173524.fb2
Gdzież ja się znalazłem i pomiędzy jakich ludzi trafiłem? W jaką groźną przygodę się wdałem? […] Zacząłem przecierać oczy i szczypać się, by się przekonać, że nie śpię. Wszystko to sprawiało na mnie wrażenie koszmarnego snu i oczekiwałem, że obudzę się nagle, by stwierdzić, iż jestem w domu, a przez okno zagłada świt. Już mi się to zdarzało po dniu zbyt ciężkiej pracy. Ale skóra odczuwała zmianę, a oczy wcale nie wprowadzały mnie w błąd. Nie śniłem i rzeczywiście znajdowałem się w samym sercu Karpat. Wszystko, co mogłem teraz zrobić, to zachować spokój i cierpliwie czekać świtu.
Bram Stocker, Dracula, 1897
(przekł. W. Wydmucha i Ł. Nicpana)
Dworzec kolejowy w Amsterdamie znałam jak własną kieszeń, bywałam tam dziesiątki razy. Ale nigdy jeszcze nie byłam na nim sama. Nigdy jeszcze nie podróżowałam samotnie i siedząc na ławce w poczekalni, czekając na poranny ekspres do Paryża, czułam, jak mocno bije mi puls nie tylko z niepokoju o los mego ojca – rozpierała mnie myśl o wolności, jakiej zaznałam po raz pierwszy w życiu. Pani Clay wręczyła mi śniadanie i wiedziała, że poszłam do szkoły. Barley na promie też tak myślał. Było mi trochę szkoda marudnej pani Clay, a jeszcze bardziej Barleya, który na schodkach mego domu z nieoczekiwaną galanterią pocałował mnie w dłoń i wręczył tabliczkę czekolady, choć przypomniałam mu, że holenderskie słodycze mam na podorędziu. Pomyślałam nawet, że mogłabym wysłać do niego list, gdy wszystko się już skończy… ale nie miałam zielonego pojęcia, kiedy tak naprawdę to nastąpi.
W tej chwili otaczał mnie śliczny, słoneczny, amsterdamski poranek. Byłam mocno podniesiona na duchu, wędrując wzdłuż kanałów od naszego domu na dworzec, czując zapach pieczonego chleba, wilgotną woń bijącą z kanałów i nie do końca piękną atmosferę miasta. Siedząc na dworcowej ławce, robiłam w myślach przegląd mego dobytku: zmiana odzieży i bielizny, listy ojca, chleb, ser, kilka kartonów z sokiem, które zabrałam ze spiżarni. Obrabowałam też pokaźną kasę w kuchni, by zasilić zawartość mojej portmonetki. Pani Clay szybko się zorientuje, ale na to nie było rady. Nie mogłam czekać do chwili otwarcia banków, żeby podjąć własne szczupłe oszczędności. Miałam też ze sobą ciepły sweter, kurtkę przeciwdeszczową, paszport, rozkład jazdy pociągów i podręczny słownik języka francuskiego.
Ukradłam coś jeszcze. Zabrałam z salonu srebrny sztylet z gablotki z osobliwościami, które ojciec dostawał podczas pierwszych misji dyplomatycznych, kiedy dopiero zaczynał tworzyć fundację. W tamtych czasach byłam zbyt mała, by mu towarzyszyć, więc zostawiał mnie w Stanach Zjednoczonych pod opieką rozlicznych krewnych. Teraz miałam przy sobie niezwykle ostry sztylet o ozdobnej rękojeści. Spoczywał w pochwie równie ozdobnie grawerowanej. Była to jedyna broń, jaką kiedykolwiek w domu widziałam. Mój ojciec nie znosił widoku pistoletów, karabinów, mieczy i bojowych toporów. Nie miałam pojęcia, w jaki sposób ten sztylet miałby zapewnić mi bezpieczeństwo, ale czułam się o wiele pewniej, wiedząc, że mam go w torebce.
Kiedy podstawiono ekspres, na peronie zaroili się ludzie. Poczułam wtedy, i do dziś tak uważam, że nie ma piękniejszej sceny niż widok nadjeżdżającego pociągu, bez względu na to, w jak okropnej sytuacji znajduje się człowiek – zwłaszcza jeśli jest to pociąg europejski i zmierza na południe kontynentu. W tamtym okresie mego życia, w ostatnim ćwierćwieczu dwudziestego stulecia, można było jeszcze usłyszeć gwizd jednych z ostatnich parowych lokomotyw, przemierzających regularnie trasy przez Alpy. Zajęłam miejsce w przedziale i prawie z uśmiechem otworzyłam szkolną torbę. Czekało mnie wiele godzin jazdy, ale bardzo ich potrzebowałam, nie na lekturę książki, lecz na dokładne zapoznanie się z treścią drogocennych listów mego ojca. Miałam pewność, że właściwie wybrałam cel podróży, ale chciałam się też dowiedzieć, po co dokładnie tam jadę i co mnie tam czeka.
Zaciągnęłam firankę w drzwiach oddzielających przedział od korytarza, mając nadzieję, że żaden inny pasażer nie zakłóci mojej samotności. Po chwili jednak do mego przedziału weszła kobieta w średnim wieku. Na głowie miała niebieski kapelusz. Przesłała mi ciepły uśmiech i zajęła się lekturą jakichś kolorowych, holenderskich magazynów. Rozsiadłam się wygodnie przy oknie, przez dłuższą chwilę obserwowałam zostające w tyle stare miasto i tonące w zieleni przedmieścia, a następnie otworzyłam pierwszy list. Jego początek znałam już doskonale, wstrząsająca treść, zaskakujące miejsce i data, zdecydowane, choć pospieszne ręczne pismo.
«Moja Droga Córko!
Jeśli czytasz ten list, wybacz mi. Pojechałem szukać Twojej matki. Przez wiele lat żyłem w przekonaniu, że nie żyje. Teraz już nie mam takiej pewności. Owa niepewność jest niemal gorsza od żałoby, jak zapewne któregoś dnia sama się przekonasz. Rozdziera mi to serce dniem i nocą. Nie mówiłem Ci dużo o matce, ale wynikało to z mojej własnej słabości. Tak, dobrze o tym wiem, ale nasza historia jest zbyt bolesna, aby łatwo było ją opowiedzieć. Zamierzałem Ci wszystko wyjaśnić, kiedy będziesz na tyle duża, by zrozumieć w pełni tę opowieść, a jednocześnie się nie przerazić. Jednak historia ta samego mnie przerażała i dręczyła nieustannie do tego stopnia, że nie byłem w stanie wszystkiego opowiedzieć Ci wprost.
Przez kilka ostatnich miesięcy, chcąc w jakiś sposób wynagrodzić Ci moją słabość, opowiadałem o swojej przeszłości, zamierzając stopniowo wprowadzać do opowieści postać Twej matki, choć ona w moje życie weszła w sposób raczej gwałtowny. A teraz obawiam się, że nie zdołam już przekazać Ci wszystkiego, co powinnaś wiedzieć o swoim dziedzictwie, albo bowiem zamilknę – dosłownie, nie mogąc Cię o wszystkim poinformować osobiście – albo stanę się ofiarą własnego milczenia.
Opisałem Ci już pewne zdarzenia z mego życia w czasach, kiedy byłem absolwentem uniwersytetu, a Ciebie jeszcze nie było na świecie. Opowiedziałem też trochę o okolicznościach tajemniczego zniknięcia mego promotora, gdy objawił mi swe rewelacje. Przekazałem Ci, w jaki sposób poznałem młodą kobietę o imieniu Helen, która była równie jak ja – a zapewne jeszcze bardziej – zainteresowana odnalezieniem profesora Rossiego. W każdej sprzyjającej chwili starałem się coraz głębiej wciągać Cię w tę historię, lecz teraz czuję, że pozostało mi już tylko przelanie jej na papier. Jeśli musisz to teraz czytać, zamiast wysłuchać bezpośredniej relacji ode mnie na jakimś skalistym wierzchołku lub zacisznym piazza, w ustroniu cichej przystani lub przy stoliku w kafejce to moja wina, że nie opowiedziałem Ci wszystkiego dostatecznie szybko albo wcześniej.
Pisząc te słowa, mam za oknem widok na światła starego portu, a Ty śpisz niewinnym, spokojnym snem w sąsiednim pokoju. Jestem śmiertelnie zmęczony po pracowitym dniu i ogarnia mnie przerażenie na myśl, że muszę podjąć jeszcze większy wysiłek, by wszystko to opisać – smutny obowiązek, żałosna ostrożność. Odnoszę wrażenie, że pozostało mi jeszcze kilka tygodni, może miesięcy, w ciągu których z pewnością zdołam o wszystkim powiedzieć Ci osobiście, tak więc nie będę wracać do zdarzeń, o których już mówiłem podczas naszych wędrówek po tylu krajach.
Co do najbliższych tygodni lub miesięcy, nie jestem do końca pewien. Listy te są moim zabezpieczeniem przeciwko Twojemu osamotnieniu. W najgorszym razie odziedziczysz po mnie dom, pieniądze, meble i książki. Gorąco jednak wierzę, że te papiery staną się dla Ciebie największym skarbem, większym niż wszystkie inne dobra doczesne, zawierają bowiem Twoje dzieje, Twoją historię.
Dlaczego nie przekazałem Ci wszystkiego od razu, nie opowiedziałem całej historii podczas jednej rozmowy? I znów odpowiedź wynika z mojej słabości, ale także i z tego, że taka szybka, skrócona wersja stanowiłaby dla Ciebie… straszliwy cios. Nie mogę narażać Cię na taki ból, nawet jeśli byłby on jedynie odpryskiem tego, co dręczy mnie. Mogłabyś też nie uwierzyć w to, co Ci mówię, gdybym przekazał Ci wszystko od razu; podobnie jak ja w pierwszej chwili nie uwierzyłem w opowieść mego promotora Rossiego. No i na koniec, jak mógłbym zredukować tak skomplikowaną historię do podstawowych faktów? Tak więc przedstawiam to wszystko stopniowo, krok po kroku. Zastanawiam się też, do jakiego momentu uda mi się doprowadzić tę historię osobiście, zanim listy te nie wpadną w Twoje ręce".
