. Prawdziwi pielgrzymi, którym niestraszna jest mozolna wspinaczka do sanktuarium. Codziennie o świcie cicho wynoszą się z pokoi, ścieląc nawet łóżka. Oczywiście, wiele osób pojawia się tu tylko ze względu na les bains. Wy też przyjechaliście do wód?
Ojciec wyjaśnił, że pozostaniemy w wiosce tylko dwa dni, a następnie ruszymy na północ. Dodał też, że cały następny dzień zamierzamy spędzić w klasztorze.
– Wie pan, że o Saint-Matthien krąży wiele legend, niektóre zdumie- ' wające, ale wszystkie prawdziwe – odparł z uśmiechem maitre i nagle jego twarz wydała mi się nadzwyczaj przystojna. – Czy młoda dama rozumie? Może chce je poznać?
– Je comprends, merci - odrzekłam uprzejmie.
– Bon. Opowiem panience jedną z nich. Czy chce panienka posłuchać? Ale proszę jeść kotlet… najlepszy jest gorący.
W tej samej chwili otworzyły się drzwi restauracji i w progu pojawiło się uśmiechnięte starsze małżeństwo. Najwyraźniej goście hotelu. Szybko wybrali stolik.
– Bon soir, buenas terdes - powiedział jednym tchem kierownik sali. Popatrzyłam pytająco na ojca, który wybuchnął śmiechem.
– O tak, jesteśmy tu bardzo wymieszani. – Maitre również się roześmiał. – Jesteśmy la salade różnorodnych kultur. Mój dziadek świetnie mówił po hiszpańsku, wręcz perfekcyjnie, a poza tym, będąc już w podeszłym wieku, walczył podczas wojny domowej. Uwielbiamy wszystkie nasze języki i narzecza. Żadnych bomb, żadnych terrorystów jak u les Basąues. Nie jesteśmy kryminalistami.
Rozejrzał się z oburzeniem, jakby ktoś próbował mu zaprzeczyć.
– Wyjaśnię ci wszystko później – szepnął do mnie ojciec.
– Tak więc opowiem pewną historię. Z dumą muszę przyznać, że nazywają mnie tutaj historykiem naszego miasta. Jak wiadomo, klasztor zbudowano w tysięcznym roku. A dokładnie w dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym, gdyż mnisi, którzy wybrali to miejsce, byli przygotowani na nadejście Apokalipsy… rozumiesz, panienko, milenium. Wędrowali zatem po tych górach, szukając odpowiedniego miejsca na swoją świątynię. I oto jeden z nich, podczas snu, doznał wizji: z nieba zstąpił święty Mateusz i stanął na górującym nad ich głowami wierzchołku, na którym rosła biała róża. Następnego dnia mnisi wspięli się we wskazane miejsce i poświęcili górę za pomocą modlitw. To piękne miejsce. Spodoba się. To, co wam opowiedziałem, nie jest żadną wielką legendą. Po prostu krótka historia o ufundowaniu opactwa.
Tak więc, kiedy klasztor z przylegającym doń niewielkim kościółkiem liczył już sto lat, jeden z najbardziej pobożnych mnichów, który udzielał nauk młodszym, zmarł nagle w tajemniczych okolicznościach. Nazywał się Miguel de Cuxa. Jego śmierć pogrążyła braci w ogromnej żałości. Pochowano go w klasztornej krypcie. Właśnie ze względu na tę kryptę jesteśmy tak sławni. To najstarsza romańska budowla tego typu w Europie. Tak!
Zabębnił po blacie bufetu długimi palcami o krótko obciętych paznokciach.
– Tak! Wprawdzie niektórzy honor ten przypisują klasztorowi Saint-Pierre nieopodal Perpignan, ale to tylko łgarstwa mające na celu zwabienie turystów.
Tak czy owak, wielki erudyta pochowany został w krypcie. Niebawem na klasztor spadła jakaś plaga. Kilku mnichów zmarło na dziwną chorobę. Ich ciała znaleziono na klasztornych krużgankach… krużganki są przecudne. Bardzo się wam spodobają. To najładniejszy układ w całej Europie. Martwi mnisi byli bladzi jak śmierć na chorągwi, jakby coś wyssało z nich całą krew. Podejrzewano jakąś truciznę.
W końcu jeden z młodych mnichów, ulubiony uczeń zmarłego zakonnika, zszedł do krypty i wbrew opatowi, który był bardzo przestraszony, otworzył trumnę. Odkrył, że jego nauczyciel żyje, choć nie do końca, jeśli wiecie, o czym mówię. Żywy-martwy. Nocami wstawał z grobu, by odbierać życie innym mnichom. Aby odesłać duszę nieszczęśnika w stosowne miejsce, przynieśli świętą wodę z sanktuarium znajdującego się w górach oraz zaostrzony kołek…
Wykonał ręką dramatyczny ruch, tak że pojęłam, jak bardzo był ostry ów kij. Bez reszty koncentrowałam uwagę na mężczyźnie i jego dziwacznej francuszczyźnie, przekładając ją sobie dokładnie w duchu. Mój ojciec zaprzestał tłumaczenia i z brzękiem odłożył widelec na talerz. Kiedy na niego popatrzyłam, twarz miał białą jak kreda i wytrzeszczał oczy na naszego nowego znajomego.
– Czy możemy… – Chrząknął i dwukrotnie wytarł serwetką usta. Czy możemy prosić o kawę?
– Ale nie jedliście jeszcze salade. - Kierownik sali popatrzył na nas ze strapieniem. – Czuję się urażony. Przygotowaliśmy jeszcze poires sucrees <strong>[6]</strong>, kilka gatunków wyśmienitego sera oraz gdteau <strong>[7]</strong> dla młodej damy.
– Oczywiście, oczywiście – odezwał się pośpiesznie mój ojciec. Proszę to wszystko podać.
Najniżej położone, pełne kurzu place wypełniał jazgot muzyki płynącej z głośników. Trwało jakieś miejscowe widowisko, w którym brały udział dziesięcio- i dwunastoletnie dzieci w kostiumach jakby żywcem przeniesionych z opery Carmen. Małe dziewczynki tańczyły, szeleszcząc żółtymi, taftowymi falbanami sukienek sięgających kostek i wdzięcznie kiwały głowami przystrojonymi w koronkowe mantillas. Chłopcy przytupywali, klękali i otaczali dziewczęta ciasnym kołem. Każdy z nich miał na sobie krótką, czarną kurtkę, obcisłe spodnie, a na głowie aksamitny kapelusz. W miarę jak zbliżaliśmy się do centralnego placu, muzyka stawała się głośniejsza. Towarzyszyły jej dźwięki przypominające trzaskanie z batów. Napotykaliśmy innych turystów, którzy z zainteresowaniem obserwowali przedstawienie. Przy nieczynnej fontannie na składanych krzesełkach siedzieli rodzice i dziadkowie występujących dzieci, wywołując głośny aplauz, gdy chłopcy zaczynali coraz mocniej wybijać stopami rytm.
Dłuższą chwilę przyglądaliśmy się widowisku, po czym ruszyliśmy ostro pnącą się drogą prowadzącą do górującego nam miasteczkiem kościoła. Mój ojciec nic nie powiedział o zachodzącym szybko słońcu, ale nasze kroki wyznaczał gasnący gwałtownie dzień i wcale mnie nie zdziwiło, kiedy cała ta dzika kraina zatonęła w przedwieczornym półmroku. W miarę jak zdobywaliśmy wysokość, przed naszymi oczyma otwierała się coraz szersza panorama niebiesko-czarnych, pogrążających się w nocnym mroku Pirenejów. Zarysy szczytów szybko wtopiły się w tło równie niebiesko-czarnego nieba. Widok rozciągający się z kościelnych murów zapierał wprost dech w piersiach – nie taki, jak przyprawiające o zawrót głowy widoki z włoskich miasteczek, które do dziś mi się śnią, lecz rozległych równin i pagórków zbiegających się u stóp ogromnego masywu i umykających zawrotnie w górę, gdzie wtapiały się w tło czarnych wierzchołków. Ich postrzępione granie zasłaniały cały, znajdujący się za nimi odległy świat. Tuż pod naszymi stopami zapalały się światła miasteczka. Uliczkami i alejami snuli się ludzie, docierały do nas ich głosy i śmiechy, a z otoczonych wąskimi murkami ogródków płynął upojny zapach goździków. Jaskółki wlatywały i wylatywały z kościelnej wieży, zataczając szerokie kręgi, jakby chciały wyminąć coś niewidzialnego, co wypełniało powietrze. Nagle spostrzegłam pośród nich większego ptaka, nie tak szybkiego i wdzięcznego jak jaskółki. Natychmiast uświadomiłam sobie, że jest to nietoperz. Był prawie niewidoczny w gasnącym świetle dnia.
Mój ojciec ciężko westchnął i oparł stopę o kamienny blok – kamień, do którego niegdyś przywiązywano osły? Zastanawiał się przez chwilę, po czym przyznał mi rację. Czymkolwiek by był ten kamienny słupek, stał tu od wieków; niemy świadek niezliczonych wschodów i zachodów słońca, stosunkowo niedawnego przejścia od woskowych świec do elektrycznego światła, wypełniającego jaskrawym blaskiem ulice i liczne kawiarenki. Ojciec był całkowicie rozluźniony. Sprawił to zapewne doskonały obiad i wędrówka w czystym, świeżym powietrzu na szczyt wzgórza. Odniosłam jednak wrażenie, iż rozluźnił się tak w określonym celu. Nie śmiałam go pytać o dziwną reakcję na opowieść maitre w hotelowej restauracji, lecz nagle zrozumiałam, iż istnieją historie o wiele bardziej przerażające od tej, jaką mi dotąd opowiedział. Tym razem nie musiałam prosić o kontynuowanie opowieści. Sam tego pragnął. A historia miała być jeszcze straszniejsza.
13 grudnia 1930 r.
Kolegium Świętej Trójcy, Oksford
Mój Drogi i Nieszczęsny Następco!
Czerpię pewną pociechę z faktu, że w kościelnym kalendarzu jest dziś dzień świętej Łucji, patronki światła, której święty wizerunek przywieźli do ojczystych stron z południowej Italii wikingowie. Cóż może bardziej chronić przed siłami ciemności – wewnętrznymi, zewnętrznymi i wiekuistymi – niż blask i ciepło, kiedy nadchodzą w najkrótsze i najzimniejsze dni w roku? Wciąż jestem tutaj po kolejnej nieprzespanej nocy. Możesz być trochę zaskoczony, jeśli wyznam Ci, że sypiam z warkoczem czosnku pod poduszką, a na szyi -ja, stary ateusz – noszę zawieszony na łańcuszku złoty krzyżyk. Twojej wyobraźni zostawiam takie formy obrony, ale mają one swoje intelektualne i psychologiczne równoważniki. Do tych ostatnich zwłaszcza przykładam największe znaczenie, zarówno nocą, jak i za dnia.
Podsumowując moje badania: tak, zmieniłem nieco plany mojej podróży ostatniego lata, włączając do niej Stambuł, a następnie jeszcze raz je zmieniłem pod wpływem niewielkiego pergaminu, który wpadł mi w ręce. Zbadałem dokładnie każdy dokument, na jaki natrafiłem w Oksfordzie i w Londynie, mogący odnosić się do słowa «Draculya" z mojej tajemniczej, niezapisanej księgi. Poczyniłem szereg notatek na ten temat, które Ty, niespokojny czytelnik z przyszłości, znajdziesz wraz z tymi listami. Trochę je później rozszerzyłem, jak się sam przekonasz, imam nadzieję, że nas ochronią oraz poprowadzą Cię, wskazując nowe ślady.
W przeddzień wyjazdu do Grecji naprawdę chciałem porzucić bezsensowne badania, pogoń za przypadkowo napotkanym symbolem w okazjonalnie znalezionej księdze. Doskonale wiedziałem, że zająłem się tą sprawą, w którą nawet nie wierzyłem, by rzucić wyzwanie własnemu losowi, uświadamiałem sobie, iż ścigać będę zwodnicze i pełne zła słówko «Draculya ", by odnaleźć je na kartach historii, choć była to już czysta naukowa fanfaronada.
Kiedy starannie, jak przed każdą podróżą, spakowałem czyste koszule i spłowiały na słońcu kapelusz, zostało mi jeszcze sporo czasu do końca dnia, a pociąg miałem dopiero następnego ranka. Mogłem udać się do «Golden Wolf" na duży kufel porteru i pogadać z moim przyjacielem Hedgesem albo też udać się do działu starodruków, otwartego do dziewiątej wieczorem. Znajdował się tam pewien rejestr, który chciałem przejrzeć (choć wątpiłem, by mógł rzucić nowe światło na interesujący mnie temat), gdzie pozycja «państwo osmańskie " dotyczyła, jak mi się wydawało, dokładnie czasów Vlada Draculi. Dokumenty pochodziły z drugiej połowy piętnastego wieku.
Choć przekonywałem siebie, że nie starczy mi życia, jeśli zacznę polować na każde europejskie i azjatyckie źródło dotyczące tego okresu, to jednak ominąłem kuszący pub – błąd, który doprowadził do zguby wielu nieszczęsnych badaczy - / skierowałem się do biblioteki.
Rejestr w książkowej formie odnalazłem bez kłopotu. Zawierał między innymi cztery krótkie, spłaszczone dla potrzeb książki zwoje, wykonane fachowo przez jakiegoś tureckiego skrybę. Stanowiły one część pewnego dziewiętnastowiecznego daru, który otrzymał uniwersytet. Zwoje zapisane zostały po arabsku. Angielski opis dokumentów upewnił mnie, że nie będę miał z nich większego pożytku. (Zająłem się natychmiast tekstem angielskim, gdyż mój arabski jest deprymująco słaby i obawiam się, iż tak już pozostanie. Jeden ma czas na naukę tylko kilku podstawowych języków, podczas gdy ktoś inny poświęci wszystko na ołtarzu lingwistyki). Trzy zwoje stanowiły wykaz podatków nałożonych przez sułtana Mehmeda II na mieszkańców Anatolii. Ostatni z nich rejestrował podatki pobrane od miast Sarajewo i Skopie; nieco bliżej domu, jeśli mam traktować słowo «dom"jako siedzibę Draculi na Wołosźczyźnie, odległej części tureckiego imperium. Zamykając księgę, rozważałem pomysł udania się z wizytą do «Golden Wolf". Kiedy składałem pergaminy, by włożyć je do tekturowej okładki, rzucił mi się w oczy tekst umieszczony na odwrocie ostatniego zwoju.
Był to krótki wykaz nabazgrany niedbałe z tyłu rejestru zawierającego spis podatków nałożonych na Sarajewo i Skopie w imieniu sułtana. Zaintrygowany, zacząłem studiować notatkę. Zawierała wykaz wydatków nazwy zakupionych towarów znajdowały się w lewej kolumnie, a ich ceny, w nieokreślonej walucie, w prawej. «Pięć młodych, górskich lwów dla Jego Znakomitości Sułtana, 45 " – czytałem z zainteresowaniem. «Dwa złote pasy dla Sułtana wysadzane drogocennymi kamieniami, 290. Dwieście baranich skór dla Sułtana, 89 ". I ostatnia pozycja w spisie, na widok której dostałem gęsiej skórki i zjeżyły mi się włosy na głowie: «Mapy i dokumenty wojskowe od Zakonu Smoka, 12 ".
Zapytasz pewnie, w jaki sposób, przy mojej słabej znajomości arabskiego, do czego przyznałem się wcześniej, mogłem tak szybko zgłębić ów tekst? Wyjaśniam więc, że udało mi się to dzięki umiejętności szybkiego czytania oraz w wyniku długich nocnych studiów i rozmyślań o Tobie. A to ostatnie średniowieczne memorandum napisane było po łacinie. Na końcu widniała data, która poruszyła mą pamięć: 1490.
W roku tysiąc czterysta dziewięćdziesiątym Zakon Smoka już nie istniał, zniszczony przez potęgę imperium osmańskiego. Vlad Dracula od czternastu lat spoczywał w grobie, pochowany, wedle legendy, w klasztorze znajdującym się na wyspie na jeziorze Snagov. Mapy zakonu, wszelkie dokumenty i sekrety - czegokolwiek by dotyczył ów niejasny zapis kupione zostały tanio, bardzo tanio w porównaniu z ceną wysadzanych klejnotami pasów i ładunkiem cuchnących baranich skór. Być może kupiec wystawił je na sprzedaż w ostatniej chwili jako ciekawostkę, a urzędnik kupił je, by schlebić lub rozbawić bardzo wykształconego sułtana, którego ojciec albo dziadek niejednokrotnie wyrażał pełen niechęci podziw dla barbarzyńskiego Zakonu Smoka, nękającego tereny leżące na granicy jego imperium. Czy kupiec pochodził z Bałkanów, znał łacinę i umiał posługiwać się językiem starosłowiańskim? Z całą pewnością był człowiekiem wykształconym, skoro potrafił wszystko to napisać – zapewne Żydem władającym kilkoma językami. Kimkolwiek był, czułem do niego ogromną wdzięczność za ten krótki zapisek. Jeśli wysłał karawanę z łupami wojennymi, a ta dotarła bez przeszkód do sułtana, jeśli co jest bardzo prawdopodobne – sprzedał władcy klejnoty, miedzianą czarkę, bizantyjskie naczynia ze szkła, zabytki pochodzące z barbarzyńskich świątyń, dzieła perskich poetów, księgi z kabałą, atlasy, mapy astronomiczne…
Podszedłem do biurka dyżurnego bibliotekarza.
«Czy macie wykazy historycznych archiwów w poszczególnych krajach? – zapytałem. – Na przykład w Turcji? "
«Wiem, o co panu chodzi. Mamy takie wykazy dotyczące uniwersytetów i muzeów, choć nie są one kompletne. Ale musi pan udać się do centralnych katalogów, które dzisiaj są już nieczynne. Proszę pójść tam jutro o dziewiątej rano ".
Pamiętam, że mój pociąg odjeżdżał o dziesiątej czternaście. Miałem zatem około dziesięciu minut na przejrzenie wykazu. Lecz jeśli pojawiłoby się w nim imię sułtana Mehmeda II lub jego następcy… cóż, na Rodos wcale tak bardzo mi się nie spieszyło.
Twój, pogrążony w najgłębszym smutku, Bartholomew Rossi
– Odnosiłem wrażenie, że pod wysoko sklepionym stropem biblioteki czas zatrzymał się w miejscu, choć wokół mnie toczyło się normalne życie – ciągnął mój ojciec. – Przeczytałem cały list, ale pod spodem znajdowało się ich jeszcze co najmniej cztery. Zauważyłem, że wysokie okna w czytelni pociemniały. Nadchodził wieczór. Pomyślałem jak strwożone dziecko, że będę musiał wracać samotnie do pustego domu. Zapragnąłem nagle udać się do gabinetu Rossiego i głośno zapukać w drzwi. Z całą pewnością siedziałby nad jakimś rękopisem zalewanym żółtym światłem, płynącym ze stojącej na biurku lampy. Byłem kompletnie zmieszany, jak każdy po śmierci przyjaciela, i zdumiony nierealnością sytuacji, która po prostu nie mieściła mi się w głowie. Czułem przerażenie, a zamęt w myślach potęgował jeszcze mój strach, gdyż nie poznawałem samego siebie.
Rozmyślając nad tym, popatrzyłem na starannie ułożone na stoliku papiery. Rozłożyłem je na całej powierzchni blatu tak, że nikt nie mógł zająć miejsca naprzeciwko mnie. Zastanawiałem się właśnie, czy nie powinienem zabrać ich do domu, by tam dokończyć lekturę, kiedy nieoczekiwanie pojawiła się młoda kobieta, która zajęła miejsce przy końcu stołu. Rozejrzałem się wokół siebie. Wszystkie stoły przy katalogach były zajęte przez czytelników i zawalone książkami, maszynopisami, szufladkami katalogowymi i notatnikami. Kobieta po prostu nie miała gdzie usiąść. Ogarnął mnie nagły strach, że ktoś obcy mógłby rzucić okiem na notatki Rossiego. Czy wyglądały dziwacznie? A może to ja byłem szalony?
Zacząłem zbierać papiery, układając je pieczołowicie w pierwotnym porządku. Poruszałem się powoli i z godnością, jak ktoś kto zwalnia stolik w zatłoczonej kawiarni… i w tej chwili mój wzrok padł na rozłożoną przed nieznajomą kobietą książkę. Przeglądała właśnie jej środkowe partie. Obok jej łokcia leżał notatnik i pióro. Zdumiony przeniosłem wzrok z tytułu książki na jej twarz, a następnie popatrzyłem na drugi wolumin, który odłożyła na bok. I znów spojrzałem na nią.
Miała ładną, młodą twarz, choć wokół oczu dostrzegłem sieć leciutkich zmarszczek, takich samych, jakie widywałem u siebie każdego ranka w lustrze. W jednej chwili zrozumiałem, że jest absolwentką uczelni. Byłoby to piękne oblicze, niemal zdjęte ze średniowiecznych malowideł kościelnych, gdyby nie wystające lekko kości policzkowe, nadające mu mizerny wyraz. Miała bladą cerę, która jednak, po tygodniu przebywania na słońcu, nabrałaby ciemniejszej barwy. Zarys ust był zdecydowany, brwi szeroko rozstawione, a długie rzęsy lekko się opuszczały, w miarę jak czytała książkę. Smoliście czarne, gęste włosy miała trochę rozczochrane, co zupełnie nie pasowało do panującej wtedy mody na ulizane fryzury. Tytuł czytanej przez nią książki – gapiłem się na nią i gapiłem brzmiał Karpaty. A pod łokciem zakrytym rękawem ciemnej bluzy leżał Dracula Brama Stokera.
W tej chwili młoda kobieta uniosła głowę, napotykając mój wzrok. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że patrzę na nią jak cielę na malowane wrota, co musiało być bardzo niegrzeczne. I tak chyba było, skoro puściła mi bardzo wrogie spojrzenie swoimi oczyma o zadziwiająco miodowej barwie. Nie należałem do mężczyzn, których w tamtych czasach określano mianem «bawidamka". Tak naprawdę prowadziłem raczej samotniczy tryb życia. Poczułem się paskudnie i natychmiast wytłumaczyłem swoje zachowanie. Później dowiedziałem się, że jej wrogość brała się z faktu, iż mężczyźni nieustannie wlepiali w nią wzrok.
«Przepraszam – powiedziałem szybko. – Ale spoglądałem tylko na pani książki… to znaczy na to, co pani czyta".
Popatrzyła na mnie nieprzyjaźnie i otworzyła Draculę.
«Rozumie pani, obecnie studiuję ten sam temat" – ciągnąłem. Uniosła pytająco brwi, a ja wskazałem na rozłożone przede mną papiery. – No… może niezupełnie. Właśnie czytałem o…"
Spojrzałem na piętrzące się przede mną dokumenty, które przekazał mi Rossi, i gwałtownie zamilkłem. Pod wpływem jej pogardliwego spojrzenia twarz oblał mi gorący rumieniec.
«Dracula?" – zapytała z przekąsem. – A to, co pan tu ze sobą przyniósł, to źródła prymarne?"
Miała dziwny akcent, nie umiałem go określić, oraz cichy, miękki głos, który, jak podejrzewałem, potrafiła jednak podnieść do wrzasku.
Spróbowałem więc innej taktyki.
«Czy pani czyta to dla zabawy? To znaczy dla rozrywki? A może prowadzi pani jakieś badania?"
«Dla zabawy?"
Wciąż trzymała książkę otwartą, jakby próbowała mnie nią nastraszyć.
«Cóż, to niezwykły temat, i jeśli pani też zgłębia problematykę Karpat, musi być pani głęboko nią zafascynowana. – Nie mówiłem tak potoczyście od czasu mej rozprawy doktorskiej. – Chciałbym po prostu osobiście tę książkę przejrzeć. Tak naprawdę, to obie".
«Doprawdy? – zapytała ironicznie. – A dlaczegóż to?"
«Cóż – zaryzykowałem. – Mam te listy od… z pewnego niezwykłego źródła historycznego… i często wspominany jest w nich Dracula. Są po prostu o Draculi".
Choć popatrzyła na mnie niechętnie swymi miodowej barwy oczyma, w jej źrenicach zapaliły się iskierki zainteresowania. Rozparła się wygodniej na krześle w dziwnie męski sposób. Nie wypuszczała z dłoni książki. Odniosłem wrażenie, że widziałem to już wcześniej setki razy; rozluźnienie się przed rozpoczęciem rozmowy? Gdzie ja to widziałem?
«Co to dokładnie za listy?" – zapytała z tym swoim obcym akcentem.
Pomyślałem z żalem, że zanim rozpocząłem tę niezręczną rozmowę, powinienem był się przedstawić. Z jakichś względów jednak nie mogłem tego uczynić. Nie potrafiłem nagle ująć kobiety za dłoń, powiedzieć, z jakiego jestem wydziału i tak dalej, i tak dalej. Dotarło też do mnie, iż nigdy jej wcześniej nie widziałem, a zatem z całą pewnością nie studiowała historii, chyba że przybyła tu niedawno z jakiegoś innego uniwersytetu. I czy w rozmowie z nią mam kłamać, by zataić nazwisko Rossiego? Postanowiłem po prostu go nie wymieniać.
«Jestem współpracownikiem profesora, który… mając pewne kłopoty, przed ponad dwudziestoma laty napisał te listy. Przekazał mi je w nadziei, że pomogę mu wyplątać się z obecnej… sytuacji… ma ona związek z jego badaniami, to znaczy…"
«Rozumiem" – przerwała mi grzecznie, ale chłodno.
Zaczęła bez pośpiechu, systematycznie zbierać swoje rzeczy. Włożyła je do teczki i podniosła się z krzesła. Była dokładnie taka, jak ją sobie wyobrażałem: umięśniona i o szerokich ramionach.
«Dlaczego interesuje się pani Draculą?" – zapytałem desperacko.
«To już nie pański interes – odrzekła krótko i odwróciła się do mnie plecami. – Planuję podróż, ale nie wiem jeszcze kiedy".
«W Karpaty?"
Poczułem się nagle zdenerwowany tą rozmową.
«Nie – burknęła lekceważąco. Po czym, jakby nie umiejąc nad sobą zapanować, dodała pogardliwie: – Do Stambułu".
– Wielki Boże! – wykrzyknął mój ojciec, spoglądając w rozświergotane niebo. Ostatnie stada jaskółek wracały do gniazd, w leżącym poniżej miasteczku powoli gasły światła. – Nie powinniśmy tak długo tu siedzieć przed czekającą nas jutro wyprawą. Jestem przekonany, że pielgrzymi wracają wcześnie. Jeszcze przed nastaniem ciemności.
Wyprostowałam nogi. Jedną stopę miałam zupełnie zdrętwiałą i z niechęcią myślałam o drodze powrotnej, choć u celu czekało mnie wygodne łóżko. Po nodze chodziły mi nieprzyjemne mrówki, a poza tym byłam bardzo zła. Ojciec zakończył opowieść zbyt szybko.
– Popatrz tam – odezwał się, wskazując coś w ciemnościach. – Myślę, że to Saint-Matthieu.
Spojrzałam we wskazanym kierunku, na ogromne, pogrążone w mroku góry. W połowie stoku lśniło mocne, nieruchome światło. Otaczała je kompletna ciemność. W jego okolicy nie widać było żadnych innych ludzkich sadyb. Pojedyncza iskra blasku zatopiona w otchłani mroku. Wysoko, lecz znacznie niżej niż najwyższe wierzchołki. Zdawała się zawieszona w powietrzu między nocnym niebem a miasteczkiem.
– Tak, to musi być nasz klasztor – odezwał się ponownie ojciec. – Jutro czeka nas ciężka wyprawa, nawet gdybyśmy szli bitą drogą.
Noc była bezksiężycowa i kiedy wędrowaliśmy pogrążonymi w zupełnym mroku ulicami, ogarniał mnie smutek kogoś, kto schodzi z wysokości. Gdy mijaliśmy starą dzwonnicę, obejrzałam się za siebie, by utrwalić w pamięci jasny, świetlisty punkcik. Był tam, lśniąc nad liśćmi kącicierni wychylającymi się zza murków przydomowych ogródków. Przystanęłam na chwilę i bacznie popatrzyłam na klasztor. I wtedy światełko do mnie mrugnęło.
14 grudnia 1930 r.
Kolegium Świętej Trójcy, Oksford
Mój Drogi i Nieszczęsny Następco!
Dokończę swoją relację najszybciej, jak zdołam, ponieważ musisz wyciągnąć z niej najwyższej wagi informacje, jeśli obaj mamy… och, co najmniej przeżyć… i to przeżyć w stanie dobra i łaski. Każdy historyk, ku swemu żalowi, dowiaduje się w końcu, że różne są rodzaje przetrwania. Najgorsze popędy kierujące ludzkością mogą bowiem, przetrwać przez całe pokolenia, wieki, nawet tysiąclecia. A najlepsze intencje i wysiłki poszczególnych jednostek umierają wraz z nimi, kończą się wraz z indywidualnym kresem życia.
Ale wracajmy do rzeczy: do mej podróży z Anglii do Grecji. Była to jedna z najbardziej pogodnych wypraw, jakie odbyłem w życiu. Już w porcie czekał na mnie dyrektor muzeum na Krecie. Poprosił, bym pojawił się ponownie latem i uczestniczył w otwarciu grobowca kultury minojskiej. Na dodatek w moim pensjonacie zatrzymało się dwóch amerykańskich kłasycystów, z którymi od lat chciałem się spotkać. Usilnie namawiali mnie, abym objął wakujące stanowisko wykładowcy na ich uniwersytecie – idealny etat dla naukowca o mojej przeszłości – zachwycali się też moimi osiągnięciami. Miałem nieograniczony dostęp do każdej kolekcji, nawet do zbiorów prywatnych. Popołudniami, kiedy muzea były zamknięte, a miasto pogrążało się w sjeście, siadałem na swym ulukiem. Gdy spoglądałem w lustro, widziałem bladą, wymizerowaną twarz. Ilekroć podczas golenia zacinałem się brzytwą – ciągle jej używam mrugałem gwałtownie oczyma, przypominając sobie tamte na wpół wygojone rany na szyi tureckiego urzędnika i coraz bardziej wątpiąc w realność własnych wspomnień. Czasami doznawałem uczucia doprowadzającego mnie wręcz do szaleństwa, jakiegoś celowego niespełnienia. Miałem wrażenie, że zaniechałem ważnego zamiaru, którego formy nie umiałem zrekonstruować. Byłem samotny i przepełniony tęsknotą. Słowem, tak fatalnego stanu psychicznego nigdy jeszcze nie doświadczyłem.
Oczywiście, starałem się zachowywać normalnie, z nikim o całej sprawie nie rozmawiałem i ze zwykłą starannością przygotowałem się do nadchodzącego semestru. Napisałem do amerykańskich klasycystów, których poznałem w Grecji, dając im do zrozumienia, że sprawiłoby mi radość krótkie nawet spotkanie z nimi w Stanach Zjednoczonych, gdyby ułatwili mi tam przyjazd. Byłem prawie gotów do obrony pracy doktorskiej, czułem palącą potrzebę, by zacząć wszystko od nowa i wiedziałem, że wyjazd do Ameryki dobrze by mi zrobił. Opublikowałem również dwa krótkie artykuły o archeologicznych i literackich zbieżnościach dotyczących garncarstwa na Krecie. Najwyższym wysiłkiem woli, z dnia na dzień, odzyskiwałem wrodzoną samodyscyplinę. Każdy dzień przynosił mi coraz większy spokój i ukojenie.
Przez pierwszy miesiąc po powrocie do Anglii robiłem wszystko, by zapomnieć o nieprzyjemnej przygodzie w Stambule, dziwacznej księdze, którą odstawiłem na najwyższą półkę, i o wszystkim, co ze sobą niosła. A jednak, w miarę jak wracała mi pewność siebie, znów rosła we mnie perwersyjna ciekawość. Któregoś wieczoru sięgnąłem po książkę i zebrałem wszystkie notatki, jakie zrobiłem w Anglii i Stambule. Konsekwencje tego - od tamtej chwili zdaję sobie sprawę, że są to konsekwencje były natychmiastowe, przerażające i tragiczne.
Tu muszę przerwać, odważny Czytelniku. Chwilowo nie jestem w stanie zebrać się do dalszego pisania. Ale zaklinam Cię, nie zaprzestawaj dalszej lektury. Czytaj listy, a ja jutro przystąpię do dalszej pracy nad nimi.
Twój, pogrążony w najgłębszym smutku, Bartholomew Rossi
Już jako osoba dorosła często poznawałam osobliwą schedę, jaką podróżnikowi zostawia po sobie czas: tęsknotę i chęć ponownego odwiedzenia miejsc, w których się kiedyś było, odbycia wędrówki dawnymi tropami, ponownego odkrywania czaru tamtych dawnych chwil. Czasami trafiamy ponownie w miejsce, nieszczególnie zachowane w naszej pamięci, ale przez wzgląd na wspomnienia odczuwamy wielką przyjemność powrotu w te strony. Lecz jeśli nawet odnajdujemy owe miejsca, są już one zupełnie inne. Wciąż tkwią tam wielkie, z grubsza ociosane wrota, ale wydają się nam o wiele mniejsze; dzień jest pochmurny, a nie jak wtedy – słoneczny.
Bardzo młody podróżnik niewiele wie o takich rzeczach, ale zanim poznałam je osobiście, dostrzegłam to w moim ojcu w Saint-Matthieu-des-Pyrenees-Orientales. Bardziej czułam, niż rozumiałam ową tajemnicę powtórki, wiedząc już, że był w tym miejscu przed laty. A co dziwniejsze, miejsce to powodowało u niego roztargnienie i brak skupienia, jakich nigdy nie okazywał w domu. W Emonie był raz, Ragusę odwiedzał częściej. Przez wiele lat składał wizyty w kamiennej villa Massima i Giulii, gdzie spędzali czas na rozkosznych, przyjacielskich kolacjach. Czułam jednak, że najbardziej tęsknił za Saint-Matthieu. Myślałam o tym na okrągło, lecz nie umiałam dojść prawdy. On przez większą część drogi milczał. Odezwał się na głos tylko kilka razy: kiedy rozpoznał ostatni zakręt drogi, za którym natrafiliśmy na mur opactwa, a później na drzwi prowadzące do sanktuarium, na krużganku i w końcu w krypcie. Jego pamięć do szczegółów nie była dla mnie czymś nowym. Jeszcze jako dziecko widziałam, jak zawsze trafia na właściwe drzwi w starych, sławnych kościołach lub ciągle skręca we właściwą stronę, by dotrzeć do starodawnego refektarza, którego szukał. Zawsze nieomylnie kierował się do wartowni przy wysypanym żwirem podjeździe, gdzie sprzedawano bilety. Pamiętał nawet, w którym z lokalików podawano najlepszą kawę.
W Saint-Matthieu wykazywał niezwykłe ożywienie, prawie pobieżnie badał ściany i zakamarki klasztornych krużganków. Zamiast mówić do siebie: «A… to ten prześliczny tympanon nad drzwiami; myślałem, że znajduje się po tej stronie", mój ojciec zdawał się odfajkowywać poszczególne widoki, tak jakby widział je z zamkniętymi oczyma. Docierało to do mnie stopniowo, zanim jeszcze skończyliśmy wspinaczkę stromym, porośniętym cyprysami stokiem. Doprowadził on nas do głównego wejścia. Zrozumiałam wówczas, że to, co głównie zapadło w pamięć mojego ojca w tym miejscu, to nie były detale architektoniczne, lecz zdarzenia.
Obok drewnianych wrót stał mnich w długim do kostek, brązowym habicie i w milczeniu wręczał turystom kolorowe broszury.
– Mówiłem ci już, że ten klasztor jest czynny – odezwał się ojciec. Mnisi trzymają w ryzach tłum, nie pozwalając mu zachowywać się zbyt hałaśliwie, i wpuszczają turystów tylko przez kilka godzin dziennie.
Przesłał uśmiech młodemu braciszkowi i wyciągnął dłoń po ulotkę.
– Merci beaucoup, wystarczy nam jedna – powiedział uprzejmie po francusku.
Intuicyjnie pojęłam, że nie postąpił tak, jak powinien. Byłam pewna, że coś mu się w tym miejscu kiedyś przydarzyło.
Moje drugie wrażenie było równie ulotne jak pierwsze, lecz znacznie wyrazistsze: kiedy rozłożył ulotkę i postawił stopę na kamiennym progu, obojętnie pochylił głowę nad tekstem, zamiast podnieść wzrok na płaskorzeźbę przedstawiającą jakiegoś potwora (w normalnych okolicznościach z całą pewnością przykułaby jego uwagę), zrozumiałam, że nie opuściły go dawne wzruszenia związane z sanktuarium, do którego mieliśmy właśnie wkroczyć. Owo wzruszenie – uświadomiłam sobie – wywołał jakiś żal i jednocześnie strach, a może jakaś przerażająca mieszanka tych uczuć.
Saint-Matthieu-des-Pyrenees-Orientales leżał na wysokości tysiąca trzystu metrów nad poziomem morza, które znajdowało się niedaleko tej otoczonej murem budowli, z krążącymi nad nią orłami. Pokryta czerwonym dachem, usadowiona na samej górze strzelistego wierzchołka, sprawiała wrażenie, jakby wyrastała z samej turni, co było po części prawdą, gdyż w tysięcznym roku wykuto ją w skale szczytu. Główne wejście do opactwa wykonano w stylu romańskim, skażonym wpływami muzułmańskimi. Arabowie przez wiele wieków próbowali zdobyć ten bastion. Okantowany, kamienny portal wieńczyły geometryczne, islamskie wzory oraz dwie płaskorzeźby wyszczerzonych, chrześcijańskich potworów: ni to lwów, ni niedźwiedzi, nietoperzy lub gryfów – stworzeń o niemożliwej do ustalenia proweniencji.