Pomyślałam z żalem, iż przewidywania mego ojca nie do końca się spełniły i podjął opowieść o krok lub dwa dalej. Być może nigdy nie poznam jego reakcji na zdumiewające oświadczenie Helen Rossi, że chce towarzyszyć mu w badaniach, oraz interesujących szczegółów ich wspólnej wyprawy z Nowej Anglii do Stambułu. W jaki sposób – zastanawiałam się – załatwili całą papierkową robotę, pokonali wszystkie biurokratyczne przeszkody, jak zdobyli wizy i przeskoczyli bariery celne? Co nałgał rodzicom, sympatycznym, statecznym bostończykom, o swoim nagłym wyjeździe? Czy w towarzystwie Helen niezwłocznie udał się do Nowego Jorku, jak początkowo planował? I czy spali w jednym pokoju hotelowym? Umysłem nastolatki nie potrafiłam rozgryźć tej zagadki, choć nie dawała mi chwili spokoju. Musiałam więc tylko ograniczyć się do wyobrażania sobie mego ojca i Helen jako postaci z jakiegoś filmu pochodzącego z czasów ich młodości. Kobieta spowita kołdrą leży skromnie na podwójnym łożu, mężczyzna bez butów – i tylko bez nich przysypia w fotelu, a za oknem w plugawy, zachęcający sposób mrugają światła Times Sąuare.
«Szóstego dnia po zniknięciu Rossiego udaliśmy się mglistą nocą z Idlewild Airport do Stambułu. We Frankfurcie mieliśmy przesiadkę. Na miejsce dotarliśmy następnego ranka. Natychmiast wygoniono nas z samolotu. Wówczas w Europie Zachodniej byłem już po raz drugi, ale ten wyjazd wydawał mi się wyprawą na inną planetę – w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym czwartym roku Turcja była krajem zupełnie innym niż dzisiaj. Najpierw wierciłem się w niewygodnym fotelu, ocierając ręcznikiem z potu twarz, by następnie znaleźć się na równie rozgrzanym jak wnętrze samolotu pasie startowym. Otaczały mnie dziwne, obce zapachy nawiewane wraz z tumanami kurzu przez suchy wiatr. Powiewająca w jego podmuchach chusta, stojącego przede mną w kolejce Araba, raz po raz biła mnie w twarz. Na widok mego zdumienia Helen wybuchnęła śmiechem. Jeszcze w samolocie uczesała się i nałożyła na usta szminkę tak, że teraz, po pełnej udręki nocnej podróży, wyglądała zdumiewająco świeżo. Jej szyję spowijała chustka. Wciąż nie wiedziałem, co skrywała, ale nie śmiałem prosić, by ją zdjęła.
«Witaj w wielkim świecie, jankesie» – powiedziała z szerokim uśmiechem.
Tym razem był to prawdziwy uśmiech, a nie jej zwykły, zdawkowy grymas twarzy.
Podczas jazdy taksówką moje zdumienie wzrastało. Sam dobrze nie wiedziałem, czego spodziewałem się po Stambule – miałem zbyt mało czasu, by się wcześniej nad tym zastanawiać – ale uroda tego miasta dosłownie powaliła mnie z nóg. Miało klimat Baśni tysiąca i jednej nocy, którego nie były w stanie rozproszyć nawet liczne, trąbiące samochody i widok biznesmenów w zachodnich garniturach. Pomyślałem, że Konstantynopol, stolica Bizancjum i pierwsza stolica chrześcijańskiego Rzymu – dziś Stambuł – musi swym wyglądem przechodzić wszelkie wyobrażenia – konglomerat rzymskiego bogactwa i chrześcijańskiego mistycyzmu. Nim znaleźliśmy kwatery w starej dzielnicy Sultanahmet, zdołałem dostrzec tuziny meczetów i minaretów, bazarów pełnych najdelikatniejszych tkanin, a nawet mignęły mi kopuły Hagia Sophii otoczone czterema wieżami górującymi nad półwyspem.
Helen również była w Stambule po raz pierwszy i studiowała wszystko z wielką uwagą. Podczas jazdy taksówką tylko raz odwróciła się w moją stronę. Oświadczyła, iż czuje się dziwnie, oglądając na własne oczy źródło – słówko to było chyba jej wymysłem – Imperium Osmańskiego, które wycisnęło niezatarte piętno również na jej rodzinnym kraju. W następnych dniach niejednokrotnie rozmawialiśmy o tym. Wygłaszała krótkie, zjadliwe uwagi na temat wszystkiego, co już znała: tureckich nazw miejsc, sałatki z ogórka – jedliśmy w restauracji pod gołym niebem – ostrołukowych okien. Wywierało to na mnie dziwaczny efekt, jakbym podwajał swoje doświadczenia, obserwując jednocześnie Stambuł i Rumunię. Stopniowo narastało między nami pytanie, czy kiedykolwiek uda mi się zobaczyć tę ostatnią. Odnosiłem wrażenie, iż ciągną mnie do tego kraju artefakty przeszłości widziane oczyma Helen. Ale zboczyłem z tematu – to znacznie dalszy epizod mojej opowieści.
W porównaniu z blaskiem i kurzem ulicy w holu naszej kwatery panował rozkoszny chłód. Z ulgą rozparłem się na krześle, oddając całą inicjatywę Helen, która piękną francuszczyzną, choć skażoną dziwnym akcentem, zamówiła dla nas dwa pokoje. Nasza gospodyni – Ormianka, która uwielbiała podróżników i starała się uczyć ich języków – nie znała nazwy hotelu, w którym przed laty zatrzymał się Rossi.
Helen uwielbia, gdy coś się dzieje – pomyślałem i zostawiłem jej całą inicjatywę. Na mocy niepisanej umowy wszystkie rachunki płacić miałem ja. Zabrałem z banku wszystkie swoje skromne oszczędności, ale Rossi zasługiwał na taką ofiarę, choćby nawet wszelkie moje wysiłki spełzły na niczym. Gdyby do tego doszło, do domu wróciłbym jako bankrut. Ale wiedziałem też, że Helen, jako studentka z obcego kraju, zapewne posiadała mniej niż nic i żyła prawie z niczego. Zauważyłem już, że cały jej majątek stanowią dwie walizki wypełnione skromnymi ubraniami.
«Chcemy wynająć dwa, sąsiadujące ze sobą pokoje – oświadczyła Helen starszej, o bardzo miłej twarzy, Ormiance. – Mój brat… monfrere… ronfle terriblementa.
«Ronfle?» - zapytałem z holu.
«Chrapie – wyjaśniła cierpko. – Rozumie pani, chrapie. W Nowym Jorku nie mogłam mrugać oczu do snu».
«Zmrużyć» – poprawiłem.
«Dobrze – odparła Ormianka. – Tylko proszę zamykać drzwi od swego pokoju, s 'U te plaita.
Chrapiąc czy nie, zanim przystąpiliśmy do dalszych czynności, jakie sprowadziły nas do tego miasta, wyczerpani padliśmy jak martwi do łóżek. Wprawdzie Helen chciała natychmiast poszukiwać tego archiwum, ale ja uparłem się, że najpierw musimy odpocząć, a następnie coś zjeść. Tak więc dopiero późnym popołudniem ruszyliśmy labiryntem uliczek z wychodzącymi na nie barwnymi ogródkami i przydomowymi podwórkami.
Rossi w swych listach nie wymienił konkretnej nazwy archiwum, a w naszej rozmowie określił je tylko jako mało znaną bibliotekę ufundowaną przez sułtana Mehmeda II celem gromadzenia dokumentów. Wspomniał jedynie, że przylega do siedemnastowiecznego meczetu. Poza tym wiedzieliśmy, że z jej okien widać Hagia Sophię, że archiwum liczy co najmniej jedno piętro, a wejście do niego prowadzi bezpośrednio z ulicy. Przed wyjazdem próbowałem dyskretnie zasięgnąć informacji na temat tego archiwum w bibliotece uniwersyteckiej, ale bez powodzenia. Zastanawiałem się, dlaczego Rossi, tak bardzo dbający o wszelkie szczegóły, nie zamieścił nazwy tej biblioteki w swych listach. Zapewne chciał istnienie tego archiwum całkowicie wyrzucić z pamięci. Miałem ze sobą w teczce wszystkie jego papiery łącznie z listą dokumentów, jakie odkrył, oraz niejasną notatkę: Bibliografia, Zakon Smoka. Poszukiwanie źródła owego tajemniczego zapisku w labiryntach ogromnego miasta pełnego kopuł i minaretów przypominało szukanie przysłowiowej igły w stogu siana.
Zwróciliśmy zatem swe kroki do jedynego punktu orientacyjnego, do Hagia Sophii, pierwotnie ogromnej bizantyjskiej świątyni Mądrości Bożej. Kiedy znaleźliśmy się w jej pobliżu, nie sposób byłp oprzeć się i jej nie zwiedzić. Wrota stały otworem. Wmieszaliśmy się w tłum turystów. Uświadomiłem sobie nagle, że od tysiąca czterystu lat napływali tu pielgrzymi, tak jak my teraz. Przeszedłem powoli na środek świątyni i zadarłem wysoko głowę, podziwiając olbrzymi, boski strop ze słynnymi, zapierającymi dech kopułami i łukami, przez które napływało niebiańskie światło, a także owalne tarcze w wyższych rogach świątyni wypełnione arabskimi hieroglifami. Meczet nałożył się na chrześcijańską świątynię, która wcześniej powstała na ruinach starożytnego świata. Kopuła ciągnęła się i ciągnęła, tworząc kopię bizantyjskiego kosmosu. Wprost nie wierzyłem, że trafiłem w to miejsce. Byłem kompletnie oszołomiony.
Spoglądając w tamtej chwili wstecz, zrozumiałem, że zbyt długo żyłem pośród książek uwięziony na nędznej, uniwersyteckiej posadce. I oto nagle, w owym pełnym ech bizantyjskim domu -jednym z największych cudów historii – mój duch wyzwolił się z tych kajdanów. W jednej chwili pojąłem, że cokolwiek się wydarzy, nigdy już nie wrócę do tamtego więzienia. Zapragnąłem, by moje życie wzbiło się pod niebiosa, rozprzestrzeniło się tak, jak wzbijało się i rozprzestrzeniało wnętrze starodawnej świątyni. Serce rosło mi jak nigdy podczas moich studiów nad holenderskimi kupcami.
Zerknąłem na Helen. Była poruszona tak samo jak ja. Zadarła głowę, jej włosy połyskliwą falą spływały na kołnierz bluzki, a z twarzy znikł zwykły, cyniczny wyraz zastąpiony transcedentnym wręcz zachwytem. Odruchowo ująłem ją za dłoń. Oddała mi mocny, prawie kościsty uścisk, jaki poznałem wcześniej, kiedy podawaliśmy sobie dłonie. U innej kobiety taki gest mógłby oznaczać poddanie się lub zwykłą kokieterię, romantyczne przyzwolenie. U Helen jednak był to zwykły, spontaniczny odruch na widok, jaki się przed nią roztaczał. Po chwili jednak najwyraźniej wróciła do siebie i puściła moją dłoń, nie wykazując żadnych oznak skrępowania. Długo jeszcze błąkaliśmy się po przestronnych przestrzeniach bazyliki, podziwiając zabytkową ambonę i lśniące, bizantyjskie marmury. W końcu dotarło do mnie, że do Hagia Sophii możemy wrócić w każdej chwili, a najważniejszą sprawą jest odnalezienie tajemniczego archiwum. Helen najwyraźniej podzielała moje zdanie, gdyż w tej samej chwili ruszyliśmy do wyjścia i przedzierając się przez tłum zwiedzających, wyszliśmy na ulicę.
«Archiwum może znajdować się daleko stąd – zauważyła. – Hagia Sophia jest tak wielka, że widać ją z każdego miejsca w mieście, nawet z drugiej strony Bosforu».
«Wiem. Musimy znaleźć jakiś trop. Listy wspominają, że archiwum przylega do niewielkiego meczetu pochodzącego z siedemnastego wieku».
«W tym mieście aż roi się od meczetów».
«To prawda. – Zacząłem gorączkowo kartkować przewodnik po mieście. – Zacznijmy od tego… od Wielkiego Meczetu Sułtanów. Mehmed II i jego dwór odprawiał zapewne w nim modły… Pochodzi z końca piętnastego wieku. Logiczne więc byłoby, gdyby archiwum znajdowało się w pobliżu tej świątyni. A jakie jest twoje zdanie?»
Helen uważała, że należy to sprawdzić, zatem niezwłocznie ruszyliśmy w tamtą stronę. Idąc, wciąż kartkowałem przewodnik.
«Popatrz na to. Jest tu napisane, że Istanbul jest odpowiednikiem bizantyjskiego słowa miasto. I nawet Turcy nie zdołali wymazać z ludzkiej pamięci Konstantynopola, zmieniając tylko jego nazwę. Cesarstwo Bizantyjskie trwało od trzysta trzydziestego roku do tysiąc czterysta pięćdziesiątego trzeciego. Wyobrażasz sobie, ile to lat?»
Helen skinęła głową i odezwała się poważnym tonem:
«Trudno sobie wyobrazić tę część świata bez Bizancjum. W Rumunii widzisz to na każdym kroku – w każdym kościele, na freskach, w klasztorach, a nawet w ludzkich twarzach. Na swój sposób w mojej ojczyźnie ślady cesarstwa dostrzeżesz wyraźniej niż tutaj, gdzie wszystkiemu piętno nadali Turcy. – Twarz jej się nachmurzyła. – Zdobycie Konstantynopola przez Mehmeda II w tysiąc czterysta pięćdziesiątym trzecim roku stanowiło jedną z największych tragedii w historii świata. Turcy kulami armatnimi skruszyli jego mury, po czym sułtan oddał na trzy dni miasto w ręce swych żołnierzy. Wojownicy Mehmeda II gwałcili dziewczęta i młodych chłopców na ołtarzach świątyń, również w Hagia Sophii. Rabowali drogocenne ikony, a wszelkie inne złote świętości przetapiali na kruszec. Relikwie świętych rzucali na pożarcie psom. A wcześniej było to najpiękniejsze miasto świata».
Zacisnęła pięści, ale ja milczałem. Miasto wciąż zachwycało delikatnym pięknem i przepysznymi kolorami cudownych kopuł i minaretów, choć w wielu miejscach widać już było ślady zniszczenia i powolnego upadku. Zaczynałem rozumieć, dlaczego wydarzenia sprzed pięciuset lat wciąż były dla Helen tak żywe, ale czy miały jakiekolwiek znaczenie dla nas? Nieoczekiwanie naszła mnie myśl, że przebyłem taki kawał świata na próżno, że w towarzystwie tej dziwnej, skomplikowanej kobiety przybyłem w to magiczne miejsce, poszukując Anglika, który w tej chwili mógł beztrosko jechać autobusem do Nowego Jorku. Odepchnąłem tę myśl i postanowiłem podrażnić się trochę z Helen.
«Skąd tak dobrze znasz historię? Mówiłaś, że jesteś antropologiem».
«Bo jestem – odrzekła poważnie. – Nie da się badać jakiejkolwiek kultury bez znajomości jej historii».
«Dlaczego więc nie zajęłaś się po prostu historią? Przy okazji mogłabyś również studiować kulturoznawstwo».
«Zapewne. – Najwyraźniej zamknęła się w sobie, nawet nie oddała mi spojrzenia. – Ale nie chciałam zajmować się tym, czym mój ojciec».
Wielki Meczet wciąż jeszcze był otwarty zarówno dla zwiedzających, jak i dla wiernych. Zwróciłem się kulawą niemiecczyzną do stojącego u wrót strażnika, młodzieńca o oliwkowej cerze i kręconych włosach czy tak wyglądali Bizantyjczycy? – ale on odparł, że w okolicy nie ma żadnej biblioteki ani archiwum. Nigdy o czymś takim nie słyszał. Zapytałem, czy może nam coś doradzić.
«Popytajcie na uniwersytecie – odparł po krótkim namyśle. – A jeśli chodzi o niewielki meczet, są ich tu setki».
«Dziś już na uniwersytet nie zdążymy – zauważyła rozsądnie Helen, studiując przewodnik. – Udamy się tam jutro rano i wypytamy o archiwa pochodzące z czasów Mehmeda. Tak, moim zdaniem, będzie najlepiej. Teraz obejrzyjmy sobie fragmenty starych murów Konstantynopola. To niedaleko. Pójdziemy na piechotę».
Szedłem za nią plątaniną uliczek. Z przewodnikiem w okrytej rękawiczką dłoni, z niewielką, czarną torebką przerzuconą przez ramię, nieomylnie zmierzała do celu. Mijali nas rowerzyści, wschodnie ubrania mieszały się z europejskimi, zachodnie auta wymijały zaprzężone w konie lub muły wozy. Mężczyźni ubrani byli w czarne kamizelki, na głowach nosili wykonane szydełkiem mycki. Kobiety miały na sobie barwne, długie bluzy, spod których wystawały bufiaste szarawary, włosy zakrywały obszernymi chustami. Wszyscy coś nieśli, torby i koszyki z zakupami, w skrzynkach kurczaki, chleb i kwiaty. Ulice tętniły gwarem i życiem, jak przed półtora tysiącem lat, kiedy to chrześcijańskich cesarzy Rzymu w otoczeniu świty i kapłanów niesiono w lektykach z pałacu do kościoła, by przyjęli święty sakrament. Byli to twardzi władcy, patroni sztuki, inżynierowie, teolodzy. Niektórzy przejawiali odrażające cechy charakteru – bezlitośnie ścinali głowy dworzanom i oślepiali członków własnej rodziny wedle najlepszych, rzymskich wzorów. Tutaj też dogorywała polityka i historia Bizancjum. Tak zatem dla jednego czy dwóch wampirów nie było to do końca obce i dziwaczne miejsce.
Helen zatrzymała się przed wielką, obróconą częściowo w ruinę, kamienną konstrukcją. U jej stóp gnieździły się rozliczne sklepiki i stragany, w szczeliny monumentalnego muru na dobre zapuściły korzenie figowe drzewka. Nad blankami murów obronnych rozciągało się bezchmurne niebo koloru miedzi.
«Sam zobacz, co zostało z bastionów Konstantynopola – odezwała się cicho Helen. – Wyobrażasz sobie ich ogrom i potęgę, kiedy nie zostały jeszcze zniszczone przez najeźdźców? W książkach piszą, że w tamtych czasach morze dochodziło do samych stóp cesarskiego pałacu, tak że władca w każdej chwili mógł wsiąść do łodzi… a tamta ściana stanowiła część hipodromu».
Jak zauroczony wpatrywałem się w szczątki pozostałe po ogromnym imperium i dopiero po dłuższej chwili uświadomiłem sobie, że zupełnie zapomniałem o Rossim.
«Lepiej zainteresujmy się kolacją – przerwałem milczenie. – Minęła już dziewiętnasta, a jutro od rana czeka nas huk pracy. Koniecznie musimy odnaleźć to archiwum».
Helen skinęła głową i w dobrych nastrojach ruszyliśmy uliczkami starego miasta w drogę powrotną.
Nieopodal naszego pensjonatu odkryliśmy sympatyczną restauracyjką ozdobioną wewnątrz miedzianymi wazami i wyłożoną piękną glazurą. Zajęliśmy miejsce przy frontowym ostrohikowym oknie bez szyby, skąd mogliśmy obserwować przechodzących ulicą ludzi. Kiedy czekaliśmy na zamówione dania, po raz pierwszy zastanowiłem się nad fenomenem wschodniego świata, szczegółem, który dotąd umykał mojej uwagi. Wszyscy podążający dokądś ludzie wcale się nie śpieszyli, a po prostu statecznie szli tam, gdzie wzywały ich interesy. To, co tutaj wyglądało na pośpiech, w Nowym Jorku czy Waszyngtonie odebrano by jak wleczenie się noga za nogą. Kiedy zwróciłem na ten szczegół uwagę Helen, ta roześmiała się cynicznie:
«Tam gdzie nie ma zbyt wielu pieniędzy do zarobienia, nikt się za nimi specjalnie nie rozbija».
Kelner przyniósł nam chleb, ogórki w jogurcie oraz szklany dzbanek z wonną herbatą. Po męczącym dniu jedliśmy z apetytem. Gdy przeszliśmy do pieczonego kurczaka na drewnianych szpadkach, do lokalu wkroczył ubrany w elegancki, szary garnitur mężczyzna z siwymi wąsami i gęstą, srebrzystą czupryną. Zajął miejsce przy sąsiednim stoliku, a obok talerza położył jakąś książkę. Złożył w języku tureckim zamówienie, a następnie odwrócił się do nas z przyjacielskim uśmiechem.