Wewnątrz znajdował się maleńki kościółek opactwa Saint-Matthieu z przepięknym krużgankiem okolonym szpalerem różanych krzewów, rosnących tam bujnie mimo ogromnej wysokości i spiralnych kolumn z czerwonego marmuru, tak delikatnych jak loki Samsona. Na kamienne płyty dziedzińca padały plamy słonecznego światła, a nad głową rozpościerała się kopuła błękitnego nieba.
Kiedy znaleźliśmy się na dziedzińcu świątyni, moją uwagę bez reszty przykuł dźwięk kapiącej wody, nieoczekiwany w tak wysoko położonym, suchym miejscu, a jednocześnie naturalny jak szum górskiego potoku. Dochodził z klasztornej fontanny, przy której ongiś medytowali mnisi. Sześciokątną czaszę z czerwonego marmuru, o płaskiej, zewnętrznej powierzchni, zdobiła płaskorzeźba klasztoru – odbicie samej świątyni, gdzie się właśnie znajdowaliśmy. Wielki pojemnik wspierał się na sześciu kolumnach z tego samego czerwonego kamienia (z siódmej, środkowej, tryskała woda). Przez sześć otworów wypływała z czaszy fontanny woda, spadająca z czarownym dźwiękiem do znajdującego się poniżej basenu.
Podeszłam na sam skraj krużganka, usiadłam na okalającym go niskim murku i popatrzyłam w dół. Ujrzałam spadające setkami metrów urwisko, a w dole górskie wodospady – białe na tle porastających strome stoki lasów. Otaczały nas niebotyczne, najwyższe wierzchołki Pyrenees-Orientales. Z tej odległości nie docierał do mnie huk wodospadów, które przypominały wodną mgłę. Słyszałam jedynie nieustanny szum fontanny.
– Klasztorne życie – odezwał się cicho ojciec, siadając obok mnie na murku. Na twarzy malował mu się osobliwy wyraz. Objął mnie ramieniem, co czynił niezwykle rzadko. – Pozornie takie spokojne, ale bardzo twarde. A czasami też nikczemne.
Spoglądaliśmy w rozciągającą się pod naszymi nogami otchłań, tak wielką, że nawet promienie słońca nie docierały jeszcze do jej dna. Od czasu do czasu "w dole pojawiały się jakieś ciemne kształty. Domyśliłam się, co to jest, zanim jeszcze wyjaśnił mi ojciec. Drapieżne ptaki, polujące na ofiary na zboczach gór, dryfowały w powietrzu niczym płatki miedzi.
– Wyżej niż orły – odezwał się z zadumą mój ojciec. – Wiesz, że orzeł to stary, chrześcijański symbol świętego Jana. Mateusz… Saint-Matthieu… był aniołem, symbolem Łukasza jest wół, a świętego Marka uskrzydlony lew. Jego wizerunki spotkasz wszędzie nad Adriatykiem, ponieważ Marek jest patronem Wenecji. Lew trzyma w łapach księgę. Jeśli księga jest otwarta, znaczy to, że pomnik lub płaskorzeźba wykonane zostały w czasie, gdy Wenecja znajdowała się w stanie pokoju. Zamknięta wskazuje, że miasto prowadziło wojnę. Oglądaliśmy to w Ragusie na jednej z bram… pamiętasz? Księga była zamknięta. A tutaj widzimy orła strzegącego tego miejsca. No cóż, naprawdę potrzebuje straży. – Zrozumiałam, że bardzo żałuje decyzji o naszej wizycie w klasztorze. – Możemy zacząć zwiedzanie?
Kiedy zaczęliśmy schodzić do krypty, ponownie zaobserwowałam u ojca trudny do opisania lęk. Zakończyliśmy uważne zwiedzanie krużganków, kaplic, nawy głównej, zniszczonych wiatrem zabudowań kuchennych. Kryptę zostawiliśmy sobie na sam koniec – deser dla kochających okropności, jak mawiał ojciec, odwiedzając niektóre kościoły. Na niezwykle stromym zejściu czuł się trochę niepewnie, trzymając mnie za sobą. Posuwaliśmy się w dół po schodach wykutych w żywej skale. Z zalegającego pod ziemią mroku dotarła do nas fala niezwykłego zimna. Inni turyści wracali już na górę i po chwili zostaliśmy w podziemiach sami.
– Tutaj znajdowała się główna nawa pierwotnego kościoła – wyjaśnił całkiem niepotrzebnie zwykłym głosem ojciec. – Kiedy już mnisi obwarowali opactwo i mogli bezpiecznie kontynuować budowę klasztoru, wyszli spod ziemi i na miejscu starego kościoła postawili nowy.
Mrok rozświetlały liczne świece umieszczone w kamiennych kinkietach zawieszonych na grubych filarach. Na ścianie transeptu wykuto krzyż. Unosił się niczym cień w powietrzu nad kamiennym ołtarzem lub sarkofagiem (trudno powiedzieć, co to było), który znajdował się na końcu nawy. Po obu stronach krypty dostrzec było można jeszcze kilka innych sarkofagów, małych, prymitywnych i nieoznakowanych. Ojciec wciągnął głęboko powietrze i rozejrzał się po tej olbrzymiej, zimnej, pogrążonej w kompletnej ciszy dziurze w skale.
– Miejsce wiecznego spoczynku pierwszego i kilku następnych opatów – wyjaśnił krótko. – Tu kończy się nasza wycieczka. No cóż, wracajmy na obiad.
Chwilę zwlekałam z opuszczeniem krypty. Poczułam wielką ochotę, by zapytać ojca, co naprawdę wie o Saint-Matthieu, co pamięta, a jednocześnie wpadłam prawie w panikę i poskromiłam język. Zwłaszcza że jego szerokie plecy okryte lnianą marynarką powiedziały mi wyraźnie, jakby wyrzekł to na głos: «Spokojnie, wszystko w swoim czasie". Obrzuciłam jeszcze szybkim spojrzeniem sarkofag na końcu starodawnej bazyliki. W nieruchomym blasku świec był surowy i zimny. Cokolwiek zawierał, stanowił część przeszłości, która nie została pogrzebana do końca.
Ale ja już wiedziałam to i owo bez konieczności zgadywania. Historia, jaką usłyszę podczas obiadu na klasztornym tarasie, dyskretnie umieszczonym poniżej cel zakonników, może dotyczyć jakiegoś bardzo odległego od Saint-Matthieu miejsca, ale podobnie jak wizyta tutaj, z całą pewnością stanowić będzie kolejny krok na drodze do poznania lęku, jaki drążył mego ojca. Dlaczego słowem nie zająknął się o zniknięciu Rossiego i dopiero Massimo popełnił gafę, poruszając ten temat? Dlaczego tak gwałtownie, z brzękiem, odłożył widelec, dlaczego tak bardzo pobladł i wytrzeszczył na maitre d 'hotel oczy, kiedy ten opowiedział nam legendę o żywym trupie? Cokolwiek prześladowało pamięć mego ojca, w pełni ujawniło się w tym miejscu, które powinno być raczej święte niż okropne. A jednak przerażało go aż tak, że ze zgrozy prostował ramiona. Powinnam, jak Rossi, ruszyć własnym tropem. Na swój sposób, pod wpływem tej historii, nabrałam rozumu.
Podczas następnej wizyty w amsterdamskiej bibliotece odkryłam, że w czasie mojej nieobecności pan Binnerts wyszukał dla mnie nowe materiały. Kiedy prosto po szkole, wciąż z plecakiem, weszłam do czytelni, powitał mnie szerokim uśmiechem.
– A, to ty – odezwał się swoją sympatyczną angielszczyzną. – Mój młody historyk. Mam dla ciebie coś specjalnego. – Ruszyłam za nim skwapliwie w stronę jego biurka. Podał mi jakąś książkę. – Nie jest bardzo stara, ale zawiera kilka interesujących przekazów pochodzących z zamierzchłych czasów. To nie najmilsza lektura, moja droga, ale być może okaże się bardzo przydatna do twojej pracy.
Pan Binnerts posadził mnie przy stoliku. Popatrzyłam z wdzięcznością na jego oddalającą się postać. Budził we mnie zaufanie wymieszane z czymś okropnym.
Książka nosiła tytuł Opowieści z Gór Karpackich. Był to wyświechtany, dziewiętnastowieczny tom wydany prywatnie przez angielskiego kolekcjonera, Roberta Digby. W przedmowie Digby przedstawił w ogólnym zarysie swoje wędrówki po dzikich górach i jeszcze dzikszych językach, z których czerpał materiały do książki, choć opierał się również na źródłach niemieckich i rosyjskich. Styl miał szalony, a jednocześnie przepojony takim romantyzmem, że poznane przeze mnie później prace innych, podobnych mu kolekcjonerów i tłumaczy, nawet nie umywały się do jego dzieła. W książce znalazłem dwie opowieści o «księciu Draculi", które przeczytałam jednym tchem. Pierwsza z nich mówiła o zwyczaju hospodara ucztowania w otoczeniu ludzi konających na palach. Dowiedziałam się, iż pewnego razu jeden z jego bojarów ośmielił się zwrócić uwagę na nieprzyjemny zapach rozkładających się ciał. Sam za to zginął na palu, wbito go jednak nieco dalej, żeby mu trupy sąsiadów nie śmierdziały. Digby przedstawia też inną wersję tego wydarzenia, wedle której Dracula rozkazał wyciosać pal trzykrotnie wyższy od tych, na które powbijał innych ludzi.
Druga opowieść była równie okrutna. Opisywała los dwóch ambasadorów, których sułtan Mehmed II wysłał do Draculi. Stając przed księciem, nie zdjęli z głów turbanów. Dracula zapytał, dlaczego nie okazali mu szacunku. Posłowie odparli, że ich obyczaj zabrania im zdejmowania nakryć głowy. «A więc utrwalę jeszcze wasze obyczaje" – odrzekł książę i kazał przybić im gwoździami turbany do głów.
Przepisałam do swego notatnika te dwie krótkie opowieści. Kiedy pojawił się znów pan Binnerts, by zobaczyć, jak idzie mi praca, zapytałam, czy mógłby poszukać dla mnie jakichś źródeł, które wyszły spod pióra współczesnych Draculi pisarzy, jeśli takie naturalnie istnieją.
– Oczywiście – odparł z powagą bibliotekarz.
Ale za materiałami, o które prosiłam, mógł rozglądać się tylko w chwilach wolnych od swoich zawodowych obowiązków. Poza tym, dodał, kiwając z uśmiechem głową, powinnam zająć się przyjemniejszymi tematami, na przykład średniowieczną architekturą. Odparłam, również z uśmiechem, że to przemyślę.
Nie ma nic piękniejszego na świecie jak Wenecja w wietrzny, upalny i bezchmurny dzień. Unoszące się na falach laguny łodzie kołyszą się i obijają o siebie, jakby próbowały zerwać się z uwięzi i bez załogi popłynąć ku nowym przygodom. Ozdobne fasady domów lśnią w promieniach słońca, od strony wody dobiega ożywczy chłód. Całe miasto wydyma się niczym żagiel, nieprzycumowane łodzie tańczą na falach, gotowe w każdej chwili odpłynąć. Przepływające motorówki i ślizgacze sprawiają, że fale przy Piazza di San Marco stają się gwałtowne, tworząc wesołą choć prostą muzykę. W Amsterdamie, Wenecji północy, taka piękna pogoda sprawiłaby, że odnowione pieczołowicie miasto lśniłoby całą swą krasą. Tutaj widać było ślady niszczącego zęba czasu – na przykład zarośnięta glonami fontanna na jednym z bocznych placów, zamiast wyrzucać w powietrze strugi mieniącej się wszystkimi kolorami tęczy wody, śliniła się tylko wątłymi stróżkami brudnej cieczy o barwie rdzy. Stające dęba rumaki na placu Świętego Marka w jasnych promieniach słońca ukazywały swój opłakany stan, a kolumny pałacu Dożów były po prostu brudne.
Gdy powiedziałam ojcu o swoich odczuciach, roześmiał się na głos.
– Czujesz atmosferę – przyznał. – Ale Wenecja pławi się w chwale sławy i nie zwraca większej uwagi na to, że tu czy tam coś popada w ruinę. W każdym razie dopóty, dopóki napływają do niej pogrążone w nabożnym zachwycie rzesze turystów z całego świata. – Zatoczył ręką szeroki łuk, wskazując kawiarnię na powietrzu, w której siedzieliśmy, nasz ulubiony lokalik na skwerku Floriana i tłumy spoconych turystów w kapeluszach i koszulach o pastelowych barwach powiewających w podmuchach nadciągającego od wody wiatru. – Poczekaj do wieczora. Wtedy nie będziesz aż tak rozczarowana. Wenecja wymaga bardziej przytłumionego światła. Zadziwi cię przemiana.
Popijałam oranżadę i czułam się tak rozleniwiona, że nie zamierzałam nigdzie się ruszać. W zupełności wystarczało mi oczekiwanie na miłą niespodziankę, jaką obiecywał mi ojciec. Był to jeden z ostatnich, gorących dni lata, którego czar niebawem zniszczyć miał podmuch jesieni. Zacznie się szkoła i, jeśli dopisze mi odrobina szczęścia, rozmowy z ojcem o jego najbliższych planach co do negocjacji, zażartych targów i przykrych kompromisów. Jesienią ponownie zamierzał udać się do Europy Wschodniej, a ja postanowiłam zrobić wszystko, by mnie zabrał.
Ojciec dokończył piwo i zaczął kartkować przewodnik.
– Tak. – Uderzył palcem w książkę. – Tu jest plac Świętego Marka. Jak wiesz, Wenecja była odwiecznym rywalem Bizancjum oraz wielką potęgą morską. Tak naprawdę skradła z Bizancjum wiele nadzwyczajnych rzeczy, na przykład tamte konie. – Popatrzyłam w stronę otwierającego się przed naszymi oczyma placu Świętego Marka, gdzie wykonane z miedzi konie sprawiały wrażenie, iż wloką za sobą ogromne, ciężkie, ołowiane kopuły. Zresztą cała bazylika kąpała się w jaskrawym świetle słońca – barwna i rozpalona, kapiąca bogactwem. – Tak czy owak, Bazylika Świętego Marka stanowiła replikę kościoła Świętych Apostołów w Konstantynopolu.
– Konstantynopol, dzisiejszy Stambuł? – zapytałam, chytrze wrzucając do szklanki kilka kostek lodu. – Czy ta świątynia przypomina Hagia Sophię?
– Hagia Sophia została w czasach Imperium Osmańskiego znacznie rozbudowana. Dodano ogromne minarety strzegące jej od zewnątrz, natomiast w środku wielkie tarcze z wymalowanymi na nich świętymi wersetami z Koranu. Tam najwyraźniej widać zderzenie dwóch wielkich kultur – Wschodu i Zachodu. Ale olbrzymie kopuły przetrwały do naszych czasów. Kopuły typowo chrześcijańskie i bizantyjskie, takie same jak w Bazylice Świętego Marka. Tak, masz rację, tutejsza świątynia przypomina nieco kościół Mądrości Bożej, choć zbudowana została według wzoru innego kościoła.
– I tamtejsze kopuły też wykonano z ołowiu, tak jak te? – Wskazałam palcem plac.
– Właśnie, ale stambulskie są znacznie większe. Ogrom tamtej świątyni jest przytłaczający. Zapiera wprost dech.
– No tak – stwierdziłam. – Czy możesz mi zamówić jeszcze jeden napój?
Ojciec popatrzył na mnie przenikliwie, ale było już za późno. Dowiedziałam się, że osobiście odwiedził Stambuł.
16 grudnia 1930 r. Kolegium Świętej Trójcy, Oksford
Mój Drogi i Nieszczęsny Następco!
W tym punkcie moja historia dogania mnie albo może to ja doganiam ją. Muszę opowiedzieć o zdarzeniach, które doprowadzą nas do chwili obecnej. Żywię tylko serdeczną nadzieję, że na tym się skończy, gdyż nie zniósłbym myśli, że zgroza ta, ciągnąc się, będzie jeszcze nas prześladować w przyszłości.
Jak już powiedziałem, sięgnąłem w końcu po tę dziwaczną książkę, jak człowiek uzależniony od narkotyków. Obiecywałem sobie wcześniej, iż zajmę się nią ponownie dopiero wtedy, gdy wrócę do normalności, kiedy przekonam się, że moja przygoda w Stambule, choć dziwaczna, jest prosta do wytłumaczenia, a mój zmęczony podróżami umysł wróci do równowagi. Tak zatem dosłownie w jednej chwili sięgnąłem po tę księgę, a teraz muszę Ci opisać w najbardziej dosłowny sposób ową chwilę.
Działo się to zaledwie przed dwoma miesiącami. Był deszczowy, październikowy wieczór. Zaczął się semestr, a ja siedziałem, korzystając z przyjemnej bezczynności, już po kolacji, i oczekiwałem swego przyjaciela Hedgesa, wykładowcę uniwersyteckiego starszego ode mnie zaledwie o dziesięć lat. Darzyłem go ogromną sympatią. Był człowiekiem niezdarnym, ale o niebywałym uroku osobistym. Jego nieśmiałość i serdeczny, wstydliwy uśmiech skrywały tak wielki umysł, że nieraz dziękowałem Opatrzności, iż bez reszty zajął się dziewiętnastowieczną literaturą, nie rozdrabniając się na sprawy naukowe i życie towarzyskie. Gdyby nie jego wrodzona nieśmiałość, czułby się jak ryba w wodzie w towarzystwie takich ludzi jak Addison, Swift czy Pope, brylujących w najmodniejszych londyńskich kawiarniach. Miał niewielu przyjaciół, do kobiet odnosił się nieufnie, a wyobraźnią nie wybiegał poza okolice Oksfordu. Uwielbiał przechadzać się po polach i łąkach, przystawać przy mijanych płotach i obserwować pasące się krowy. O łagodnej naturze tego człowieka najdosadniej mówił kształt jego dużej głowy, mięsiste dłonie i wielkie, brązowe oczy. Sprawiał wrażenie ospałego i sennego jak borsuk, aż do chwili, gdy rzucał nieoczekiwanie w powietrze jakąś celną, uszczypliwą uwagę. Uwielbiałem słuchać, jak opowiada o swojej pracy. Mówił o niej skromnie, ale z pełną fascynacją, i zawsze ponaglał mnie do moich własnych badań. Nazywał się… cóż, jego prawdziwe imię i nazwisko bez trudu znajdziesz w każdej szanującej się bibliotece, gdyż to on przywrócił czytelnikom wielu zapomnianych geniuszy angielskiej literatury. Ale ja nazwałem go Hedges, «nom-de-guerre", który sam ukułem, by uszanować w swej opowieści prywatność i przyzwoitość, cechujące go przez całe życie.
Tego wieczoru Hedges miał do mnie wpaść ze szkicami dwóch artykułów, jakie napisałem na Krecie. Na moją prośbą przejrzał je i dokonał w nich niezbędnych poprawek. Nie dotyczyły one mojej oceny handlu w basenie Morza Śródziemnego w czasach starożytnych. Hedges pisał jak anioł. Formułował słowa i zdania z aniełską wprost precyzją, która pozwalała mu prawie tańczyć na łebku szpilki. Często sugerował, bym więcej pracował nad stylem. Oczekiwałem półgodzinnej, przyjacielskiej reprymendy, następnie szklaneczki sherry i magicznej chwili, kiedy mój przyjaciel rozprostuje wreszcie nogi przed płonącym kominkiem i zapyta, co u mnie słychać. Nie mogłem mu, oczywiście, wyznać prawdy o moich rozdygotanych choć powoli dochodzących do siebie nerwach. Sądziłem raczej, że porozmawiamy sobie serdecznie o wszystkim i o wszystkich.
Czekając, poprawiłem pogrzebaczem palenisko i wrzuciłem kolejne polano. Wyjąłem dwie szklaneczki i obrzuciłem bacznym wzrokiem biurko. Gabinet służył mi również za salon i bardzo dbałem o jego wygląd, jak też o solidne, dziewiętnastowieczne meble, którymi był zastawiony. Popołudnie miałem bardzo pracowite. O osiemnastej zjadłem przyniesioną mi kolację, a następnie porządkowałem papiery. Zmierzch zapadł bardzo szybko, przynosząc ze sobą zacinający w szyby deszcz. Wieczór wydał mi się raczej miły, i tylko po plecach przebiegł mi osobliwy dreszcz, kiedy na ślepo sięgnąłem po jakąś książkę, by lekturą wypełnić czas oczekiwania. Był to wolumin, którego tak unikałem. Wcześniej rzuciłem go niedbale na inne materiały spoczywające na biurku. Teraz, czując pod palcami jego miłą, zamszową okładkę, otworzyłem książkę.
W jednej chwili pojąłem, że coś jest nie tak. Zapach bijący od stronic księgi nie miał nic wspólnego z delikatnym zapachem starego papieru i popękanego, wysuszonego na pieprz welinu. Nos poraził mi odór zgnilizny, okropny, doprowadzający do mdłości odór zepsutego mięsa i rozkładających się zwłok. Z niedowierzaniem pochyliłem się nad księgą, po czym ją gwałtownie zamknąłem. Po chwili znów ją otworzyłem i znów uderzył mnie smród, od którego zaczął przewracać mi się żołądek. Książka zdawała się ożywać w moich rękach, wydzielając przy tym zapach śmierci.
Ów okropny smród towarzyszył mi podczas mojej przerażającej podróży z kontynentu i tylko najwyższym wysiłkiem woli nad sobą panowałem. Niewątpliwie stare księgi gniły, zwłaszcza w porze wilgotnego lata. Dlatego śmierdziały. A ja z jednym z takich woluminów podróżowałem pośród deszczu i burzy morskiej. Może powinienem odnieść księgą do działu starodruków i poprosić, by ją oczyszczono lub zdezynfekowano?
Gdybym tak usilnie nie unikał myśli o istnieniu tej książki, zapewne zapomniałbym o całej sprawie. Lecz teraz, po raz pierwszy od wielu tygodni, wróciłem do zadziwiającego, centralnego wizerunku smoka z rozpostartymi skrzydłami nad łopoczącym proporcem. Nieoczekiwanie, z porażającą wręcz dokładnością, po raz pierwszy to zrozumiałem. Natura nie obdarzyła mnie darem wizualnego rozumienia świata, lecz podwyższony stan świadomości pozwolił mi ujrzeć zarys całego smoka, jego rozpostartych skrzydeł i spłatanego ogona. W napadzie ciekawości zacząłem gorączkowo przeglądać notatki, które przywiozłem ze Stambułu, leżące bezczynnie w szufladzie mego biurka. Trafiłem na kartkę, której szukałem. Znajdował się na niej zrobiony przeze mnie szkic pierwszej mapy.
Pamiętasz, że odkryłem tam trzy mapy. Każda z nich pokazywała w coraz większym powiększeniu ten sam, nieokreślony region. Region ów, nawet naszkicowany moją niezdarną ręką, swoim zarysem niewątpliwie przypominał uskrzydloną bestię. Długa rzeka, wijąc się w kierunku południowego wschodu, tworzyła jakby splątany ogon smoka. Kiedy studiowałem ten drzeworyt, serce biło mi niespokojnie. Uzbrojony w kolce ogon potwora zakończony byl strzałą wskazującą - tu aż głośno sapnąłem, zapominając o kilkunastu tygodniach, podczas których starałem się pozbyć swej obsesji – wskazującą miejsce Bezbożnego Grobowca.
Podobieństwo obu wyobrażeń nie mogło być przypadkowe. Jak mogłem nie zauważyć tam, w stambulskim archiwum, że tereny przedstawiane przez mapy miały kształt smoka o rozpostartych skrzydłach. Jakby potwór rzucał na nie z góry swój cień. Drzeworyt, nad którym tyle się nagłowiłem przed moją wyprawą, musiał mieć konkretne znaczenie – stanowił przesłanie. Miał na celu zastraszać i onieśmielać, a jednocześnie utrwalać w pamięci jego władzę i potęgę. Ale ta uporczywość mogła być jednocześnie śladem. Ogon potwora z całą pewnością wskazywał grobowiec, tak jak wskazuje się palcem na siebie i mówi: to ja. Tu jestem. Ale co lub kto był tam, w tym centralnym punkcie, w tym Bezbożnym Grobowcu? Odpowiedź smok trzymał w swych okrutnie ostrych szponach: «Draculya ".
Poczułem w gardle cierpki, drażniący smak jakby własnej krwi. Zdawałem sobie sprawę z tego, że powinienem się trzymać jak najdalej od takich wniosków – mówił mi to instynkt naukowca – lecz moje przekonanie było silniejsze niż zdrowy rozsądek. Na żadnej z map nie było jeziora Snagov, gdzie jakoby miał być pochowany Vlad Jepes. Z całą pewnością więc świadczyło to, iż Tepes – Dracuła – ma swój grób gdzie indziej, w miejscu, o którym nie wspominają nawet legendy. Ale gdzie? Nie zdając sobie z tego sprawy, wypowiedziałem to pytanie na głos. I dlaczego miejsce tego grobu otacza aż taka tajemnica?
Gdy tak siedziałem, próbując złożyć wszystkie ełementy łamigłówki, zza drzwi, z uniwersyteckiego korytarza, dobiegi mnie odgłos znajomych kroków – lekko szurających, lecz miłych dla ucha. Pomyślałem z przerażeniem, że muszę ukryć materiały, nad którymi pracuję, nalać sobie szklaneczkę sherry i przygotować się na towarzyską pogawędkę. Zbierałem właśnie gorączkowo papiery z biurka, kiedy odgłos kroków za drzwiami ucichł. Było to jak fałsz w muzyce, gdy jedna nuta ciągnie się zbyt długo, co natychmiast przykuwa uwagę słuchacza. Znajomy i tak bliski memu sercu dźwięk kroków ucichł tuż przed mymi drzwiami. Ale Hedges nie pukał tak, jak miał w zwyczaju. Serce zaczęło gwałtownie mi bić. Poprzez szelest przewracanych na biurku papierów i bulgot deszczowej wody w rynnie umieszczonej nad moim oknem, teraz już ciemnym, usłyszałem w uszach oszalały łoskot krwi. W jednej chwili rzuciłem książkę, pośpiesznie podbiegłem do drzwi, przekręciłem klucz i otworzyłem je na oścież.
Hedges leżał na wypolerowanej posadzce. Głowę miał odrzuconą do tyłu, a ciało wygięte w jedną stronę, jakby jakaś straszna siła cisnęła go na ziemię. Ogarnęła mnie fala mdłości. Uświadomiłem sobie, że nie słyszałem ani jego krzyku, ani odgłosu padającego na podłogę ciała. Oczy miał otwarte, spoglądał gdzieś w przestrzeń za moimi plecami. Przez niekończącą się chwilę sądziłem, iż nie żyje. Ale wtedy poruszył lekko głową i cicho jęknął. Natychmiast przyklęknąłem obok niego.
«Hedges!"
Ponownie jęknął i gwałtownie zamrugał oczyma.
«Czy słyszysz mnie? " – zapytałem zdławionym głosem, bliski łez z ulgi, że jednak żyje.
W tej samej chwili konwulsyjnie przekręcił głowę, a ja ujrzałem krwawe rany na boku jego szyi. Nie były duże, ale bardzo głębokie, jakby pies zanurzył mu w ciele kły, a następnie je wyszarpnął. Z ran obficie broczyła krew na kołnierzyk koszuli i tworzyła na podłodze rozległą, szkarłatną kałużę ".
«Pomocy!" – wrzasnąłem.
Wątpię, by ktokolwiek w kilkusetletniej historii uczelni tak brutalnie zmącił ciszę panującą w wyłożonym dębową boazerią uniwersyteckim holu. Wątpiłem też, aby ktokolwiek usłyszał mój krzyk. Był już późny wieczór i większość wykładowców udała się do uczelnianej stołówki na kolację. Jednak w odległym końcu korytarza otworzyły się drzwi i wybiegł z nich lokaj profesora Jeremy 'ego Forestera, przemiły gość nazywający się Ronald Egg. Od razu pojął, co się dzieje. Mimo iż z przerażenia oczy prawie wychodziły mu z orbit, dzielnie ukląkł obok Hedgesa i chusteczką do nosa owinął mu rany.
«Tutaj, proszę pana -powiedział. – Musimy go posadzić tak, by rany były wysoko. Jeśli oczywiście nie odniósł innych obrażeń ".
Delikatnie obmacał sztywne ciało rannego, a kiedy mój przyjaciel ani razu nie zaprotestował z bólu, wspólnymi siłami posadziliśmy go na podłodze, opierając plecami o ścianę. Podpierałem go ramieniem, żeby ponownie nie osunął się na bok na posadzkę. Oczy miał zamknięte.
«Biegnępo lekarza" – oświadczył Ronald, ruszając spiesznie długim korytarzem.
Zbadałem Hedgesowi puls. Choć głowa opadła mu bezwładnie na moje ramię, praca serca zdawała się równa. Próbowałem przywrócić go do przytomności.
«Hedges, co się wydarzyło? Czy ktoś cię uderzył? Hedges, słyszysz mnie? "
Otworzył oczy i popatrzył na mnie. Przechylił bezwładnie na bok głowę, ale odpowiedział całkiem zrozumiale:
«Kazał mi tobie powiedzieć… "
«Co? Kto?"
«Kazał mi tobie powiedzieć, że nie ścierpi wkraczania na jego teren ".
Hedges wsparł głowę o ścianę – swą dużą głowę, w której mieścił się jeden z najtęższych umysłów w Anglii. Obejmując przyjaciela ramieniem, poczułem przebiegające po ciele mrówki.
«Hedges, kto? Kto ci to powiedział? Czy to on cię skrzywdził? Widziałeś go? "
W kąciku ust pojawił mu się bąbelek śliny. Zaczął wodzić chaotycznie rękami po ciele.
«Wkraczania na jego teren " -powtórzył bulgoczącym głosem.
«Leż spokojnie – rzekłem zdecydowanie. – Nic nie mów. Za chwilę będzie tu lekarz. Spróbuj się rozluźnić i głęboko oddychaj ".
«Czyżby? – wymamrotał Hedges. – Papież i aliteracja. Słodka nimfa. Jako dowód".
Gapiłem się na niego, czując ucisk w żołądku.
«Hedges?"
«Gwałt na kłódce -powiedział uprzejmie Hedges. – Niewątpliwie ".
Lekarz, który przyjął go do szpitala, oświadczył mi, że pacjent, oprócz ran, doznał wylewu.
«Jest w szoku. Rany na szyi… – dodał, kiedy opuściliśmy jego salę. Zadane zostały czymś ostrym, najprawdopodobniej zwierzęcymi kłami. Czy ma pan psa? "
«Skądże! W pokojach kolegium nie wolno trzymać zwierząt".
Lekarz potrząsnął głową.
«Dziwne. Sądziłem, że w drodze do pańskiego pokoju zaatakowało go jakieś zwierzę. W wyniku szoku dostał wylewu, co zdarza się często. Obecnie zupełnie nie wie, co się z nim dzieje, choć mówi logicznie. Z powodu tych obrażeń zostanie wszczęte śledztwo. Osobiście jestem przekonany, że ostatecznie znajdziemy jakiegoś podwórzowego psa. Niech pan spróbuje zastanowić się, którędy ranny mógł iść do pana kwatery ".
Policyjne śledztwo nie wniosło nic nowego. Mnie o nic nie oskarżano, gdyż policja nie znalazła żadnych dowodów i motywów, dla których mógłbym okaleczyć Hedgesa. Sam Hedges nie był w stanie składać zeznań i ostateczne orzeczenie brzmiało: «samookaleczenie", co rzucało duży cień na jego reputację. Pewnego dnia, kiedy odwiedziłem go w domu wypoczynkowym, zapytałem go cicho, co myśli o słowach: «Nie ścierpł wkraczania na jego teren ".
Popatrzył na mnie obojętnie i dotknął grubymi palcami czerwonej blizny na szyi.
«Jeśli jesteś Boswell <strong>[8]</strong> – odparł figlarnie, zgoła komicznie. -Jeśli nie, to precz ".
Kilka dni później zmarł. Zabił go w nocy kolejny wylew. Ogłoszono, że nie miał żadnych zewnętrznych ran. Kiedy przełożony kolegium oznajmił mi o jego śmierci, przysiągłem sobie, że zrobię wszystko, by pomścić przyjaciela. Musiałem tylko wiedzieć jak.
Nie mam serca, by ze szczegółami opisywać ceremonię pogrzebową w kaplicy Świętej Trójcy, stłumionego szlochu jego starych przyjaciół, kiedy chłopięcy chór rozpoczął uroczyste psalmy, by ukoić żałość żyjących i gniew, jaki czułem ku bezsilnej hostii podawanej z kielicha.
Hedgesa pochowano w Dorset, skąd pochodził. Odwiedziłem jego grób pewnego, pogodnego, listopadowego dnia. Na płycie grobowej widniał napis: «Spoczywaj w pokoju", co byłoby moim największym marzeniem, gdyby tylko zależało to ode mnie. Odczułem trudną do wyjaśnienia ulgę, że jest to jeden z najpiękniejszych cmentarzy w okolicy, a proboszcz nad trumną Hedgesa wygłosił naprawdę ciekawe kazanie. Później, w pubie przy głównej ulicy, nie usłyszałem żadnej legendy o angielskim «vrykolakas ", choć dyskretnie, na różne sposoby, próbowałem poruszać ten temat. Ostatecznie Hedges zaatakowany został tylko raz, a nie kilkakrotnie. Stoker pisał, że człowiek musi być kilkakrotnie ugryziony, by stać się nieumarłym. Sądzę, że Hedges został poświęcony po to, by ostrzec mnie. I Ciebie, nieszczęsny Czytelniku?
Twój, pogrążony w najgłębszym smutku, Bartholomew Rossi
Ojciec zamieszał lód w szklance, jakby chciał uspokoić drżące dłonie i czymś je zająć. Na Wenecję opadał cichy, spokojny wieczór, na kamienne płyty, którymi wyłożony był plac, padały długie cienie budynków i przechadzających się turystów. Z chodnika zerwało się stado wystraszonych gołębi. Ptaki krążyły wielką chmarą nad placem. Poczułam chłód zimnych napojów, jakie piłam. Zadrżałam. Nieopodal ktoś wybuchnął gromkim śmiechem. Ponad gromadą gołębi kołowały z krzykiem mewy. Zagadnął nas młody człowiek w białej koszuli i dżinsach. Na ramieniu dźwigał brezentowy worek. Koszulę miał pobrudzoną farbami.
– Czy kupi pan obraz, signore? – zapytał z uśmiechem mego ojca. Pan i signorina stanowiliście dziś mój motyw.
– Nie, nie, grazie – odparł niedbałym tonem ojciec.
Skwery i aleje pełne były studentów z Akademii Sztuk Pięknych. Już po raz trzeci tego dnia malarz oferował nam pejzaż Wenecji. Ojciec rzucił tylko przełomie okiem na obraz. Uśmiechnięty młodzieniec, najwyraźniej nie chcąc nas opuścić bez słowa pochwały dla swego dzieła, podstawił mi przed nos obraz, a ja uprzejmie skinęłam głową. Po chwili ruszył ulicą w poszukiwaniu innych turystów. Siedziałam jak zmrożona, patrząc na jego oddalające się plecy.
Artysta uwiecznił mnie na barwnej akwareli. Widać tam było naszą kawiarnię, skrawek placu Floriana, a wszystko skąpane w łagodnym świetle popołudnia. Malarz musiał usadowić się gdzieś poza moimi plecami – pomyślałam – ale blisko kawiarni. Barwna plama mego czerwonego, słomkowego kapelusza, a tuż za mną cała w brązie i błękicie postać ojca. Był to naprawdę ładny obrazek, jaki turyści bardzo chętnie kupują na pamiątkę beztroskiego pobytu nad Adriatykiem. Ale moją uwagę na akwareli przykuła samotna postać siedząca przy stoliku tuż za moim ojcem. Miała szerokie ramiona i cała spowita była w czerń, odróżniając się tym od barwnych markiz i obrusów na stolikach. Ale ten stolik, pamiętałam to dokładnie, przez całe popołudnie był pusty.
Następna wyprawa zawiodła nas jeszcze dalej na wschód, aż za Alpy Julijskie, do maleńkiego miasteczka Kostanjevica – «krainy kasztanowca". O tej porze roku kasztanów rzeczywiście było tam w bród. Wiele z nich pospadało już z drzew i jeśli nieopatrznie nastąpiło się na zieloną, kolczastą skorupę, łatwo było o poślizg i niebezpieczny upadek. Przed domem burmistrza, wybudowanym jeszcze przez jakiegoś urzędnika monarchii austro-węgierskiej, kasztany w popękanych łupinach leżały dosłownie wszędzie, niczym niezliczone stada maleńkich jeżozwierzy.
Szłam obok ojca, napawając się pięknem kończącego się, bardzo ciepłego, jesiennego dnia – miejscowe kobiety w sklepie wyjaśniły nam, że nazywa się to «cygańskim latem" – i rozmyślałam o różnicach między zachodnim światem, leżącym zaledwie kilkaset kilometrów od Chorwacji, a światem wschodnim znajdującym się nieco na południe od Emony. Sklepy wyglądały dokładnie tak samo jak wszędzie. W moim odczuciu wszyscy sprzedawcy byli bliźniaczo podobni. Poubierani w identycznego kroju, granatowe marynarki, z barwnymi chustami na szyjach, spoglądali na nas znad kontuarów, pobłyskując w szerokich uśmiechach złotymi lub wykonanymi z nierdzewnej stali zębami. Nabyliśmy olbrzymi czekoladowy baton na deser po obiedzie złożonym z salami, brązowego chleba i sera. Do tego ojciec kupił kilka butelek mojego ulubionego naranća, napoju pomarańczowego, który tak dobrze pamiętałam z Regusy, Emony i Wenecji.