«Widzę, że przypadło państwu do gustu nasze narodowe jedzenie» odezwał się nienaganną, choć z obcym akcentem, angielszczyzną.
«0, tak. Jest przepyszne» – odparłem lekko zaskoczony.
«Niech zgadnę – powiedział, odwracając w moją stronę przystojną twarz. – Nie jesteście Anglikami. Amerykanie?»
«Zgadza się» – odpowiedziałem. Helen milczała, spoglądając czujnie na mężczyznę.
«No proszę. Zwiedzacie, państwo, nasze piękne miasto?»
«Właśnie» – odrzekłem, modląc się w duchu, by Helen przestała okazywać tak jawną wrogość.
«Witamy zatem w Stambule – rzekł z olśniewającym uśmiechem, wznosząc pucharek. Kiedy uniosłem swój, uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Proszę wybaczyć obcemu, ale co państwu najbardziej się u nas spodobało?»
«Trudno powiedzieć. Najbardziej uderzyło mnie w tym mieście to, że czuje się w nim przemożnie zarówno klimat Wschodu, jak i Zachodu».
«Mądra obserwacja – stwierdził poważnie i otarł wąsy dużą, białą serwetką. – Owa mieszanka stanowi nasz największy skarb, a jednocześnie przekleństwo. Mam znajomych, którzy przez całe życie badali Stambuł, by w końcu stwierdzić, że nie poznali go do końca, choć mieszkają w tym mieście od zawsze. Tak, to zdumiewające miejsce».
«Czym się pan zajmuje?» – zapytałem zaintrygowany, choć spodziewałem się, że Helen w każdej chwili może mnie pod stołem kopnąć.
«Jestem profesorem na stambulskim uniwersytecie» – odparł z wielką godnością.
«Och, co za szczęśliwy zbieg okoliczności! – wykrzyknąłem. – Jesteśmy… – W tej chwili Helen bardzo boleśnie uderzyła mnie pantofelkiem w goleń. – Bardzo cieszymy się z naszego spotkania. Co, konkretnie, pan wykłada?»
«Specjalizuję się w Szekspirze – wyjaśnił nasz nowy znajomy, zabierając się z apetytem do sałatki. – Wykładam literaturę angielską na najwyższych latach i studiach doktoranckich. Muszę przyznać, że moi studenci to bardzo dzielni i zdolni młodzi ludzie».
«Wspaniale – powiedziałem. – W Stanach Zjednoczonych sam jestem doktorantem. Tyle że mnie interesuje historia».
«Ciekawa dziedzina – stwierdził z powagą. – Zatem Stambuł powinien pana bardzo zainteresować. Na jakim uniwersytecie, jeśli można zapytać, pan studiuje?»
Wymieniłem nazwę uczelni, a Helen z posępną miną pochyliła się nad talerzem.
«To bardzo znany uniwersytet. Słyszałem o nim same dobre rzeczy. Pociągnął łyk z pucharka i stuknął palcem w książkę leżącą obok jego talerza. – Mam pomysł! Podczas pobytu w Stambule musicie koniecznie odwiedzić nasz uniwersytet. To bardzo czcigodna instytucja i będę bardziej niż rad, pokazując ją panu i pańskiej małżonce».
Helen cicho parsknęła oburzona, a ja szybko sprostowałem:
«To moja siostra».
«Och, proszę mi wybaczyć. – Znawca Szekspira uprzejmie skinął Helen głową. – Doktor Turgut Bora, do pani usług».
Z kolei przedstawiliśmy się my… to znaczy ja nas przedstawiłem, gdyż Helen uporczywie milczała. Nie chciałem podawać naszych prawdziwych personaliów, więc przedstawiłem ją jako panią Smith. Za ten głupi żarcik przesłała mi piorunujące spojrzenie. Uścisnęliśmy sobie wzajemnie dłonie i nie pozostało do zrobienia nic innego, jak zaprosić go do naszego stolika.
Z czystej grzeczności przez chwilę, ale tylko przez chwilę, opierał się naszej propozycji, i niebawem przeniósł się do nas z sałatką i pucharem, który natychmiast wzniósł wysoko nad głowę.
«Wznoszę toast za to spotkanie i witam was serdecznie w naszym cudownym mieście. Na zdrówko! – Nawet Helen się roześmiała, choć w dalszym ciągu nie odzywała się słowem. – Proszę wybaczyć mi moją bezpośredniość, ale rzadko mam możliwość doskonalenia angielskiego w rozmowie z rodowitymi wykładowcami».
Nie zauważył jeszcze, że nie jesteśmy żadnymi rodowitymi wykładowcami, a już na pewno nie Helen, która dotąd nie odezwała się do niego ani razu.
«Skąd u pana takie zainteresowanie Szekspirem?» – zapytałem, kiedy wróciliśmy już do jedzenia.
«0, to osobliwa historia. Moja matka była bardzo niezwykłą kobietą… błyskotliwą i olśniewającą… miłośniczką zarówno obcych języków, jak i miernym inżynierem… – Chyba wybitnym? – pomyślałem. – Studiowała na rzymskim uniwersytecie, gdzie poznała mego ojca. Był przemiłym człowiekiem, specjalizował się we włoskim Renesansie, a szczególnym upodobaniem darzył…»
W tym bardzo interesującym momencie rozmowę przerwało nam pojawienie się w wychodzącym na ulicę, łukowym oknie młodej kobiety. Od razu domyśliłem się, że jest to Cyganka, choć nigdy prawdziwej w życiu nie widziałem. Jedynie na obrazkach i fotografiach. Miała ciemną cerę, ostre rysy twarzy, przybrana była w powłóczyste, jaskrawe suknie, a nad oczyma o przenikliwym spojrzeniu zwieszały się strąki czarnych, nierówno przyciętych włosów. Mogła mieć lat piętnaście albo czterdzieści. Z chudej twarzy Cyganki trudno było wyczytać prawdziwy wiek. Do piersi tuliła wielki bukiet czerwonych i żółtych kwiatów, które najwyraźniej chciała nam sprzedać. Wyciągnęła kilka z nich w moim kierunku i zaczęła zawodzić coś przenikliwym głosem, z czego zupełnie nic nie rozumiałem. Helen sprawiała wrażenie zniesmaczonej, Turgut zaniepokojonego. Ale Cyganka była uparta. Sięgałem właśnie po portfel, by kupić dla Helen turecki bukiet – oczywiście w formie żartu – kiedy kobieta nagle odwróciła się w jej stronę i zasyczała coś, wskazując ją palcem. Turgut najwyraźniej zadrżał, a zwykle nieulękła Helen gwałtownie się cofnęła.
Doktor Turgut jakby wrócił nagle do życia. Uniósł się do połowy na krześle, twarz wykrzywił mu dziki grymas i zaczął wyzywać Cygankę. Bez trudu wyczułem ton jego głosu i zrozumiałem gesty, którymi w niedwuznaczny sposób zaczął ją odganiać. Obrzuciła nas płonącym wzrokiem i równie nagle, jak się pojawiła, zniknęła w ulicznym tłumie. Turgut opadł na krzesło, popatrzył na Helen wytrzeszczonymi oczyma i zaczął gwałtownie szukać czegoś w kieszeniach marynarki. Po chwili wyjął jakiś niewielki przedmiot i położył go obok talerza Helen. Był to płaski, niebieski kamień długości około trzech centymetrów, pożyłkbwany białawymi pasmami niczym okrutne oko. Na jego widok Helen pobladła i odruchowo dotknęła go opuszkami palców.
«Na Boga, co tu się dzieje?!» – wykrzyknąłem, gwałtownie tracąc wszelkie dobre maniery.
«Co ona mówiła? – odezwała się po raz pierwszy do Turguta Helen. Czy mówiła po turecku, czy po cygańsku? Nic nie zrozumiałam».
Nasz nowo poznany przyjaciel przez chwilę wahał się, jakby nie chciał przetłumaczyć słów Cyganki.
«Po turecku – wymamrotał w końcu. – Prawie nie mam odwagi powiedzieć wam tego. Jej słowa były bardzo grubiańskie. I dziwne. – Popatrzył na Helen zarówno z zainteresowaniem, jak i z pewnym lękiem. Użyła słowa, którego nie jestem wam w stanie przetłumaczyć – wyjaśnił powoli. – Powiedziała: Wynoś się stąd, córko rumuńskich wilków. Ty i twój kompan przyniesiecie na nasze miasto przekleństwo wampira».
Helen pobladła jak kreda. Impulsywnie ująłem ją za dłoń.
«To czysty przypadek» – rzekłem uspokajająco.
Przesłała mi palące spojrzenie. Stanowczo za dużo mówiłem przy profesorze.
Turgut wodził po nas niespokojnie wzrokiem.
«To rzeczywiście bardzo dziwne, moi mili przyjaciele – powiedział. Moim zdaniem powinniśmy porozmawiać ze sobą bez ogródek»".
Prawie zasnęłam w przedziale wagonu, zapoznając się z tą niebywale fascynującą historią, którą spisał dla mnie mój ojciec. Gdy czytałam japo raz pierwszy w nocy, trzymała mnie w napięciu do świtu i rano byłam bardzo zmęczona. W rozsłonecznionym przedziale odniosłam nagle wrażenie nierealności otaczającego mnie świata. Oderwałam wzrok od okna i popatrzyłam na podstarzałą Holenderkę rozpartą na swoim miejscu. Kiedy zbliżaliśmy się, a następnie ruszaliśmy z mijanych stacji, pociąg zostawiał za sobą przydomowe ogrody, zieleniące się pod spowitym chmurami niebem – ogródki ludzi, którzy z nich żyli, poletka przylegające do tyłów domów, z frontami skierowanymi do kolejowych torów. Pola pokrywała cudowna zieleń, która w Holandii zaczynała pęcznieć wczesną wiosną i trwała do pierwszych śniegów, karmiona wilgocią wiszącą w powietrzu, płynącą z tysięcy kanałów ciągnących się jak okiem sięgnąć. Ale opuszczaliśmy już rozległe połacie lądu pokrytego kanałami z przerzuconymi nad nimi mostami oraz ciągnącymi się po horyzont pastwiskami, na których można było dostrzec stada krów. Minęliśmy dwóch rowerzystów posuwających się z godnością drogą ciągnącą się wzdłuż torów. Niebawem mieliśmy dotrzeć do Belgii, która jednak stanowić miała jedynie niewielki epizod na mapie mojej podróży.