Ostatnie, rozjemcze spotkanie w Zagrzebiu odbyło się poprzedniego dnia, kiedy kończyłam właśnie szlifować moją pracę domową z historii. Ostatnio ojciec zapragnął, bym zaczęła intensywnie uczyć się niemieckiego, a ja z entuzjazmem odniosłam się do tego pomysłu. Zamierzałam się zabrać za to następnego dnia, kiedy już kupię w amsterdamskiej księgarni językowej odpowiednie podręczniki. Miałam na sobie nową, zieloną, krótką sukienkę i żółte podkolanówki. Ojciec uśmiechał się pod nosem, patrząc na trochę nabitych przez siebie w butelkę dyplomatów, którzy wymieniali ze sobą niepewne spojrzenia. A w naszej siatce brzęczały butelki z naranća. Przed nami pojawił się niski, kamienny most spinający brzegi rzeki Kostan. Ruszyłam spiesznie w jego stronę. Chciałam przez chwilę w samotności pozachwycać się widokiem.
Niedaleko za mostem rzeka gwałtownie zakręcała, okalając niewielki, rozmiarów słowiańskiego domu, chdteau. U podnóża jego murów człapały łabędzie, prężąc się dumnie na brzegu. Jakaś niewiasta w niebieskiej sukience otworzyła kratowane okno na piętrze. W szybach odbiło się jaskrawe światło słońca. Kobieta strząsnęła zmiotkę do ścierania kurzu. Pod mostem gęsto rosły młode wierzby. W ich splątanych, pokrytych mułem i błotem korzeniach grasowały stada jaskółek. W pałacowym parku dostrzegłam kamienną ławkę w sporej odległości od łabędzi, których, mimo swego wieku, wciąż jeszcze trochę się bałam. Nad nią zwieszały się gałęzie kasztanowca, a mury pałacyku rzucały ożywczy cień. Ojciec przezornie wytarł chustką ławkę, rozsiadł się na niej i jakby wbrew samemu sobie, zaczął kolejną opowieść.
– Cały czas przeglądałem w pokoju te listy – ciągnął ojciec, wycierając z dłoni tłuszcz po salami bawełnianą chusteczką. – Kiedy rozmyślałem o niepojętym i tragicznym zniknięciu Rossiego, wciąż coś nie dawało mi spokoju. Gdy zacząłem czytać list relacjonujący okropny przypadek jego przyjaciela Hedgesa, zakręciło mi się w głowie tak, że nie byłem w stanie zebrać żadnej rozsądnej myśli. Odnosiłem wrażenie, że wkraczam w jakiś chorobliwy świat, w piekło, jakim nieoczekiwanie stało się moje akademickie życie, tak doskonale znane mi od lat. Cała ta wypełniona gawędami historia, którą zawsze brałem serio i traktowałem jako rzecz poważną i oczywistą, okazała się pełna niedopowiedzeń i ukrytych znaczeń. Dla mnie, historyka, umarły zawsze był godny szacunku. Średniowiecze było koszmarne, ale nie radprzyrodzone. Dracula stanowił tylko barwną, wschodnioeuropejską legendę wskrzeszoną później przez filmy z mego dzieciństwa. Działo się to w tysiąc dziewięćset trzydziestym roku, na trzy lata przed przejęciem przez Hitlera władzy i zaprowadzeniem przez niego terroru przekraczającego vszelkie wyobrażenia.
Tak więc przez chwilę nie byłem w stanie zebrać żadnej rozsądnej myśli, wściekły na mego mistrza za to, że zniknął, za to, że zostawił mi w testamencie tak odrażające iluzje. Z drugiej strony jego pełne skruchy i ubolewania listy sprawiały, iż ogarnęły mnie wyrzuty sumienia za brak lojalności i wiary. Rossi polegał na mnie… na mnie i tylko na mnie. Jeśli zawaham się ze względu na jakieś pedantyczne zasady, z pewnością nigdy go już nie zobaczę.
I jeszcze coś nie dawało mi spokoju. Kiedy już opuściło mnie otępienie, przypomniałem sobie młodą kobietę w bibliotece, którą spotkałem zaledwie kilka godzin wcześniej, choć wydawało mi się, że od tamtego czasu minęło wiele dni. Pamiętałem, jak słuchając moich wyjaśnień o listach Rossiego, marszcząc brwi, rozpierała się na krześle w dziwnie męski sposób. Dlaczego wybrała akurat mój stolik pośród wszystkich innych i w ten akurat wieczór pośród innych wieczorów, by obok mnie czytać o Draculi? I dlaczego wspomniała o Stambule? Byłem tak rozstrojony lekturą listów Rossiego, że ponosiła mnie wyobraźnia na tyle, iż mogłem pogodzić się z rzeczami jeszcze dziwaczniejszymi. Dlaczego nie? Skoro dopuszczałem istnienie zjawisk nadprzyrodzonych, mogłem akceptować wszystko. Czysta logika.
Westchnąłem ciężko i sięgnąłem po ostatni list Rossiego. Po nim powinienem już tylko przejrzeć inne dokumenty ukryte w tej niewinnie wyglądającej kopercie i odzyskać spokój. Cokolwiek znaczyć mogło pojawienie się dziewczyny – zapewne nie znaczyło nic – to nie miałem czasu, by sprawdzić, kim naprawdę była ani dlaczego oboje interesowaliśmy się podobnymi sprawami. Dziwiłem się samemu sobie, że zająłem się okultyzmem. Zdumiewające, ale chciałem tylko odnaleźć Rossiego.
Ostatni list, w przeciwieństwie do pozostałych, napisany został ręcznie na liniowanym papierze ciemnym atramentem.
Rozłożyłem go.
19 sierpnia 1931 r.
Mój Drogi i Nieszczęsny Następco!
Nie mogę Cię okłamywać, że będziesz przy mnie, kiedy zacznie się walić moje życie. Lecz dodając kolejne szczegóły do tego, co już (zapewne) przeczytałeś, muszę przepełnić ów kielich goryczy. «Wiedzieć mało to rzecz niebezpieczna" -powiedziałby mój przyjaciel Hedges. Ale on już nie żyje – nie żyje z mojej przyczyny. Zupełnie jakbym Co ja sam otworzył drzwi swego gabinetu, zadał mu śmiertelny cios, a następnie zaczął wzywać pomocy. Oczywiście, nie zrobiłem tego. Jeśli dotrwałeś w lekturze aż dotąd, nie możesz mieć co do tego najmniejszych wątpliwości.
Ostatecznie, przed kilkoma miesiącami, zwątpiłem we własne siły i zrozpaczony przerażającą, gwałtowną śmiercią Hedgesa, uciekłem przed jego grobem do Ameryki - dosłownie. Zdecydowałem się na ten krok w jednej chwili. Spakowałem swój dobytek i na jeden dzień jeszcze wyskoczyłem do Dorset, na miejsce wiecznego spoczynku mego przyjaciela. Odleciałem do Ameryki ku rozczarowaniu kilku osób z Oksfordu, bardzo też zasmucając tą decyzją rodziców. Znalazłem się w nowym i o wiele jaśniejszym świecie, gdzie semestr (zostałem zakontraktowany na trzy i robiłem wszystko, by przedłużyć ten termin) zaczynał się wcześniej, a studenci prezentowali znacznie szersze i praktyczniejsze poglądy na świat i życie niż słuchacze Oksfordu. A jednak nie potrafiłem całkowicie wyzwolić się od znajomości z nieumarłym. A w konsekwencji on – To Coś – też nie mógł wyzwolić się od znajomości ze mną. .
Pamiętasz, że tamtej nocy, kiedy został zaatakowany Hedges, nieoczekiwanie odkryłem znaczenie drzeworytu w złowieszczej księdze. Zrozumiałem, że Bezbożny Grobowiec na znalezionych w Stambule mapach musiał być grobowcem Vlada Draculi. Podobnie jak w stambulskim archiwum zadałem na głos pytanie – ale gdzie? – i po raz drugi wywołałem upiora, który ukarał mnie, mordując serdecznego przyjaciela. Zapewne tylko ktoś niespełna rozumu podejmuje walkę z naturalnymi siłami w tym przypadku nadprzyrodzonymi - ale klnę się na własną duszę, że kara ta rozwścieczyła mnie do tego stopnia, iż przestałem się bać… przez jakiś czas… i przysiągłem sobie, że jeśli tylko starczy mi sił, wyczuję każdy ślad prowadzący do nory mego prześladowcy. To dziwaczne postanowienie wydawało mi się równie zwyczajne, jak chęć popełnienia kolejnego artykułu w czasopiśmie naukowym czy też ugruntowania swej pozycji na znanej uczelni, co ukoiłoby moje udręczone serce.
Kiedy już wpadłem w rutynę uniwersyteckich obowiązków i po skończonym semestrze przygotowałem się na krótką wizytę w Anglii, by odwiedzić stęsknionych rodziców i przejrzeć jeszcze raz swoją pracę doktorską, którą coraz bardziej było zainteresowane londyńskie wydawnictwo, ponownie zacząłem tropić Vlada Dracułę, bez względu na to, jakąkolwiek postacią by się okazał - historyczną czy nadprzyrodzoną. Uznałem, że po pierwsze muszę dowiedzieć się wszystkiego o mojej księdze: skąd się wzięła, dla kogo była przeznaczona, ile liczyła lat. Oddałem ją nawet (przyznaję, bardzo niechętnie) do laboratoriów Smithsonian. Ale tam potrząsano tylko głowami nad charakterem moich pytań, twierdząc, że wszelkie konsultacje na temat sił przechodzących granice ich możliwości będą mnie kosztowały znacznie, znacznie więcej. Ale uparłem się. Nie sądziłem, by skromny spadek po moim dziadku i drobne oszczędności, jakie poczyniłem w Oksfordzie, zapewniły mi jakie takie życie i radowały, podczas gdy niepomszczony Hedges leżał pogrzebany (lecz dzięki Bogu, w spokoju) na przykościelnym cmentarzyku, gdzie jego trumny nikt nie ruszy przez co najmniej pięćdziesiąt lat. Nie bałem się żadnych konsekwencji, gdyż wszystko najgorsze, co mogłem sobie wyobrazić, już się wydarzyło. W tym znaczeniu przynajmniej siły ciemności mocno się przeliczyły.
Ale to nie brutalność tego, co wydarzyło się następnego dnia, sprawiła, iż zmieniłem postanowienie, zrozumiawszy niebezpieczeństwo, jakie zawisło mi nad głową.
Moją książką w Smithsonian Institution zajął się niepozorny bibliofil, niejaki Howard Martin, małomówny człowieczek, który bardzo wziął sobie do serca sprawę, z jaką się do niego zwróciłem, zupełnie jakby znał całą moją historię. (Nie -pomyślałem następnie. Gdyby ją znał, bez namysłu wskazałby mi drzwi podczas mojej pierwszej wizyty). Ale on najwyraźniej dostrzegł jedynie moją pasję historyka, poczuł do mnie sympatię i zrobił wszystko, co mógł. Przyłożył się do pracy rzeczywiście rzetelnie, przyswoił sobie cały materiał, który dostał z laboratoriów, z dokładnością, jaką bardziej doceniliby naukowcy z Oksfordu niż zbiurokratyzowani urzędnicy waszyngtońskiego muzeum. Byłem pod wrażeniem, bardziej niż pod wrażeniem, jego wiedzy o europejskim drukarstwie tuż przed i zaraz po Gutenbergu.
Kiedy ukończył badania, napisał do mnie, że ma już wszystkie wyniki i pragnie oddać mi księgę osobiście, podobnie jak ja osobiście mu ją wręczyłem, chyba że życzę sobie, aby przesłał mi ją pocztą. Wyruszyłem zatem pociągiem w podróż. Następnego ranka pozwiedzałem trochę miasteczko i stawiłem się u drzwi jego biura na dziesięć minut przed umówioną godziną. Serce waliło mi jak młotem, miałem kompletnie sucho w ustach. Nie mogłem doczekać się chwili, kiedy znów wezmę w rękę książkę oraz dowiem się wszystkiego ojej pochodzeniu.
Drzwi otworzył pan Martin i z bladym uśmiechem wprowadził mnie do środka.
«To miło z pańskiej strony, że pan się do mnie pofatygował" - oświadczył mi z charakterystycznym dla Amerykanów nosowym akcentem, który zdążyłem polubić.
Kiedy już zasiedliśmy w jego zapełnionym rękopisami gabinecie, uderzyła mnie kolosalna zmiana, jaka zaszła w wyglądzie tego człowieka. Widziałem go przelotnie kilka miesięcy wcześniej, ale dobrze zapamiętałem jego twarz, a jego staranne, bardzo profesjonalne listy, jakie do mnie wysyłał, nie wskazywały na żadną chorobę. Teraz oblicze miał ściągnięte i blade, wymizerowane do tego stopnia, że skóra nabrała sinawożółtej barwy, a wargi stały się nienaturalnie purpurowe. Wychudł do tego stopnia, że niemodny garnitur dosłownie zwisał mu na ramionach. Siedział skurczony i pochylony nad blatem biurka i nie miał sił się wyprostować. Zupełnie jakby coś wyssało z niego całe życie.
Próbowałem wprawdzie wmawiać sobie, że ostatnim razem widziałem tego człowieka w przelocie, a nasza korespondencja sprawiła, iż tym razem baczniej mu się przyjrzałem, ale nie mogłem otrząsnąć się z wrażenia, że mężczyzna ten stoi u progu śmierci. Pomyślałem, iż zapadł na jakąś straszną, szybko postępującą chorobę. Oczywiście kurtuazyjnie nie poruszyłem tego tematu.
«No cóż, doktorze Rossi – odezwał się z tym swoim amerykańskim akcentem. – Podejrzewam, że nawet nie wie pan, jaki skarb tutaj przywiózł ".
«Skarb?"
Nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, jakim skarbem jest dla mnie ta księga -pomyślałem. Nieważne były wszelkie analizy chemiczne i literackie. Stanowiła klucz do mojej zemsty.
«Właśnie tak. To unikatowy egzemplarz środkowoeuropejskiego, średniowiecznego drukarstwa, niebywale ciekawa i niezwykła księga. Jestem przekonany, że została wydrukowana około tysiąc pięćset dwunastego roku w Budzie albo na Woloszczyżnie. Data ta plasuje ten wolumin już po Ewangelii świętego Łukasza, ale przed węgierskim Nowym Testamentem z roku tysiąc pięćset dwudziestego, na który' mógł mieć pewien wpływ, jeśli oczywiście już istniał. - Pan Martin poruszył się na trzeszczącym krześle. – Istnieje możliwość, iż drzeworyt z pańskiej księgi miał duży wpływ na Nowy Testament z tysiąc pięćset dwudziestego roku, w którym widzimy podobną ilustrację przedstawiającą uskrzydlonego szatana. Ale to rzecz trudna do udowodnienia. Byłby to jednak zabawny wpływ, nieprawdaż? W żadnych wydaniach Biblii nie spotykamy takiej diabolicznej ilustracji.
«Diabolicznej? " - Przez chwilę smakowałem to słowo, wypowiedziane przez innego człowieka.
«Oczywiście. Mówił mi pan wyłącznie o legendach związanych z Draculą, aleja w swoich badaniach poszedłem jeszcze dalej ".
Nosowy i tak bardzo amerykański akcent pana Martina sprawił, że dłuższą chwilę milczałem. Nigdy jeszcze nie słyszałem tak złowrogiej głębi w głosie tak zwyczajnym. Popatrzyłem zaskoczony na swego rozmówcę, ale jego ton złagodniał, twarz się wygładziła. Zaczął przerzucać papiery, które wyjął z tekturowej teczki.
«Tutaj mamy wyniki naszych ekspertyz – powiedział. – Zrobiłem dla pana kopie z naniesionymi przeze mnie uwagami. Myślę, że zainteresują pana. Wnoszą niewiele poza tym, co już powiedziałem… a są jeszcze dwa inne, niewątpliwie ciekawe fakty. Z analiz chemicznych jasno wynika, że księga prawdopodobnie przez długi czas przechowywana była w środowisku gęstego, kamiennego pyłu. W każdym razie przed rokiem tysiąc siedemsetnym. Poza tym jej ostatnie fragmenty noszą ślady słonej wody… zapewne przewożono ją gdzieś statkiem przez morze. Sądząc po pochodzeniu książki, mogło to być Morze Czarne. Istnieje jednak kilka innych możliwości. Obawiam się, że nasze badania niewiele wniosą nowego do pańskich studiów… czyż nie wspomniał mi pan, że pisze historię średniowiecznej Europy? "
Popatrzył na mnie przelotnie z miłym uśmiechem, który na jego wyniszczonej chorobą twarzy sprawiał nieco dziwaczne wrażenie, a ja uświadomiłem sobie dwie rzeczy jednocześnie, które zmroziły mi krew w żyłach.
Pierwsza: nigdy nawet nie zająknąłem się przy nim słowem o tym, że piszę historię średniowiecznej Europy. Powiedziałem tylko, iż potrzebuję pewnych informacji o moim woluminie, które być może okażą się bardzo przydatne przy kompletowaniu bibliografii odnoszącej się do życia Vlada Palownika, znanego z legend jako Dracula. Howard Martin byl bardzo dokładnym kustoszem, podobnie jak ja naukowcem, i nigdy nie pozwoliłby sobie na taką omyłkę. Jedną z pierwszych rzeczy, na jaką zwróciłem uwagę, była jego prawie fotograficzna pamięć odnośnie do szczegółów, coś co zawsze doceniałem w nowo poznanych ludziach.
A druga: choroba, na którą cierpiał… Nieszczęśnik. Jego zwiotczałe wargi, kiedy się uśmiechał, opadały, odsłaniając sterczące troszeczkę górne kły, co nadawało jego obliczu bardzo nieprzyjemny wyraz. Aż za dobrze pamiętałem urzędnika ze Stambułu, z tym tylko, że z szyją Martina było wszystko w porządku. W każdym razie na tyle, na ile zdołałem się zorientować. Opanowałem wewnętrzny dygot i odebrałem od niego książkę.
«A swoją drogą, mapa jest godna najwyższej uwagi" - oświadczył nieoczekiwanie.
«Mapa?"
Skamieniałem. Znałem tylko jedną mapę - właściwie trzy, a każda w coraz większej skali - ale one nie miały tu nic do rzeczy. Byłem przekonany, że nie wspomniałem o ich istnieniu obcemu mi przecież człowiekowi.
«Czy pan sam ją naszkicował? Najwyraźniej nie jest stara, ale ma pan rękę artysty. A pański umysł nie jest schorzały, jeśli tak mogę powiedzieć ".
Gapiłem się na niego jak cielę na malowane wrota, nie mogąc odszyfrować znaczenia jego słów, a jednocześnie bojąc się zapytać, co konkretnie ma na myśli. Czyżbym zostawił w księdze jeden ze swoich szkiców? Ale byłem pewien, że dokładnie przejrzałem wolumin, strona po stronie, zanim przekazałem go w jego ręce.
«Włożyłem ją pod ostatnią stronicę książki – powiedział uspokajająco. – A teraz, doktorze Rossi, mogę zaprowadzić pana do księgowości. Chyba że woli pan otrzymać rachunek do domu ".
Otworzył drzwi i znów przesłał mi dziwaczny uśmiech. Odniosłem wrażenie, że nie powinienem dłużej studiować książki, którą trzymałem w ręce, a w jaskrawym świetle zalewającym korytarz zrozumiałem, iż ów osobliwy uśmiech był jedynie wytworem mojej nadpobudliwej wyobraźni, że mimo trawiącej go choroby, pan Martin był normalnym człowiekiem; może tylko trochę znużonym i przygarbionym po dziesiątkach lat spędzonych nad kartami historii. To wszystko. Stojąc w progu, wyciągnął do mnie w serdecznym, pożegnalnym geście dłoń. Uścisnąłem ją i wymamrotałem, by rachunek przysłano na mój uniwersytecki adres.
Mierząc czujnie każdy krok, oddalałem się od jego drzwi, aż zniknęły za zakrętem korytarza. Minąłem główny hol i opuściłem ogromny, zbudowany z czerwonej cegły zamek, w którym on i jego współpracownicy z takim zamiłowaniem oddawali się pracy. Odetchnąłem świeżym powietrzem, przeszedłem przez równo przystrzyżony trawnik i usiadłem na ławce, starając się być zarówno widoczny, jak i niewidoczny.
Trzymana w dłoni książka otworzyła się ze swą zwykłą, złowieszczą usłużnością, a ja ze zdumieniem popatrzyłem na jakąś luźną kartkę wsuniętą między stronice. Normalnie odkryć ją mogłem tylko przypadkowo, kartkując od końca całą księgę – delikatny rysunek na kalce, zupełnie jakby ktoś zdobył moją trzecią, najważniejszą mapę i skopiował dla mnie wszystkie jej tajemnicze szczegóły. Nazwy w języku starosłowiańskim były takie same jak na mojej mapie: «Wioska Kradnących Świnie", «Dolina Ośmiu Dębów ". Szkic ów różnił się od mojego rysunku jednym szczegółem. Pod napisem «Bezbożny Grobowiec " widniał wykonany atramentem schludnymi, łacińskimi literami, nieróżniący się szczególnie od innych nazw, kolejny napis. Otaczał półkolem punkt oznaczający grobowiec, jakby udowadniając swój bezpośredni związek z tym miejscem. Przeczytałem słowa: «Bartołomeo Rossi".
Czytelniku, jeśli musisz, potraktuj mnie jak tchórza, ale w tej chwili postanowiłem zaprzestać wszełkich, dalszych poszukiwań. Byłem młodym profesorem, mieszkałem w Cambridge w Massachusetts, gdzie prowadziłem wykłady, stołowałem się w towarzystwie nowych znajomych i co tydzień pisywałem do moich starych rodziców. Nie nosiłem przy sobie czosnku ani krzyża, nie żegnałem się, słysząc za sobą w korytarzu czyjeś kroki. Miałem lepszą ochronę – przestałem grzebać w przerażających rozstajach historii. Coś musiało czuć się usatysfakcjonowane tym, że mnie uciszyło, gdyż przestały spadać na mnie kolejne tragedie.
Tak zatem musisz dokonać wyboru między zdrowymi zmysłami i dotychczasowym życiem a prawdziwym wyzwaniem, jakie staje przed naukowcem wielkiej miary. Hedges nie domagał się, bym popchnął go w ciemność. Skoro więc czytasz te listy, znaczy to, że zło wróciło ostatecznie do mnie. Musisz dokonać wyboru. Przekazałem Ci całą swoją wiedzę na temat tej zgrozy. Znając już moją historię, czy odmówisz mi pomocy?
Twój, pełen żalu, Bartholomew Rossi
Cienie pod drzewami coraz bardziej się wydłużały. Mój ojciec kopnął swym wytwornym butem jeden z kasztanów. Odniosłam nagle wrażenie, że gdyby nie miał takiej ogłady i kultury osobistej, splunąłby ordynarnie na ziemię, wyrzucając z siebie w ten prostacki sposób niesmak, jaki czuł. Ale on tylko przełknął ślinę, zebrał się w sobie i powiedział z wymuszonym uśmiechem:
– Boże wielki! O czym my rozmawiamy? Co za posępny nastrój! Uśmiechał się, lecz w jego twarzy wyraźnie widziałam trawiący go niepokój, że i na mnie – zwłaszcza na mnie – spadnie jakiś cień, który usunie mnie ze sceny.
Rozluźniłam uchwyt palców zaciśniętych na krawędzi ławki i też zdobyłam się na pozorną beztroskę. Próbowałam rozproszyć jego niepokój tak samo, jak on mój. Zaczęłam kaprysić… ale tylko troszeczkę, by nie wzbudzić jego podejrzeń.
– Znów jestem głodna. Mam ochotę na dobrą kolację.
Na jego twarzy pojawił się normalny już, pogodny uśmiech. Zgiął się w eleganckim ukłonie, podał mi rękę i pomógł wstać z ławki. Zaczął pakować do torby puste butelki po naranća i resztki naszego prowiantu. Ochoczo mu w tym pomagałam, zwłaszcza że zamierzał wracać już do miasta, jakby kompletnie zapominając o górującym nad nami zamku. W trakcie opowieści tylko raz spojrzałam w stronę mrocznej budowli. Ale teraz, gdy ponownie odwróciłam wzrok w jej stronę, w górnym oknie, zamiast sprzątaczki, majaczyła ciemna, olbrzymia postać. Zaczęłam paplać bez sensu o wszystkim, co tylko ślina przynosiła mi na język. Dopóki ojciec nie ujrzy tej sylwetki w oknie, nic złego się nie wydarzy. Oboje byliśmy chwilowo bezpieczni.
Przez jakiś czas trzymałam się z dala od biblioteki uniwersyteckiej. Po części dlatego, że czułam osobliwy lęk przed kontynuacją badań, a po części ze względu na panią Clay, gdyż coraz podejrzliwiej patrzyła na moje spóźnione powroty ze szkoły. Tak jak obiecałam, zawsze do niej dzwoniłam, lecz czasami w jej głosie w słuchawce wyczuwałam jakąś płochliwość i nieśmiałość, a wyobraźnia podsuwała mi przed oczy obraz gospodyni prowadzącej jakieś kłopotliwe rozmowy z moim ojcem. Za mało ją znałam, bym mogła wyciągnąć jakiekolwiek wiążące wnioski. Ale mój ojciec mógł snuć jakieś żenujące domysły: trawka? chłopcy? Czasami spoglądał na mnie z takim zatroskaniem, że robiłam wszystko, aby nie przysparzać mu dodatkowych zmartwień swoją osobą.
W końcu jednak pokusa okazała się silniejsza. Postanowiłam, że wbrew wszelkim nurtującym mnie rozterkom udam się do biblioteki. Skłamałam, iż po szkole idę z jedną z mało atrakcyjnych koleżanek z klasy na wieczorny seans filmowy – wiedziałam, że Johan Binnerts we środy pełni wieczorny dyżur w dziale średniowiecznym, a mój ojciec chodzi na spotkania do Centrum – włożyłam nowy płaszcz i zanim pani Clay zdążyła cokolwiek powiedzieć, zamknęłam za sobą drzwi.
Czułam się trochę dziwnie, gdy przemierzałam wieczorem główny hol biblioteki wypełniony studentami wyraźnie już zmęczonymi po całym dniu zajęć. Ale czytelnia w dziale średniowiecznym była pusta. Podeszłam cicho do biurka pana Binnertsa, który przeglądał właśnie nowo zakupione woluminy. Ze zwykłym, miłym uśmiechem oświadczył, że nie ma wśród nich żadnego, który by mnie zainteresował. Przecież lubowałam się tylko w rzeczach makabrycznych i przerażających. Ale, jak obiecał, odłożył dla mnie pewną ciekawą rzecz. Zapytał tylko, dlaczego tak długo nie odwiedzałam biblioteki. Zaczęłam się nieporadnie tłumaczyć, ale on przerwał mi ze śmiechem:
– Już bałem się, że przytrafiło ci się coś złego albo że poszłaś za moją radą i zajęłaś się bardziej pogodnymi rzeczami, jakie przystają młodej damie. Jednak na tyle wzbudziłaś moją ciekawość, że podjąłem dla ciebie specjalne poszukiwania.
Odebrałam z wdzięcznością książkę z jego rąk. Pan Binnerts oświadczył, że idzie teraz do swojej pracowni, ale niebawem pojawi się, aby sprawdzić, czy czegoś jeszcze nie potrzebuję. Kiedyś pokazał mi tę pracownię. Był to niewielki, usytuowany na tyłach czytelni pokoik z dużym oknem wychodzącym na czytelnię, gdzie bibliotekarze restaurowali wspaniałe, średniowieczne woluminy oraz podklejali książki nowsze. Kiedy się oddalił, w czytelni zapadła nieprzyjemna, głucha cisza. Nie zwracając na nic uwagi, z zapałem otworzyłam książkę.
Binnerts trafił w dziesiątkę – pomyślałam wtedy, choć wiedziałam, że podstawowym źródłem do dziejów piętnastowiecznego Bizancjum jest tłumaczenie dzieła Michaela Doukasa Istoria Turco-Bizantina. Doukas sporo miejsca poświęcił konfliktowi między Vladem Draculą a Mehmedem II. I teraz po raz pierwszy osobiście przeczytałam słynny opis widoku, jaki ukazał się oczom sułtana, kiedy w roku tysiąc czterysta sześćdziesiątym drugim najechał Wołoszę i ruszył na Tfrgoviste, opustoszałą stolicę Draculi. Na obrzeżach miasta – zapewnia Doukas – Mehmeda powitały tysiące i tysiące pali z nabitymi na nie ludźmi. Pośrodku tego ogrodu śmierci znajdował się piece-de-resistance Draculi: faworyzowany przez Mehmeda generał Hamza naciągnięty na pal w delikatnych, purpurowych szatach.
Przypomniałam sobie archiwum sułtana Mehmeda w Stambule, do którego udał się w celach badawczych Rossi. Książę wołoski był jak bolesny cierń w boku tureckiego władcy – to stało się dla mnie oczywiste. Przyszło mi do głowy, że powinnam poczytać więcej o samym Mehmedzie. Może natrafię na jakieś źródła mówiące więcej o jego relacjach z Draculą. Nie wiedziałam, od czego zacząć, ale pan Binnerts obiecał, że niebawem do mnie wróci.
Zniecierpliwiona odwróciłam się na krześle. Postanowiłam osobiście udać się do jego pracowni. W tej samej chwili posłyszałam jakiś hałas w odległym końcu czytelni. Coś w rodzaju głuchego uderzenia, a następnie bardziej wibracji przebiegającej piętro niż rzeczywistego dźwięku zupełnie jakby ptak w pełnym pędzie uderzył w okno. Zerwałam się na równe nogi i ruszyłam biegiem do pomieszczenia na tyłach czytelni, w którym znajdowała się pracownia. Przez szybę nie dostrzegłam pan Binnertsa, co trochę podniosło mnie na duchu. Gdy jednak otworzyłam drzwi, ujrzałam na podłodze nogi w szarych spodniach, wykręcony tors w niebieskiej bluzie, jasne,, siwiejące włosy zbroczone krwią i twarz miłosiernie skrytą częściowo w gęstym cieniu – majaczącą tuż przy nodze biurka. Nieopodal na posadzce leżała rozłożona książka, która zapewne wypadła panu Binnertsowi z ręki. Leżała równie nieruchomo jak on. Na ścianie nad biurkiem widniała krwawa plama z dużym, delikatnym odbiciem dłoni, jakby wymalowanym palcami dziecka. Starałam się zapanować nad sobą, a kiedy w końcu wydobył mi się z gardła okropny krzyk, odniosłam wrażenie, że wydał go ktoś inny.
Spędziłam w szpitalu dwa dni. Nalegał na to mój ojciec. Opiekował się mną lekarz, jego stary przyjaciel. Ojciec był bardzo serdeczny i poważny. Gdy po raz trzeci przesłuchiwał mnie oficer policji, najpierw zajął miejsce na skraju mego łóżka, a następnie przeniósł się pod okno, gdzie z założonymi na piersi rękami przysłuchiwał się naszej rozmowie. Nikogo w czytelni nie widziałam. Czytałam spokojnie przy swoim stoliku, kiedy usłyszałam głuche uderzenie. Nie znałam zbyt dokładnie bibliotekarza, ale bardzo go lubiłam. Oficer zapewnił mego ojca, że nie jestem o nic podejrzewana. Po prostu przypadkowo znalazłam się najbliżej miejsca zdarzenia. Ale ja niczego nie widziałam, nikt nie wchodził do czytelni - o tym byłam najświęciej przekonana – a pan Binnerts ani razu nie krzyknął. Nie miał na ciele żadnych obrażeń. Ktoś po prostu roztrzaskał mu czaszkę o kant blatu biurka. Wymagało to od zabójcy ogromnej siły.
Oszołomiony oficer potrząsnął głową. Krwawy odcisk ręki na ścianie nie pochodził od bibliotekarza, a na dłoniach pana Binnertsa nie było krwi. Poza tym ślad nie pasował do jego ręki. Linie papilarne odcisków palców były dziwnie zniekształcone i wytarte. «Można by je łatwo porównać z innymi w naszych kartotekach – oświadczył memu ojcu oficer – tylko że nigdy jeszcze z takimi się nie spotkaliśmy". Policjant wyraźnie się rozgadał. Paskudna sprawa. Nie pochodził z Amsterdamu, służbę pełnił w tym mieście stosunkowo od niedawna. Ale ci wszyscy ludzie, którzy wrzucają rowery do kanałów, okropny przypadek prostytutki, która w poprzednim roku…
Ojciec wymownym spojrzeniem przerwał potok jego wymowy.
Kiedy oficer opuścił salę, ojciec ponownie usiadł na skraju mego łóżka i po raz pierwszy zapytał, co robiłam w bibliotece. Wyjaśniłam, że uczyłam się, bo bardzo lubiłam tam po szkole odrabiać lekcje, gdyż w czytelni było cicho i przytulnie. Bałam się, że zapyta, dlaczego wybrałam akurat czytelnię działu średniowiecznego, ale ku mej wielkiej uldze nie ciągnął dalej tego tematu.
Nie powiedziałam mu, że w ogromnym zamieszaniu, jakie nastąpiło po moim wrzasku, odruchowo wsunęłam do torby książkę, którą w chwili śmierci studiował pan Binnerts. Policja, oczywiście, przeszukała dokładnie zawartość torby, ale nikt nie zwrócił uwagi na książkę. Bo i po co? Przecież nie nosiła śladów krwi. Było to dziewiętnastowieczne dzieło o rumuńskich kościołach. Książka upadła na posadzkę, otwierając się na stronie, gdzie wspomniano o kościele na wyspie na jeziorze Snagov, który z przepychem ufundował Vlad IV z Wołoszczyzny. Wedle tradycji został pochowany przy ołtarzu głównym; tak też mówił drobny tekst opisujący apsydę świątyni. Autor zaznaczył jednak, że mieszkańcy wiosek położonych nad Snagov mają własne legendy. Jakie legendy? – zastanawiałam się, lecz nic więcej nie wyczytałam w książce o tym konkretnym kościele. Na planie apsydy nie dostrzegłam niczego niezwykłego.
Ojciec przysiadł ostrożnie na skraju mego szpitalnego łóżka i potrząsnął głową.
– Chcę, żebyś od teraz uczyła się w domu – powiedział cicho. Po co to mówił? Przecież i tak nigdy bym już nie przekroczyła progów biblioteki. – Chwilowo będzie sypiać z tobą w pokoju pani Clay. A w razie potrzeby znów wezwiemy lekarza. Tylko mi powiedz.
Skinęłam głową, choć pomyślałam sobie, że wolałabym być sama z opisem kościoła na wyspie na jeziorze Snagov niż z panią Clay. Rozważałam też pomysł, czy nie wrzucić książki do kanału – jak roweru, o czym wspomniał policjant – ale zdawałam sobie sprawę z tego, że muszę ją ponownie otworzyć w świetle dnia i jeszcze raz przeczytać. Chciałam to zrobić nie tyle dla siebie, co dla traktującego mnie prawie jak swoją wnuczkę pana Binnertsa, którego ciało spoczywało obecnie w jednej z miejskich kostnic.
Kilka tygodni później ojciec oświadczył, że dla ukojenia nerwów powinnam udać się w jakąś podróż. Natychmiast zrozumiałam, że nie chce zostawiać mnie samej w domu.
– Francja – wyjaśnił. – Jej przedstawiciele chcą spotkać się z pracownikami mojej fundacji, zanim rozpoczną najbliższej, zimy negocjacje w Europie Wschodniej. Ma to być nasze ostatnie spotkanie i najlepsza okazja do odwiedzenia wybrzeży Morza Śródziemnego, kiedy już tereny te opuszczą hordy turystów, a jednocześnie nie nadejdzie jeszcze późna jesień i zima.
Przestudiowaliśmy dokładnie mapę i z zadowoleniem stwierdziliśmy, że Francuzi zrezygnowali ze zwykłego miejsca zebrań w Paryżu i wyznaczyli spotkanie w ośrodku sportów zimowych niedaleko granicy z Hiszpanią – nieopodal małego, ślicznego Collioure.
– To blisko Les Bains i Saint-Matthieu-des-Pyrenees-Orientales stwierdziłam.
Twarz mego ojca spochmurniała i zaczął pospiesznie wodzić palcem po mapie.
Śniadanie zjedliśmy na tarasie Le Corbeau, gdzie się zatrzymaliśmy. Powietrze było tak świeże, że dłuższy czas jeszcze zwlekałam z opuszczeniem tego miejsca. Ojciec dołączył do innych mężczyzn przybranych w eleganckie, ciemne garnitury i przeszli do sali konferencyjnej. Niechętnie zebrałam książki i popatrzyłam tęsknie na oddalone ode mnie o kilkaset metrów morze. Siedziałam przy stoliku nad drugą filiżanką gorzkiej, kontynentalnej chocołat, którą dawało się pić jedynie z kostką cukru i słodkimi bułeczkami. Blask słońca na fasadach starych domów sprawiał wrażenie wiekuistego. Odnosiło się wręcz wrażenie, iż w suchym, śródziemnomorskim klimacie, z jego nadprzyrodzonym wręcz jaskrawym światłem, żaden sztorm nie miał odwagi wedrzeć się w rajskie zatoczki tej nadmorskiej krainy. W oddali widziałam kilka jachtów wypływających w mieniące się wszystkimi kolorami tęczy morze. Jakaś rodzina z małymi dziećmi z wiaderkami, w kostiumach kąpielowych (tak dla mnie obcych), zmierzała ku piaszczystej plaży. Zatoka skręcała w prawo, a jej brzegi ograniczały stoki pokryte postrzępionymi, skalnymi wzgórzami. Na szczycie jednego z nich widniały ruiny fortecy w kolorze skał i uschniętej trawy. Zbocza porastały skarlałe drzewa oliwne, a za nimi roztaczało się bezkresne, niebieskie niebo.
Gdy patrzyłam z zazdrością na rozbrykane dzieci, biegnące w towarzystwie matki w stronę plaży, przeszył mnie ból nieprzynależności. Nie miałam ani matki, ani normalnego życia. Nie wiedziałam nawet, co mam na myśli, mówiąc «normalne życie", lecz kartkując podręcznik do biologii w poszukiwaniu początku trzeciego rozdziału, pomyślałam mgliście, że oznaczać to może miejsce, gdzie matka i ojciec spotykają się każdego wieczoru przy kolacji, gdzie podróże oznaczają tylko beztroskie wakacje, a nie cygańskie, niekończące się wędrówki przez życie. Spoglądając na dzieci bawiące się szufelkami w piasku, pomyślałam też, iż nigdy nie dotknie ich zgroza historii.
Po chwili jednak, gdy spojrzałam na ich jasne włosy, dotarło do mnie, że nad nimi również wisi ogromne niebezpieczeństwo, z tym tylko, iż nie zdają sobie z tego sprawy. Wszyscy jesteśmy delikatni i podatni na ciosy. Zadrżałam i popatrzyłam na zegarek. Za kilka godzin na tym tarasie zjem z ojcem obiad. Później znów będę musiała się uczyć, a po siedemnastej ruszymy zwiedzać ruiny fortecy, majaczące na horyzoncie – z której, jak oświadczył mój ojciec, zobaczę niewielki nadmorski kościółek w Collioure. Do tego czasu muszę pouczyć się algebry, przerobić niemieckie czasowniki, przeczytać rozdział o wojnie Dwóch Róż, a następnie… co? Na szczycie wyniosłego klifu wysłucham kolejnej opowieści mego ojca. Opowie mi ją bardzo niechętnie, spoglądając pod nogi na piaszczystą ziemię, bębniąc palcami po skałach starodawnych kamieniołomów, zagubiony we własnych lękach. A później ja zacznę to wszystko analizować, składając ze sobą poszczególne elementy łamigłówki. W dole nagle zapłakało jakieś dziecko. Drgnęłam gwałtownie, rozlewając na stolik czekoladę.
– Kiedy skończyłem czytać ostatni list Rossiego – odezwał się mój ojciec – pogrążyłem się w nieutulonym żalu, zupełnie jakby mój mistrz i przyjaciel zniknął po raz drugi. Byłem najgłębiej przekonany, że jego nieobecność nie ma nic wspólnego z podróżą do Hartford lub chorobą rodziny na Florydzie (lub w Londynie), jak sugerowała policja. Odepchnąłem te myśli i zająłem się pozostałymi papierami. Postanowiłem najpierw dokładnie je przestudiować, by poznać ich treść. Następnie ułożyć wszystko w porządku chronologicznym i dopiero wtedy, powoli, zacząć wyciągać wnioski. Zastanawiałem się, czy Rossi miał przeczucie, że zostając moim promotorem, zapewnia sobie własne przetrwanie. Było to jak ostatni, makabryczny egzamin – choć z drugiej strony szczerze wierzyłem, że nieostatni, zarówno dla mnie, jak i dla niego. Choć wmawiałem w siebie, iż nie mogę niczego planować, dopóki wszystkiego dokładnie nie przeczytam, to już domyślałem się, co zapewne będę zmuszony zrobić. Ponownie otworzyłem spłowiała kopertę.
Na początku, jak zapewnił mnie Rossi, znajdowały się trzy, wyrysowane ręcznie mapy. Pochodziły z tego samego okresu co listy. Rossi bowiem po swych przygodach w Stambule odrysował z pamięci mapy, na które natknął się w tamtejszym archiwum. Pierwsza, jaka wpadła mi w rękę, przedstawiała rozległy masyw górski, gdzie poszczególne wierzchołki zaznaczone zostały w postaci niewielkich trójkątów. Góry tworzyły dwa długie pasma w kształcie półksiężyców biegnące od zachodu i zbiegające się na wschodniej stronie mapy. Przy jej północnej krawędzi widniała wijąca się, szeroka rzeka. Na mapie nie zaznaczono żadnych osad ludzkich, choć trzy czy cztery niewielkie «x" w zachodniej części gór mogły oznaczać jakieś miasta. Nie dostrzegłem żadnych nazw własnych, ale Rossi – poznałem to po charakterze pisma z ostatniego listu napisał na marginesach mapy: A na tych, którzy nie wierzą i którzy umierają jako niewierni, spada przekleństwo Allacha, aniołów i ludzi (Koran), oraz kilka innych, podobnych wersetów. Zastanawiałem się przez dłuższą chwilę, czy rzeka ta nie jest przypadkiem właśnie tą, która według niego symbolizowała w książce ogon smoka. Ale nie, w takim przypadku powoływałby się na mapę sporządzoną w największej skali. Przeklinałem okoliczności, które sprawiły, że nie mogłem teraz oglądać oryginałów tych map. Mimo fotograficznej pamięci Rossiego i jego dokładnej ręki musiały powstać jakieś przeoczenia i rozbieżności między oryginałem a kopią.
Następna mapa skupiała się na zachodnim rejonie górskim, przedstawionym na pierwszej o wiele ogólniej. Występowały na niej te same oznaczenia «x" i w takiej samej konfiguracji jak na tamtej. Pojawiła się jakaś mniejsza rzeka wijąca się pośród gór. I znów żadnych nazw. Na górnym marginesie Rossi napisał: Powtarzają się jakieś wersety koraniczne. Tak, Rossi był jak zwykle drobiazgowy i dokładny. Niestety mapy, jak dotąd, były zbyt proste i niedokładne, abym na ich podstawie mógł ustalić, jakich rejonów dotyczyły. Zawiedzione nadzieje trawiły mnie niczym gorączka. Musiałem jednak wziąć się w garść i skupić nad dalszą pracą.
Trzecia mapa rzucała więcej światła na badane zagadnienie, choć w tamtej chwili nie byłem jeszcze pewien, co z niej wyczytam. W ogólnym zarysie przypominała mapę z mojej książki ze smokiem i z identycznego egzemplarza Rossiego, choć gdyby Rossi nie odkrył tego faktu, sam bym tych podobieństw nie zauważył. Na kopii widniały te same trójkątne wierzchołki, a jeden z nich szczególnie wyciągał się na wschód niczym złożone skrzydła smoka. Na tym szkicu szczyty były już bardzo wysokie, tworzyły potężne grzbiety górskie, rozciągające się z północy na południe. Między nimi płynęła rzeka, tworząc w pewnym miejscu rozległy akwen wodny. Dlaczego nie mogłoby to być owo jezioro Snagov w Rumunii, gdzie na wyspie, wedle legend, pochowano Draculę? Rossi zauważył, że na tym utworzonym przez płynącą rzekę szerokim basenie wodnym nie było żadnej wyspy. Poza tym akwen ów w niczym nie przypominał jeziora. Znów pojawiły się maleńkie «x", tym razem opatrzone napisami w cyrylicy. Zakładałem, że są to wioski, o których wspominał Rossi.
Pośród porozrzucanych po całej mapie nazw wiosek zauważyłem kwadracik opatrzony uwagą Rossiego po arabsku: Bezbożny Grób Tego, Który Zabija Turków. Nad kwadracikiem widniał naszkicowany z talentem wizerunek malutkiego smoka, ze zdobiącym jego głowę zamkiem. Pod spodem dostrzegłem greckie litery i ich tłumaczenie na angielski dokonane przez Rossiego: W tym miejscu znalazł przytułek w złu. Czytelniku, odkop go za pomocą słowa. Inkantacja ta zawierała w sobie jakiś niebywały czar, wręcz zniewalała. Otworzyłem usta, by wypowiedzieć ją na głos, lecz w ostatniej chwili opamiętałem się i zamknąłem buzię na kłódkę. A jednak jeszcze przez kilkanaście sekund słowa te rozbrzmiewały mi pod czaszką niczym wersy jakiejś piekielnej poezji.
Odsunąłem mapy na bok. Ich widok mnie przerażał – dokładnie tak mówił o tym Rossi. A co dziwniejsze, miałem przecież przed sobą tylko kopie, a nie oryginały. Ale ostatecznie, jaki miałem dowód na to, że Rossi wszystkiego nie spreparował, rysując te mapy dla żartu? Poza listami nie dysponowałem żadnymi oryginalnymi źródłami. Bębniłem palcami po blacie biurka. Tego wieczoru zegar w moim gabinecie tykał wyjątkowo głośno, a dobiegający zza okna szum ulicy wydawał się większy niż zwykle. Od wielu godzin nie miałem nic w ustach, cierpły mi nogi, ale nie umiałem oderwać się od pracy. Popatrzyłem przelotnie na mapę drogową Bałkanów, ale nic szczególnego w niej nie odkryłem… żadnych ręcznych uwag ani zapisków. Broszura dotycząca Rumunii też nie wnosiła nic nowego z wyjątkiem dziwacznej angielszczyzny, w jakiej została napisana. Na przykład: Skorzystaj z naszych barwnych i przerażających okolic. Pozostały mi jeszcze do przejrzenia notatki napisane ręką Rossiego oraz zawartość niewielkiej, zapieczętowanej koperty, która od początku zwróciła moją uwagę. Ją chciałem zostawić na koniec, ale że była zapieczętowana, nie potrafiłem poskromić ciekawości. Sięgnąłem po nóż do papieru, ostrożnie złamałem pieczęć i wyjąłem z koperty kartkę papieru listowego.
I znów miałem przed sobą trzecią mapę z wizerunkiem smoka, wijącą się rzeką i piętrzącymi się karykaturalnie wierzchołkami gór. Skopiowana została czarnym atramentem, podobnie jak wersja Rossiego, ale inną ręką – doskonała kopia, lecz przyjrzawszy się bliżej, skonstatowałem, że litery są bardziej stłoczone, nieco archaiczne i ozdobne. List Rossiego wprawdzie powinien był przygotować mnie na widok tej jedynej różnicy w stosunku do pierwszej wersji mapy, jednak i tak doznałem prawie psychicznego wstrząsu. Nad kwadracikiem oznaczającym grobowiec, którego strzegł smok, widniały słowa: «Bartolomeo Rossi".
Zwalczyłem wszystkie nurtujące mnie podejrzenia, lęki i pytania, po czym zająłem się notatkami Rossiego. Dwie pierwsze strony napisał w bibliotece Oksfordu i w British Museum, ale nie wnosiły one nic nowego do sprawy poza tym, co już wiedziałem. Był tam również szkic dotyczący życia i czynów Vlada Draculi oraz spis niektórych literackich i historycznych dokumentów, w których wspominano o księciu na przestrzeni wieków. Kolejna stronica, pisana na innym papierze listowym, datowana była na czas jego wyprawy do Stambułu. Odtworzone z pamięci – głosił tytuł nakreślony pospiesznym, ale jak zwykle dokładnym, ręcznym pismem. Uświadomiłem sobie, że notatki te przeniósł na papier zaraz po swojej przygodzie w archiwum, kiedy tuż przed powrotem do Grecji szkicował z pamięci mapy.
Notatki zawierały spis dokumentów z czasów sułtana Mehmeda II znajdujących się w stambulskiej bibliotece, które interesowały Rossiego – trzy mapy, księgi rachunkowe z czasów wojen karpackich przeciwko Turkom, rejestry towarów kupców otomańskich handlujących na tych przygranicznych terenach. Materiały te niewiele mi mówiły, ale ciekaw byłem, w jakim dokładnie momencie pracę Rossiego przerwało pojawienie się złowieszczo wyglądającego urzędnika. Czyżby zwoje zawierające księgi rachunkowe i rejestry towarów, o których wspominał, stanowiły trop co do okoliczności śmierci i pochówku Vlada Tepesa? Czy Rossi zdążył je dokładnie przejrzeć i miał czas, by sporządzić kompletną listę wszystkich interesujących go dokumentów, znajdujących się w zasobach archiwum, zanim go skutecznie stamtąd przepłoszono?
Na ostatnim miejscu sporządzonej listy znajdowała się pozycja, która poruszyła mnie do żywego. Zatrzymałem się nad nią zdumiony przez kilka dobrych minut: Bibliografia, Zakon Smoka (częściowo w formie zwoju). W tej pośpiesznej notatce zdumiała mnie jej całkowita niejasność i skłoniła do głębszego zastanowienia. Zazwyczaj uwagi Rossiego były dokładne i tłumaczyły się same przez się. «Po to robię notatki" – mawiał często Rossi. Czy pozycje w bibliografii tak pospiesznie przez niego zgromadzonej, którą dołączył do listy bibliotecznych zbiorów, wchodziły w skład zgromadzonych przez bibliotekę materiałów odnoszących się do Zakonu Smoka? Jeśli tak, dlaczego znajdowały się częściowo w formie zwoju! A zatem musiały być bardzo stare – pomyślałem – zapewne znalazły się w bibliotece jeszcze w czasach istnienia Zakonu Smoka. Ale dlaczego Rossi niczego bliżej nie wyjaśnił, choćby na skrawku papieru listowego? Czyżby bibliografia, bez względu na to, skąd ją wziął, świadczyła o tym, że jego badania są chybione?
Wszystkie te rozważania nad odległym archiwum, które tak dawno temu badał Rossi, nie prowadziły wcale do wyjaśnienia jego zniknięcia. Odłożyłem notatki zniesmaczony bezcelowością moich dociekań. Pragnąłem znaleźć odpowiedzi na gnębiące mnie pytania. Z wyjątkiem tajemnicy leżącej w zwojach zawierających księgi handlowe, w rejestrach i w owej starej bibliografii, Rossi był ze mną zdumiewająco szczery, jeśli chodziło o jego odkrycia naukowe. Ale jakkolwiek było, stworzył sobie luksus, jeśli można to tak nazwać, wyjaśniania wszystkiego za pomocą listów. A jednak nadal nie wiedziałem nic poza tym, że muszę coś zrobić. Koperta była już całkowicie pusta, a ja się niczego nie dowiedziałem. Cała moja wiedza opierała się na zawartości przeczytanych listów. Jednocześnie zdawałem sobie sprawę z tego, że muszę działać szybko. Często pracowałem w nocy, więc doszedłem do wniosku, iż za godzinę znów wstanę i rozgryzę wszystko, co Rossi mówił mi o zagrażającym mu niebezpieczeństwie.
Kiedy wstawałem od biurka, trzasnęło mi w stawach. Przeszedłem do żałośnie małej kuchenki, by odgrzać rosół. Gdy sięgałem po garnek, dotarło do mnie, że nie pojawił się mój kot, z którym zazwyczaj dzieliłem się kolacją. Kot był przybłędą, zawsze się gdzieś włóczył, a ja podejrzewałem, że jego wycieczki bynajmniej nie były bezcelowe. Ale w porze kolacji nieodmiennie pojawiał się przy oknie mojej wąskiej kuchni i wzrokiem domagał się miseczki z tuńczykiem lub sardynkami. Uwielbiałem chwile, kiedy wskakiwał do mego pustego mieszkania, wprowadzając weń trochę życia. Po jedzeniu często zostawał jakiś czas, przysypiając na kanapie. Czasami odnosiłem wrażenie, iż jego idealnie okrągłe, żółte ślepia wyrażają czułość, a czasem współczucie. Był silny, żylasty, obrośnięty gęstym czarno-białym futrem. Nazwałem go Rembrandt. Podciągnąłem żaluzję, uniosłem okno i zawołałem zwierzaka, nasłuchując skrobania jego pazurów na parapecie. Ale do mych uszu dotarł jedynie odległy szum aut w centrum miasta. Pochyliłem głowę i wyjrzałem przez okno.
Na parapecie leżał w groteskowej pozie kot, jakby bawił się, tarzając na grzbiecie i nagle znieruchomiał. Wciągnąłem stworzenie ostrożnie do kuchni i natychmiast zdałem sobie sprawę z tego, że ma strzaskany kręgosłup. Rembrandt szeroko wytrzeszczał ślepia, w których malowało się przerażenie, szczerzył ostre zęby. Wiedziałem, iż stworzenie nie mogło spaść na tak wąski parapet. Gdy dotknąłem jego gęstego futra, nad przerażeniem górę wzięła wściekłość. Zabicie takiego dachowca wymagało wielkiej siły i zręczności – pomyślałem. Sprawca tego czynu z całą pewnością został okropnie podrapany i pogryziony. Cóż jednak z tego, skoro mój przyjaciel był martwy. Położyłem go delikatnie na kuchennej podłodze. Paliła mnie straszliwa nienawiść. Ale dopiero przenosząc go na posadzkę, poczułem, że ciało zwierzęcia jest jeszcze ciepłe.
Odwróciłem się na pięcie, dokładnie zatrzasnąłem okno i zacząłem gorączkowo myśleć, co mam dalej robić. W jaki sposób zapewnić bezpieczeństwo samemu sobie? Okna były dobrze zamknięte, a w drzwiach miałem dwa zamki. Ale co mogłem wiedzieć o nadchodzącej z przeszłości zgrozie? Czy mogła przesączyć się do mieszkania szparą pod drzwiami, jak mgła? Lub strzaskać szyby w oknach? Rozejrzałem się po kuchni w poszukiwaniu jakiejś broni. Nie miałem nawet rewolweru. Jednak broń nie chroniła przed Belą Lugosim w filmach o wampirach. Bohater musiał dopiero zabić go specjalnie spreparowaną, srebrną kulą. Co mówił Rossi? «Chodzić z czosnkiem w kieszeni… o, nie!" I jeszcze coś: «Jestem głęboko przekonany, że masz w sobie dobroć, wielką siłę moralną… jakkolwiek by to nazwać. Chciałbym, aby każdy był taki jak ty".
Wyjąłem z jednej z kuchennych szuflad czysty ręcznik, delikatnie zawinąłem w niego zwłoki mego przyjaciela i położyłem je w przedpokoju. Zamierzałem pochować je następnego dnia, jeśli oczywiście ów następny dzień nastanie jak zwykle. Postanowiłem pogrzebać go na tyłach kamienicy czynszowej najgłębiej, jak zdołam, by nie wygrzebały go bezdomne psy. Na myśl o jedzeniu przewróciło mi się w żołądku, ale przez rozum podgrzałem kubek zupy i ukroiłem kromkę chleba.
Po kolacji znów zasiadłem do biurka, zgarnąłem papiery Rossiego i wsunąłem je do koperty i mocno związałem ją sznurkiem. Na wierzchu położyłem tajemniczą książkę ze smokiem, uważając przy tym, by się przypadkiem nie otworzyła. Przycisnąłem to wszystko klasycznym dziełem Hermanna Złoty Wiek Amsterdamu – przez długi czas mojej ulubionej książki. Rozłożyłem na biurku notatki do pracy doktorskiej, a przed sobą otworzyłem broszurę o gildiach kupieckich w Utrechcie, kserokopię zrobioną w bibliotece, której jeszcze dokładnie nie przestudiowałem. Położyłem przed sobą zegarek i z zabobonnym dreszczem skonstatowałem, że za kwadrans wybije północ. Pomyślałem, iż następnego dnia udam się do biblioteki i tam szybko przeczytam wszystko, co znajdę, a co pomoże mi w nadchodzących dniach. Nie zaboli mnie, jeśli dowiem się czegoś więcej o srebrnych kołkach, kwiatach czosnku i krzyżach. Ostatecznie wieśniacy stosowali je przez całe stulecia jako skuteczną broń przeciw nieumarłemu. Mówiło to wiele o potędze tradycyjnej wiary. Teraz w uszach brzmiały mi jedynie słowa Rossiego, a on nigdy mnie nie zawiódł, jeśli tylko był w stanie mi pomóc. Sięgnąłem po pióro i pochyliłem głowę nad broszurą.
Skupienie nigdy nie przychodziło mi z takim trudem. Każdym nerwem ciała wyczuwałem czyjąś obecność na zewnątrz, jeśli rzeczywiście była to obecność. Bardziej umysłem niż uszami słyszałem szuranie za oknem. Najwyższym wysiłkiem woli wróciłem do Utrechtu z roku tysiąc sześćset dziewięćdziesiątego. Napisałem jedno zdanie, później drugie. Do północy pozostały cztery minuty. Zapisałem kilka anegdot o życiu holenderskich żeglarzy. Pomyślałem o kupcach, którzy skupiali się w starodawnych gildiach, aby wyciągnąć co najlepsze kąski z życia i towarów, którymi handlowali, żyjących chwilą bieżącą i budujących z nadwyżek szpitale i przytułki dla ubogich. Dwie minuty do północy. Zapisałem imię i nazwisko autora broszury. Zamierzałem do niej zaglądać jeszcze nieraz. Zbadać znaczenie miejskich drukarni dla kupców – zanotowałem.
Minutowa wskazówka na moim zegarku przesunęła się nagle do przodu, a ja wraz z nią podskoczyłem na krześle. Stała dokładnie na godzinie dwunastej. Drukarnie mogły mieć ogromny wpływ na pracę kupców i ogólne funkcjonowanie miast – pomyślałem, robiąc wszystko, by nie zerknąć do tyłu. Zwłaszcza jeśli gildie sprawowały jakąś tam kontrolę nad drukarniami. Może po prostu kupowały w nich udziały? Albo nabywały prasy drukarskie na własność? Czy drukarze mieli własną gildię? A co z wolnością słowa holenderskich intelektualistów? Wbrew okolicznościom naprawdę pochłonął mnie ten temat. Próbowałem przypomnieć sobie wszystko, co czytałem o najwcześniejszych drukarniach w Amsterdamie i Utrechcie. I nagle wyczułem ogromny bezruch powietrza i jakieś osobliwe napięcie. Zerknąłem na zegarek. Trzy minuty po północy. Oddychałem normalnie, pióro gładko posuwało się po papierze.
Błysnęła mi myśl, że cokolwiek się na mnie czaiło, nie było aż tak sprytne, jak się początkowo obawiałem. Cały czas nie przerywałem pracy. Najwidoczniej nieumarły dał nabrać się na mój podstęp. Doszedł do wniosku, że groźba związana ze śmiercią Rembrandta poskutkowała i wreszcie na dobre zająłem się normalną pracą. Oczywiście na dłuższą metę nie zdołam ukryć swoich planów, ale tej nocy moje zachowanie stanowiło jedyną skuteczną obronę. Przysunąłem bliżej lampę i przez następną godzinę sumiennie studiowałem siedemnasty wiek. Chciałem jeszcze bardziej pogłębić wrażenie, że wróciłem doi swych normalnych zajęć. Udając, że piszę, rozmawiałem w duchu z samym sobą. Ostatnim ostrzeżeniem, jakie Rossi otrzymał w tysiąc dziewięćset trzydziestym pierwszym roku, było jego imię i nazwisko umieszczone na mapie w miejscu, gdzie znajdował się grobowiec Vlada Palownika. Zwłok Rossiego nie znaleziono obok biurka, co może i mnie się przytrafić w najbliższym czasie, jeśli nie zachowam rozwagi i ostrożności. Nie znaleziono go rannego na uniwersyteckim korytarzu, jak Hedgesa. Został porwany. Oczywiście jego zwłoki mogły gdzieś spoczywać, ale dopóki nie stwierdzę tego na własne oczy, muszę wierzyć, że żyje. Od następnego dnia zacznę robić wszystko, by osobiście odnaleźć grobowiec.
Siedząc na szczycie starej, francuskiej fortecy, mój ojciec spoglądał zamyślonym wzrokiem na rozciągające się w dole morze. Tak samo jak patrzył na kołujące w czystym, górskim powietrzu Saint-Matthieu orły.
– Wracajmy do hotelu – mruknął w końcu. – Czy zauważyłaś, że dni stają się coraz krótsze? Nie chcę, by złapał nas tutaj zmrok.
Zniecierpliwiona, odważyłam się zapytać wprost:
– Złapał?
Popatrzył na mnie poważnie, jakby zastanawiał się, co ma mi odpowiedzieć.
– Prowadząca w dół ścieżka jest bardzo stroma – wyjaśnił w końcu. Poza tym nie chciałbym schodzić po ciemku pośród tych drzew. A ty?
Popatrzyłam na rozciągające się w dole gaje oliwne, o tej przedwieczornej porze sinobiałe, a nie, jak w świetle dnia, srebrzyste z brzoskwiniowym odcieniem. Konary i pnie drzewek były powykręcane, skierowane w stronę ruin fortecy, która ongiś je chroniła – albo ich przodków przed przerobieniem przez Saracenów na pochodnie.
– Też nie – odparłam cicho.
Na początku grudnia znów byliśmy w drodze. Opuściło już nas zmęczenie po podróżach do krajów śródziemnomorskich. Ostry, adriatycki wiatr burzył mi włosy. Podobała mi się ta jego gwałtowna pieszczota. Wiatr, niczym łapy ogromnej bestii, przewalał się przez przystań, furkotały flagi ustawione przed nowoczesnym hotelem, szaleńczo kołysały się gałęzie drzew okalających promenadę.
– Słucham?!-krzyknęłam.
Ojciec znów coś powiedział, wskazując najwyższe piętro cesarskiego pałacu, ale i tym razem jego słowa porwał wiatr. Pod naporem wichury oboje odwróciliśmy głowy.
W promieniach porannego słońca górowała nad nami wspaniała warownia Dioklecjana. Prawie przewróciłam się na plecy, zadzierając głowę, by dojrzeć jej najwyższe partie. «Większość przestrzeni między przepięknymi kolumnami została zamurowana… Najczęściej przez ludzi dzielących zamek na pomieszczenia mieszkalne" – wyjaśnił mi wcześniej ojciec. I teraz szachownica marmurów, różnorodnego kształtu i barwy, zrabowanych z innych rzymskich budowli, lśniła w słońcu, nadając fasadzie bardzo dziwaczny wygląd. Tu i tam widniały szczeliny spowodowane działaniem wody lub trzęsieniami ziemi. W pęknięciach tych zagnieździły się najróżniejsze zwieszające się pnącza, a nawet niewielkie drzewinki. Wiatr unosił szerokie kołnierze marynarzy włóczących się po dwóch lub trzech po nadbrzeżu. Ich spalone na brąz twarze kontrastowały z białymi mundurami, a regulaminowo obcięte na krótko włosy przypominały druciane szczoteczki. Idąc za ojcem, minęłam róg budowli, przeszliśmy pod czarnymi, bezlistnymi konarami orzechowców oraz sykomorów, by dotrzeć na otoczony pomnikami plac, na którym okropnie cuchnęło uryną. Tuż przed nami wznosiła się fantastyczna wieża, wystawiona na działanie wiatrów i pokryta dekoracjami niczym weselny tort. Tutaj nie docierały gwałtowne podmuchy wiatru i mogliśmy już rozmawiać normalnie.
– Zawsze chciałem to zobaczyć – powiedział ojciec. – Czy masz ochotę wejść na samą górę?
Z werwą ruszyłam pierwsza po żelaznych stopniach. Rynek nieopodal nadbrzeża – jego widok otwierał się od czasu do czasu przed moimi oczami między marmurowymi łukami konstrukcji – stawał się coraz mniejszy, drzewa nabierały złocistobrązowej barwy, a cyprysy nad brzegiem wody stawały się ciemniejsze niż zieleń morza, nad którym wznosiły się ich konary. W miarę jak zdobywaliśmy wysokość, rozciągająca się w dole płaszczyzna wodna nabierała granatowej barwy. Między kafejkami na otwartym powietrzu snuły się maleńkie, białe postacie marynarzy. Zataczający ostry łuk ląd, hen, daleko za naszym wielkim hotelem, wskazywał, niczym grot strzały, krainę, gdzie mówiono językiem słowiańskim. Niebawem, w związku z wielkim odprężeniem politycznym, jakie ogarnęło te rejony, miał udać się tam mój ojciec.
Pod dachem wieży przystanęliśmy na chwilę. Ciężko łapaliśmy oddech. Nad nami była już tylko rozległa, Ważna platforma nakrywająca wieżycę. Widziałam ciągnący się od samego dołu pajęczy warkocz żelaznych schodów, którymi tu przyszliśmy. Z wykutych w kamieniu wielkich otworów, o tak niskich balustradach, że każdy z nieuważnych turystów mógł wypaść w dziewięciopiętrową otchłań, kończącą się wyłożonym kamiennymi płytami dziedzińcem, roztaczała się zapierająca dech w piersiach panorama. Wybraliśmy ławkę pośrodku platformy, skąd mieliśmy wspaniały widok na rozciągające się w dole morze. Nie docierały tu do nas gwałtowne podmuchy wiatru szalejącego nad wzburzoną, morską tonią, zatrzymywane przez okapy dachu. Ich ostre, sterczące nad przepaścią dzioby lśniły przecudnie w promieniach przesuwającego się nad morzem słońca.
– Obudziłem się wcześnie – przerwał ciszę ojciec. – Papiery Rossiego odłożone były na półkę. Nigdy jeszcze nie radowało mnie tak poranne światło słońca jak tego ranka. Do biblioteki dotarłem w chwili, kiedy ją otwierali. Tego dnia musiałem dobrze przygotować się na kolejny, nocny, zajadły napór sił ciemności. Od wielu lat noc była dla mnie bardzo przyjazną porą. Czułem się w niej jak spowity kokonem spokoju, w którym mogłem oddawać się do woli lekturze i pisaniu. Teraz, wraz ze zmierzchem, nadchodziło zagrożenie wzrastające wraz z upływem godzin. Miałem zamiar przygotowywać się do kolejnego wyjazdu, by odrywać się od nieprzyjemnych myśli. Gdybym tylko wiedział, gdzie się udam? – myślałem posępnie.
Główny hol był opustoszały. Ciszę mącił jedynie dźwięk kroków bibliotekarzy, którzy uwijali się wokół swoich spraw. O tak wczesnej godzinie studentów było niewielu i przez najbliższe pół godziny mogłem mieć w czytelni spokój. Wszedłem w labirynt katalogów, otworzyłem notatnik i zacząłem wyszukiwać potrzebne mi pozycje. W katalogu rzeczowym wynalazłem kilkanaście haseł odnoszących się do Karpat oraz jedno dotyczące folkloru Transylwanii. Znalazłem tam pozycję odnoszącą się do wampirów… wedle legend staroegipskich. Dłuższą chwilę zastanawiałem się nad zagadnieniem powszechności wampirów w różnych kulturach świata. Czy egipskie wampiry przypominały te pochodzące z Europy Wschodniej? Był to problem bardziej dla archeologa niż dla mnie. Niemniej wypełniłem rewers z sygnaturą książki dotyczącej tradycji chińskich.
Następnie zająłem się hasłem «Dracula". W katalogu hasła i tytuły były beznadziejnie wymieszane: od «Alego Wielkiego Któregoś Tam" po «Smoki Azjatyckie". Ale powinna znajdować się między nimi fiszka z hasłem Dracula Brama Stokera. Książkę tę poprzedniego dnia widziałem w ręku ciemnowłosej, młodej kobiety. Być może biblioteka miała nawet dwa egzemplarze tej klasycznej powieści. Zamówiłbym ją natychmiast. Rossi twierdził, że jest ona konglomeratem badań Stokera nad wampiryzmem, więc doszedłem do wniosku, iż mogę znaleźć w niej wskazówki, które pomogą mi zapewnić sobie jakie takie bezpieczeństwo. Jak szalony wertowałem kartki katalogu. Hasła «Dracula" nie było nigdzie. Nie spodziewałem się, by hasło to stanowiło główny temat dzieł naukowych, ale Stoker musiał gdzieś być.
I nagle, między «Alim Którymś Tam" a «Smokami" dostrzegłem strzęp karty katalogowej wyrwanej brutalnie z szufladki. Natychmiast wyciągnąłem szufladkę na «ST". Karty ze Stokerem nie było. Najwyraźniej niedawno ktoś ją usunął. Usiadłem ciężko przy najbliższym stoliku. Wszystko to nie mieściło mi się w głowie. Dlaczego ktoś powyrywał te konkretne fiszki?
Dobrze wiedziałem, że ostatnio z książki tej korzystała ciemnowłosa dziewczyna. Czyżby chciała zatrzeć ślad po swoich poszukiwaniach? Jeśli tak, to dlaczego studiowała książkę jawnie, pośrodku czytelni. Ktoś inny musiał powyrywać karty katalogowe, zapewne ktoś – i dlaczego? kto nie chciał, by inni czytali tę książkę. Ktokolwiek to zrobił, wykonał to pospiesznie, nie próbując nawet zatrzeć śladów. Ponownie się nad tym zastanowiłem. Katalog stanowił sacrum. Każdy student, który zostawiał szufladkę na stoliku, nie odstawiając jej na miejsce, dostawał ostrą reprymendę od dyżurnego bibliotekarza. Ktoś, kto powyrywał kartki, musiał to zrobić w chwili, kiedy nikt go nie obserwował. Jeśli nie zrobiła tego tamta młoda kobieta, komu innemu zależało na tym, żeby nikt nie dotarł do tej książki? A zatem Dracula wciąż znajdował się w jej rękach. Prawie biegiem ruszyłem do bibliotecznej lady.
Biblioteka, wybudowana w neogotyckim stylu, w czasach, kiedy Rossi kończył swe studia na Oksfordzie (gdy jeszcze zajmował się zwykłymi sprawami), zawsze wydawała mi się zarówno poważna, jak i trochę komiczna. Droga do głównej lady kojarzyła mi się z nawą katedry. Lada była niczym ołtarz, nad którym stała kamienna figura Matki Boskiej Matki Wiedzy – w błękitnej szacie, trzymającej w ramionach stertę książek. Każda wydawana książka była opłatkiem koniunii. Wypożyczając książkę, przyjmowało się przenajświętszy sakrament. Dzisiaj traktuję to wszystko jako najbardziej cyniczny żart i lekceważę sobie łaskę Matki Bożej w postaci bibliotekarza.
«Potrzebuję książki, której akurat nie ma na półce – zacząłem. – Kiedy zostanie zwrócona?"
Bibliotekarka, niska niewiasta o ponurej twarzy, około sześćdziesiątki, uniosła głowę znad biurka.
«Jaki tytuł?" – zapytała.
,J)racula Brama Stokera".
«Proszę chwileczkę poczekać. Sprawdzę. – Przekartkowała niewielki katalożek. – Przykro mi. Książka jest wypożyczona".
«Co za szkoda! A kiedy zostanie zwrócona?"
«Za dwa i pół tygodnia. Wypożyczona została wczoraj".
«Obawiam się, że to dla mnie za długo. Wie pani, piszę pracę doktorską…"
Te słowa wywierały przeważnie skutek magiczny.
«Może pan złożyć zamówienie" – powiedziała obojętnie bibliotekarka i odwróciła posiwiałą, ufryzowaną głowę, wracając do swych zajęć.
«Może to któryś z moich studentów wypożyczył tę książkę, przygotowując się do zajęć. Czy może pani podać mi jego nazwisko? Osobiście się z nim skontaktuję".
Popatrzyła na mnie zwężonymi oczyma.
«Zazwyczaj takich rzeczy nie robimy" – odparła.
«Ale to sytuacja wyjątkowa – wyjaśniłem. – Powiem pani szczerze. Muszę wykorzystać pewne fragmenty tej powieści do egzaminów. Własny egzemplarz pożyczyłem studentowi, ale on gdzieś go zapodział. Mój błąd, ale sama pani wie, jak to jest ze studentami. Powinienem być mądrzejszy".
Jej twarz rozchmurzyła się, popatrzyła na mnie ze współczuciem.
«Rzeczywiście są okropni – odparła, kiwając głową. – Po każdym semestrze tracimy co najmniej jeden regał książek. Dobrze, zrobię dla pana wyjątek, ale proszę o tym nie opowiadać".
Zaczęła grzebać w stojącej za nią szafie, a ja zastanawiałem się nad dwoistością swojej natury. Kiedy nauczyłem się tak gładko łgać? Czerpałem z tego jakąś niemiłą przyjemność. Za wielkim ołtarzem lady pojawił się inny bibliotekarz, który obrzucił mnie bacznym spojrzeniem. Był chudy, w średnim wieku i często go tu widywałem. Miał kolegę nieco wyższego od siebie, ubranego zawsze w podniszczony garnitur i poplamiony krawat. Ponieważ widywałem go wcześniej, zaskoczył mnie jego wygląd. Twarz miał zapadniętą i zniszczoną, jakby trawiła go poważna choroba.
«W czym mogę pomóc? – zapytał nieoczekiwanie, jakby podejrzewał, że mogę coś ukraść.
«Nie, dziękuję, zajmuje się mną ta pani" – odparłem, wskazując bibliotekarkę.
«Rozumiem".
Cofnął się, kiedy wróciła bibliotekarka z paskiem papieru. W pierwszej chwili nie wiedziałem, gdzie patrzeć. Papier zatańczył mi przed oczyma. Kiedy drugi bibliotekarz pochylił się nad zwróconymi książkami, ponad kołnierzykiem jego koszuli ujrzałem dwie świeżo zasklepione rany, z których sączyła się krew. Po chwili wyprostował się i odwrócił, tuląc do siebie książki.
«Czy o to panu chodziło? – zapytała bibliotekarka. Zerknąłem na pasek papieru, który podsunęła mi pod nos. – To rewers na Draculą Brama Stokera. Mamy dwa egzemplarze tej książki".