Przyciskałam listy do kolan, a powieki znów zaczynały mi ciążyć. Starsza, o sympatycznej twarzy niewiasta, siedząca po drugiej stronie przedziału, zapadła w drzemkę z czasopismem w ręku. Ledwie zdążyłam zamknąć oczy, gwałtownie otworzyły się drzwi. Rozległ się czyjś głośny okrzyk. Między mną a moim snem na jawie pojawiła się szczupła postać.
– No tak, wiedziałem! I po kłopocie. Szukając ciebie, musiałem przejść cały pociąg.
Był to Barley. Ocierał chusteczką pot z czoła i spoglądał na mnie wilkiem.
Hamował wściekłość. Nie mogłam mieć o to do niego pretensji, ale jednocześnie nieoczekiwane pojawienie się Barleya było dla mnie w najwyższym stopniu kłopotliwe i mnie również ogarnął dziki gniew. Moją złość powiększył jeszcze fakt, że tak naprawdę na jego widok doznałam wielkiej ulgi. Dotąd nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo w tym pociągu czułam się samotna. Jechałam ku nieznanemu, kierowałam się zapewne ku jeszcze większej samotności, nie mogąc odnaleźć ojca, lub ku zgoła galaktycznemu osamotnieniu, tracąc go na zawsze. Jeszcze przed kilkoma dniami traktowałam Barleya jak osobę zupełnie obcą, teraz nagle stał się dla mnie wręcz ucieleśnieniem zażyłości.
Ale wciąż był nachmurzony.
– Dokąd, do wszystkich diabłów, się wybierasz? Dużo wysiłku mnie kosztowało, zanim cię znalazłem. Coś ty nowego wykombinowała? •
Chwilowo uchyliłam się od odpowiedzi na ostatnie pytanie.
– Nie chciałam cię martwić, Barley. Myślałam, że odpłyniesz promem i nasze drogi się rozejdą.
– Naturalnie. Miałem jak najszybciej wrócić do zwierzchnika Jamesa, powiedzieć mu, że jesteś już bezpieczna w Amsterdamie, by następnie dowiedzieć się, iż zniknęłaś bez śladu. Z całą pewnością zasłużyłbym na jego dozgonną wdzięczność.
Ciężko usiadł obok mnie, założył ramiona na piersi i skrzyżował długie nogi. Miał ze sobą niewielką walizkę, a włosy, słomkowej barwy, nastroszone.
– Co w ciebie wstąpiło? – zapytał.
– Dlaczego mnie szpiegowałeś? – odparłam zadziornie pytaniem.
– Z powodu nieoczekiwanej awarii prom mocno się opóźnił. – Po jego twarzy przemknął mimowolny uśmiech. – Byłem głodny jak wilk, więc cofnąłem się kilka przecznic, by zjeść kanapkę i napić się herbaty. W pewnej chwili wydało mi się, że w perspektywie ulicy dostrzegam twoją postać. Potraktowałem to jak wytwór wyobraźni, więc spokojnie zasiadłem do śniadania. I wtedy coś mnie tknęło. Pomyślałem sobie, że jeśli to naprawdę byłaś ty, to ja znalazłem się w niezłych opałach. Ruszyłem za tobą i dotarłem na dworzec kolejowy. Gdy zobaczyłem, że wsiadasz do pociągu, o mało nie dostałem zawału. – Popatrzył na mnie płonącym wzrokiem. – Tego ranka dałaś mi zdrowo do wiwatu. Musiałem pobiec do kas kupić bilet… z trudem starczyło mi guldenów… a później, szukając ciebie, myszkować po całym długim pociągu. – Popatrzył jasnymi oczyma za okno, a następnie na stosik kopert, które trzymałam na kolanach. – Czy będziesz łaskawa wyjaśnić mi, dlaczego jesteś w pociągu zmierzającym do Paryża, a nie w szkole? Co miałam robić?
– Przepraszam, Barley – odparłam pokornie. – Wcale nie zamierzałam cię w to wciągać. Naprawdę sądziłam, że jesteś już dawno na promie i z czystym sumieniem wracasz do zwierzchnika Jamesa. Nie chciałam ściągać na twoją głowę najmniejszych kłopotów.
– Tak? – Najwyraźniej czekał na bliższe wyjaśnienia. – Po prostu wolałaś odetchnąć powietrzem Paryża, niż męczyć się na lekcji historii?
– Cóż… – mruknęłam, próbując zyskać na czasie. – Dostałam telegram od ojca, w którym donosił, że z nim wszystko w porządku, a ja powinnam dołączyć do niego najszybciej jak to możliwe.
Barley milczał dłuższą chwilę.
– Wybacz, ale to niczego nie wyjaśnia. Jeśli dostałaś telegram, to musiałby on dotrzeć w nocy, a w takim razie ja bym o nim wiedział. I czy istnieje jakiś powód, aby z twoim ojcem było coś nie w porządku? Sądziłem, że po prostu wyjechał w interesach. Co to za lektura, którą trzymasz na kolanach?
– To długa historia – odparłam po chwili. – A ponieważ i tak już uważasz mnie za dziwną…
– Nie jesteś dziwna, jesteś bardzo dziwna – podkreślił. – Ale lepiej powiedz mi, w co się wplątałaś. Masz czas do chwili, kiedy zatrzymamy się w Brukseli. Tam przesiądziemy się do pociągu zmierzającego z powrotem do Amsterdamu.
– Nie!!! -wrzasnęłam, choć wcale nie zamierzałam krzyczeć. Starsza kobieta poruszyła się przez sen, więc zniżyłam głos. – Muszę dotrzeć do Paryża. Ze mną wszystko w porządku. Możesz tam wysiąść i nocnym pociągiem wrócić do Londynu.
– Mam wysiąść w Paryżu? Chcesz przez to powiedzieć, że ty tam nie wysiadasz? Dokąd w ogóle jedzie ten pociąg?
– Nie wysiadam, ale w Paryżu się zatrzymuje…
Znów założył ramiona na piersi i czekał. Był gorszy od mego ojca. Gorszy chyba nawet od profesora Rossiego. Przed oczyma stanęła mi wizja Barleya stojącego przy nauczycielskim biurku z założonymi rękami, spoglądającego na nieszczęsnych uczniów surowym wzrokiem i mówiącego ostrym głosem: «I co ostatecznie prowadzi Miltona do jego straszliwej konkluzji o upadku szatana? Czy ktoś w ogóle to czytał?" Głośno przełknęłam.
– To długa historia – powtórzyłam tym razem łagodniej.
– Mamy dużo czasu – mruknął Barley.
«Helen, Turgut i ja spoglądaliśmy na siebie długo w milczeniu nad restauracyjnym stolikiem. Nieoczekiwanie odniosłem wrażenie, że łączy nas jakieś pokrewieństwo. Helen, grając zapewne na zwłokę, ujęła w palce owalny, niebieski kamień, który Turgut położył przy jej talerzu.
«To starożytny symbol – stwierdziła. – To talizman chroniący przed złym okiem».
Wziąłem w palce kamień, czując jego ciężar, gładkość i ciepło dłoni Helen, po czym ostrożnie odłożyłem.
Turgut nie był nic a nic zmieszany.
«Jest pani Rumunką, prawda? – Helen milczała. – Jeśli tak jest, musi pani bardzo uważać. – Zniżył lekko głos. – Mogłaby się panią zainteresować policja. Nasz kraj nie jest w przyjaznych stosunkach z Rumunią».
«Wiem» – odparła chłodno.
«Ale skąd wiedziała o tym ta Cyganka? – Turgut zmarszczył brwi. Przecież nie odezwała się pani do niej ani słowem».
«Nie wiem». – Helen bezradnie wzruszyła ramionami.
Turek potrząsnął głową.
«Mówią, że Cyganki mają szczególny zmysł. Nigdy w to nie wierzyłem… – Urwał i znów wytarł wąsy serwetką. – Dziwne, że wspomniała o wampirach».
«Naprawdę? – odparła gwałtownie Helen. – To rzeczywiście musiała być wariatka. Wszystkie Cyganki są szalone».
«Być może, być może. – Turgut zamyślił się głęboko. – A jednak wydało mi się to dziwne, gdyż to, co mówiła, leży głęboko w sferze moich zainteresowań».
«Interesuje się pan Cyganami?» – zapytałem ze zdziwieniem.
«Nie, drogi panie… wampirami. – Unikając swego wzroku, popatrzyliśmy z Helen na Turka. – Szekspir to miłość mego życia, ale legendy o wampirach to moje hobby. A mamy tu bogate, starożytne tradycje na ten temat».
«Czy to turecka… tradycja?» – zapytałem zdumiony.
«0, legendy sięgają jeszcze czasów egipskich, drodzy przyjaciele. Ale tutaj, w Stambule, zaczynając od tego miasta, istnieją podania, że najokrutniej si cesarze bizantyjscy byli wampirami, a niektórzy z nich traktowali przyjęcie wiary chrześcijańskiej jako przyzwolenie do picia krwi śmiertelników. Ale ja w to nie wierzę. Moim zdaniem pojawiło się to o wiele później».
«Ba… – Nie chciałem okazywać zainteresowania tym tematem, bardziej ze strachu przed kolejnym, bolesnym kopnięciem pod stołem, niż z przekonania, że Turgut związany jest z siłami ciemności. Ale i Helen wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczyma. – A legenda o Draculi? Słyszał pan o niej?»
«Czy słyszałem? – parsknął Turgut. Jego czarne oczy rozbłysły, zgniótł w dłoni serwetkę. – Czy wie pan, że Dracula to postać historyczna? Pani rodak… – Skłonił przed Helen lekko głowę. – W piętnastym wieku był wojewodą, władcą w Karpatach Wschodnich. Niezbyt budująca postać, jak sami państwo wiecie».