Niechlujnie ubrany bibliotekarz nieoczekiwanie upuścił jedną z książek, która, spadając na posadzkę, wzbudziła liczne echa w rozległym pomieszczeniu. Mężczyzna wyprostował się i popatrzył mi prosto w oczy. W niczyim jeszcze wzroku nie spotkałem dotąd takiej czujności i nienawiści.
«O to panu chodziło?" – nastawała zniecierpliwiona bibliotekarka.
«O, nie! – powiedziałem, szybko zbierając myśli. – Musiała mnie pani źle zrozumieć. Chodzi mi o Zmierzch i upadek cesarstwa rzymskiego Gibbona. Mówiłem przecież, że prowadzę wykłady na ten temat i potrzebuję egzemplarza tego dzieła".
Kobieta wyraźnie się nasrożyła.
«Myślałam…"
Czułem się paskudnie po tym, co dla mnie zrobiła, ale i okoliczności nie były miłe.
«Nie ma sprawy – odrzekłem. – Zapewne coś mi się pokręciło. Jeszcze raz zajrzę do katalogów".
Kiedy jednak wymówiłem słowo «katalogi", pojąłem, że trochę przesadziłem. Bibliotekarz obrzucił mnie przeciągłym spojrzeniem i potrząsnął głową, jak drapieżnik tropiący swoją ofiarę.
«Dziękuję" – powiedziałem grzecznie i odszedłem od lady, czując wbity w plecy ostry wzrok bibliotekarza, którym odprowadził mnie aż do końca sali głównej. Ostentacyjnie ruszyłem do katalogów i jakiś czas przeglądałem fiszki. Później zamknąłem teczkę i wyszedłem głównymi drzwiami, przez które napływał już tłum wiernych na poranne studia. Na zewnątrz wynalazłem ławkę w najbardziej nasłonecznionym miejscu, plecami oparłem się o neogotycką ścianę i obserwowałem wszystkich wchodzących i wychodzących z biblioteki. Potrzebowałem pięciu minut, by spokojnie wszystko przemyśleć.
Ale wydarzyło się tyle, że krótki namysł nie wystarczał. W jednej oszałamiającej chwili zobaczyłem rany na szyi bibliotekarza i usłyszałem imię i nazwisko czytelniczki, która wyprzedziła mnie, wypożyczając Draculą. Nazywała się Helen Rossi.
Wiatr był zimny i przybierał na sile. Ojciec wyjął z torby dwa wodoodporne skafandry. Były ciasno zwinięte, tak żeby zmieściły się razem z jego sprzętem fotograficznym i apteczką. Bez słowa naciągnęliśmy na siebie kurtki i ojciec podjął opowieść.
– Siedząc tam w promieniach późnowiosennego słońca, obserwując gwarne i ruchliwe życie uniwersytetu, zacząłem nagle zazdrościć zwyczajnie wyglądającym studentom i wykładowcom rojącym się na dziedzińcu. Wydaje się im, że na egzaminie wyznaczonym na następny dzień kończy się cały świat – pomyślałem z goryczą. Żaden z nich nie zrozumiałby mojej dramatycznej sytuacji ani nie pomógłby mi z niej się wyplątać. Ogarnęła mnie dojmująca samotność. Nagle zostałem wyrzucony na margines mojego środowiska, mojego wszechświata. Poczułem się jak pszczoła robotnica usunięta z ula. Ze zdumieniem uświadomiłem sobie, że wszystko to zaczęło się zaledwie przed czterdziestoma ośmioma godzinami.
Musiałem teraz kalkulować na zimno i szybko. Po pierwsze, to co osobiście oświadczył Rossi: ktoś z zewnątrz, kto bezpośrednio zagroził Rossiemu – w tym przypadku tym kimś był niedomyty bibliotekarz o dziwacznym wyglądzie – został ugryziony w szyję. Załóżmy – powiedziałem do siebie i prawie wybuchnąłem śmiechem na myśl o tak niedorzecznych rzeczach, w które zaczynałem wierzyć – załóżmy, że naszego bibliotekarza ukąsił wampir i to całkiem niedawno. Rossi został porwany ze swego gabinetu, zostawiając tam ślady krwi – przypomniałem sobie w duchu – zaledwie przed dwoma dniami. Dracula, jeśli rzeczywiście grasował po świecie, najwyraźniej przejawiał szczególne zainteresowanie nie tylko najgenialniejszymi naukowcami (tu przypomniałem sobie nieszczęsnego Hedgesa), ale też bibliotekarzami i archiwistami. Nie. Gwałtownie wyprostowałem się, odkrywając nieoczekiwanie klucz. Przejawiał szczególne zainteresowanie osobami zajmującymi się archiwami, gdzie znajdują się materiały dotyczące starych legend. Najpierw urzędnik w Stambule, który odebrał Rossiemu mapę. Badacz ze Smithsonian również – pomyślałem, przypominając sobie ostatni list Rossiego. No i oczywiście sam Rossi, który posiadał egzemplarz «jednej z tych miłych książek" i badał wszelkie inne dostępne dokumenty mające związek z tą sprawą. A teraz ten bibliotekarz, choć nie miałem żadnych dowodów, że to on zajmował się jakimiś materiałami dotyczącymi Draculi. A na końcu… ja?
Sięgnąłem po teczkę i ruszyłem do budki telefonicznej usytuowanej w pobliżu studenckiej stołówki.
«Z informacją uniwersytecką, proszę".
Byłem przekonany, że nikt za mną nie szedł, ale dla pewności zamknąłem się dokładnie w kabinie, z której bacznie obserwowałem każdą przechodzącą w pobliżu osobę.
«Czy macie na liście pannę Helen Rossi? Tak, absolwentka" – zaryzykowałem.
Uniwersytecka telefonistka była bardzo lakoniczna. Przez dłuższą chwilę słyszałem, jak wertuje jakieś papiery.
«Na liście mieszkanek żeńskiego akademika mamy H. Rossi" – powiedziała.
«Tak, to ta. Serdecznie dziękuję".
Wykręciłem podany mi numer. W słuchawce rozległ się ostry głos kierowniczki akademika.
«Panna Rossi? Tak? A kto dzwoni?"
Boże, nie przewidziałem tego szczegółu.
«Jej brat – wyjaśniłem szybko. – Powiedziała, że znajdę ją pod tym numerem".
Usłyszałem dźwięk oddalających się kroków, a niebawem odgłos innych, bardziej energicznych. Szelest podnoszonej słuchawki.
«Dziękuję, panno Lewis – usłyszałem stłumiony głos, a następnie w słuchawce słowa wypowiedziane niskim, zdecydowanym tonem, jaki zapamiętałem z biblioteki: – Nie mam brata. – W jej głosie kryła się groźba. – Kto dzwoni?"
Ojciec zatarł energicznie zziębnięte dłonie, powodując, że rękawy jego skafandra zmarszczyły się niczym bibułki. Helen – pomyślałam, ale nie odważyłam się wymówić tego imienia na głos. Zawsze bardzo je lubiłam. Kojarzyło mi się z odwagą i urodą, jak prerafaelicki frontyspis przedstawiający Helenę trojańską w książce Iliada dla dzieci, którą miałam jeszcze jako dziecko w Stanach Zjednoczonych. A poza tym imię to nosiła moja matka, ale tego tematu mój ojciec nigdy nie poruszał.
Popatrzyłam na niego twardo, ale on nie dopuścił mnie do słowa.
– Gorąca herbata w jednej z tych kafejek – powiedział. – Tego potrzebuję. Co ty na to?
Po raz pierwszy zauważyłam, że jego przystojne, układne oblicze dyplomaty mąci jakiś smutek, malujący się w jego oczach, i nadaje twarzy taki wyraz, jakby człowieka tego dręczyła bezsenność. Wstał i przeciągnął się. Popatrzyliśmy po raz ostatni na roztaczający się w dole widok.
Ojciec lekko popchnął mnie do tyłu, jakby w obawie, że spadnę w rozciągającą się pod naszymi nogami przepaść.
Ateny najwyraźniej denerwowały i męczyły mego ojca. Zauważyłam to już pierwszego dnia pobytu w tym mieście. Mnie natomiast cieszyły i dodawały animuszu. Uwielbiałam tę kombinację rozkładu i żywotności, duszące opary spalin wiszące nad placami, parkami i starożytnymi budowlami, ogrody botaniczne z uwięzionymi w klatkach lwami, podniebny Akropol z przycupniętymi u jego stóp podejrzanymi restauracyjkami. Ojciec obiecał, że w wolnej chwili wejdziemy na to wyniosłe wzgórze. Był luty tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego czwartego roku. Po raz pierwszy od blisko trzech miesięcy podróżował bez bliżej sprecyzowanego celu, a zabrał mnie ze sobą bardzo niechętnie, ponieważ nie znosił widoku greckiego wojska na ulicach. Ale ja napawałam się każdą chwilą.
Uczyłam się przykładnie w hotelowym pokoju, skąd miałam widok na liczącą dwa i pół tysiąca lat świątynię stojącą na wzgórzu. Widziałam szosy, drogi i aleje wijące się stromo do Partenonu. Wyprawa tam wymagała długiego, powolnego marszu – znajdowaliśmy się wszak w gorącym kraju, gdzie lato zaczynało się wcześnie – między bielonymi wapnem domami i zdobionymi sztukaterią sklepikami z napojami orzeźwiającymi. Mijalibyśmy starożytne rynki i ruiny pogańskich świątyń, pokryte dachówką budynki. Widziałam cały ten labirynt z brudnego okna mego pokoju. Przenosiliśmy wzrok z jednego widoku na inny, spoglądając na to, co mieszkający w sąsiedztwie Akropolu ludzie mieli na co dzień. Siedząc w pokoju, wyobrażałam sobie wędrówki pośród ruin, zwiedzanie posępnych budynków urzędowych, śródziemnomorskich parków, krętych uliczek, kościołów o złoconych kopułach lub pokrytych czerwoną dachówką, rozsianych niczym lśniące w wieczornym świetle skały na szarych plażach.
Za nimi, znacznie, znacznie dalej, majaczyły na tle nieba apartamentowce i bardziej nowoczesne hotele niż nasz. Zbudowano je na odległych przedmieściach Aten. Poprzedniego dnia przejeżdżaliśmy przez nie pociągiem. A jeszcze dalej rozciągała się bezkresna dal, której nawet nie próbowałam sobie wyobrazić. Ojciec otarł twarz chusteczką. Obrzuciłam go ukradkowym spojrzeniem. Wiedziałam, że kiedy dotrzemy już na samą górę, pokaże mi nie tylko starożytne ruiny, ale ujawni również kolejny fragment swej przeszłości
– Restauracja, w której się umówiliśmy – zaczął ojciec – znajdowała się wystarczająco daleko od campusu, bym mógł oderwać myśli od upiornego bibliotekarza (który zapewne miał popołudniowy dyżur z krótką przerwą na lunch). Jednocześnie była na tyle blisko, że kobieta nie powinna nabrać podejrzeń, iż wyciągam ją w jakiś odległy zakątek, gdzie maniak z siekierą może zrobić z niewiastą, co chce. Nie miałem pewności, czy nie znając moich prawdziwych motywów, stawi się na spotkanie punktualnie, ale kiedy wszedłem do lokalu, natychmiast dostrzegłem w odległym końcu sali jej błękitną chustę i leżące na stoliku białe rękawiczki. Pamiętaj, że były to jeszcze czasy, kiedy nawet studentki na takie spotkania ubierały się w sposób bardzo mało praktyczny. Włosy miała zaczesane do tyłu i spięte szpilkami tak, że kiedy spojrzała w moją stronę, odniosłem wrażenie, iż przypatruje mi się jeszcze bardziej uważnie niż w bibliotece poprzedniego dnia.
«Witam – powiedziała ozięble. – Zamówiłam dla pana kawę, gdyż podczas naszej telefonicznej rozmowy wyczułam w pańskim głosie okropne zmęczenie".
Słowa te odebrałem jako zarozumiałość i arogancję. Skąd mogła wiedzieć, jaki głos mam na co dzień, a poza tym kawa zapewne już wystygła. Ale tym razem grzecznie się przedstawiłem i z lekkim niepokojem uścisnąłem jej dłoń. Chciałem natychmiast zapytać ją o nazwisko, lecz zdecydowałem, że należy wyczekać na bardziej odpowiedni moment. Dłoń miała gładką, suchą i chłodną, jakby wciąż była w rękawiczce. Odsunąłem krzesło i zająłem miejsce naprzeciwko niej. Pozostawała mi tylko nadzieja, że moja koszula jest wystarczająco czysta, nawet jak na spotkanie z grasującymi wampirami. Jej męskiego kroju biała bluzka, pod czarnym żakietem, była wprost nieskazitelna.
«Dlaczego podejrzewałam, że pan ponownie się do mnie odezwie?"
Wypowiedziała te słowa prawie z pogardą.
«Wiem, że wydaje się to pani dziwaczne".
Wyprostowałem się na krześle i próbowałem spojrzeć jej w oczy ciekaw, czy zdążę zadać wszystkie pytania, jakie zamierzałem, zanim ona nie wstanie z miejsca i po prostu nie odejdzie.
«Przepraszam. Naprawdę nie stroję sobie żartów, nie próbuję zawracać pani głowy ani odrywać od pracy".
Skinęła głową z uśmiechem. Obserwując bacznie kobietę, doszedłem do wniosku, że twarz i głos nieznajomej były zarówno szpetne, jak i pełne elegancji. Ale łagodny uśmiech, malujący się na jej obliczu, dodał mi nieco odwagi.
«Dzisiejszego ranka odkryłem coś dziwnego – powiedziałem ośmielony. – Dlatego tak nieoczekiwanie do pani zadzwoniłem. Czy biblioteczny egzemplarz Draculi wciąż znajduje się u pani?"
Była szybka, ale ja szybszy, gdyż spodziewałem się takiej właśnie reakcji. Jej blada twarz pobladła jeszcze bardziej.
«Mam – odparła ostrożnie. – A jaki interes ma osoba sprawdzająca, co ktoś inny wypożyczył z biblioteki?"
Nie dałem wziąć się na ten wabik.
«Czy to nie pani powydzierała z katalogu karty tej książki?"
Tym razem jej reakcja była naturalna i nieukrywana.
«Zrobiłam co?"
«Dziś z rana pojawiłem się w katalogach, poszukując pewnych informacji na… na^temat, który oboje nas interesuje. Odkryłem, że wszystkie karty odnoszące się do Draculi i Stokera zostały powyrywane z szufladek".
Twarz jej stężała, stała się prawie odrażająca, oczy rozbłysły. Ale w tej samej chwili, po raz pierwszy od czasu, kiedy Massimo wykrzyknął, że Rossi zaginął, poczułem, jak spada mi ciężar z barków. Zastąpiło go jednak okropne poczucie osamotnienia. Ani nie wybuchnęła śmiechem, słysząc moje melodramatyczne oświadczenie, ani nie zmarszczyła brwi, ani nie sprawiała wrażenia zaskoczonej. A co najważniejsze, w jej wzroku nie było śladu przebiegłości, niczego, co wskazywałoby na to, że rozmawiam z wrogiem. Twarz kobiety wyrażała tylko jedno uczucie: lekki, przyprawiający o dreszcz lęk.
«Wczoraj rano jeszcze tam były – powiedziała powoli, jakby odkładała broń i przygotowywała się do rozmowy. – Najpierw szukałam pod hasłem «Dracula». Znalazłam jedną fiszkę. Poszukałam zatem innych prac Stokera. Znalazłam kilka pozycji, w tym Draculę".
Kelner postawił przed nami filiżanki z kawą i kobieta odruchowo sięgnęła po naczynie. Zatęskniłem gwałtownie za Rossim, który zawsze, z niewyobrażalną gościnnością, częstował mnie kawą o całe niebo lepszą niż ta. Och, ileż pytań miałem do tej dziwnej, młodej kobiety.
«Ktoś najwyraźniej nie chce, by pani… ja… ktokolwiek zajmował się tą książką" – powiedziałem cichym, spokojnym głosem, wpatrując się w jej twarz.
«Nigdy jeszcze nie słyszałam większej głupoty" – odrzekła szorstko, wsypała do filiżanki cukier i zaczęła mieszać kawę.
Ale wcale nie sprawiała wrażenia do końca przekonanej, a ja naciskałem dalej.
«Czy wciąż ma pani tę książkę?"
«Tak – odpowiedziała, odkładając z hałasem łyżeczkę. – Mam ją ze sobą".
Zerknęła na teczkę, którą miała również poprzedniego dnia.
«Panno Rossi – powiedziałem. – Proszę mi wybaczyć. Obawiam się jednak, że potraktuje mnie pani jak wariata, jeśli powiem, iż jestem najgłębiej przekonany, że grozi pani poważne niebezpieczeństwo przez sam fakt posiadania tej książki. Ktoś najwyraźniej nie chce, by pani ją miała".
«Skąd taki pomysł? – odparowała, nie patrząc mi w oczy. – Kto, zdaniem pana, nie chce, bym zajmowała się tą powieścią?"
Twarz oblał jej delikatny rumieniec i jakby w poczuciu winy spuściła wzrok na filiżankę z kawą. Tylko tak można było to określić: dręczyło ją poczucie winy. Ze zgrozą wyobraziłem sobie, że może być w porozumieniu z wampirem. Narzeczona Draculi – pomyślałem przerażony, przypominając sobie niedzielne seanse filmowe. Smoliście czarne włosy pasowały jak najbardziej, twardy, trudny do zidentyfikowania akcent, usta ciemne niczym sok jeżyn, śnieżnobiała cera, elegancki czarno-biały strój. Zdecydowanie odrzuciłem tę myśl. Była to jakaś fantasmagoria korelująca z moimi roztrzęsionymi nerwami.
«Czy zna pani kogoś, komu zależy na tym, by nie zajmowała się pani tą książką?"
«Uczciwie mówiąc, tak. Ale to już z całą pewnością nie pański interes. – Przesłała mi płonące spojrzenie znad filiżanki kawy. – A swoją drogą, dlaczego tak bardzo zależy panu na tej książce? Jeśli chodziło panu tylko o numer mego telefonu, trzeba było zapytać wprost, a nie bajtlować bez sensu".
Tym razem to ja oblałem się gorącym rumieńcem. Rozmowa z tą kobietą przypominała wymianę policzków wymierzanych tak, że człowiek nie wiedział, kiedy spadnie następny.
«Nie obchodził mnie numer pani telefonu – powiedziałem ozięble aż do chwili, kiedy zobaczyłem ślady powyrywanych z katalogu fiszek i wtedy pomyślałem, że pani może coś na ten temat wiedzieć. Bardzo potrzebowałem tej książki. Zaszedłem zatem do biblioteki w nadziei, że mogą mieć w zbiorach dwa egzemplarze tej powieści".
«Ale nie mieli – odrzekła zapalczywie. – Był to więc dla pana wspaniały pretekst, aby do mnie zadzwonić. Skoro aż tak bardzo potrzebował pan tej książki, dlaczego jej sobie nie zarezerwował?"
«Bo potrzebuję jej teraz" – odwarknąłem.
Jej ton zaczynał mnie coraz bardziej drażnić. Oboje mogliśmy popaść w poważne kłopoty, a ona używała wszelkich wybiegów, by nasze spotkanie zamienić w randkę, którą oczywiście nie było. Przypomniałem sobie, że kobieta nie wie przecież, w jakiej znalazłem się matni. Następnie dotarło do mnie, iż jeśli o wszystkim jej powiem, uzna mnie za szaleńca. Ale moja opowieść z kolei mogła sprowadzić na głowę nieznajomej jeszcze większe niebezpieczeństwo. Odruchowo westchnąłem na głos.
«Próbuje mnie pan odstraszyć od tej książki? – zapytała, kpiąco wykrzywiając usta. – Tak, jestem tego pewna".
«Wcale nie. Ale chcę wiedzieć, kto pani zdaniem nie chce, by pani zajmowała się tą książką".
Odstawiłem filiżankę i popatrzyłem kobiecie prosto w oczy.
Opuściła ręce. Na klapie jej żakietu dostrzegłem pojedynczy długi włos, który lśnił miedzią na czarnej wełnie. Kobieta przez chwilę zbierała myśli.
«Kim właściwie pan jest?" – zapytała nieoczekiwanie.
«Absolwentem historii na tutejszym uniwersytecie".
«Historii?"
«Piszę pracę doktorską na temat holenderskiego handlu w siedemnastym wieku".
«Aha. – Na chwilę zamilkła. – Ja jestem antropologiem. Ale też bardzo interesuję się historią. Badam zwyczaje i tradycje Bałkanów oraz Europy Środkowej, zwłaszcza mojej rodzinnej… – zawiesiła głos, a po twarzy przemknął jej wyraz smutku. – Mojej rodzinnej Rumunii".
Teraz ja gwałtownie drgnąłem. Sprawa stawała się coraz bardziej intrygująca.
«I dlatego chciała pani przeczytać Draculę'?"
Jej uśmiech mnie zaskoczył. Miała białe, równe i zadziwiająco małe zęby. Po chwili jednak zacisnęła usta.
«Jeśli tak pan sądzi…"
«Nie odpowiedziała pani na moje pytanie" – odrzekłem z wyrzutem.
«A dlaczego miałabym na nie odpowiadać? – Wzruszyła ramionami. Nie znam pana, a pan chce odebrać mi książkę, którą wypożyczyłam z biblioteki".
«Panno Rossi, może grozić pani niebezpieczeństwo. Nie chcę straszyć, ale mówię to poważnie".
Popatrzyła na mnie zwężonymi oczyma.
«Pan coś ukrywa – oświadczyła. – Ale odpowiem panu, jeśli pan poinformuje mnie.
Nigdy jeszcze nie rozmawiałem z kobietą taką jak ona ani nie spotkałem takiej niewiasty. Była wojownicza, a jednocześnie za grosz zalotna. Odnosiłem wrażenie, że jej słowa są niczym staw wypełniony zimną wodą, w którą wskakiwałem, nie zważając na konsekwencje.
«W porządku. Pani odpowie na moje pytanie pierwsza – odrzekłem, wpadając w jej ton. – Kto pani zdaniem nie chce, by zajmowała się pani tą książką?"
«Profesor Bartholomew Rossi – odparła z sarkazmem. – Jest pan historykiem, więc to imię i nazwisko z całą pewnością coś panu mówi".
Popatrzyłem na nią tępo.
«Profesor Rossi? Co… co pani chce przez to powiedzieć?"
«Odpowiedziałam po prostu na pana pytanie. – Wyprostowała się na krześle, poprawiła żakiet i przesunęła rękawiczki na drugą stronę stolika. Pomyślałem przelotnie, że napawa się efektem, jaki jej słowa wywarły na mnie. – A teraz niech pan wyjaśni, co miał na myśli, mówiąc tak melodramatycznie o zagrożeniu, jakie niesie ta książka".
«Panno Rossi, powiem pani. Powiem wszystko, co wiem. Ale najpierw, proszę, niech pani poinformuje mnie, co łączy panią z profesorem Bartholomew Rossim".
Pochyliła się i sięgnęła po torbę. Wyjęła z niej skórzane pudełko.
«Czy mogę zapalić? – I znów pod jej pozorną, kobiecą skromnością wyczułem ową męską swobodę. – A może i pan ma ochotę?"
Potrząsnąłem odmownie głową. Nie znosiłem tytoniu, ale z jej białej, gładkiej dłoni byłem prawie gotów przyjąć papierosa. Zaciągnęła się głęboko dymem.
«Sama nie wiem, dlaczego obcemu człowiekowi miałabym to mówić – mruknęła z zadumą. – Może skłania mnie do tego samotność tego miejsca. Od dwóch miesięcy nie rozmawiałam z nikim o niczym innym, jak o mojej pracy. Ale pan nie wygląda na plotkarza, choć na moim wydziale aż się od nich roi – powiedziała z wyraźną goryczą. – Ale jeśli da mi pan słowo… – dodała hardo, ściskając w palcach papierosa. – Ze słynnym profesorem Rossim łączy mnie jedno. Jest moim ojcem. Moją matkę poznał w Rumunii, gdzie tropił ślady Draculi".
Rozlałem kawę, która pociekła na stolik, prysnęła na moją niezbyt czystą koszulę i kobiecie na policzek. Panna Rossi otarła twarz i bacznie popatrzyła mi w oczy.
«Boże, przepraszam! Bardzo przepraszam!"
Zacząłem rozpaczliwie wycierać stolik i koszulę papierowymi serwetkami.
«Widzę, że zaskoczyło to pana – powiedziała z nieruchomą twarzą. Musicie się zatem znać". /
«Dobrze go znam. Jest moim promotorem. Ale nigdy nie wspominał o Rumunii, o tym, że… nigdy nie mówił, że ma rodzinę".
«Bo nie ma. – Chłód, z jakim to powiedziała, zmroził mnie do szpiku kości. – Nigdy się z nim nie spotkałam, choć wiedziałam, że to tylko kwestia czasu. – Przygarbiła się jakby w buncie przeciw dalszym wyznaniom. – Widziałam go tylko raz, z daleka, podczas wykładu… Wyobraża sobie pan pierwsze spotkanie z ojcem na taką odległość".
Przesunąłem na skraj stolika stosik zmoczonych serwetek, filiżankę i łyżeczkę.
«Dlaczego?"
«To dziwna historia – odparła, patrząc na mnie badawczo. – Kochałam ich i obojgu wybaczyłam. – Mówiła to z osobliwym, twardym akcentem. – Ale może nie ma w tym nic dziwnego. Mój ojciec spotkał matkę w jej rodzinnej wiosce, polubili się, a po kilku tygodniach wyjechał, zostawiając swój adres w Anglii. Po jego wyjeździe matka odkryła, że jest w ciąży, a jej siostra, mieszkająca na Węgrzech, sprowadziła ją do siebie, zanim jeszcze przyszłam na świat".
«Rumunia? – bardziej wychrypiałem, niż powiedziałem. – Nigdy mi nie wspominał, że odwiedził Rumunię".
«I nic w tym dziwnego – rzekła. – Powiedziała mi o tym matka. Napisała do niego z Węgier pod adres, jaki jej zostawił, o dziecku. Odpisał, że wcale jej nie zna, że nie wie, skąd zdobyła jego nazwisko, i że nigdy nie był w Rumunii. Wyobraża pan to sobie?"
Borowała mnie przenikliwym wzrokiem swych czarnych i osobliwie wielkich w tej chwili oczu.
«W którym roku się pani urodziła?" – zapytałem.
Zadałem to pytanie bez skrępowania, ponieważ tak osobliwej osoby nigdy jeszcze w życiu nie spotkałem.
«W tysiąc dziewięćset trzydziestym pierwszym – odparła niskim głosem. – Kiedy byłam już na studiach, matka zabrała mnie na kilka dni do Rumunii. – Wtedy nie wiedziałam jeszcze nic o Draculi, ale nawet wówczas nie mogła wrócić do rodzinnej wioski".
«Wielki Boże! – szepnąłem, wbijając wzrok w blat stolika. – Matko Boska, a ja myślałem, że powiedział mi o sobie wszystko. Jednak nie".
«Powiedział panu… co?" – zapytała ostro.
«Dlaczego się pani z nim nie spotkała? Czy on nie wie, że pani tu jest?"
Obrzuciła mnie dziwnym spojrzeniem, ale odpowiedziała bez wahania:
«Przypadek. I mój kaprys… – Zamilkła na chwilę. – Na uniwersytecie w Budapeszcie powodziło mi się znakomicie. Tak naprawdę uważano mnie tam za geniusza".
Powiedziała to bez fałszywej skromności. Uświadomiłem sobie po raz pierwszy, że po angielsku mówi wyśmienicie. Może naprawdę była geniuszem.
«Nie uwierzy pan, ale moja matka nie ukończyła nawet szkoły podstawowej, choć później trochę się podkształciła. Kiedy miałam szesnaście lat, wstąpiłam na uniwersytet. Oczywiście, matka opowiedziała mi o ojcu, czytałyśmy jego znakomite książki, nawet za żelazną kurtyną: kultura minojska, kulty religijne krajów śródziemnomorskich, epoka Rembrandta. Ponieważ wyrażał się pozytywnie o brytyjskich socjalistach, drukowano u nas jego książki. W liceum pilnie uczyłam się angielskiego… a wie pan dlaczego? Żebym mogła czytać zdumiewające książki doktora Rossiego w oryginale. Nie miałam szczególnych kłopotów, by go zlokalizować. Na skrzydełkach jego książek widziałam nazwę uniwersytetu, na którym wykładał, i poprzysięgłam sobie, że pewnego dnia tam pojadę. Wszystko sobie dokładnie przemyślałam. Nawiązałam odpowiednie, polityczne znajomości… udawałam, że pasjonuje mnie słynna robotnicza rewolucja w Anglii. A kiedy nadszedł czas, zrobiłam na ten temat magisterium. W tamtych czasach na Węgrzech panowała stosunkowa swoboda, aczkolwiek wszyscy się zastanawiali, jak długo Sowieci będą to tolerować. Mówienie o palownikach. Tak czy owak wyjechałam po raz pierwszy do Londynu na sześć miesięcy, a cztery miesiące temu pojawiłam się tu, by objąć katedrę wykładowcy".
Zamyślona wypuściła z płuc smugę niebieskiego, tytoniowego dymu. Nie spuszczała ze mnie wzroku. Przyszło mi do głowy, że Helen Rossi najprawdopodobniej stała się obiektem prześladowań ze strony komunistycznych władz, o których mówiła z jeszcze większym cynizmem niż o Draculi. Zapewne uciekła już na dobre na Zachód. Postanowiłem zapytać ją o to później. Później? A co stało się z jej matką? Czy decyzję o kontynuowaniu kariery naukowej w renomowanym zachodnim ośrodku akademickim podjęła jeszcze na Węgrzech?
Ale ona kontynuowała własną myśl.
«Czyż to nie piękny obrazek? Dawno zagubiona córka zdobywa rozgłos naukowy, odnajduje ojca i następuje radosne połączenie rodziny. Na jej twarzy pojawił się pełen goryczy wyraz. – Ale mnie chodziło o coś całkiem innego. Przybyłam tu, by o mnie usłyszał, niby przez przypadek – dzięki moim publikacjom, dzięki moim wykładom. Byłam ciekawa, czy i wtedy wyprze się własnej przeszłości, czy zignoruje mnie tak, jak zignorował moją matkę. No i ta sprawa Draculi… – Wyciągnęła w moją stronę dwa palce, w których trzymała papierosa. – Moja matka trochę mi o tym opowiedziała".
«Opowiedziała o czym?" – zapytałem ze ściśniętym nagle sercem.
«O specjalnych badaniach, jakie Rossi prowadził nad tym zagadnieniem. Dowiedziałam się o tym znacznie później, latem, tuż przed wyjazdem do Londynu. O tym, jak poznał moją matkę. Rozpytywał w całej wiosce o wampira, a ona słyszała to i owo o miejscowych wampirach od swego ojca i jego przyjaciół. I już nie chodzi o to, że w naszej kulturze mężczyzna nie powinien zwracać się o pomoc do młodej dziewczyny, w dodatku na oczach całej wsi. Ale on zapewne o tym nie wiedział. Był historykiem, nie antropologiem. Do Rumunii dotarł w poszukiwaniu informacji o Vladzie Palowniku, naszym drogim hrabim Draculi. I czy nie wydaje się panu dziwne… – pochyliła się gwałtownie w moją stronę z twarzą wykrzywioną wściekłością – Czy nie wydaje się panu wręcz niesamowite to, że nie opublikował nic na ten temat? Ani słowa, jak zapewne sam pan najlepiej wie. Dlaczego? – zapytywałam samą siebie. Dlaczego słynny badacz historycznej krainy, a zapewne i kobiet, gdyż z pewnością niejedną inną jeszcze naiwną dziewczynę sprowadził na manowce, nie opublikował wyników swoich niecodziennych studiów?"
«No właśnie, dlaczego?" – zapytałem, nie poruszając się na krześle.
«Powiem panu. Bo szykował się na wielki finał. To była jego tajemnica, jego pasja. Z jakiego innego powodu naukowiec nie rozgłaszałby światu swych odkryć? Ale czekała go niespodzianka. – Wykrzywiła twarz w złośliwym, odpychającym grymasie. – Nawet by pan nie uwierzył, jaki ogrom wiedzy zdobyłam przez ten rok, od kiedy dowiedziałam się o jego zainteresowaniach. Nie kontaktowałam się z profesorem Rossim, ale prowadziłam na wydziale dyskretne badania. Jakiż byłby to dla niego cios, gdyby ktoś inny opublikował wszystko na ten temat. Coś wspaniałego. Z chwilą przybycia tu przyjęłam nawet jego nazwisko – można rzec takie akademickie nom-de-plume. Poza tym w bloku wschodnim nie lubimy, gdy ktoś obcy kradnie nasze dziedzictwo kulturowe i zaczyna wydawać o nim opinie, zazwyczaj błędne".
Musiałem chyba jęknąć, gdyż gwałtownie umilkła i popatrzyła na mnie z uwagą.
«Pod koniec tego lata nikt na świecie nie wiedział tyle o legendzie Draculi, co ja. A swoją drogą może pan zabrać tę starą książkę. – Ponownie otworzyła torbę i z hukiem rzuciła Draculę na środek stolika. Wczoraj po prostu chciałam coś w niej sprawdzić, a nie chciało mi się iść do domu po swój egzemplarz. Ale nawet tego nie potrzebowałam. To tylko literatura, a ja całą tę przeklętą historię znam prawie na pamięć".
Ojciec zamilkł i rozejrzał się wokół siebie jak wyrwany ze snu. Przez dobry kwadrans siedzieliśmy na Akropolu pogrążeni w milczeniu. Stopy wsparliśmy na ruinach zabytku starożytnej cywilizacji. Byłam przerażona widokiem olbrzymich kolumn piętrzących się nad naszymi głowami. Z zachwytem patrzyłam na majaczące w oddali góry, długie, wysuszone na pieprz granie, wiszące posępnie nad miastem w przedwieczornej godzinie. Kiedy ruszyliśmy w drogę powrotną, ojciec wyrwał się z zadumy i zaczął wypytywać mnie o wrażenia z wycieczki. Zajęło mi dłuższą chwilę zebranie myśli na tyle, by odpowiedzieć mu coś z sensem. Cały czas rozmyślałam o ubiegłej nocy.
Weszłam do jego pokoju nieco później niż zwykle. Chciałam, by przejrzał moją pracę domową z algebry. Pisał coś przy biurku, wprowadzając poprawki w dokumentach z przeprowadzonych tego dnia rozmów, co zresztą często robił wieczorami. Ale tego dnia siedział nieruchomo z głową pochyloną nisko nad biurkiem i apatycznie grzebał w papierach. Ze swego miejsca w progu nie wiedziałam, czy coś pisał, kartkował dokumenty, czy też próbował po prostu nie zasnąć. Jego postać rzucała ogromny cień na gołą ścianę hotelowego pokoju – sylwetka mężczyzny pochylonego posępnie nad odbiciem ciemnego biurka. Gdybym nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo jest zmęczony, gdyby nie tak doskonale znany mi zarys jego ramion pochylonych nad papierami, mogłabym pomyśleć, iż człowiek ten nie żyje.
Przepiękna, wiosenna pogoda i pełne emocji dni towarzyszyły nam w podróży do Słowenii. Kiedy zapytałam ojca, czy wystarczy nam czasu, by ponownie pojechać do tego miasta – z którym wiązały się moje najwcześniejsze wspomnienia z naszych wypraw, które w mej pamięci zachowało szczególną woń i smak, i które, jak już wspomniałam, zawsze chciałam ponownie odwiedzić – odrzekł, że ma napięte terminy spotkań podczas konferencji zorganizowanej nad wielkim jeziorem rozciągającym się daleko na północ od Emony, a później musimy bezzwłocznie wracać do Amsterdamu, zanim nie relegują mnie ze szkoły. Nigdy do tego nie doszło, ale możliwością taką ojciec nieustannie się trapił.
Gdy przybyliśmy na miejsce, jezioro Bied nie rozczarowało mnie. Rozciągało się w szerokiej alpejskiej dolinie, wyrzeźbionej jeszcze pod koniec drugiej epoki lodowej, wczesnym ludom koczowniczym zapewniając przyjazne schronienie. Z wody wciąż sterczały szczątki ich krytych ongiś sitowiem domów. Przypominało szafir spoczywający w dłoniach Alp. Jego lśniącą powierzchnię pokrywały białe zmarszczki fal wzbijanych przez późnopopołudniową bryzę. Z jednej strony wznosił się wyższy od innych klif, na którym rozsiadła się masywna, słoweńska warownia, zmieniona z niebywałym smakiem na biuro turystyczne. Zwieńczone krenelażem baszty stały nad wyspą, rzucając groźny cień na skromny, pokryty czerwoną dachówką kościółek w typie austriackim oraz na przybijające co godzina do wysepki łodzie pasażerskie. Hotel, jak zwykle, zbudowany był ze stali i szkła i wedle socjalistycznych norm miał pięć gwiazdek. Drugiego dnia uciekliśmy z niego na wycieczką wokół dolnej partii jeziora. Oświadczyłam ojcu, że nie zniosę kolejnych dwudziestu czterech godzin bez odwiedzin starodawnego zamku, na który spoglądałam przez okno podczas każdego posiłku. Ojciec zachichotał.
– Skoro tak, to musimy tam pójść – powiedział.
Kolejne odprężenie polityczne było bardziej obiecujące, niż spodziewała się jego ekipa, i ojciec był wyraźnie rozluźniony.
Tak więc trzeciego dnia, zostawiając na boku starą sprawę, którą poprzedniego dnia podano w nowej dyplomatycznej szacie, wsiedliśmy do niewielkiego autobusu. Zawiózł nas wijącą się wokół jeziora drogą do podnóża klifu, na którym wznosiła się warownia. Z mozołem wspięliśmy się na wierzchołek. Zamek zbudowano z brązowych, niczym wypłowiała kość, kamieni trzymających się krzepko mimo upływu stuleci. Kiedy minęliśmy pierwszy korytarz prowadzący do sali recepcyjnej (tak sądziłam), zaparło mi dech. Za oprawionymi w ołów szybami, trzysta metrów niżej, lśniła biała w blasku słońca powierzchnia jeziora. Zamek sprawiał wrażenie, jakby spadał w przepaść i tylko zapierał się o skałę fundamentami. Pomyślałam sobie, że stojący na wysepce żółty kościółek o czerwonym dachu, dobijająca do porośniętego barwnymi krzewami nadbrzeża łódź i olbrzymie niebieskie niebo od setek lat stanowiły turystyczną atrakcję.
Ale sam zamek, o gładkich murach pochodzących jeszcze z dwunastego stulecia, pełen toporów, włóczni i siekier, które przy najlżejszym dotknięciu mogły spaść prosto na głowę niebacznego turysty – stanowił istotę całego krajobrazu. Pierwsi mieszkańcy zasiedlający okolice jeziora opuścili kryte strzechą, podatne na pożary chaty i przenieśli się na skalną wyżynę, gdzie królowały dotąd tylko orły, poddając się władzy pana feudalnego. Warownia, choć tak pieczołowicie odnowiona, dyszała wprost tamtym starodawnym życiem. Odwróciłam się od okna, z którego widok zapierał dech w piersiach, i przeszłam do kolejnej sali. Stała tam szklana trumna ze szkieletem drobnej kobiety, zmarłej na długo jeszcze przed nadejściem chrześcijaństwa. Na jej zapadniętej klatce piersiowej spoczywał brązowy naszyjnik, zaśniedziałe pierścienie zsuwały się z kości palców. Kiedy pochyliłam się, żeby dokładniej przyjrzeć się jej twarzy, kobieta nieoczekiwanie zerknęła na mnie oczodołami głębokimi niczym dwie otchłanie.
Na pałacowym tarasie podawano herbatę w eleganckich, porcelanowych imbrykach. Napój był mocny i dobrego gatunku, a cukier krystaliczny. Ojciec trzymał na stoliku dłonie tak mocno zaciśnięte, że aż bielały mu palce. Dłuższy czas wpatrywałam się w toń jeziora, a następnie nalałam mu kolejną filiżankę herbaty.
– Dziękuję – powiedział. W jego wzroku malował się jakiś odległy, pełen bólu wyraz. I znów spostrzegłam, jak bardzo jest wycieńczony i wyczerpany. Czyżby potrzebował wizyty u lekarza? – Powiedz, kochanie – odezwał się, odwracając się do mnie bokiem, tak że ujrzałam jego profil na tle pionowo spadającego klifu i lśniącej na dole powierzchni wody. – Czy chcesz je wszystkie spisać?
– Twoje opowieści? – zapytałam. Ścisnęło mi się serce, po czym zaczęło bić jak oszalałe.
– Tak.
– Po co? – spytałam ponownie po chwili.
Było to już bardzo dorosłe pytanie bez żadnej młodzieńczej kokieterii. Popatrzył na mnie swym zmęczonym wzrokiem pełnym dobroci i smutku.
– Bo jeśli nie zrobisz tego ty, zapewne będę musiał to zrobić ja – odrzekł.
Sięgnął po filiżankę, a ja zrozumiałem, że nie chce ciągnąć dłużej tego tematu.
Tego wieczoru w małym, ponurym hotelowym pokoju zaczęłam spisywać wszystko, co mi opowiedział. Zawsze twierdził, że mam wyśmienitą pamięć… Aż zanadto -jak czasami nadmieniał.
Następnego dnia, przy śniadaniu, ojciec oświadczył, że przez dwa lub trzy następne dni będzie siedział w hotelu, nie ruszając się nigdzie z miejsca. Wprawdzie trudno mi było wyobrazić go sobie tkwiącego kołkiem w hotelowym pokoju, ale widząc ciemne obwódki pod jego oczyma, byłam rada z tego pomysłu. Nie mogłam powstrzymać myśli, że coś mu się przydarzyło, że na jego barki spadły jakieś nowe kłopoty. Ale on powiedział tylko, iż tęskni za plażami Adriatyku. Ruszyliśmy zatem pociągiem ekspresowym na południe. Początkowo nazwy stacji były pisane zarówno alfabetem łacińskim, jak i cyrylicą, później już tylko cyrylicą. Ojciec nauczył mnie tego alfabetu i zabawiałam się, odczytując na głos nazwy stacji. Każde słowo było dla mnie niczym hasło kodowe otwierające jakieś sekretne drzwi.
Powiedziałam o tym ojcu, który tylko się uśmiechnął i wrócił do lektury książki. Nieustannie jednak przenosił wzrok znad książki na okno, za którym widzieliśmy traktory ciągnące pługi, czasami konia zaprzężonego do wozu wyładowanego towarem, stare kobiety kopiące w przydomowych ogródkach. Gdy jechaliśmy coraz dalej na południe, krajobraz nabierał głębszych, złotych i zielonych barw. Wjechaliśmy w krainę pokrytą szarymi, skalistymi górami, których stoki, po naszej lewej stronie, opadały gwałtownie ku lśniącemu w blasku słońca morzu. Ojciec wyraźnie odżył i nabrał animuszu, w niczym nie przypominał wyczerpanego, zmaltretowanego człowieka, jakim był przed kilkoma dniami.
W niewielkim miasteczku opuściliśmy pociąg. Ojciec wynajął samochód i ruszyliśmy plątaniną krętych dróg wzdłuż wybrzeża. Oboje wyciągaliśmy szyje, by zobaczyć po jednej stronie wodę – rozciągającą się po horyzont w blasku późnego popołudnia – a po drugiej strzelające w niebo ruiny osmańskich fortec.
– Na tych terenach bardzo długo panowali Turcy – odezwał się z zadumą ojciec. – Podbój był bardzo krwawy i okrutny, ale później, kiedy tereny te włączono już do imperium, najeźdźcy okazali się tolerancyjni i przez wiele stuleci sprawnie zarządzali tymi krainami. To jałowa i niegościnna ziemia, ale Turkom zależało na morzu. Potrzebowali tutejszych zatok i portów.
Dotarliśmy do nadmorskiego miasteczka. W niewielkim porcie kołysały się, obijając się o siebie na przybrzeżnych falach, łodzie rybackie. Ojciec chciał zatrzymać się na pobliskiej wyspie. Machnięciem ręki zatem przywołał właściciela łodzi, starszego człowieka w czarnym berecie nasuniętym na tył głowy. Mimo nadchodzącego zmierzchu było bardzo ciepło i wodny pył, wzbijany dziobem łodzi, raczej rzeźwił niż chłodził. Mocno wychyliłam się za burtę, czując się prawie jak figura dziobowa [9].
– Uważaj! – wykrzyknął ojciec, chwytając mnie mocno za bluzę na plecach.
Właściciel łodzi zacumował przy molu w niewielkiej wiosce na wyspie. Nad osadą górowały wieże prześlicznego, kamiennego kościółka. Przewoźnik zawiązał cumę na słupku pirsa i podał mi sękatą dłoń, pomagając opuścić pokład łodzi. Ojciec zapłacił mu kolorowymi banknotami socjalistycznej waluty, a żeglarz, w podzięce, dotknął dwoma palcami beretu. Kiedy już zajął miejsce za sterem, odwrócił się w naszą stronę.
– Dziewczyna?! – zawołał po angielsku. – Córka?!
– Córka! – odkrzyknął nieco zaskoczony ojciec.
– Błogosławię ją! – powiedział mężczyzna i nakreślił ręką w powietrzu znak krzyża.
Ojciec wynajął pokoje z oknami wychodzącymi na ląd, a kolację zjedliśmy pod gołym niebem, w usytuowanej w pobliżu doków restauracji. Powoli zapadał zmrok, nad morzem rozbłysły pierwsze gwiazdy. Znacznie już chłodniejszy wiatr nawiewał wonie, które zdążyłam pokochać: cyprysów i lawendy, róż i macierzanki.
– Dlaczego po zmroku miłe zapachy tak bardzo nabierają mocy? zapytałam.
Sprawa ta zawsze bardzo mnie intrygowała, a jednocześnie zagadnienie to pozwalało odłożyć rozmowy na inne tematy. Potrzebowałam czasu, by dojść do siebie w miejscu, gdzie paliły się światła i rozbrzmiewał gwar ludzkich głosów. Musiałam na chwilę choćby zapomnieć o trzęsących się nieustannie dłoniach mego ojca.
– Naprawdę tak sądzisz? – zapytał, jakby był nieobecny, ale przyniosło mi to pewną ulgę.
Ujęłam jego dłonie, które przestały na chwilę drżeć. Zacisnął palce na moich rękach. Był stanowczo za młody, by zacząć się starzeć. Mroczne odbicia gór na głównym lądzie tańczyły na wodzie, rzucały cień na plażę i na całą naszą wyspę. Kiedy w dwadzieścia lat później krainę tę rozdarła wojna domowa, zdumiona zamykałam oczy. Nie byłam w stanie wyobrazić sobie, że stoki te zamieszkiwali kiedyś ludzie, którzy wszczęli tę wojnę. Ujrzałam pierwotny wręcz krajobraz, wyludniony, pokryty ruinami ludzkich sadyb. Góry ochroniły jedynie klasztor postawiony na morskiej wysepce.
– Kiedy Helen Rossi cisnęła na stół książkę zatytułowaną Dracula wydającą się stanowić kość niezgody między nami – prawie spodziewałem się, że reszta gości w popłochu opuści lokal, że niektórzy zaczną krzyczeć i spróbują nas zaatakować. Oczywiście, nic takiego się nie wydarzyło, a ona siedziała bez ruchu, przyglądając mi się z wyrazem cierpkiego zadowolenia. Dłuższą chwilę zastanawiałem się, czy ta kobieta, z całym swym bagażem urazy i złości, gnana żądzą naukowej wendety na Rossim, osobiście nie zadała mu obrażeń i sprawiła, że zniknął bez śladu.
«Panno Rossi – powiedziałem spokojnie, sięgając po książkę i wkładając ją do teczki. – Pani opowieść jest niezwykła i muszę uczciwe przyznać, że zajmie mi trochę czasu, by uporządkować sobie to wszystko. Ale muszę też pani wyznać pewną ważną rzecz. – Dwukrotnie wziąłem głęboki oddech. – Profesora Rossiego znam bardzo dobrze. Od dwóch lat jest moim promotorem i wiele godzin spędziliśmy na rozmowach i wspólnej pracy. Jestem przekonany, że pani -jeśli dojdzie do waszego spotkania – spojrzy na niego zupełnie innym wzrokiem, ujrzy pani znacznie lepszą i serdeczniejszą osobę, niż sądzi pani teraz. – Poruszyła się, jakby chciała coś powiedzieć, ale ja nie dałem sobie przerwać. – Cała kwestia polega na tym, że mówiąc o nim, nie wie pani jeszcze, że profesor Rossi, pani ojciec, zaginął".
Spoglądała na mnie nieruchomym wzrokiem. Nie wyczuwałem w nim żadnej chytrości ani podstępu, jedynie wielkie zmieszanie. Moje słowa wyraźnie ją zaskoczyły. A więc o niczym nie wiedziała. Doznałem ulgi.
«O czym pan mówi?" – zapytała.
«Mówię… Trzy dni temu wieczorem jeszcze z nim jak zwykle rozmawiałem, a następnego dnia zniknął. Poszukuje go obecnie policja. Zniknął bez śladu ze swojego gabinetu, a w chwili porwania był zapewne poraniony, gdyż na biurku znaleziono ślady krwi".
W skrócie opisałem przebieg wypadków tamtego wieczoru, zaczynając od swojej dziwnej książki, choć nie zająknąłem się słowem o jego opowieści.
Popatrzyła na mnie ze zdumieniem.
«Żartuje pan sobie ze mnie?"
«W żadnym razie. Proszę mi wierzyć, od tamtej chwili nie mogę spokojnie spać ani niczego przełknąć".
«A policja nie natrafiła na jego ślad?"
«Jak dotąd nie".
Popatrzyła na mnie przenikliwie.
«A pan?"
«Może – odrzekłem z wahaniem. – To długa historia. Zajęłaby co najmniej godzinę".
«Chwileczkę. – Popatrzyła na mnie twardym wzrokiem. – Kiedy wczoraj w bibliotece czytał pan te listy, oświadczył mi, że mają związek z jakimś profesorem. Czy chodziło o Rossiego?"
«Tak".
«A jaki on miał problem? Czy w ogóle go miał?"
«Nie chcę wplątać pani w nieprzyjemności czy też ściągnąć niebezpieczeństwo, o którym sam niewiele wiem".
«Obiecał mi pan, że odpowie na wszystkie moje pytania, kiedy ja odpowiem na pańskie. Ale i tak jest już na wszystko za późno. Czy listy te miały jakiś związek z jego zaginięciem?"
Gdyby miała oczy niebieskie, a nie czarne, przypominałaby w tamtej chwili do złudzenia Rossiego. Ale jak mogła być jego córką, skoro zastrzegał się, że nigdy nie był w Rumunii? Twierdził, że nigdy nie odwiedził okolic jeziora Snagov. Z drugiej jednak strony w swoich papierach zostawił mapę drogową Rumunii. Kobieta spoglądała na mnie płonącym wzrokiem.
«Nie jestem pewien. Potrzebuję opinii eksperta. Nie znam wyników pani badań… – Znów spoczął na mnie jej uważny wzrok. – Ale jestem najgłębiej przekonany, że przed zaginięciem Rossi czuł, iż grozi mu poważne niebezpieczeństwo".
Sprawiała wrażenie, jakby próbowała ogarnąć to wszystko myślą, poznać ojca, którego od tak dawna traktowała jako wyzwanie swego życia.
«Jakie niebezpieczeństwo? Z czyjej strony?"
Zabiła mi ćwieka. Rossi prosił mnie, żebym nie dzielił się jego zwariowaną opowieścią ze znajomymi historykami. Zastosowałem się do jego woli, lecz oto, niespodziewanie, mogłem dostać.pomoc ze strony prawdziwego eksperta. Ta kobieta zapewne posiadła wiedzę, której zdobycie zajęłoby mi kilka miesięcy. Wiedziała zapewne więcej niż sam Rossi. Profesor zawsze kładł nacisk na to, by szukać pomocy u fachowców… cóż, kogoś takiego miałem właśnie pod ręką. Wybaczcie mi modliłem się do bogów dobra -jeśli narażę tę kobietę na niebezpieczeństwo. Ale tkwiła w tym wszystkim jakaś dziwaczna logika. Jeśli rzeczywiście była jego córką, miała wszelkie prawo znać całą historię.
«Co dla pani znaczy słowo «Dracula»?"
«Co dla mnie znaczy? – zmarszczyła brwi. – Jako pojęcie? Sądzę, że to mój odwet. Nieustanna gorycz".
«Rozumiem. Ale czy Dracula znaczy dla pani coś więcej?"
«Co ma pan na myśli?"
Trudno było mi stwierdzić, czy mówi wykrętnie, czy szczerze.
«Rossi – powiedziałem z wahaniem. – Pani ojciec był… jest… przekonany, że Dracula wciąż żyje i chodzi po ziemi. – Wytrzeszczyła na mnie oczy. – Czy to coś pani mówi? Czy wydaje się szalone?"
Oczekiwałem, że wybuchnie śmiechem lub bez słowa podniesie się z miejsca i wyjdzie, jak zrobiła to w bibliotece.
«To zabawne – odezwała się po chwili Helen Rossi. – Normalnie powiedziałabym, że to jakaś ludowa legenda. Zabobon dotyczący krwawego tyrana. Ale dziwne w tym jest to, że moja matka absolutnie w niego wierzy".
«Pani matka?"
«Tak. Mówiłam już panu, że jest chłopskiego pochodzenia. Wierzy w takie zabobony, aczkolwiek nie aż tak święcie, jak wierzyli jej rodzice. Ale wybitny, zachodni naukowiec?"
Była antropologiem, lecz jej zainteresowanie tym tematem bardzo mnie zaskoczyło.
«Panno Rossi – powiedziałem, podejmując nagłą decyzję. – Nie wiem dlaczego, ale nie mam najmniejszych wątpliwości, że zechce pani zapoznać się osobiście z tą sprawą. Dlaczego nie miałaby pani przeczytać listów Rossiego? Ostrzegam panią uczciwie, z tego, co wiem, każda osoba zajmująca się tą sprawą narażona jest na poważne niebezpieczeństwo. Lecz jeśli pani się nie boi, proszę, udostępnię pani te papiery. Przynajmniej zaoszczędzi nam to czasu na przekonywanie pani, że historia ta jest prawdziwa".
«Zaoszczędzi nam czasu? – jak echo powtórzyła pogardliwie. – Zaczyna już pan planować mi czas?"
Ale byłem zbyt zdesperowany, by zwracać uwagę na jej uszczypliwości.
«Zerknie pani na te listy okiem fachowca, lepiej je oceni niż ja".
Oparła brodę na dłoni i dłuższą chwilę rozważała moją propozycję.
«Zgoda – powiedziała w końcu. – Swoją propozycją dotknął pan mego najczulszego punktu. Nie potrafię oprzeć się możliwości dokładniejszego poznania ojca, zwłaszcza że pozwoli mi to jeszcze bardziej wyprzedzić go w badaniach. Lecz jeśli okaże się tylko niespełna rozumu, niech nie spodziewa się pan po mnie litości. Zrobię wszystko, by zamknięto go w stosownym zakładzie".
Powiedziała to z uśmiechem, który wcale uśmiechem nie był.
«Świetnie – odparłem, ignorując jej ostatnie słowa i upiorny grymas. Starałem się też nie patrzeć na jej przednie zęby, choć zdążyłem się już przyjrzeć im na tyle dobrze, by nabrać pewności, że nie różnią się długością od innych, ludzkich zębów. – Muszę jednak zastrzec, że listów tych w tej chwili nie mam. Bałem się zabrać je tu ze sobą".
Tak naprawdę bałem się zostawiać je w mieszkaniu i trzymałem je w teczce, którą miałem przy sobie. Ale byłbym przeklęty – zapewne w dosłownym tego słowa znaczeniu – gdybym wyciągnął je w zatłoczonym lokalu. Nie miałem zielonego pojęcia, kto mógł nas obserwować. Może jacyś pomocnicy upiornego bibliotekarza? Miałem też inny jeszcze powód, żeby nie wyciągać tych listów natychmiast. Musiałem przeprowadzić najpierw pewną próbę, choć na myśl o niej ściskało mi się serce. Musiałem zdobyć całkowitą pewność, że Helen Rossi, bez względu na to, kim naprawdę była, nie jest w spółce… Cóż, czy wróg jej wroga nie jest już jej przyjacielem.
«Muszę wrócić po nie do domu. 1 prosić, by przeczytała je pani w mojej obecności. Są kruche i bardzo dla mnie cenne".
«Nie ma sprawy – odrzekła chłodno. – Możemy spotkać się jutro po południu?"
«Za późno. Przykro mi, ale chcę, żeby przestudiowała je pani jeszcze dziś. Wiem, brzmi to dziwacznie, ale zrozumie pani przyczynę mego pośpiechu po przeczytaniu listów".
«Jeśli nie zajmie to zbyt wiele czasu…" – mruknęła, wzruszając ramionami.
«Załatwię to w mig. Czy możemy się spotkać w… w kościele Najświętszej Maryi Panny? – Tę próbę mogłem przynajmniej przeprowadzić z dokładnością, jakiej nauczyłem się od Rossiego. Helen Rossi popatrzyła na mnie ze stoickim spokojem. – Znajduje się na Elm Street, dwie przecznice od…"
«Wiem, gdzie to jest – powiedziała i nałożyła rękawiczki. Owinęła szyję niebieską chustką, która zalśniła niczym lapis-lazuli. – O której godzinie?"
«Wszystko zajmie mi pół godziny".
«A więc do zobaczenia w kościele. Ja tymczasem zajrzę jeszcze do biblioteki po pewien artykuł, który będzie mi dziś potrzebny. I proszę, niech pan się nie spóźni. Czeka mnie jeszcze dużo pracy".
Przez chwilę, kiedy oddalała się od stolika, obserwowałem jej plecy okryte czarnym żakietem. Poniewczasie dotarło do mnie, że Helen Rossi uiściła rachunek za nasze kawy.
– Kościół Najświętszej Maryi Panny – opowiadał mój ojciec – był małą, nieładną wiktoriańską budowlą, jakich wiele stało na skraju starej części campusu. Wielokrotnie przechodziłem obok niego, lecz nigdy nawet nie zaświtała mi myśl, by wejść do środka. Teraz jednak doszedłem do wniosku, iż w obliczu takiego horroru i zgrozy katolicka świątynia jest jak najbardziej na miejscu. Czyż to nie katolicyzm para się na co dzień krwią i wskrzeszanym ciałem? Czyż nie jest ekspertem od przesądów i zabobonów? Z jakichś względów wątpiłem, aby gościnne, proste protestanckie kaplice, od których aż roiło się na terenie uniwersytetu, mogły mi wiele pomóc. Nie byłyby w stanie powstrzymać nieumarłego. Byłem przekonany, że wszystkie wielkie, kwadratowe świątynie purytańskie w mieście nie poradziłyby sobie z europejskim wampirem. Wystarczały, by palić na stosach poszczególne wiedźmy i ograniczały działania do najbliższej okolicy. Oczywiście, w kościele Najświętszej Maryi Panny stawię się na długo przez przybyciem mego niechętnego gościa. Czy w ogóle przyjdzie? Stanowiło to dopiero połowę próby.
Kościółek był na szczęście otwarty, a jego wyłożone ciemną boazerią ściany pachniały woskiem i kurzem tapicerki. Dwie starsze niewiasty w kapeluszach przystrojonych sztucznymi kwiatami ustawiały na centralnym, bogato rzeźbionym ołtarzu prawdziwe kwiaty. Wszedłem do środka z pewnym zażenowaniem i zająłem miejsce w ostatniej ławce, w miejscu, gdzie mogłem widzieć każdego wchodzącego. Było to długie, nerwowe czekanie, lecz panujący w kościele spokój i szepty dwóch kobiet trochę mnie uspokoiły. Zaczęło ogarniać mnie znużenie po nieprzespanej nocy. W końcu zaskrzypiały dziewiętnastowieczne zawiasy w drzwiach i w progu stanęła Helen Rossi. Niepewnie obejrzała się za siebie, po czym weszła do środka.
Słoneczne światło napływające z bocznych okien rzucało turkusowe i fiołkoworóżowe smugi na jej postać. Popatrzyła na ciągnący się nawą główną w stronę ołtarza dywan. Kiedy nikogo w ławkach nie zobaczyła, ruszyła przed siebie. Bacznie wypatrywałem jakichkolwiek oznak kulenia się, marszczenia skóry, grymasu na jej twarzy… czegokolwiek. Sam zresztą nie wiedziałem, jaka powinna być reakcja Draculi na obecność jego odwiecznego wroga – kościoła. A może mały wiktoriański relikt nie był w stanie stawić czoła siłom ciemności? Lecz kościółek najwyraźniej wywarł na Helen Rossi wielkie wrażenie, gdyż przeszła przez barwne smugi światła padającego z witraży i przystanęła przy chrzcielnicy. Skrępowany nieco swoim podglądactwem, patrzyłem, jak zdejmuje rękawiczkę, macza w święconej wodzie czubki palców i dotyka nimi czoła. Gest był czuły, a wyraz twarzy poważny. Tak, zrobiłem to dla Rossiego. Teraz już z całą pewnością wiedziałem, że Helen Rossi, na przekór twardemu, czasami groźnemu wyglądowi, nie była vrykolakas.
Przy końcu nawy odwróciła się i dopiero wtedy mnie zobaczyła.
«Czy przyniósł pan listy? – zapytała szeptem, wpatrując się we mnie oskarżycielsko. – O pierwszej muszę być na wydziale" – dodała, rozglądając się wokół siebie.
«Czy coś nie tak? – również zapytałem cicho, czując na ciele gęsią skórkę. Odnosiłem wrażenie, że po ostatnich dwóch dniach wyostrzył mi się szósty zmysł. – Czy pani się czegoś boi?"
«Nie. – Wciąż mówiła szeptem. Mięła w dłoni rękawiczki, tak że na tle jej ciemnego żakietu przypominały jasny kwiat. – Po prostu zastanawiam się… czy za chwilę ktoś jeszcze się tu nie pojawi?"
«Nie". – Również rozejrzałem się po kościele. Świątynia była pusta. Przy ołtarzu tylko uwijały się dwie niewiasty z konfraternii.
«Ktoś mnie śledził – oznajmiła cichym głosem. Jej trupio blada twarz, w burzy gęstych, czarnych włosów, miała dziwny wyraz – podejrzliwości i zawadiactwa. Po raz pierwszy zastanowiłem się, ile musi ją kosztować ta próba odwagi. – Wydaje mi się, że ktoś mnie śledził. Drobny, chudy mężczyzna w podniszczonym ubraniu: tweedowa marynarka, zielony krawat".
«Jest pani tego pewna? Gdzie go pani zauważyła?"
«W katalogach – wyjaśniła cicho. – Chciałam zweryfikować pańską relację o powyrywanych kartach. Po prostu w nią nie uwierzyłam. – Powiedziała to bardzo rzeczowo, bez usprawiedliwiania się. – Tam zobaczyłam go po raz pierwszy, a później, w oddali, na Elm Street. Czy pan wie, kto to jest?"
«Wiem – odrzekłem posępnie. – To bibliotekarz".
«Bibliotekarz?"
Najwyraźniej czekała na bliższe wyjaśnienia, ale przecież nie mogłem jej powiedzieć o ranach na jego szyi. Było to zbyt niesamowite, zbyt dziwaczne. W jednej chwili wzięłaby mnie za wariata.
«Chodziło mu zapewne o mnie, o to, co robię. Musi go pani absolutnie unikać. Więcej powiem pani o nim później. A teraz proszę się uspokoić i usiąść. Oto listy".
Przesunąłem się na obitej pluszem ławce, robiąc jej miejsce, i otworzyłem teczkę. W jednej chwili twarz jej spoważniała. Wzięła ostrożnie w dłonie kopertę i wyjęła z niej listy z takim samym uszanowaniem, jak ja uczyniłem to poprzedniego dnia. Byłem ciekaw, jakie wzbudzą w niej uczucia, zwłaszcza te pisane ręką jej ojca, który był źródłem całego gniewu i nienawiści kobiety. Zerknąłem nad jej ramieniem. Trzymała czule listy w wyprostowanych rękach. Być może zaczynała mgliście dostrzegać w swoim ojcu zwykłego człowieka? Postanowiłem dłużej jej nie obserwować i wstałem z ławki.
«Zwiedzę kościół, dając pani tyle czasu, ile będzie potrzeba. W razie czego, gdyby potrzebowała pani jakichś wyjaśnień lub pomocy…"
Kiwnęła ze zniecierpliwieniem głową zagłębiona już w lekturze pierwszego listu, więc oddaliłem się bezszelestnie. Widziałem, jak dokładnie studiuje moje drogocenne papiery, szybko przelatując je wzrokiem. Przez następne pół godziny oglądałem bogato rzeźbiony ołtarz, malowidła w kaplicy, ozdobną, ręcznie rzezaną w drewnie ambonę, marmurową postać Matki tulącej w ramionach drobniutką postać Dzieciątka. Moją uwagę przykuło jedno malowidło: wampiryczny, prerafaelicki Łazarz wychodzący chwiejnym krokiem z grobu, podtrzymywany przez swoje siostry. Kostki u nóg miał szarozielone, szatę zbrukaną grobowym brudem. Na jego obliczu, zamglonym wielowiekowym dymem kadzideł, gościł wyraz goryczy i znużenia, jakby wdzięczność za wskrzeszenie była ostatnią rzeczą, jaką czuł. Stojący u wejścia do grobowca wyraźnie zniecierpliwiony Chrystus wznosił nad głową rękę, a na jego obliczu malował się iście piekielny, pełen zła i wiekuistego ognia wyraz. Zamrugałem oczyma, potrząsnąłem gwałtownie głową i odwróciłem się od obrazu. Najwyraźniej po nieprzespanej nocy wzrok płatał mi złośliwe figle.
«Skończyłam – dobiegł mnie zza pleców głos Helen Rossi. Mówiła cicho, twarz miała bladą i zmęczoną. – Miał pan rację. Ani słowa o romansie z moją matką ani w ogóle o podróży do Rumunii. Nie kłamał pan. Zupełnie tego nie rozumiem. Ale musiało to się dziać dokładnie wtedy, dotyczy bowiem tej samej podróży na kontynent, ponieważ dziewięć miesięcy później przyszłam na świat".
«Przepraszam. – W jej mrocznej twarzy nie widać było żalu, ale czułem go. – Myślałem, że dostarczę pani jakichś wskazówek, ale sama pani widzi, jak to jest. Też nie umiem tego wytłumaczyć".
«W każdym razie teraz już sobie ufamy, prawda?" – powiedziała, patrząc mi prosto w oczy.
«Tak?"
Nie wiem dlaczego, ale mimo całej tej okropnej sytuacji poczułem wielką radość.
«Tak. Nie wiem, czy coś o nazwie Dracula istnieje naprawdę ani czym to jest, ale głęboko wierzę, że miał pan rację, mówiąc Rossiemu, memu ojcu, iż grozi mu niebezpieczeństwo. Najwyraźniej czuł to już przed wielu laty. Dlaczego więc te lęki nie miały wrócić, kiedy zobaczył pańską książkę, która przez przypadek przypomniała mu jego przeszłość?"
«A co pani sądzi o jego tajemniczym zniknięciu?"
Potrząsnęła głową.
«Mogło być to oczywiście załamanie nerwowe. Ale teraz wiem, co ma pan na myśli. Jego listy świadczą… – zawahała się. – Świadczą o logicznym i nieustraszonym umyśle, tak jak wszystkie inne jego prace. Jak wszystkie jego dzieła o tematyce historycznej. Znam je na pamięć. Są wytworem wybitnego umysłu".
Wróciliśmy do ławki, gdzie leżały listy i moja teczka. Bałem się zostawiać je choćby na kilka minut. Helen Rossi złożyła dokładnie kartki i wsunęła je do koperty dokładnie w pierwotnym porządku. Prawie w towarzyskim nastroju zajęliśmy miejsca w kościelnej ławce.
«Załóżmy, że za jego zniknięciem tkwią jakieś siły nadprzyrodzone powiedziałem kontrolnie. – Nie wierzę w to, ale wnoszę ten temat do dyskusji. Co, pani zdaniem, powinniśmy robić dalej?"
«Cóż mam powiedzieć? – Pochyliła twarz w moją stronę. – Listy te nie pomogą panu w racjonalnych badaniach nad tym tematem. Lecz jeśli przyjmie pan wiedzę o Draculi, musi pan również przyjąć, że Rossi został zaatakowany i porwany przez wampira, który albo go zabił, albo – co bardziej prawdopodobne – rzucił nań klątwę nieumarłego. Trzy ataki Draculi, jeśli połączą czyjąś krew z jego, lub ataki któregoś z jego uczniów czynią człowieka na całą wieczność wampirem. Jeśli Rossi został ugryziony tylko raz, musi go pan niezwłocznie odnaleźć".
«Ale dlaczego Dracula pojawił się akurat tutaj? I dlaczego porwał Rossiego? Dlaczego zrobił to tak, że wszyscy się o tym dowiedzieli?"
«Nie wiem – powiedziała, potrząsając głową. – Zgodnie z przekazami ludowymi to niezwykłe zachowanie. Rossim -jeśli już przyjmujemy istnienie zjawisk nadprzyrodzonych – Vlad Dracula interesuje się szczególnie. Może nawet profesor, w jakiś sposób, stanowi dla niego zagrożenie".
«I zdaniem pani to, że znalazłem tę książkę i zaniosłem ją profesorowi, ma związek z jego zniknięciem?"
«Logika mówi mi, że to pomysł absurdalny. Ale… – Złożyła rękawiczki i położyła je sobie na kolanie. – Zastanawiam się właśnie, czy nie przeoczyliśmy jeszcze jakiegoś źródła informacji".
Wykrzywiła usta, a ja w duchu podziękowałem jej za tę liczbę mnogą, za «my".
«O czym pani mówi?"
Westchnęła i znów rozłożyła rękawiczki.
«O mojej matce".
«O pani matce? Ale co ona może wiedzieć o…"
Zanim dokończyłem pytanie, poczułem na plecach zimny podmuch powietrza i odwróciłem głowę. Z miejsca, gdzie siedzieliśmy, mieliśmy widok na główne drzwi, choć każdy wchodzący nie mógł nas widzieć. Dogodne miejsce, z którego obserwowałem przekraczającą próg świątyni Helen. W uchylonych drzwiach pojawiła się czyjaś dłoń oraz spiczasta twarz. Do środka zaglądał bibliotekarz o dziwacznym wyglądzie.
Nie jestem w stanie opisać ci uczucia, jakie mnie ogarnęło na jego widok. Wyobraziłem sobie nagle ostry pysk zwierzęcia, jakieś skradające się, węszące stworzenie, łasicę lub szczura. Siedząca obok mnie Helen, zmrożona strachem, wpatrywała się w drzwi. W każdej chwili przybysz mógł wyczuć naszą woń. Skalkulowałem, że pozostało nam jeszcze kilka sekund. Bezszelestnie wziąłem do jednej ręki teczkę i plik papierów, a drugim ramieniem objąłem Helen… nie miałem czasu, by pytać o pozwolenie… i skryliśmy się w bocznej nawie. Znajdowały się tam drzwi prowadzące do jakiegoś pomieszczenia. Wślizgnęliśmy się do środka, a ja cichutko zamknąłem drzwi. Niestety, nie można ich było od środka domknąć, choć pod klamką widniała wielka dziurka od klucza.
W pomieszczeniu było ciemniej niż w nawie bocznej. Pośrodku stała chrzcielnica, a pod ścianami ciągnęły się wyściełane pluszem ławki. Popatrzyliśmy na siebie. Niewiele potrafiłem wyczytać z jej twarzy z wyjątkiem czujności, przekory i lęku. Bez słowa czy gestu przesunęliśmy się za chrzcielnicę. Helen, dla złapania równowagi, chwyciła się jej krawędzi. Po minucie nie wytrzymałem. Wręczyłem kobiecie papiery, a sam przeniosłem się pod drzwi i zerknąłem przez dziurką od klucza. Ujrzałem bibliotekarza przesuwającego się między kolumnami. Naprawdę przypominał łasicę, która, wysunąwszy pysk, badała wzrokiem rzędy kościelnych ław. Odwrócił się w moją stronę, a ja odruchowo cofnąłem głowę. Odniosłem wrażenie, iż bada wzrokiem drzwi prowadzące do naszej kryjówki, a nawet dał dwa kroki w jej stronę, po czym gwałtownie się zatrzymał. W polu widzenia ujrzałem fioletową bluzkę jednej z kobiet krzątających się przy ołtarzu. Usłyszałem jej stłumiony odległością głos:
«W czym mogę pomóc?" – spytała uprzejmie.
«Hm… szukam kogoś. – Bibliotekarz miał ostry, świszczący głos, stanowczo za głośny jak na przybytek boży. – Czy widziała może pani młodą kobietę, która weszła do tego kościoła? Ubrana jest w czarny żakiet. Ciemnowłosa".
«Widziałam. – Uprzejma niewiasta rozejrzała się wokół siebie. – Jakiś czas temu rzeczywiście się tu pojawiła. Towarzyszył jej młody mężczyzna. Siedzieli w tylnych ławkach. Ale dawno już wyszli".
Przypominający łasicę mężczyzna rozglądał się bacznie wokół.
«A może ukryła się w którymś z bocznych pomieszczeń?" – zapytał bezczelnie.
«Ukryła się? – Ubrana w fioletową bluzkę kobieta również rozejrzała się po kościele. – Co pan opowiada? W naszym kościele nikt się nie ukrywa. A może mam pójść po proboszcza? Czy potrzebuje pan jego pomocy?"
Bibliotekarz gwałtownie się cofnął.
«O, nie, nie. Widocznie musiało mi się coś pomylić".
«Czy chce pan kilka naszych broszur?"
«O, nie, dziękuję bardzo". – Ruszył nawą główną do wyjścia.
Rozejrzał się jeszcze raz, po czym zniknął z pola mojego widzenia. Nastąpił głośny szczęk oraz głuche uderzenie i zamknęły się za nim kościelne wrota. Przesłałem Helen pełne ulgi spojrzenie, ale jeszcze przez kilkanaście minut trwaliśmy na swoich miejscach w bezruchu, spoglądając na siebie ponad chrzcielnicą. W końcu Helen spuściła wzrok i zmarszczyła brwi. Byłem przekonany, że drąży ją ciekawość, dlaczego znalazła się w tak osobliwej sytuacji i co to wszystko znaczyło. Miała lśniące, kruczoczarne włosy. Tego dnia znów była bez kapelusza.
«Szuka pani" – oświadczyłem cicho.
«A może pana" – odpowiedziała, wskazując kopertę.
«Przychodzi mi do głowy dziwaczna myśl, że może wiedzieć, gdzie jest Rossi" – powiedziałem powoli.
Znów zmarszczyła brwi.
«Tutaj nic nie ma sensu, więc dlaczego nie?" – mruknęła.