Odruchowo skinęliśmy z Helen głowami. Byliśmy zbyt przejęci i zaintrygowani słowami Turguta, by ukrywać nasze zainteresowanie tematem. Helen pochyliła się lekko w stronę mężczyzny i z uwagą słuchała. Jej lśniące oczy były tak samo czarne jak jego. Na blade zwykle policzki wystąpiły rumieńce. Po raz kolejny spostrzegłem, że w chwilach, kiedy ponosiły ją emocje, surowa zazwyczaj, o opryskliwym wyrazie twarz stawała się prawie piękna urodą płynącą gdzieś z jej wnętrza.
«Cóż. – Temat najwyraźniej fascynował Turguta. – Nie chciałbym was nudzić, ale stworzyłem własną teorię, w myśl której Dracula jest bardzo ważną postacią w historii Stambułu. Powszechnie wiadomo, że jako chłopiec trzymany był przez sułtana Mehmeda II w niewoli w Gallipoli, a następnie we wschodniej Anatolii. W latach tysiąc czterysta czterdzieści dwa-tysiąc czterysta czterdzieści osiem na długich sześć lat jego własny ojciec oddał go ojcu Mehmeda, sułtanowi Muradowi II, jako rękojmię zawartego traktatu. Jak państwo sami widzicie, ojciec Draculi nie był dżentelmenem. – Turgut zachichotał. – Pilnujący młodziutkiego Draculę żołnierze byli mistrzami w sztuce zadawania tortur i chłopiec napatrzył się i nauczył stanowczo zbyt wiele. Ale moi drodzy panowie… najwyraźniej w krasomówczym zapale zapomniał o płci Helen – mam własną teorię, w myśl której on również zostawił na nich swoje piętno».
«0 czym, do licha, pan mówi?» – zapytałem rozgorączkowany.
«Od tamtego mniej więcej czasu w Stambule zaczęło występować zjawisko wampiryzmu. W moim mniemaniu – żadne dokumenty nie zostały, niestety, opublikowane, więc nie mam na to dowodów – pierwszymi jego ofiarami byli Turcy, może nawet sami strażnicy Draculi, którzy stali się jego przyjaciółmi. Pozostawił w naszym imperium ową zarazę. Przeniosła się ona z kolei do Konstantynopola, gdzie zawlekli ją zdobywcy miasta».
Wpatrywaliśmy się w niego oniemiali. Pomyślałem, że wedle legend wampirem zostaje jedynie martwy. Czyżby znaczyło to, że Vlad Dracula zginął gdzieś w Azji Mniejszej i w bardzo młodym wieku stał się nieumarłym? A może po prostu nabrał upodobania do takich bezbożnych libacji jeszcze w młodych latach i zainspirował nimi innych? Ale rozmowę na ten temat z Turgutem postanowiłem odłożyć do czasu, kiedy się lepiej poznamy.
«Wiecie państwo, to takie moje dziwaczne hobby – wyjaśnił, wybuchając szczerym śmiechem. – Och, wybaczcie mi, że znów wsiadłem na swego konika. Moja żona twierdzi, że jestem nie do zniesienia. – Popatrzył na nas z promiennym uśmiechem i krótkim, wytwornym gestem wzniósł toast. – Ale, na Boga, mam pewien dowód! Mam dowód na to, że sułtani bali się go jako wampira!»
Wzniósł nad głowę pucharek.
«Dowód?» – spytałem tępo.
«Tak! Na trop wpadłem kilkanaście lat temu. Sułtana tak bardzo interesował Vlad Dracula, że po jego śmierci na Wołoszczyźnie zaczął kolekcjonować niektóre jego papiery i należące do niego za życia przedmioty. W swoim kraju Dracula zabił wielu tureckich żołnierzy i sułtan nienawidził go za to, ale nie dlatego zaczął kompletować archiwum. O, nie! W roku tysiąc czterysta siedemdziesiątym ósmym napisał nawet list do paszy Wołoszczyzny, prosząc, by ten przesłał mu wszelkie dostępne dokumenty dotyczące Vlada Draculi. Po co? Ponieważ – jak twierdził tworzy bibliotekę, za pomocą której zniszczy zło, jakie rozprzestrzenił w jego mieście Dracula. Zastanówcie się państwo: dlaczego sułtan miałby bać się martwego Draculi, gdyby nie wierzył, że może wrócić zza grobu? Dotarłem nawet do kopii listu, jaki sułtanowi w odpowiedzi przesłał pasza. – Uderzył pięścią w stolik i popatrzył na nas z uśmiechem. – Dotarłem nawet do samej biblioteki, którą stworzył sułtan, by zniszczyć zło».
Helen i ja siedzieliśmy bez ruchu. Zbieg okoliczności był po prostu niesamowity. W końcu zaryzykowałem pytanie:
«Profesorze, czy tej kolekcji aby nie stworzył sułtan Mehmed II?»
Tym razem on popatrzył na mnie ze zdumieniem.
«A niech mnie, rzeczywiście jest pan wyśmienitym historykiem! Interesuje się pan tym okresem naszych dziejów?»
«Nawet bardzo. Bylibyśmy… byłbym bardzo zainteresowany obejrzeniem archiwum, które pan odkrył».
«Ależ naturalnie. Z największą przyjemnością je wam pokażę. Moja żona będzie zdumiona tym, że ktoś chce takie rzeczy oglądać. – Zachichotał. – Niestety przepiękny budyneczek, w którym się mieściło, został zburzony. Poprowadzono tamtędy ulicę, by ułatwić dojazd do biur Ministerstwa Dróg… Och, miało to miejsce osiem lat temu. Był to przepiękny, mały budyneczek nieopodal Błękitnego Meczetu. Co za wstyd!»
Z twarzy odpłynęła mi cała krew. To dlatego nie mogliśmy zlokalizować archiwum, o którym wspominał Rossi.
«Ale dokumenty…?»
«Tym się nie trap, miły panie. Osobiście zadbałem o to, by przejęła je nasza Biblioteka Narodowa. Nawet jeśli nikt nie podziwiał tej kolekcji tak jak ja, to musiała zostać zabezpieczona. – Po raz pierwszy od chwili, kiedy zbeształ Cygankę, po twarzy przepłynął mu jakiś mroczny cień. W naszym mieście, tak samo zresztą jak wszędzie indziej, istnieje zło, które trzeba zwalczyć. Jeśli lubicie państwo starodawne osobliwości, z największą przyjemnością was tam zaprowadzę. Wieczorami biblioteka jest oczywiście zamknięta. Ale doskonale znam bibliotekarza, który pozwoli wam szczegółowo przejrzeć kolekcję».
«Wielkie dzięki – odrzekłem, nie mając śmiałości popatrzeć na Helen. – Ale jak… jak to się stało, że zainteresował się pan tak niecodziennym tematem?»
«To bardzo długa historia – odrzekł poważnym tonem Turgut. – Nie chcę was dłużej zanudzać swymi opowieściami».
«Ależ wcale nas pan nie zanudza» – odparłem z uporem.
«Jesteście bardzo uprzejmi».
Zapadło długie milczenie. Między kciukiem a palcem wskazującym pocierał widelec. Za pozbawionym szyby oknem samochody z rykiem klaksonów wymijały rowerzystów, a przechodnie posuwali się po chodnikach w jedną i w drugą stronę niczym aktorzy na scenie – kobiety w barwnych, powiewnych sukniach, falujących szalach, ze złotymi kolczykami w uszach, inne ubrane na czarno, mężczyźni w kamizelkach i robionych na szydełku myckach lub w zachodnich garniturach, pod krawatem i w białych koszulach. Dobiegały do nas łagodne podmuchy wiatru, niosące woń soli i morza. Wyobrażałem sobie okręty z całej Eurazji zwożące dary do serca imperium – niegdyś chrześcijańskiego, później muzułmańskiego – i cumujące w porcie miasta, którego mury schodziły do samego morza. Ukryte w głębokich lasach warownie Vlada Draculi i barbarzyńskie krwawe rytuały rzeczywiście musiały być kompletnie obce temu starożytnemu, kosmopolitycznemu światu. Nic zatem dziwnego, że hospodar tak bardzo nienawidził Turków, a oni odpłacali mu tym samym – pomyślałem. Co więcej, Turcy ze Stambułu, ze swymi wyrobami ze złota, miedzi i jedwabiu, z bazarami, księgarniami i bezlikiem domów modlitwy, mieli więcej wspólnego z chrześcijańskim Bizancjum, które podbili, niż Vlad uporczywie odpychający ich od granic swego państwa. Widziany z promieniującego niebywałą kulturą centrum świata, Dracula bardziej przypominał czającego się w leśnych ostępach rabusia, dzikiego wilkołaka, średniowiecznego barbarzyńcę. A jednocześnie przypominałem sobie jego wizerunek, jaki widziałem w domu w encyklopedii – drzeworyt przedstawiający wytwornego, wąsatego mężczyznę, przybranego w strojne szaty. Paradoks.
W moje rozmyślania wdarł się nagle głos Turguta.
«Powiedzcie mi, przyjaciele, co was zainspirowało do zajęcia się tak dziwacznym tematem jak Dracula?»
Obrzucił nas miłym… podejrzliwym?… spojrzeniem. Popatrzyłem na Helen.
«Zajmuję się historią piętnastowiecznej Europy, by rozszerzyć tło mej rozprawy doktorskiej – powiedziałem i natychmiast ogarnął mnie strach, że kłamstwo to może naprawdę okazać się prawdą. Bóg jeden wie, kiedy znów wrócę do swej pracy naukowej – błysnęła mi myśl – a już ostatnią rzeczą, jakiej pragnąłem, było rozszerzanie jej tematu. – A pan? – przystąpiłem do kontrataku. – W jaki sposób pan dokonał tak karkołomnego przeskoku od Szekspira do wampirów?» •
W uśmiechu Turguta było tyle smutku i bezradności, że ogarnęło mnie poczucie winy.
«To dziwna historia, która zaczęła się wiele lat temu. Pracowałem właśnie nad drugą książką o Szekspirze, traktującą o jego tragediach. Codziennie zasiadałem do pracy w niewielkiej… jak wy to nazywacie?… niszy?… w angielskiej czytelni naszego uniwersytetu. Pewnego dnia znalazłem na stoliku książką, której nigdy wcześniej nie widziałem. – Znów popatrzył na mnie ze smutnym uśmiechem, a ja poczułem, że tężeje mi w żyłach krew. – Książka nie przypominała tych, jakie spotkałem w życiu. Była pusta, bardzo stara, a w środku widniał jedynie wizerunek smoka i słowo Drakulya. Nigdy wcześniej nie słyszałem o Draculi. Ale obrazek w książce był bardzo dziwny i wywierał duże wrażenie. Zdecydowałem, że dowiem się o niej jak najwięcej. Próbowałem więc przeczytać wszystko».
Nieruchoma dotąd niczym słup soli Helen powoli wracała do życia.
«Wszystko?» – zapytała jak echo".
Zbliżaliśmy się do Brukseli. Zajęło mi dużo czasu – choć wydawało mi się, że upłynęło zaledwie kilka minut – by najprościej i najjaśniej opowiedzieć Barleyowi, co przydarzyło się memu ojcu, kiedy kończył studia. Chłopak zapatrzył się ponad moim ramieniem w krajobraz za szybą, na niewielkie, belgijskie domki z ogródkami, sprawiające bardzo smutne wrażenie pod spowitym ciężkimi, burymi chmurami niebem. Od czasu do czasu za oknem mignęła wieża jakiegoś kościoła lub stary komin fabryczny. Holenderka pochrapywała cicho, barwny magazyn zsunął się jej z kolan.
Zamierzałam właśnie powiedzieć o niepokoju, jaki ostatnio nieustannie dręczył mego ojca, o jego chorobliwie bladej twarzy i dziwacznym zachowaniu, kiedy Barley gwałtownie odwrócił się w moją stronę.
– To po prostu niewiarygodne – powiedział. – Sam nie wiem, dlaczego miałbym uwierzyć w tak obłąkańczą opowieść, a jednak daję temu wiarę. W każdym razie chcę wierzyć.
Uderzyło mnie w nim to, że nigdy jeszcze nie widziałam go tak poważnym. Jego niebieskie oczy pociemniały i jeszcze bardziej się zwęziły.
– A najciekawsze jest to, że cała ta historia coś mi przypomniała.
– Co?
Byłam półprzytomna ze szczęścia, że jednak potraktował moją opowieść poważnie.
– Coś nader dziwnego. Ale sam nie wiem co. Coś, co ma związek ze zwierzchnikiem Jamesem. Ale nie potrafię sobie dokładnie skojarzyć wszystkich faktów.
Barley zamyślił się głęboko. Brodę wsparł na dłoniach o długich palcach i daremnie próbował sobie przypomnieć to coś, co dotyczyło zwierzchnika Jamesa. Kiedy wreszcie na mnie popatrzył, uderzyła mnie uroda jego szczupłej, zaróżowionej twarzy w chwili, kiedy był bardzo poważny. Przypominał wręcz anioła lub mnicha z klasztoru w północnej Anglii. Sens tej tylko mglistej refleksji w pełni dotarł do mnie znacznie później.
– Hm – mruknął. – Opowiedziałaś mi tu dziwną historię. Widzę dwie możliwości. Albo jesteś stuknięta, a w takim przypadku muszę cię jak najszybciej odstawić bezpiecznie do domu, albo nie jesteś stuknięta, a w takim z kolei przypadku pakujesz się w bardzo niebezpieczną przygodę, więc powinienem ci towarzyszyć. Wprawdzie jutro mam pojawić się na wykładzie, ale coś wymyślę. – Ciężko westchnął, popatrzył na mnie i rozparł się w fotelu. – Dobrze wiem, że to nie Paryż stanowi docelowy punkt twojej wyprawy. Czy mogłabyś mnie oświecić, mówiąc, dokąd jedziesz naprawdę?
«Gdyby profesor Bora nieoczekiwanie wymierzył nam po siarczystym policzku przy stoliku w tej uroczej restauracji, nie zdumiałoby nas to tak bardzo, jak opowieść o jego «dziwacznym hobby». Ale był to policzek uzdrawiający. Kompletnie nas otrzeźwił. W jednej chwili opuściło mnie poczucie beznadziejności co do dalszych poszukiwań informacji o grobowcu Draculi. Przybyliśmy we właściwe miejsce. Być może – na tę myśl gwałtownie zabiło mi serce – być może grobowiec Draculi znajduje się właśnie w Turcji?
Myśl taka nigdy wcześniej nie zaświtała mi w głowie, lecz teraz dotarło do mnie, iż ma to pewien sens. Ostatecznie to tutaj Rossi został srogo skarcony przez jednego z giermków Draculi. Czyżby nieumarły strzegł nie tylko archiwum, ale też grobowca? Czyżby taka aktywność wampirów, o jakiej przed chwilą wspomniał Turgut, stanowiła dziedzictwo wciąż trwającej okupacji tego miasta przez Draculę? Szybko podsumowałem całą swą wiedzę o karierze i legendzie Vlada Palownika. Jeśli naprawdę w swych młodzieńczych latach był tu więziony, czyż nie mógł po śmierci wrócić do miejsca, gdzie nauczył się zadawania prawdziwych tortur? Może nawet czuł rodzaj nostalgii do tego miejsca, tak jak ludzie, którzy przechodząc na emeryturę, wracają do miejsc, gdzie się urodzili.
Jeśli wierzyć powieści Stokera, wampir potrafił przenosić się z miejsca na miejsce, tworząc nowy grobowiec wedle swego uznania. W tej akurat powieści zawędrował w trumnie do Anglii. Dlaczego więc nie miał się również pojawić w Stambule, przekradając się jako śmiertelnik nocą po swym zgonie do samego serca imperium, którego wojska zadały mu śmierć? Stanowiłoby to w końcu najwspanialszą zemstę na Turkach.
Ale nie mogłem o to wszystko zapytać Turguta. Za krótko się znaliśmy i wciąż miałem wątpliwości, czy możemy mu zaufać. Sprawiał wrażenie szczerego, ale jego oświadczenie o «hobby» było zbyt dziwaczne, by uwierzyć w nie bez zastrzeżeń. W tej chwili konwersował o czymś z ożywieniem z Helen, która w końcu włączyła się do rozmowy.
«0 nie, droga pani. Nie wiem wszystkiego o Draculi. Tak naprawdę nie wiem nic. Ale głęboko wierzę, że wywarł złowieszczy wpływ na nasze miasto, i dlatego prowadzę badania. Czego konkretnie dotyczy pańska rozprawa doktorska, młody człowieku?»
«Holenderskiego handlu w siedemnastym wieku» – wyjaśniłem łagodnie.
Temat brzmiał powściągliwie, a ja nieoczekiwanie zacząłem zastanawiać się, czy specjalnie takiego nie wybrałem. Ostatecznie holenderscy kupcy nie grasowali przez całe stulecia, atakując ludzi i kradnąc im nieśmiertelne dusze.
«Rozumiem. – Turgut był wyraźnie zaskoczony. – Jeśli interesuje państwa również historia Stambułu, jutro rano mogę zabrać was do archiwum, gdzie obejrzycie kolekcję sułtana Mehmeda. Pod tym względem był strasznym tyranem, kolekcjonując, oprócz interesujących mnie dokumentów, wiele innych, ciekawych rzeczy. Ale teraz muszę już wracać do domu, gdzie, z powodu mego spóźnienia, żona jest już zapewne w stanie przedzawałowym. – Rozpromienił się, jakby stan zdrowia jego małżonki wprawiał go w zachwyt. – Podobnie jak ja, będzie szczęśliwa, jeśli zaszczycicie nas jutro swoją obecnością na kolacji. – Przez chwilę zastanawiałem się, czy tureckie żony są ciągle równie spolegliwe jak w legendarnych haremach. A może jego małżonka jest osobą miłą i gościnną jak on sam? Spodziewałem się pogardliwego chrząknięcia Helen, ale ona tylko w milczeniu nas obserwowała. – Tak więc, drodzy przyjaciele… – Turgut wstał. Wyciągnął pieniądze jakby znikąd… takie w każdym razie odniosłem wrażenie… i wsunął je pod krawędź talerza. Przesłał nam ostatni toast pucharkiem z herbatą. – Żegnam, i do jutra».
«Ale gdzie się spotkamy?» – zapytałem.
«No tak. Spotkajmy się tutaj. Powiedzmy o dziesiątej rano, zgoda? Doskonale. Życzę państwu miłego wieczoru».
Ukłonił się i zniknął. Po dłuższej chwili dopiero uświadomiłem sobie, że nie tknął swego obiadu oraz że zapłacił rachunek również za nas. Zostawił też talizman chroniący przed złym okiem, który lśnił na białym obrusie stolika.
Po męczącej podróży i długim zwiedzaniu miasta spałem jak zabity. Dopiero o szóstej trzydzieści zbudziły mnie jego hałasy. Mały pokoik pogrążony był w półmroku. Rozespany rozejrzałem się po bielonych ścianach, prostych, obcych meblach, popatrzyłem na zawieszone nad umywalką lustro i ogarnęło mnie dziwne zmieszanie. Pomyślałem o pobycie Rossiego w Stambule, o innym «pensjonacie», w którym się zatrzymał – w którym? – gdzie przetrząśnięto jego bagaże i zrabowano bezcenne szkice map. Odniosłem dziwaczne wrażenie, jakbym osobiście się tam przeniósł lub sceny te rozgrywały się ponownie. Po chwili jednak wszystko wróciło do normy. W pokoju panował spokój i porządek. Nienaruszone walizki leżały na komodzie, a co najważniejsze, teczka z jej drogocenną zawartością stała nietknięta obok łóżka. Wyciągnąłem rękę, by to sprawdzić. Nawet pogrążony w głębokim śnie, w jakiś osobliwy sposób byłem świadomy obecności spoczywającej w niej starodawnej, milczącej książki.
Z łazienki dobiegały odgłosy urzędującej tam Helen: szum wody, kroki po kafelkach posadzki. Przez chwilę wsłuchiwałem się w te intymne dźwięki, lecz szybko ogarnął mnie wstyd. Zerwałem się z łóżka, napełniłem umywalkę i obficie spryskałem wodą twarz i ramiona. Lustro odbijało wizerunek mojej twarzy, tak młodzieńczej i świeżej w tamtych czasach, że sama byś, moja Ukochana Córeczko, w to nie uwierzyła. Oczy po trudach poprzedniego dnia wciąż miałem jeszcze trochę mętne, ale czujne. Spryskałem włosy modną wówczas brylantyną, starannie zaczesałem lśniącą czuprynę i nałożyłem wymięte spodnie, czystą, choć nieco pomarszczoną koszulę oraz krawat. Kiedy ucichły dobiegające z łazienki odgłosy, sięgnąłem po przyrządy do golenia i energicznie zastukałem w drzwi. Gdy nikt nie odpowiedział, nacisnąłem klamkę i wszedłem do środka. W niewielkim pomieszczeniu wciąż jeszcze unosił się ostry zapach tanich perfum Helen. Zaczynałem lubić tę woń.