«Nie pozwolę, by odwiedziła pani ponownie bibliotekę. Ani wracała do akademika. Właśnie w tych dwóch miejscach będzie panią ścigał".
«Nie pozwoli pan?" – zapytała złowieszczym tonem.
«Panno Rossi, błagam. Czy naprawdę chce pani być kolejną, zaginioną osobą?"
«A zatem jak zamierza pan mnie chronić?" – odezwała się po długiej chwili milczenia.
W jej głosie brzmiała wyraźna kpina, a ja pomyślałem o dziwacznym dzieciństwie kobiety i podróży do Węgier jeszcze w łonie matki, o politycznym rozumie, który pozwolił jej podróżować po całym świecie w poszukiwaniu naukowego odwetu. Oczywiście, jeśli jej opowieść była prawdziwa.
«Mam pewien pomysł – odezwałem się po krótkim wahaniu. – Wiem, zabrzmi to… niegodnie z mojej strony, ale może mnie pani nawet wyśmiać. Opuszczając świątynię, zabierzemy jakieś… talizmany… – Uniosła brwi. – Jakieś… gromnice, krzyże, sam nie wiem co… a w drodze do domu kupimy czosnek… to znaczy w drodze do mojego mieszkania uściśliłem, a ona jeszcze wyżej uniosła brwi. – Chodzi mi o to, że jeśli przystanie pani na moją propozycję… a powinna pani… jutro udam się w podróż, a pani mogłaby…"
«Spać na kanapie?"
Znów miała na dłoniach rękawiczki. Założyła ramiona na piersi. Czułem, że na twarz występuje mi gorący rumieniec.
«Nie mogę pozwolić, by wróciła pani do akademika, dokąd poszedłby za panią, ani, oczywiście, do biblioteki. Poza tym mamy ze sobą jeszcze dużo do porozmawiania. Chciałbym dowiedzieć się, co miała pani na myśli, mówiąc o swojej matce…"
«Porozmawiać możemy tutaj – oświadczyła ozięble. – A co do bibliotekarza, nie sądzę, by zdołał dostać się do mojego pokoju… – Na brodzie pojawił się jej zabawny dołeczek, a może był to tylko sarkazm? – No, chyba że zamieniłby się w nietoperza. Kierowniczka akademika nie wpuściłaby do środka żadnego wampira. Ani mężczyzny. Poza tym mam nadzieję, iż odnajdzie mnie w bibliotece".
«Ma pani nadzieję?" – zapytałem, wytrzeszczając oczy.
«Tutaj, w kościele, nie mógłby z nami pogadać. Czeka zapewne na zewnątrz. Poza tym bardzo mi podpadł i mam go na tapecie… – znów ten jej fantastyczny angielski – gdyż próbuje wtrącać się w przywileje, jakimi cieszę się w tej bibliotece, a poza tym, zdaniem pana, ma pewne wiadomości o losach mego… profesora Rossiego. Dlatego chcę, by ruszył moim tropem. A o mojej matce możemy podyskutować w każdej chwili. – Musiałem mieć bardzo głupi wyraz twarzy, gdyż wybuchnęła śmiechem, ukazując bardzo białe i równe zęby. – Paul, on nie napadnie na ciebie w jasnym świetle dnia".
– Ale przed kościołem nie było śladu bibliotekarza. Ruszyliśmy wolnym krokiem w stronę biblioteki – z emocji serce waliło mi jak młot, choć Helen Rossi sprawiała wrażenie całkowicie opanowanej. W kieszeniach mieliśmy dwa krzyże zabrane z przedsionka kościoła {Weź jeden, zostaw ćwierć dolara – głosił napis). Ku memu rozczarowaniu Helen nie zająknęła się słowem o swojej matce. Odnosiłem przykre wrażenie, że tylko chwilowo, dla świętego spokoju, poddaje się memu szaleństwu, natomiast w bibliotece szybko zniknie gdzieś na dobre…A jednak zaskoczyła mnie.
«Wrócił – szepnęła, kiedy minęliśmy drugą przecznicę. – Dostrzegłam go, kiedy skręcaliśmy za róg. Proszę nie oglądać się za siebie. – Zesztywniałem, ale zgodnie z jej wolą spokojnie kontynuowaliśmy wędrówkę. – Zamierzam dotrzeć do najwyższej partii bibliotecznych podestów z wolnym dostępem do półek, może nawet do siódmego piętra. Tam przebywa już niewielu czytelników. Niech pan ze mną nie idzie. Z całą pewnością ruszy moim tropem, a nie za panem… Pan w końcu jest tu obcy".
«A jednak nie powinna pani tego robić – mruknąłem. – Zdobycie informacji o Rossim to moja sprawa".
«Zdobycie informacji o Rossim to przede wszystkim moja sprawa odwarknęła. – I proszę nie myśleć, że robię panu łaskę, Panie Od Holenderskich Kupców".
Popatrzyłem na nią kątem oka. Zdążyłem już przyzwyczaić się do jej cierpkiego poczucia humoru, a wdzięczna linia jej policzków i długi prosty nos wydawały mi się wręcz figlarne. Ich widok wprawiał mnie w wesoły nastrój.
«No, dobrze. Z kolei ja będę poruszać się jego śladem i jeśli wpadnie pani w jakieś kłopoty, w ciągu kilku chwil przybędę z odsieczą".
U wejścia do biblioteki rozstaliśmy się z ostentacyjną serdecznością.
«Owocnych studiów, Panie Holendrze" – powiedziała, potrząsając mi rękę dłonią okrytą rękawiczką.
«I pani, panno…"
«Żadnych nazwisk" – mruknęła i rozeszliśmy się w przeciwne strony.
Podszedłem do katalogów i udając bardzo zaaferowanego, wyciągnąłem na chybił trafił szufladkę: «Ben Hur – benedyktyni". Pochylony nad katalogiem nie spuszczałem z oka biurka głównego kustosza. Helen dostała kartę wstępu do regałów bibliotecznych. Obserwowałem jej szczupłą sylwetkę w ciemnym ubraniu posuwającą się długim, bibliotecznym korytarzem. I wtedy dostrzegłem bibliotekarza skradającego się po przeciwnej stronie sali katalogowej. Kiedy dotarł do litery «H", kobieta znikała już za drzwiami prowadzącymi do pięter wypełnionych regałami. Znałem te drzwi doskonale, mijałem je prawie codziennie, ale nigdy dotąd nie sprawiały na mnie tak złowieszczego wyglądu. Zawsze były otwarte, a stojący przy nich strażnik sprawdzał karty wstępu. Helen przekroczyła próg i ruszyła żelaznymi schodami. Bibliotekarz dłuższą chwilę marudził przy literze «G", po czym wyjął specjalny, biblioteczny identyfikator i zniknął za drzwiami.
Szybko podszedłem do biurka kustosza.
«Chciałbym skorzystać z wolnego dostępu do półek" – oświadczyłem kobiecie pełniącej dyżur.
Nigdy jej wcześniej nie widziałem. Poruszała się bardzo ślamazarnie i zanim jej pulchne, drobne dłonie wygrzebały ze sterty papierów żółtą przepustkę, myślałem, że upłynęły całe wieki. W końcu przekroczyłem próg i ostrożnie postawiłem stopę na pierwszym stopniu. Popatrzyłem w górę. Poprzez ażurowe, metalowe stopnie dostrzec było można jedynie wyższe piętro. Ani śladu bibliotekarza. Żadnego dźwięku.
Podkradłem się na drugie piętro, minąłem działy ekonomii i socjologii. Trzecie było opustoszałe. Przebywała na nim jedynie dwójka studentów pogrążonych w pracy. Na czwartym piętrze ogarnął mnie już prawdziwy niepokój. Było za spokojnie. Nigdy nie wykorzystałbym Helen jako przynęty. Nagle przypomniałem sobie opowieść Rossiego o Hedgesie i natychmiast przyspieszyłem kroku. Na piątym piętrze – «archeologia i antropologia" – kłębili się studenci, magistranci i wykładowcy. Rozmawiali ze sobą, porównując notatki sotto voce. Ich obecność podniosła mnie trochę na duchu. Przy takiej liczbie czytelników dwa piętra wyżej nie mogło dziać się nic strasznego. Na szóstym poziomie dotarł do mnie dobiegający z góry dźwięk czyichś kroków. Na siódmym – «historia" przystanąłem, nie wiedząc, jak wejść między półki niezauważony.
Ale w końcu na tym piętrze byłem jak u siebie. Stanowiło moje królestwo, gdzie znałem każdy gabinecik, każde krzesło, każdy regał obciążony ponad miarę książkami. W pierwszej chwili odniosłem wrażenie, że dział historii jest kompletnie wyludniony. Po chwili jednak dotarł do mnie zza tylnych regałów szmer rozmowy. Zacząłem skradać się tam najciszej, jak umiałem. Gdy minąłem «Babilon i Asyrię" usłyszałem głos Helen. Byłem święcie przekonany, że to właśnie jej głos. Po chwili dotarły do mnie inne, wypowiadane przez bibliotekarza zgrzytliwym tonem słowa. Serce mi zamarło. Przebywali w dziale średniowiecza – aż za dobrze zdążyłem już go poznać. Zbliżyłem się na tyle, by słyszeć ich rozmowę, ale nie zamierzałem ujawniać swojej obecności. Znajdowali się po drugiej stronie półek.
«Czy to w porządku?" – zapytała Helen wrogim tonem.
«Nie ma pani prawa grzebać w tych książkach, młoda damo" – odpowiedział jej zgrzytliwy głos.
«W tych? Przecież są własnością uniwersytetu. Kim pan jest, że próbuje konfiskować książki nienależące do pana?"
«Nie powinna pani bawić się takimi książkami. – Głos bibliotekarza był równie pełen złości, jak bałamutny i pieszczotliwy. – Takich książek młoda dama nie powinna czytać. Proszę, by pani je jutro zwróciła i nikt nie powie złego słowa".
«Dlaczego panu tak bardzo na nich zależy? – zapytała głośno i zdecydowanie Helen. – Czyżby miały jakiś związek z profesorem Rossim?"
Skryty za regałami z literaturą traktującą o angielskim feudalizmie nie byłem pewien, czy bać się, czy śmiać. Bez względu na to, co Helen o całej sprawie sądziła, była nią zaintrygowana. I najwyraźniej nie traktowała mnie jak wariata. Chciała pomóc w gromadzeniu wiadomości o Rossim, i nieważne były jej własne motywy.
«Z profesorem… jakim profesorem? Nie wiem zupełnie, o czym pani mówi" – warknął bibliotekarz.
«Czy wie pan, gdzie on jest?" – zapytała ostro Helen.
«Młoda damo, nie mam pojęcia, o czym pani mówi. Chcę tylko, by oddała pani książki, w stosunku do których biblioteka ma własne plany. W przeciwnym razie odbije się to fatalnie na pani karierze naukowej".
«Na mojej karierze naukowej? – zadrwiła Helen – Chwilowo na pewno tych książek nie zwrócę. Są mi niezbędne w pracy".
«Zatem siłą zmuszę panią do ich oddania. Gdzie one są?"
Usłyszałem odgłos szybkich kroków, jakby kobieta cofała się w popłochu. Zamierzałem właśnie chwycić ogromne folio pochodzące z opactwa cysterskiego i rozwalić nim głowę obrzydliwej łasicy, kiedy usłyszałem, że Helen zaczyna grać nowymi kartami.
«Dojdźmy do porozumienia – powiedziała. – Jeśli powie mi pan coś na temat profesora Rossiego, to być może i ja panu coś pokażę… Urwała. – Niewielką mapkę, jaką ostatnio widziałam".
Żołądek mi się wywrócił, spadł przez całe siedem pięter biblioteki, po czym wrócił na swoje miejsce. Mapa? O co chodziło Helen? Dlaczego przekazała mu tak ważną informację? Jeśli domysły Rossiego były prawdziwe, mapa stanowiła naszą najgroźniejszą broń, a jednocześnie najbardziej zagrażającą nam rzecz. Najbardziej zagrażającą mnie – poprawiłem się w duchu. Czyżby Helen chciała mnie przechytrzyć? Doznałem nagłego olśnienia: pragnęła wykorzystać mapę, by pierwsza dotrzeć do Rossiego, dokończyć jego dzieła, wyciągnąć ode mnie wszystko, co wiem, opublikować całą tę wiedzę, zdemaskować go… Była to tylko ulotna refleksja, gdyż rozległ się dziki, ochrypły ryk bibliotekarza:
«Mapa! Masz mapę Rossiego! Za tę mapę zabiję cię!"
Straszne, zdławione sapnięcie Helen, a następnie rozpaczliwy krzyk i łomot padającego na posadzkę ciała.
«Zabierz to!" – wrzasnął bibliotekarz.
Nie dotykając prawie stopami podłogi, jak lampart, ruszyłem na niego. Jego mała głowa wyrżnęła o posadzkę z odrażającym dźwiękiem, od którego skręciły mi się kiszki. Helen przykucnęła obok mnie. Była śmiertelnie blada, ale zupełnie spokojna. W dłoni miała srebrny krzyżyk, który za dwadzieścia pięć centów kupiliśmy w kościele. Trzymała go fachowo nad miotającym się i plującym z wściekłością bibliotekarzem. Mężczyzna był wątły i kruchy, szybko zwiotczał w moim uścisku, kiedy przywaliłem go ciężarem ciała do podłogi. Na szczęście przez ostatnie trzy lata, parając się holenderskimi dokumentami, niewiele straciłem ze swojej krzepy i wagi. Wymachując nogami, próbował wyślizgnąć się z uścisku, aleja skutecznie zablokowałem stopami jego łydki.
«Rossi! – zaskrzeczał. – Nie jest to uczciwe! To ja powinienem odejść… teraz była moja kolej! Oddaj mapę! Tak długo czekałem… Przez dwadzieścia lat jej szukałem!"
Wybuchnął żałosnym, odrażającym szlochem. Kiedy ciskał głową w tę i z powrotem, ujrzałem nad kołnierzykiem jego koszuli dwie pokryte strupami rany. Trzymałem ręce jak najdalej od nich.
«Gdzie jest Rossi? – Warknąłem. – Powiedz nam to natychmiast… Czy wyrządziłeś mu krzywdę?"
Helen przybliżyła do niego mały krzyżyk, a on gwałtownie odwrócił twarz, po czym zaczął się wić w moim żelaznym uścisku. Nawet w takiej chwili zdumiał mnie efekt, jaki wywierał na tego stwora widok świętego symbolu. Było to Hollywood, zabobon czy historia? Zastanawiałem się, jak mógł wkroczyć do kościoła… ale z drugiej strony trzymał się z daleka od głównego ołtarza i bocznych kaplic. Zapamiętałem, że cofnął się nawet przed kobietą porządkującą ołtarz.
«Nawet go nie dotknąłem! Nic o tym nie wiem!"
«O tak, bardzo dużo wiesz! – Helen pochyliła się nad nim jeszcze niżej. Na jej twarzy malowała się wściekłość, była blada. Zauważyłem, że wolną ręką ściska sobie szyję.
«Helen!" – wykrzyknąłem, ale ona zbyła mnie niecierpliwym machnięciem ręki. Popatrzyła płonącym wzrokiem na bibliotekarza.
«Gdzie jest Rossi? Na co czekałeś tyle lat? – Skurczył się w sobie. Zaraz przyłożę ci to do twarzy". – Helen przysunęła do jego oblicza krzyżyk.
«Nie! – wrzasnął. – Wszystko ci powiem. Rossi wcale nie chciał tam iść. To ja chciałem. To nie było uczciwe. Wziął Rossiego zamiast mnie! Zabrał go siłą… Ja służyłbym mu dobrowolnie, pomagałbym mu, katalogował…" – Nieoczekiwanie umilkł.
«Co?! – wrzasnąłem, bijąc ponownie jego głową o podłogę. – Kto zabrał Rossiego? Czy to ty gdzieś go trzymasz?"
Helen przysunęła do jego twarzy krzyż, dotykając nim prawie jego nosa. Bibliotekarz zadrżał i znów zaczął szlochać.
«Mój pan" – zaskomlał.
Klęcząca obok mnie Helen wzięła głęboki wdech i gwałtownie usiadła na piętach, jakby cofając się odruchowo na dźwięk tych słów.
«Kim jest twój pan? – zapytałem, wbijając mu w krocze kolano. Dokąd zabrał Rossiego?"
Oczy mu rozbłysły, twarz wykrzywił przerażający, prawie nieludzki wyraz.
«Tam gdzie mnie powinien był zabrać! Do grobowca!"
Może uścisk moich ramion trochę osłabł, a może to jemu przybyło sił po ostatnim wyznaniu… zapewne pod wpływem przerażenia, jak sobie później uświadomiłem. Dość, że nagle oswobodził jedną rękę i szybkim jak u skorpiona ruchem wygiął do tyłu w nadgarstku moją trzymającą jego bark dłoń. Ramię poraził mi okropny ból, gwałtownie cofnąłem rękę. Zanim zorientowałem się, co się dzieje, już go nie było. Jak burza ruszyłem po schodach. Z głośnym tupotem minąłem tłum studentów i pogrążone w ciszy znajdujące się poniżej królestwa wiedzy. Ale moje ruchy krępowała teczka, którą wciąż ściskałem w dłoni. Mimo że już w pierwszej chwili pościgu uświadomiłem sobie, iż bardzo mi zawadza, nie chciałem jej odrzucić. Ani cisnąć w ręce Helen. Przecież powiedziała mu o mapie. Zdradziła mnie. I ugryzł ją. Czyżby ją zakaził?
Po raz pierwszy i ostatni w życiu przebiegłem hałaśliwie przez pogrążoną zawsze w ciszy salę główną, nie dostrzegając nawet obracających się w moją stronę twarzy bywalców biblioteki, na których malował się wyraz zdumienia. Bibliotekarz zniknął bez śladu. Zdesperowany pomyślałem, że mógł ukryć się w jakichś pomieszczeniach, gdzie wstęp mieli tylko pracownicy. Pchnąłem ciężkie, dwuskrzydłowe, frontowe drzwi w gotyckim stylu, których nigdy do końca nie otwierano. U szczytu schodów na chwilę przystanąłem. Oślepił mnie blask popołudniowego słońca, jakbym również był stworzeniem pochodzącym z podziemnego świata, z jaskiń zamieszkiwanych przez nietoperze i szczuropodobne stwory. Uliczny ruch zamarł, a jakaś dziewczyna w stroju kelnerki, stojąc przy krawężniku, przeraźliwie krzyczała, wskazując coś na środku jezdni. Rozległ się czyjś kolejny wrzask. Dwóch mężczyzn klęczało przed stojącym na środku jezdni samochodem. Spod przednich kół pojazdu sterczały wygięte pod nieprawdopodobnym kątem nogi bibliotekarza o twarzy przypominającej pysk łasicy. Ramię miał przerzucone nad głową. Wokół twarzy odwróconej do asfaltu tworzyła się kałuża krwi. Bibliotekarz zapadł w wiekuisty sen.
Ojciec bardzo niechętnie odniósł się do mego pomysłu, żebyśmy razem pojechali do Oksfordu.
– Jadę tam na sześć dni, a to zbyt długo, abyś ponownie na ten czas opuściła szkołę – oświadczył.
Byłam zdumiona tym, że chce zostawić mnie w domu. Nie robił tego od czasu, kiedy odkryłam książkę smoka. Czyżby wymyślił jakieś szczególne środki ochrony? Przekonywałam go, że podróż wzdłuż jugosłowiańskich wybrzeży zajęła nam prawie dwa tygodnie, a wcale nie odbiła się negatywnie na moich ocenach w szkole. Odparł, iż nauka ma pierwszeństwo. Przypomniałam mu, że zawsze uważał, iż podróże kształcą najlepiej oraz że maj jest najbardziej odpowiednią porą na wyprawy. Pokazałam mu ostatnią cenzurkę z samymi ocenami celującymi oraz pismo, dosyć pompatyczne, od nauczyciela historii: Wykazuje wyjątkowy talent do badań historycznych, rozwinięty zwłaszcza w przeciągu ostatniego roku. Słowa te, przed snem, zawsze powtarzałam jak mantrę.
Ojciec najwyraźniej się zawahał, odłożył sztućce. Wiedziałam, że teraz nastąpi przerwa w naszym obiedzie w starej holenderskiej jadalni albo też, iż pierwszą rundę wygrałam. Oświadczył, że tym razem będzie nieustannie zajęty i nie zdoła pokazać mi Oksfordu we właściwy sposób, że będę gdzieś ciągle zamknięta jak w klatce. Odparłam, iż wolę siedzieć zamknięta w klatce w Oksfordzie niż w domu w towarzystwie pani Clay oboje odruchowo ściszyliśmy głosy, choć gospodyni miała tego dnia wychodne. Poza tym oświadczyłam, że jestem już na tyle duża, by poruszać się po okolicy samodzielnie. On z kolei odparł, iż nie jest pewien, czy to najlepszy pomysł z tym moim wyjazdem, gdyż rozmowy, jakie go czekają, zapowiadają się na bardzo… napięte. Była to trudna rozmowa – ale on nie mógł mi wszystkiego powiedzieć, a ja go doskonale rozumiałam. Podobnie jak ja nie chciałam mówić o prawdziwych powodach, które gnały mnie do Oksfordu, on nie mógł przytoczyć wszystkich argumentów, aby zniechęcić mnie do tej wyprawy. Nie mogłam przecież powiedzieć, że nie chcę puszczać go samego, widząc jego podkrążone oczy, przygarbione ramiona i pełną zmęczenia twarz. On zaś nie mógł przyznać się głośno do tego, iż nie będzie w Oksfordzie bezpieczny i mnie również nie zapewni tam bezpieczeństwa. Długą chwilę milczał, po czym zapytał uprzejmie, co mamy na deser. Przyniosłam więc okropny, porzeczkowy budyń, którym pani Clay zawsze starała się skompensować nam swoje wyprawy do kina w Ośrodku Brytyjskim.
Zawsze wyobrażałam sobie Oksford jako wyciszone, pełne zieleni miejsce, rodzaj przykatedralnych terenów, gdzie snują się uniwersyteccy wykładowcy w średniowiecznych szatach. Każdemu towarzyszy student, którego wprowadza w arkana historii, literatury i mrocznej teologii. Rzeczywistość okazała się szokująco realna: trąbiące motocykle, samochody mijające o włos przebiegających przez jezdnię studentów, tłumy turystów uzbrojonych w aparaty fotograficzne i robiących zdjęcia krzyża ustawionego w miejscu, gdzie przed czterystu laty spalono na stosie dwóch biskupów. Wykładowcy i studenci rozczarowali mnie swym współczesnym wyglądem. Nosili zwykłe ubrania, głównie wełniane bluzy i swetry, naukowcy mieli ciemne spodnie, studenci niebieskie dżinsy. Pomyślałam ze smutkiem, że w czasach Rossiego, dobrych czterdzieści lat wcześniej, pasażerowie wysiadający z autobusu na Broad Street w Oksfordzie ubrani byli bardziej elegancko.
Ujrzałam po raz pierwszy w życiu kolegium wznoszące się w porannym świetle aż pod niebo, górujące nad przepiękną konstrukcją Radcliffe Camera [10], którą w pierwszej chwili wzięłam za niewielkie obserwatorium astronomiczne. Dalej strzelały w niebo wieżyce ogromnej, brązowej świątyni, a wzdłuż ulicy ciągnął się starodawny, kamienny mur pokryty porostami i wapiennymi liszajami. Nie potrafiłam wyobrazić sobie, jak wyglądalibyśmy w oczach ludzi, przechadzających się po tej ulicy w czasach, kiedy stawiano mur. Ja w swojej czerwonej, krótkiej spódniczce, wykonanych szydełkiem białych podkolanówkach, ze szkolnym plecakiem, a mój ojciec w granatowej marynarce, szarych spodniach, czarnym golfie i w kapeluszu. Każde z nas niosło w ręku teczkę.
– Jesteśmy na miejscu – oświadczył ojciec i ku mej radości skręciliśmy w bramę widniejącą w omszałym murze. Była zamknięta' i czekaliśmy dłuższą chwilę, zanim dyżurny student odsunął masywne rygle.
Na Oksfordzie ojciec miał wygłosić mowę na konferencji poświęconej politycznym relacjom między Stanami Zjednoczonymi a krajami Europy Wschodniej w czasach całkowitego odprężenia. Ponieważ to uniwersytet zorganizował tę konferencję, zakwaterowani zostaliśmy w prywatnych pokojach domu jednego ze zwierzchników uczelni. Zwierzchnicy ci – wyjaśnił ojciec – są łaskawymi dyktatorami, którzy strzegą studentów mieszkających we wszystkich kolegiach. Kiedy przeszliśmy przez niską, ciemną bramę, wkraczając na zalany jaskrawym, słonecznym światłem dziedziniec, skrzyżowałam palce i wypowiedziałam w duchu życzenie, bym za dwa lata sama znalazła się w takim raju.
Ziemia wyłożona była kamiennymi płytami. Tu i tam rosły rozłożyste, dające dużo cienia stare drzewa – poważne, pełne melancholii, pod którymi poustawiano ławki. Przed głównym budynkiem kolegium rozciągał się prostokątny, przepyszny trawnik z niewielkim stawem. Była to jedna z najstarszych budowli Oksfordu, ufundowana w czternastym wieku przez Edwarda III, a ostateczny kształt nadano jej w czasach elżbietańskich. Nawet ów trawnik, tak pieczołowicie przystrzyżony, wyglądał czcigodnie. Nigdy nie widziałam, by ktoś po nim chodził.
Minęliśmy zieleniec i staw, kierując się do portierni, a stamtąd do przylegających do domu zwierzchnika pokoi. Owe pomieszczenia należały do najstarszych w całym kompleksie, trudno jednak powiedzieć, do jakich celów służyły pierwotnie. Były bardzo niskie, o ścianach i sufitach wyłożonych ciemną boazerią, z małymi oknami o szybach oprawnych w ołów. Meble w pokoju ojca obite zostały niebieską tapicerką. Ku mej największej radości, w swoim pokoju zastałam ogromne łoże z perkalowym baldachimem.
Wstępnie się rozpakowaliśmy. Nad jasnożółtą umywalką w łazience, którą wspólnie dzieliliśmy, obmyliśmy twarze i ręce z podróżnego kurzu, po czym ruszyliśmy na spotkanie ze zwierzchnikiem Jamesem, oczekującym na nas w biurze usytuowanym w drugim końcu budynku. Okazał się serdecznym, sympatycznym człowiekiem z siwiejącymi włosami i guzowatą blizną na policzku. Spodobał mi się jego ciepły, powitalny uścisk dłoni oraz wyraz dużych, brązowych oczu. Nie widział nic dziwnego w tym, że towarzyszę memu ojcu, a nawet posunął się tak daleko, iż zasugerował mi zwiedzenie po południu całego kolegium w towarzystwie swego studenta asystenta. «Asystent ów – dodał – jest niezwykle uprzejmym i bardzo wykształconym młodym dżentelmenem". Mój ojciec z entuzjazmem poparł ten plan, sam bowiem był bardzo zajęty spotkaniami, a ja, dzięki propozycji pana Jamesa, miałam okazję poznać i zobaczyć na własne oczy wszystkie skarby tego miejsca.
Gorliwie stawiłam się na spotkanie o trzeciej po południu. W jednej ręce trzymałam beret, a w drugiej duży notes. Ojciec poradził, abym prowadziła dokładne notatki z podróży, które później wykorzystam do artykułu w szkolnej gazetce. Moim przewodnikiem miał być jasnowłosy, bardzo wysoki, smukły student, którego pan James przedstawił jako Stephena Barleya. Miał piękne dłonie – pod skórą widniały niebieskawe żyły – oraz cudowny, gruby rybacki sweter. «Nazywam go wycierach" oświadczył Stephen, kiedy ria głos wyraziłam swój podziw. Przemierzając w jego towarzystwie dziedziniec, czułam się, jakbym chwilowo należała do tego miejsca i elitarnego, studenckiego bractwa. Poczułam również pierwszą, seksualną wibrację, ulotne wrażenie, że gdybym ujęła go za rękę, kiedy podążaliśmy przez tereny uczelni, w długiej ścianie mojej rzeczywistości otworzyłyby się jakieś tajemne drzwi, których nikt już nie byłby w stanie nigdy zamknąć. Tłumaczyłam to sobie tym, że żyłam dotąd pod kloszem – pod tak grubym kloszem, iż nawet mimo swoich siedemnastu lat nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo ten klosz jest szczelny. Bunt, jaki mnie ogarnął, był niczym śpiew pochodzący z jakiejś obcej kultury. Jeszcze mocniej ścisnęłam notatnik i własne dzieciństwo, po czym zapytałam mojego przewodnika, dlaczego dziedziniec wyłożony jest kamiennymi płytami, a nie zaściela go trawnik.
– Nie wiem – odparł z rozbrajającą szczerością. – Nigdy nikogo o to nie pytałem.
Zaprowadził mnie do jadalni, sali o wysokim, belkowanym stropie pochodzącym jeszcze z czasów Tudorów, gdzie ciągnęły się długie rzędy drewnianych stołów. Stephen pokazał mi napis, który w niezdarny sposób wyciął na ławie podczas posiłku earl Rochester. Hol otaczały witrażowe okna przedstawiające dobre uczynki: Thomasa Becketa, klęczącego przy łożu umierającego, mnicha w długim habicie rozdzielającego warząchwią zupę między ubogich, doktora opatrującego czyjąś chorą nogę. Nad ławką Rochestera widniała scena, której nie umiałam rozszyfrować: człowiek z zawieszonym na szyi krzyżem i z kołkiem w dłoni, pochylający się nad czymś, co przypominało stertę czarnych łachmanów.
– Tak, to rzeczywiście ciekawostka – oświadczył Stephen Barley. Jesteśmy dumni z tego witraża. Ten człowiek to wykładowca z wczesnych czasów naszego kolegium, który przebija srebrnym kołkiem serce wampira.
Po prostu mnie zatkało.
– Czy w tamtych czasach były w Oksfordzie wampiry? – zapytałam w końcu bez tchu.
– Nic o tym nie wiem – odrzekł z uśmiechem. – Ale istnieją przekazy, że dawni uczeni z naszego kolegium bronili okolicznych mieszkańców przed wampirami. Tak naprawdę zdobyli wielką wiedzę o wampirach, osobliwy materiał, z którym może się pani zapoznać podczas wizyty w Radcliffe Camera. Legenda mówi, że wcześniej naukowcy nie mieli żadnych okultystycznych ksiąg, więc szukali ich we wszystkich innych miejscach i wspólnym wysiłkiem sprowadzili je do Radcliffe Camera.
Nieoczekiwanie przypomniałam sobie Rossiego i zastanowiłam się, czy zapoznał się również z tym zbiorem.
– Czy istnieje sposób, by odnaleźć nazwiska studentów, którzy napisali prace magisterskie… powiedzmy pięćdziesiąt lat temu?
– Nie wiem – odparł mój towarzysz, obrzucając mnie pełnym zdziwienia spojrzeniem. – Ale jeśli pani zależy, mogę zapytać o to zwierzchnika.
– Och, nie ma takiej potrzeby – odparłam, oblewając się pąsem, przekleństwem wszystkich nastolatek. – To nic ważnego. Ale… ale czy mogłabym zerknąć do materiałów dotyczących wampirów?
– Lubi pani opowieści z dreszczykiem? – odparł wyraźnie rozbawiony. – Nie ma tego wiele… trochę starodawnych folio i oprawionych w skórę książek. Ale dobrze. Zwiedzimy teraz bibliotekę kolegium, tego nie może pani ominąć, po czym zaprowadzę panią do Camera.
Biblioteka stanowiła jeden z klejnotów uniwersytetu. Od tamtego szczególnego dnia poznałam większość uczelni, ich biblioteki, kaplice, stołówki, wykładałam w niejednej auli. J mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że nie spotkałam niczego, co przewyższałoby bibliotekę uniwersytecką w Oksfordzie; może tylko Magdalen College Chapel z jej boskimi zdobieniami. Najpierw odwiedziliśmy oszkloną czytelnię, w której, niczym w terrarium, siedzieli studenci przy stołach równie starych jak sama uczelnia. U sufitu wisiały dziwaczne lampy, a w kątach ustawiono ogromne globusy pochodzące z czasów Henryka VIII. Stephen Barley pokazał mi pierwsze wielotomowe wydanie Oxford English Dictionary. Na kolejnych półkach ciągnęły się rzędy zabytkowych atlasów, wykazy parów Wielkiej Brytanii oraz dzieła historyczne dotyczące dziejów Anglii, jak też łacińskie i greckie teksty gromadzone od chwili powstania biblioteki. Pośrodku sali, na wielkim, bajecznie rzeźbionym, barokowym stojaku, widniała ogromna encyklopedia, a przy wejściu do kolejnej sali, w szklanej gablocie, ujrzałam starodawny, sztywny wolumin. Stephen wyjaśnił mi, że jest to egzemplarz Biblii Gutenberga. Nad naszymi głowami wznosiła się szklana kopuła, niczym w bizantyjskiej świątyni, przez której szyby wpadały do środka strumienie słonecznego światła. Na zewnątrz przemknęło stado gołębi. Unoszące się w powietrzu drobiny rozświetlonego blaskiem kurzu osiadały na twarzach i swetrach uczących się przy stolikach studentów. Był to raj nauki i modliłam się w duchu, abym została kiedyś do niego przyjęta.
Następne pomieszczenie tworzyło olbrzymi hol pełen napowietrznych galerii, kręconych schodów, oświetlony rzędem okien umieszczonych na górnym poziomie. Każdy centymetr ścian zajmowały książki, od góry do dołu, od sklepionej kopuły stropu po wyłożoną kamiennymi płytami posadzkę. Ujrzałam całe akry przepięknych, skórzanych okładek, teczek, niewielkich ciemnoczerwonych, dziewiętnastowiecznych woluminów. Zastanawiałam się nad zawartością wszystkich tych książek. Czy zrozumiałabym ich treść? Swędziały mnie palce, by zdjąć kilka z nich z półek, ale nie śmiałam nawet dotknąć ich grzbietów. Nie wiedziałam, czy znajduję się w bibliotece, czy w muzeum. Na twarzy musiały odbijać się moje myśli, gdyż Stephen popatrzył na mnie z lekkim uśmiechem.
– Robi wrażenie, co? Widzę, że pani również jest molem książkowym. Chodźmy więc. Tutaj widziała już pani wszystko co najlepsze. Teraz udamy się do Camera.
Po panującej w bibliotece ciszy zgiełk na ulicy, szum aut, dźwięk klaksonów, śmiechy przechodniów wydawały się nienaturalnie głośne. A jednak byłam im wdzięczna za nieoczekiwany dar. Kiedy przechodziliśmy przez zatłoczoną pojazdami jezdnię, Stephen wziął mnie za rękę, by bezpiecznie przeprowadzić na drugą stronę. Być może i jest czyimś starszym, apodyktycznym bratem – pomyślałam, lecz dotyk jego suchej, ciepłej dłoni wzbudził we mnie osobliwy dreszcz, który długo jeszcze czułam, gdy już ją puścił. Byłam jednak przekonana, spoglądając ukradkowo na jego miły, niezmienny profil, że przesłanie odebrane zostało tylko przez jedną stronę. Ale mnie to w zupełności wystarczało.
Radcliffe Camera, jak wie o tym każdy anglofil, stanowi jedną z perełek angielskiej architektury, a ponadto cudowną, osobliwą i olbrzymią kolekcję unikalnych ksiąg. Usytuowana prawie przy samej ulicy, rysowała się nieśmiało na tle górującego nad miastem uniwersytetu. Na przekór gwarnemu tłumowi turystów wypełniających sławny, okrągły hol weszliśmy do środka prawie z nabożeństwem. Stephen dokładnie pokazywał mi każdy wystudiowany szczegół architektoniczny, opisywany zresztą w każdym przewodniku. Było to poruszające do głębi, wręcz czarowne miejsce. Rozglądałam się wokół, myśląc, iż jednocześnie zawiera w sobie składnicę wiedzy o martwym złu. Na koniec mój przewodnik ruszył schodami na najwyższą galerię.
– Tam – powiedział, wskazując drzwi, jakby wykute w dziwacznym klifie książek. – Za nimi znajduje się niewielka czytelnia. Byłem tu tylko raz, ale jestem przekonany, że znajdzie w niej pani całą kolekcję dotyczącą wampirów.
Mroczny pokój rzeczywiście był bardzo mały, wyciszony tak, że nie docierały doń głosy tłoczących się na dole turystów. Półki zapełniały szeregi starych książek, ich kruche jak stara kość grzbiety miały barwę karmelu. Między nimi umieszczono niewielką, pozłacaną szklaną gablotkę z ludzką czaszką, co podkreślało niezdrową tematykę woluminów. W małej czytelni mieścił się tylko jeden stolik. Wchodząc do środka, prawie na niego wpadliśmy. Siedział przy nim jakiś człowiek wertujący folio i robiący szybko notatki na leżących obok kartkach papieru. Zobaczyłam bladego i wyraźnie wycieńczonego mężczyznę. Kiedy popatrzył na nas ciemnymi, wpadniętymi oczyma, zadrżałam. Był to mój ojciec.
– W zamieszaniu, które powstało na skutek stłoczenia ambulansów, samochodów policyjnych i gapiów – ciągnął swą opowieść ojciec a wszystko to towarzyszyło ściąganiu z jezdni przed biblioteką zwłok bibliotekarza, długi czas stałem niczym słup soli. Przerażające, prawie nie do pomyślenia było, że człowiek, nawet tak paskudny jak on, mógł umrzeć tak nagle. W końcu jednak wzięła górę troska o Helen. Rozejrzałem się po szybko gromadzących się ludziach, próbując wyłowić ją w tłumie. Ogarnęła mnie niewymowna ulga, kiedy kobieta pierwsza położyła mi okrytą rękawiczką dłoń na ramieniu. Była blada, lecz najwyraźniej nad sobą panowała. Widok jej szyi, owiniętej szczelnie chustką, przejął mnie dreszczem.
«Czekałam na pana jakiś czas, po czym zbiegłam po schodach – powiedziała, przekrzykując panujący wokół zgiełk. – Chcę panu podziękować za pomoc. To był naprawdę brutal. Jest pan bardzo odważnym człowiekiem".
Mimo strasznych okoliczności ujął mnie łagodny wyraz jej twarzy.
«Tak naprawdę to pani wykazała się odwagą. A na dodatek panią skaleczył – odparłem cicho, wskazując dyskretnie jej obwiązaną chustką szyję. – Czy…"
«Tak – odpowiedziała szeptem. Odruchowo przytuliliśmy się do siebie tak, że nikt postronny nie słyszał naszej rozmowy. – Kiedy rzucił się na mnie, ugryzł mnie w szyję. – Przez chwilę drżały jej usta, jakby chciała wybuchnąć płaczem. – Nie wyssał dużo krwi… nie wystarczyło mu czasu. I to wcale nie bolało".
«Ale…" – wybąkałem z niedowierzaniem.
«Chyba nie będzie infekcji. Krwi pojawiło się niewiele, a ja dokładnie oczyściłam ranę".
«Może powinniśmy udać się do szpitala? – zaproponowałem i natychmiast pożałowałem swych słów, widząc jej pełne żałości spojrzenie. Albo może w jakiś inny sposób zająć się raną". – Przez głowę przebiegła mi myśl o ukąszeniu jadowitego węża.
Na widok malującego się na jej twarzy bólu ścisnęło mi się serce. Ale w tej samej chwili przypomniałem sobie o jej zdradzie, kiedy ujawniła sekret o mapie.
«Dlaczego…?"
«Wiem, o co panu chodzi – przerwała mi gwałtownie, głos jej stwardniał. – Ale nie potrafiłam wymyślić innej przynęty na tego stwora, a poza tym chciałam zobaczyć jego reakcję. Nigdy nie oddałabym mu mapy ani nie udzieliła żadnych informacji. Tego może być pan pewny".
Obrzuciłem ją podejrzliwym spojrzeniem. Twarz miała poważną, usta wykrzywiał nieprzyjemny grymas.
«Naprawdę?"
«Daję najuroczystsze słowo honoru – odrzekła po prostu. – A poza tym… -jej grymas przeszedł w sarkastyczny uśmieszek – nie mam zwyczaju dzielić się z nikim moimi pomysłami. A pan?"
Wyraz jej twarzy w osobliwy sposób uciszył moje obawy.
«Jego reakcja była w najwyższym stopniu interesująca".
«Oświadczył, że to on miał iść do grobowca, ale ktoś, zamiast niego, zabrał tam Rossiego. Dziwne, ale sprawiał wrażenie, jakby wiedział coś o miejscu, gdzie przebywa… pański promotor. Nie potrafię uwierzyć do końca w historię o Draculi, niemniej jestem skłonna uznać istnienie jakiejś tajnej grupy ludzi, którzy porwali profesora Rossiego".
Skinąłem potakująco głową, choć ja sam coraz bardziej zaczynałem wierzyć w legendę.
«I co pan teraz zamierza robić?" – zapytała zdumiewająco obojętnym tonem.
«Pojadę do Stambułu – palnąłem odruchowo, choć wcale nie zamierzałem zwierzać się jej ze swoich planów. – Jestem najgłębiej przekonany, że znajduje się tam przynajmniej jeden dokument, do którego Rossi nie dotarł. Może zawierać szczegółowe informacje o grobowcu, zapewne o grobowcu Drakuli na jeziorze Snagov".
Helen wybuchnęła śmiechem.
«Dlaczego nie zrobi pan sobie uroczych wakacji w mojej przepięknej, rodzinnej Rumunii? Mógłby tam pan odwiedzić zamek Draculi, trzymając w dłoni srebrny kołek, lub udać się osobiście nad jezioro. Słyszałam, że to wymarzone miejsce na piknik".
«Proszę mnie posłuchać – rzekłem poirytowany. – Wiem, jak dziwacznie to brzmi, ale muszę podążyć każdym śladem niesamowitego zniknięcia Rossiego. A pani sama najlepiej wie, że obywatel amerykański nie może w krajach za żelazną kurtyną tropić sobie kogoś ot tak. Moja szczerość musiała ją nieco zbić z tropu, gdyż nic nie odpowiedziała. – Chcę panią o coś zapytać. Kiedy wyszliśmy z kościoła, oświadczyła pani, że pani matka ma pewne informacje o tym, że Rossi tropił Draculę. Co konkretnie miała pani na myśli?"
«Chodziło mi o to, że kiedy się spotkali, oświadczył, iż przyjechał do Rumunii zbadać legendę o Draculi, a ona wierzy w to podanie. Może wiedziała o wiele więcej o jego studiach, niż mi się do tego przyznała… nie wiem. Bardzo niechętnie wracała do tego tematu, a ja drogiego pater familias tropiłam raczej kanałami naukowymi, a nie na łonie rodziny. Powinnam jednak była dokładniej matkę o wszystko wypytać".
«Jak na antropologa, osobliwe przeoczenie" – odparłem zgryźliwie.
Ale ponownie uwierzyłem, że jest po mojej stronie. Na jej twarzy pojawił się wyraz niekłamanego rozbawienia.
«Touche, Sherlocku. Przy najbliższym spotkaniu o wszystko ją dokładnie wypytam".
«A kiedy się spotkacie?"
«W ciągu dwóch najbliższych lat. Moja drogocenna wiza nie pozwala mi beztrosko krążyć między Wschodem a Zachodem".
«Istniejąprzecież telefony, listy…"
«Och, człowieku naiwny, Zachód to naprawdę niewinne miejsce. Sądzisz, że moja matka ma telefon? Myślisz, że nie otwierają każdego mego listu?"
Milczałem. Po prostu wskazała mi miejsce w szeregu.
«A jakiegoż to dokumentu tak żarliwie poszukujesz, Sherlocku? – zapytała. – Czy tej bibliografii, czegoś o Zakonie Smoka? Wzmiankę o tym znalazłam na samym końcu jego papierów. To jedyna rzecz, na której temat się nie rozpisywał. Czy te właśnie dokumenty chce pan znaleźć?"
Oczywiście, zgadywała słusznie. Byłem pod wielkim wrażeniem jej intelektu i z żalem myślałem, że odbywamy naszą rozmowę w tak niefortunnych okolicznościach. Z drugiej strony nie podobała mi się jej domyślność i dociekliwość.
«Dlaczego to panią interesuje? – zapytałem. – Zamierza pani wykorzystać to w swojej pracy?"
«Naturalnie – odrzekła surowo. – Czy po powrocie skontaktuje się pan ze mną?"
Ogarnęło mnie nagłe znużenie.
«Po powrocie? Nie mam zielonego pojęcia, w co się pakuję, więc co tu mówić o powrocie. Może dopadnie mnie wampir, niezależnie gdzie pojadę?"
Chciałem, by zabrzmiało to ironicznie i zabawnie, ale już otwierając usta, pojąłem nierealność sytuacji. Jak setki razy wcześniej stałem na chodniku przed wejściem do biblioteki, z tym tylko, że teraz prowadziłem rozmowę o wampirach – zupełnie jakbym w nie wierzył – z atrakcyjną kobietą, antropologiem rumuńskiego pochodzenia. Dookoła roiło się od policji i pielęgniarzy otaczających trupa, do którego śmierci w jakiś tam sposób się przyczyniłem, choć tylko pośrednio. Starałem się nie zwracać uwagi na ich przerażającą pracę. Przyszło mi do głowy, że powinienem natychmiast i bez zbytniego pośpiechu oddalić się z tego miejsca. Nie mogłem sobie pozwolić na żaden kontakt z policją i nie chodziło tylko o kilkugodzinne przesłuchanie. Miałem do zrobienia zbyt wiele rzeczy, które nie cierpiały zwłoki. Wizę turecką mogłem dostać tylko w Nowym Jorku, musiałem kupić bilety lotnicze, musiałem bezpiecznie ukryć w domu posiadane dokumenty. Na szczęście w tym semestrze nie prowadziłem żadnych wykładów, ale powinienem jakoś przekonać władze wydziału o konieczności mego wyjazdu za granicę oraz wyjaśnić wszystko moim rodzicom, by się nie niepokoili. Odwróciłem się do Helen.
«Panno Rossi – powiedziałem. – Jeśli zachowa pani wszystko w tajemnicy, obiecuję, że natychmiast po powrocie skontaktuję się z panią. Czy jest jeszcze coś, o czym pani mi nie powiedziała? Czy istnieje sposób, żebym skontaktował się jeszcze przed wyjazdem z pani matką?"
«Mam z nią kontakt tylko listowny – odparła posępnym głosem. Poza tym nie mówi po angielsku. Jeśli w ciągu najbliższych dwóch lat odwiedzę rodzinny dom, osobiście o wszystko ją wypytam".
Ciężko westchnąłem. Dwa lata to za długo, termin wprost niewyobrażalny. Już teraz ogarniał mnie niepokój na myśl o rozstaniu na kilka dni zapewne tylko na kilkadziesiąt godzin – z jedyną osobą poza mną, która wiedziała cokolwiek o prawdziwej naturze zniknięcia Rossiego. Poza tym miałem być zdany tylko na siebie w kraju, którego kompletnie nie znałem. Ale musiałem podołać tej próbie. Wyciągnąłem do Helen rękę.
«Panno Rossi, dziękuję, że poświęciła pani tyle czasu na towarzyszenie nieszkodliwemu wariatowi. Jeśli wrócę cały, natychmiast się do pani zgłoszę i powiem, czy udało mi się… może… być może… bezpiecznie sprowadzić pani ojca…"
Wykonała nieokreślony gest dłonią okrytą rękawiczką, jakby wcale nie zależało jej na bezpiecznym powrocie Rossiego, lecz natychmiast położyła rękę na mojej dłoni i serdecznie ją uścisnęła. Odniosłem wrażenie, że jej silny uścisk jest ostatnim moim kontaktem ze światem, jaki dotąd znałem.
«Do widzenia – powiedziała. – Życzę panu jak naj owocniej szych badań".
Odwróciła się i zniknęła w tłumie. Sanitariusze zamykali drzwi karetki pogotowia. Odwróciłem się i ruszyłem schodami. Popatrzyłem przed siebie w nadziei, że pośród tłumu gapiów zobaczę jeszcze jej postać przybraną w ciemny kostium. Ku memu zdumieniu ujrzałem Helen zmierzającą spiesznie z powrotem w moją stronę. Dopadła do mnie. Na twarzy miała gorące rumieńce.
«Przemyślałam parę rzeczy – powiedziała i umilkła. Z trudem łapała dech. – Ten problem dręczył mnie przez całe życie. – Popatrzyła mi wyzywająco w oczy. – Nie wiem, jak to zrobić, ale myślę, że pojadę z panem".
Ojciec musiał wynaleźć bardzo gładką wymówkę, skoro zamiast brać udział w dyplomatycznym spotkaniu, zajmował się oksfordzką kolekcją dzieł dotyczących wampiryzmu. «Spotkanie odwołano" – oświadczył, ściskając serdecznie dłoń Stephena Barleya. Wyjaśnił, że zawędrował tu gnany dawnymi zainteresowaniami… I tutaj zamilkł, zagryzł usta i po chwili ciągnął dalej. Szukał spokoju i ciszy (w co mogłam uwierzyć). Wdzięczność za obecność przy mnie Stephena, wysokiego, przystojnego, ubranego w przepiękny sweter, była wyraźna. Ostatecznie, co ojciec miałby mi do powiedzenia, gdybyśmy się spotkali sam na sam w tej czytelni? Jak wyjaśniłby obecność folio pod swoim łokciem? Zamknął je, ale zbyt późno. Zdążyłam zobaczyć stronę tytułową z czarnym napisem na papierze koloru kości słoniowej: Yampires de Provence et des Pyrenęes.
Pod perkalowym baldachimem łoża w pokoju w domu zwierzchnika kolegium dręczyły mnie okropne sny. Budziłam się co godzinę. Kiedy w końcu dostrzegłam smugę światła pod drzwiami łazienki łączącej mój pokój z sypialnią ojca, nabrałam otuchy. Mimo że często ogarniał mnie niepokój, że dręczy go bezsenność i miota się po swoim pokoju, tym razem doznałam nieoczekiwanej ulgi. Tuż przed świtem, gdy przez firanki zaczęły przesączać się pierwsze blaski dnia, obudziłam się w tym miejscu po raz ostatni.
Zaalarmowała mnie cisza. Wszystko zatopione było w nienaturalnym bezruchu: rząd drzew na dziedzińcu (które widziałam w szczelinie między firankami), ogromna szafa obok mego łoża, sąsiadujący z moją sypialnią pokój ojca. Nie sądziłam, by wstał o tak wczesnej porze. Zapewne spał głębokim snem, pochrapując lekko, zapominając o zdarzeniach poprzedniego dnia, nie myśląc o wykładach, seminariach i negocjacjach, jakie czekały go następnego dnia. Podczas naszych wspólnych wypraw zawsze budził mnie gwałtownym kołataniem do drzwi, zmuszając do pośpiechu, żebyśmy zdążyli na spacer przed śniadaniem.
Tego ranka jednak cisza była przytłaczająca, było w niej coś przerażającego. Zerwałam się z ogromnego łóżka i zarzuciłam szlafrok. Kąpałam się, nasłuchując pochrapywania. Delikatnie zastukałam do jego pokoju. Kiedy przed lustrem układałam sobie włosy, nie dochodził stamtąd najmniejszy szmer. Przyłożyłam ucho do drzwi. Najwyraźniej pogrążony był w głębokim śnie. Nie miałam serca przerywać jego zasłużonego odpoczynku, ale powoli zaczęła ogarniać mnie panika. Zastukałam delikatnie. Odpowiedziała mi głucha cisza. Przez całe lata szanowaliśmy swoją prywatność, ale teraz, w szarym świetle sączącym się przez okno łazienki, przekręciłam gałkę.
W sypialni ojca okna zasłaniały tak grube zasłony, że dłuższą chwilę zajęło mi rozróżnienie mglistych kształtów mebli i obrazów. Panujący w pokoju bezruch sprawił, iż po plecach przebiegł mi zimny dreszcz. Dałam krok w stronę łóżka, zawołałam go po imieniu w. ciemnym pokoju. Ale pościel była nienaruszona. W izbie nikogo nie było. Głęboko wciągnęłam powietrze. Wyszedł, wyszedł na spacer w poszukiwaniu samotności, aby wszystko przemyśleć. Ale coś w tym schludnie zasłanym łóżku sprawiło, że bacznie się wokół rozejrzałam. Dostrzegłam zaadresowany do mnie list, a na nim dwa przedmioty, których widok poruszył mnie do żywego: niewielki srebrny krzyżyk na grubym łańcuszku oraz główka czosnku. Ponura symbolika tych przedmiotów sprawiła, że żołądek podszedł mi do gardła, zanim jeszcze przeczytałam list.
Moja Droga Córko!
Niewymownie mi przykro, że sprawiam Ci taką niespodziankę, ale w trybie pilnym wezwano mnie do innej sprawy, a nie chciałem zakłócać Twojego snu. Wyjeżdżam tylko na kilka dni, taką mam w każdym razie nadzieję. Ustaliłem ze zwierzchnikiem Jamesem, że do domu bezpiecznie odwiezie Cię nasz młody przyjaciel Stephen Barley. Na dwa dni zwolniono go z zajęć i dziś wieczorem pojedzie z Tobą do Amsterdamu. Chciałem, by przyjechała po Ciebie pani Clay, ale jej siostrze coś dolega i znów musiała pojechać do Liverpoolu. Zapewne uda się jej wrócić wieczorem. Tak czy owak, będziesz miała dobrą opiekę i mam nadzieję, że zachowasz się rozsądnie. A moim wyjazdem się nie martw. To sprawa poufna, ale wrócę do domu najszybciej, jak będę mógł, i wtedy Ci wszystko wyjaśnię. A tymczasem błagam Cię o to najserdeczniej, noś na szyi krzyżyk, a we wszystkich kieszeniach czosnek. Doskonale wiesz, że nigdy nie nakłaniałem Cię do żadnej religii czy wiary, a sam zawsze byłem niewierzący. Ale ze ziem musimy walczyć na warunkach, jakie nam narzuca, a Ty już znasz istotę tych warunków. Jako Twój ojciec błagam, abyś nie zignorowała mej prośby.
Od razu zauważyłam, że list został napisany w okropnym pośpiechu. Serce waliło mi jak młotem. Szybko nałożyłam na szyję medalik, a ząbki czosnku rozmieściłam po kieszeniach mego ubrania. To cały mój ojciec pomyślałam, rozglądając się po pokoju. Nawet opuszczając w gorączkowym pośpiechu kolegium, starannie posłał łóżko. Ale skąd ten pośpiech? Gdziekolwiek się udał, nie była to zwykła misja dyplomatyczna. W przeciwnym razie z pewnością by mi o niej powiedział. Często nieoczekiwanie wyjeżdżał do najdalszych regionów Europy, aby prowadzić negocjacje, ale zawsze mi mówił, dokąd jedzie. Tym razem jednak bijące szybko serce mówiło mi wyraźnie, że nie wyjechał w sprawach zawodowych. Zwłaszcza że w tym tygodniu miał na Oksfordzie kilka zakontraktowanych wykładów i bardzo ważnych spotkań. A takie zobowiązania trudno było złamać.
Nie. Jego zniknięcie musiało mieć związek ze stresem, jaki ostatnio przeżywał – uświadomiłam sobie nagle z przerażeniem. Jak żywa stanęła mi przed oczyma scena z poprzedniego dnia w Radcliffe Camera. Ojciec pogrążony głęboko… no właśnie, co dokładnie czytał? 1 dokąd, na Boga, dokąd tak naprawdę się udał? Dokąd… i beze mnie? Po raz pierwszy w życiu, po tych wszystkich latach, gdy ojciec mnie hołubił, chroniąc przed samotnością, przed trudem życia bez matki, bez rodzeństwa, bez ojczystego kraju, kiedy był dla mnie zarówno matką i ojcem… po raz pierwszy poczułam się sierotą.
Gdy pojawiłam się w gabinecie zwierzchnika ze spakowaną walizką i przerzuconym przez ramię płaszczem przeciwdeszczowym, mężczyzna okazał mi wielką serdeczność. Oświadczyłam mu jednak, że pojadę sama, zapewniłam, iż jestem wdzięczna za.troskę i propozycję, by towarzyszył mi w podróży jego student – przez cały kanał – i że nigdy nie zapomnę jego uprzejmości. Przy tych słowach ogarnęła mnie lekka melancholia i rozczarowanie -jak miło byłoby podróżować przez cały dzień ze Stephenem Barleyem uśmiechającym się do mnie z przeciwległego fotela! Ale musiałam spojrzeć prawdzie w oczy. Będę za kilkanaście godzin bezpieczna w domu – powtarzałam sobie z uporem w duchu, odpychając kuszące obrazy wyłożonego czerwonym marmurem stawu z szemrzącą wodą, miłego uśmiechu młodzieńca, który pchnąłby mnie, bojąc się nawet widoku jego twarzy, w boskie otmęty. Oświadczyłam zwierzchnikowi, że za kilka godzin będę w domu, skąd natychmiast do niego zadzwonię. «Poza tym – dodałam obłudnie – za kilka dni powróci mój ojciec".
Zwierzchnik James nie miał najmniejszych wątpliwości, że mogę podróż odbyć sama, wyglądałam zresztą na bardzo zaradną i niezależną osóbkę. Ale nie mógł cofnąć słowa danego memu ojcu, staremu przyjacielowi – oświadczył mi z przemiłym uśmiechem. Stanowiłam największy skarb mego ojca i nigdy by sobie nie wybaczył, gdyby wyprawił mnie w drogę bez odpowiedniego towarzystwa. Długo wyjaśniał mi, że nie chodzi tu wcale o moje bezpieczeństwo, ale o ojca… z którego wolą musimy się troszeczkę liczyć. Dalszą dyskusję przerwało pojawienie się Stephena Barleya. Nie zdążyłam sobie nawet uświadomić faktu, że zwierzchnik był starym przyjacielem ojca, choć z tego, co było mi wiadomo, po raz pierwszy spotkali się zaledwie przed dwoma dniami. Ale nie miałam czasu na zastanawianie się nad taką niespójnością faktów. Przede mną, niczym stary znajomy, stał Stephen – serdeczny, w marynarce, z neseserem w ręku. Tak naprawdę to nie miałam najmniejszego powodu, by odrzucać jego towarzystwo. Zaczęłam nawet żałować trochę swych obiekcji co do jego obecności, ale nie na tyle, na ile powinnam. Z radością powitałam jego rzeczowy uśmiech i słowa: «Zwalniasz mnie z pracy, czy tak?"
Zwierzchnik James był bardziej stanowczy.
– Masz zadanie, mój chłopcze – oświadczył. – I oczekuję od ciebie telefonu z Amsterdamu, kiedy tylko przybędziecie na miejsce. Będę też chciał porozmawiać z gospodynią. Tu masz pieniądze na bilety i posiłki. Tylko bierz na wszystko rachunki. – Jego brązowe oczy rozbłysły. – Nie mówię, że nie wolno ci kupić holenderskiej czekolady, ale przynajmniej tabliczkę przywieź mnie. Nie jest wprawdzie tak smaczna jak belgijska, lecz sprawisz mi nią wielką przyjemność. Ale to już zależy od ciebie. Miej głowę na karku. – Następnie zwrócił się do mnie, potrząsnął mi rękę i wręczył kartę wizytową. – Wracaj do nas, moja droga, kiedy już pomyślisz o uniwersyteckiej karierze.
Po wyjściu z gabinetu Stephen odebrał ode mnie walizkę.
– Chodźmy więc. Bilety wprawdzie mamy na dziesiątą trzydzieści, ale zawsze możemy być wcześniej.
Zwierzchnik i mój ojciec uzgodnili wszystko w najdrobniejszym szczególe – pomyślałam. Zastanawiałam się, jakimi jeszcze kajdanami przykuli mnie do domu. Aleja miałam inne sprawy do załatwienia.
– Stephen… – zaczęłam.
– Ach, nazywaj mnie Barley! – Wybuchnął śmiechem. – Wszyscy tak na mnie wołają i czuję się nieswojo, kiedy ktoś mówi do mnie po imieniu.
– Nie ma sprawy. – Jego uśmiech był zaraźliwy… a ja łatwo się nim zarażałam. – Barley, czy mógłbyś mi przed wyjazdem wyświadczyć pewną przysługę? – Skinął potakująco głową. – Chciałabym jeszcze raz odwiedzić Radcliffe Camera. Jest taka piękna i… i… chciałabym wreszcie obejrzeć tę kolekcję o wampirach. Nawet nie miałam okazji na nią zerknąć.
Ciężko westchnął.
– A więc miałem rację, twierdząc, że uwielbia pani opowieści z dreszczykiem. To chyba rodzinne.
– Wiem – odparłam, czerwieniąc się.
– No dobrze. Chodźmy tam, ale później musimy wracać biegiem. Zwierzchnik James przebije mi serce kołkiem, jeśli spóźnimy się na pociąg.
O tak wczesnej porze Radcliffe Camera była pusta. S/ybko wbiegliśmy po wygładzonych schodach do makabrycznej czytelni, w której poprzedniego dnia zaskoczyliśmy mego ojca. Po wejściu do maleńkiego pomieszczenia z najwyższym trudem powstrzymałam łzy. Zaledwie kilkanaście godzin wcześniej siedział w nim mój ojciec z oczyma, w których malował się odległy, nieobecny wyraz, a teraz nie wiedziałam nawet, gdzie przebywa.
Ale pamiętałam dokładnie, gdzie w trakcie naszej rozmowy odstawił książkę: po lewej stronie, poniżej gabloty z czaszką. Barley stał tuż obok mnie (w tak ciasnym pomieszczeniu trudno było wyobrazić sobie inną sytuację, choć marzyłam, by wszedł na galerię), a w jego wzroku malowała się niekłamana ciekawość. W miejscu, gdzie powinna stać książka, ziała czarna dziura, jak po wyrwanym zębie. Zamarłam. Z całą pewnością mój ojciec nigdy nie ukradłby książki. Kto więc ją zabrał? Po chwili jednak zobaczyłam tom na innym miejscu, odległym ode mnie na długość ramienia. Zapewne od czasu, kiedy byłam tu ostatni raz, ktoś ją przesunął. Czyżby ojciec wrócił tu ponownie? A może ktoś inny grzebał na półce? Zerknęłam podejrzliwie na czaszkę w szklanej gablocie, ale eksponat oddał mi tylko obojętne, anatomiczne spojrzenie. Sięgnęłam po książkę i ostrożnie położyłam ją na stoliku. Oprawiona była w okładkę barwy kości, a spod pierwszej strony wystawała czarna, jedwabna tasiemka. Otworzyłam wolumin na stronie tytułowej: Yampires du Moyen Age, Baron de Hejduke, Bucarest, 1886.
– Dlaczego tak bardzo zainteresował cię ten odrażający śmieć? – zapytał Barley, zerkając mi przez ramię.
– Zbieram materiały do szkolnej gazetki – burknęłam.
Książka podzielona była na rozdziały, których tytuły zapadły mi w pamięć: Yampire de la Toscane, Yampires de la Normandie, i tak dalej, i tak dalej. W końcu znalazłem interesujący mnie ustęp: Yampires de Provence et des Pyrenees. Boże wielki, czy wystarczy mi znajomości języka francuskiego? Barley zaczął nerwowo spoglądać na zegarek. Przebiegałam szybko palcem po marginesie tekstu, starając się nie dotykać starodawnego druku na papierze barwy kości słoniowej. Yampires dans les villages de Provence… Czego w tym rozdziale szukał mój ojciec? Ślęczał nad pierwszą stroną tego rozdziału. IIy a aussi une legendę… Pochyliłam się nisko nad tekstem.
Od tej chwili doskonale zrozumiałam, o co chodzi. Do tego czasu mój stosunek do języka francuskiego był czysto utylitarny: po prostu odrabiałam lekcje. Kiedy poznałam jakieś nowe wyrażenie czy zwrot, stanowił on jedynie pomost do kolejnego ćwiczenia. Nigdy wcześniej nie doznałam owego drżącego niczym skrzydła ptaka zrozumienia, że podróże z realnego świata do umysłu i serca są czymś cudownym, że obcy język potrafi wpłynąć nieoczekiwanie na czyjeś życie, dokonać rewolucji w widzeniu i rozumieniu rzeczywistości, a jedno obce wyrażenie czy zdanie może przewrócić czyjś świat do góry nogami. Wtedy też zrozumiałam ogromną wartość towarzyszy francuskiego: niemieckiego, rosyjskiego, łaciny, greki, a nawet sanskrytu.
Stanowiło to dla mnie ogromne odkrycie i rewelację.
– II y a aussi une legendę – szepnęłam i Barley natychmiast pochylił się nade mną. Przetłumaczył słowa na głos, ale ja już wcześniej pojęłam ich sens. – «Istnieje też legenda, że Dracula, najszlachetniejszy i najgroźniejszy ze wszystkich wampirów, zdobył swą potęgę nie na Wołoszczyźnie, ale przez kacerskie, bluźniercze czyny w klasztorze Saint-Matthieu-des-Pyrenees-Orientales – domu benedyktynów ufundowanym w roku pańskim tysięcznym".
– O co w tym chodzi? – zapytał Barley.
– Piszę artykuł do gazetki szkolnej – powtórzyłam, ale on popatrzył na mnie dziwnie, jakby widział mnie po raz pierwszy w życiu. – Czy dobrze znasz francuski? – spytałam pokornie.
– Oczywiście. – Uśmiechnął się i jeszcze niżej pochylił nad tekstem. – «Mówią, że Dracula odwiedza klasztor co szesnaście lat, by złożyć hołd i daninę swoim początkom i odnowić czynniki, które pozwoliły mu żyć po śmierci".
– Proszę, tłumacz dalej – powiedziałam, zaciskając z całych sił palce na krawędzi stolika.
– Oczywiście – zgodził się niemal ochoczo. – «Wyliczenia dokonane przez brata Piotra z Prowansji na początku siedemnastego wieku wskazują, iż Dracula odwiedza Saint-Matthieu zawsze w ostatniej kwadrze księżyca w miesiącu maju".
– A jaką kwadrę mamy dzisiaj? – zapytałam zdławionym głosem, ale Barley też tego nie wiedział.
Dalej nie było już żadnych wzmianek o Saint-Matthieu. Pozostałe strony zawierały odpis dokumentu z kościoła w Perpignan mówiącego o wielkim popłochu wśród stad owiec i kozłów w tym regionie w roku tysiąc czterysta dwudziestym ósmym, ale trudno było dociec, czy spisujący ów dokument kleryk winił za to wampiry czy złodziei trzód.
– Dziwna książka – zauważył Barley. – Czy twoja rodzina czytuje takie rzeczy dla rozrywki? Może chcesz posłuchać o wampirach na Cyprze?
Nie znalazłam w książce nic więcej na interesujący mnie temat. Kiedy więc Barley ponownie zerknął na zegarek, obrzuciłam tylko tęsknym spojrzeniem kuszące rzędy książek.
– Tak, to było urocze – oświadczył Stephen, kiedy schodziliśmy po schodach. – Nie da się ukryć, że jesteś dziewczyną niezwykłą.
Nie wiedziałam dobrze, co ma na myśli, ale miałam nadzieję, że był to komplement.
W pociągu Barley bawił mnie uciesznymi historyjkami o studenckim życiu, o sztubackich wybrykach kolegów, o nieszczęsnych ofiarach ich niewybrednych żartów. Później przesiedliśmy się na pokład statku kołyszącego się na oleistych, szarych wodach kanału. Dzień był słoneczny, lecz bardzo chłodny, więc zajęliśmy miejsca na winylowych fotelach w środku statku, gdzie nie dokuczał nam porywisty wiatr.
– Podczas semestru niewiele sypiam – oświadczył Barley, zwinął płaszcz, podłożył go pod plecy i natychmiast zapadł w głęboki sen.
Byłam bardzo rada, że przespał dwie godziny podróży. Mogłam w spokoju przemyśleć wiele spraw, zarówno natury praktycznej, jak i naukowej. Moim największym problemem nie były powiązania różnych historycznych zdarzeń, lecz pani Clay. Zapewne będzie czekać na mnie bezlitośnie w holu wejściowym naszego domu w Amsterdamie, drążona niepokojem o ojca i o mnie. Jej obecność oznaczać będzie, że zostanę na dobre uwięziona w domu i jeśli następnego dnia nie pojawię się natychmiast po szkole, puści moim tropem, niczym sforę wilków, połowę amsterdamskiej policji. Poza tym istniał jeszcze Barley. Popatrzyłam na jego pogrążoną we śnie twarz. Lekko pochrapywał. Kiedy tylko wyjdę do szkoły, on zapewne uda się do portu na prom. Będę musiała bardzo uważać, by się na niego nie natknąć.
Pani Clay rzeczywiście oczekiwała nas już w domu. Barley stał obok mnie, kiedy szukałam w torebce kluczy do drzwi. Wyciągał szyję w prawo i w lewo, podziwiając starodawne domy kupców i lśniące kanały.
– Coś wspaniałego! – wyrażał głośno swój zachwyt. – Te twarze przechodniów, jakby żywcem wyjęte z obrazów Rembrandta.
Kiedy pani Clay nieoczekiwanie otworzyła drzwi i wciągnęła mnie do środka, Stephen nadążył za mną dosłownie w ostatniej chwili. Z ulgą spostrzegłam, że górę wzięły w nim jego dobre maniery. Gdy tylko oboje zniknęli w kuchni, by zatelefonować do zwierzchnika Jamesa, ruszyłam spiesznie na piętro. Zawołałam tylko, że muszę się umyć po podróży. Ale tak naprawdę, choć serce waliło mi jak młotem, zamierzałam natychmiast splądrować bastion mego ojca. Panią Clay i Barleyem zajmę się później. Teraz koniecznie musiałam znaleźć to, co tam, w moim najgłębszym przekonaniu, ukrył.
Nasz dom zbudowany został w roku tysiąc sześćset dwudziestym, miał na pierwszym piętrze trzy sypialnie oraz kilka wąskich pokoi o stropach podpartych ciemnymi belkami, które mój ojciec wprost uwielbiał. Twierdził, że przypominają mu o prostych, ciężko pracujących ludziach, którzy ongiś je zamieszkiwali. Osobiście zajmował największy z nich, zastawiony tylko kilkoma pięknymi, bardzo prostymi, starodawnymi holenderskimi meblami. Proste umeblowanie urozmaicił tureckim dywanem i łóżkiem z baldachimem, jakimś szkicem van Gogha oraz dwunastoma miedzianymi rondlami pochodzącymi z wiejskiego gospodarstwa we Francji. Tworzyły one ekspozycję na jednej ze ścian, odbijając w sobie blask bijący od przepływającego poniżej kanału. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, jak zdumiewający był ten pokój, nie tylko poprzez swój eklektyczny styl, ale również przez klasztorną prostotę. Nie było w nim ani jednej książki. Ojciec wszystkie przeniósł do biblioteki na dole. Z poręczy siedemnastowiecznego krzesła nie zwieszała się żadna część garderoby, żadna gazeta nie profanowała lśniącej powierzchni biurka. Nie było telefonu ani nawet zegara – mój ojciec w naturalny sposób budził się o wczesnych, porannych godzinach. Proste pomieszczenie służące jedynie do snu, przebudzeń i modlitwy, choć nie wiedziałam, do kogo te modlitwy były teraz kierowane. Uwielbiałam ten pokój, lecz bywałam w nim bardzo rzadko.
Teraz wślizgnęłam się do niego niczym włamywacz, cichutko zamknęłam za sobą drzwi i otworzyłam biurko. Odnosiłam paskudne wrażenie, iż otwieram zapieczętowaną trumnę, ale jakoś się przemogłam. Wyciągałem wszystko z przegródek, a następnie pieczołowicie odkładałam każdy przedmiot na jego pierwotne miejsce – listy od przyjaciół ojca, jego prześliczne, wieczne pióra, sygnowane jego nazwiskiem papiery listowe. W końcu natrafiłam na zapieczętowany pakuneczek. Bez wyrzutów sumienia natychmiast go otworzyłam. W środku ujrzałam adresowaną do mnie kartkę z ostrzeżeniem, że mogę przeczytać te listy tylko w przypadku, gdyby mój ojciec nieoczekiwanie umarł lub na dłuższy czas zniknął. Czyż nie to właśnie ojciec pisał wieczorami i zasłaniał łokciem, ilekroć odwiedzałam go w tym pokoju? Chciwie podniosłam pakunek, zamknęłam biurko i szybko udałam się do swego pokoju, bacznie nasłuchując dźwięku kroków pani Clay n;i schodach.
W paczce znajdowały się listy, każdy schludnie trzymany w kopercie i adresowany do mnie w naszym domu, jakby zamierzał wysyłać je z różnych miejsc. Ułożyłam je w porządku obok siebie i ostrożnie otworzyłam pierwszy. Nosił datę sprzed sześciu miesięcy i zaczynał się słowami, które wprost rozdarły me serce:
Moja Droga Córko… - Litery tańczyły mi przed oczyma. – Jeśli to czytasz, wybacz mi. Udałem się na poszukiwanie Twojej matki.
<a l:href="#_ftnref1">[1]</a> Osada celtycka nad rzeką Sawą zajęta przez Rzymian ok. 35 r. p.n.e. Za Augusta zbudowano tam obóz legionu XIV, który w 14 r. został przesunięty do Carnuntum. Na miejscu obozu powstało miasto. Dziś: Lubiana. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
<a l:href="#_ftnref1">[2]</a> Lilie. Historyczny herb armii francuskiej, rodziny królewskiej i całej Europy.
<a l:href="#_ftnref3">[3]</a> Kołacz.
<a l:href="#_ftnref4">[4]</a> Elitarna organizacja, rodzaj świeckiego zakonu, nawiązywała do tradycji zakonów rycerskich. Została założona 12 grudnia 1408 roku przez Zygmunta Luksemburczyka. Zakon Smoka miał służyć obronie krzyża świętego przed wszystkimi jego nieprzyjaciółmi. Podobno należał do niego wielki książę litewski, Witold.
<a l:href="#_ftnref5">[5]</a> Chłodnik hiszpański.
<a l:href="#_ftnref6">[6]</a> Gruszki w cukrze.
<a l:href="#_ftnref6">[7]</a> Ciastko.
<a l:href="#_ftnref8">[8]</a> Termin nieznany w polskim literaturoznawstwie. James Boswell (1740-1795), angielski pisarz, Szkot, przyjaciel Samuela Johnsona i autor głośnej biografii: Żywot doktora Samuela Johnsona (1791), wyd. pol. 1962. W literaturoznawstwie anglosaskim i amerykańskim termin «Boswell" stanowi synonim pisarza, który pisze biografie najbliższych przyjaciół.
<a l:href="#_ftnref9">[9]</a> Dzioby dawnych żaglowców zdobiła zazwyczaj rzeźba panny.
<a l:href="#_ftnref10">[10]</a> Biblioteka oksfordzka, zaprojektowana przez Jamesa Gibbsa, wybudowana w latach 1737-1749. Jeden z zabytków.