Na śniadanie w restauracji podano nam w miedzianym garnku z długą rączką mocną kawę – mocną jak wszyscy diabli – chleb, słony ser i oliwki oraz gazetę, której ze względu na język nie byliśmy w stanie przeczytać. Helen jadła w milczeniu, a ja, pogrążony w myślach, wdychałem zapach tytoniu dobiegający z kąta kelnerów. Lokal o tak wczesnej porze był pusty. Wypełniało go słoneczne światło napływające przez łukowe okna. Spoza nich dochodził kojący dźwięk porannego miejskiego ruchu. Ulicą śpieszyli do pracy elegancko ubrani ludzie lub handlarze dźwigający kosze z towarem. Ze zrozumiałych względów zajęliśmy stolik jak najbardziej oddalony od okna.
«Profesor pojawi się dopiero za dwie godziny – zauważyła Helen, sypiąc cukier do kolejnej filiżanki kawy i energicznie mieszając. – Co będziemy robić do tego czasu?»
«Możemy jeszcze raz odwiedzić Hagia Sophię. Chętnie tam wrócę».
«Dlaczego nie? – mruknęła. – Skoro już tu jesteśmy, mogę być nawet turystką».
Sprawiała wrażenie wypoczętej, a pod czarną garsonką miała jasnoniebieską bluzkę. Dotąd ubierała się nieodmiennie na czarno i biało. Jak zwykle szyję, w którą ugryzł ją bibliotekarz, miała owiniętą chustką. Z jej twarzy nie schodził wyraz pełnej ironii czujności, ale w jakiś sposób odnosiłem wrażenie, że moja obecność w dużej mierze łagodzi wrodzoną dzikość Helen.
Po wyjściu z restauracji wmieszaliśmy się w tłum przechodniów. Niesieni jego falą dotarliśmy do centrum starego miasta, gdzie natrafiliśmy na jeden z bazarów. Po obu stronach długiej alei roili się sprzedawcy ubrane na czarno, stare kobiety macały palcami tkaniny we wszystkich kolorach tęczy; młode, barwnie poprzebierane niewiasty z zawojami na głowach targowały się o owoce, jakich nigdy jeszcze w życiu nie widziałem, lub o złotą biżuterię; starzy mężczyźni w wykonanych szydełkiem myckach nałożonych na siwe włosy lub wyłysiałe czaszki czytali gazety lub pochylali się nad straganami z rzeźbionymi w drewnie fajkami. Niektórzy z nich przesuwali w palcach koraliki modlitewnych różańców. Migały mi przed oczyma przystojne, o przebiegłym wyrazie oczu i ostrych rysach, oliwkowej barwy twarze. Kupcy gestykulowali rękami, wykonywali dziwne ruchy dłońmi, w uśmiechu pokazywali złote zęby. Wokół panował zgiełk, w powietrzu roznosiły się podekscytowane okrzyki przekupniów, czasami słychać było czyjś śmiech.
Z twarzy Helen nie schodził ów charakterystyczny dla niej, dziwaczny wyraz. Rozglądając się po tłumie obcych ludzi, sprawiała wrażenie, jakby znała ich aż za dobrze. Mnie również zachwycała atmosfera bazaru, lecz jednocześnie zachowywałem jakąś osobliwą czujność, towarzyszącą mi od tygodnia, ilekroć trafiałem w jakiekolwiek zatłoczone, publiczne miejsce. Badałem wzrokiem tłum, podejrzliwie zerkałem za siebie przez ramię, w twarzach mijających mnie ludzi starałem się wyczytać, czy mają dobre czy złe zamiary… a jednocześnie sam czułem się obserwowany. Było to paskudne uczucie, fałszywa nuta w idealnej harmonii ożywionych głosów, jakie nas otaczały. Nie po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że to właśnie częściowo mogło powodować cyniczne nastawienie Helen do całego ludzkiego rodzaju. Zastanawiałem się też, czy jest to jej cecha wrodzona, czy tylko skutek życia w policyjnym państwie.
Skądkolwiek się to brało, paranoja ta stanowiła policzek wobec mojej poprzedniej postawy. Jeszcze przed tygodniem byłem zwykłym, amerykańskim doktorantem, zadowolonym z pracy, choć często na nią utyskiwałem. Tak naprawdę radowałem się w głębi duszy z dobrobytu i poziomu moralnego kultury, w jakiej wzrastałem, aczkolwiek niejednokrotnie udawałem, że ją neguję, tak samo zresztą jak wszystko inne. Teraz, obserwując Helen i jej trzeźwy stosunek do świata, zrozumiałem, czym naprawdę jest współczesna zimna wojna, a także ta starsza zimna wojna, na samą myśl o której krzepła mi w żyłach krew. Pomyślałem o Rossim, przechadzającym się tymi ulicami latem tysiąc dziewięćset trzydziestego roku, jeszcze przed przygodą w archiwum, co spowodowało jego paniczną ucieczkę ze Stambułu. Stał mi się bardzo bliski – nie tylko jako profesor Rossi, którego znałem, ale również jako młody Rossi ze swoich listów.
Helen poklepała mnie po ramieniu i wskazała głową dwóch starszych mężczyzn siedzących przy niewielkim, drewnianym stoliku obok jednego ze straganów.
«Popatrz, to ucieleśnienie twojej teorii o czasie wolnym – powiedziała. – Jest dopiero dziewiąta, a oni już grają w szachy. Dziwne, że nie rozgrywają partyjki tabla – to najpopularniejsza gra w tej części świata. Ale oni naprawdę grają w szachy».
Dwóch mężczyzn rozstawiało właśnie figury na mocno sfatygowanej, drewnianej szachownicy. Czarne przeciw białym, konie i wieże strzegły swego króla, pionki tworzyły formacje obronne. Jak podczas wojny światowej – pomyślałem.
«Czy umiesz grać w szachy?» – wdarł się w moje rozmyślania głos Helen.
«Oczywiście – odparłem z lekkim oburzeniem. – Grałem w nie z ojcem».
«Aha – burknęła zgryźliwie, a ja poniewczasie pojąłem, że ona w dzieciństwie nie miała okazji brać takich lekcji. Ona ze swoim ojcem rozgrywała całkiem inną partię szachów… nie tyle z ojcem, ile raczej z jego wyobrażeniem. Najwyraźniej jednak naszły ją czysto historyczne refleksje. – Szachy nie pochodzą ze świata zachodniego – to starożytna gra wywodząca się z Indii, shahmat po persku. Checkmate w języku angielskim. Shah znaczy król. Bitwa królów».
Patrzyłem na mężczyzn rozpoczynających grę, ich sękate palce eliminowały z szachownicy pierwszych wojowników. Wymieniali ze sobą żarciki – najwyraźniej stanowili parę starych przyjaciół. Mógłbym tak stać i przyglądać się im przez cały dzień, ale zniecierpliwiona Helen pociągnęła mnie za łokieć. Grający zwrócili na nas uwagę dopiero wtedy, gdy ich mijaliśmy. Zerknęli figlarnie w naszą stronę. Wyglądamy na cudzoziemców – pomyślałem – choć tak naprawdę powszechną uwagę zwracała śliczna twarz Helen. Zastanawiałem się przez chwilę, jak długo będą grać… zapewne przez cały ranek… i który z nich tym razem wygra.
Otwierano właśnie stragan, przy którym siedzieli. W gruncie rzeczy była to zwykła szopa oparta o sędziwy figowiec rosnący na skraju bazaru. Młodzieniec w czarnych spodniach i białej koszuli energicznie otworzył drzwi, wyniósł na zewnątrz kilka stolików i zaczął układać na nich towar – książki. Układał je rzędami. Każda wspierała się na drewnianej podpórce. W środku straganu ciągnęły się półki również zastawione książkami.
Skwapliwie ruszyłem w tamtą stronę. Młodzieniec ochoczo skinął głową i przesłał mi serdeczny uśmiech, zupełnie jakby wyczuł we mnie bibliofila, bez względu na to, z jakiego zakątka świata pochodziłem. Helen również zaczęła szperać wśród książek wydrukowanych w tuzinach języków. Wiele z nich było po arabsku lub we współczesnym języku tureckim, niektóre w alfabecie greckim lub w cyrylicy, inne po angielsku, francusku, niemiecku i włosku. Natrafiłem na tom pisany po hebrajsku, a następnie na całą półkę klasyki łacińskiej. W większości były to tanie wydania w miękkich, wymiętych od wielokrotnego użytku okładkach. Niektóre książki były zupełnie nowe z dość makabrycznymi ilustracjami na okładkach, inne sprawiały wrażenie bardzo starych, zwłaszcza te w języku arabskim.
«Bizantyjczycy też kochali książki – mruknęła Helen, kartkując dwutomową książkę z niemiecką poezją. – Być może kupowali je w tym samym miejscu».
Młody właściciel straganu skończył rozkładanie towaru i podszedł do nas z szerokim uśmiechem.
«Mówicie po niemiecku? Po angielsku?»
«Po angielsku» – powiedziałem szybko, gdyż Helen uporczywie milczała.
«Mam również książki angielskie – powiedział z miłym uśmiechem. Nie ma sprawy. – Miał szczupłą, wyrazistą twarz z ogromnymi, zielonymi oczyma i długim nosem. – Są też czasopisma z Londynu, Nowego Jorku… – Podziękowałem mu i spytałem o stare książki. – O, tak, mam bardzo stare – odrzekł i wręczył mi dziewiętnastowieczne wydanie Wiele hałasu o nic w taniej, wytartej, płóciennej oprawie. Przez chwilę zastanawiałem się, jaką drogę odbyła ta książka z biblioteki, powiedzmy z burżuazyjnego Manchesteru, na rubieże starożytnego świata. Przez grzeczność przekartkowałem tom, po czym oddałem go właścicielowi. – Za mało stara? – zapytał z uśmiechem młodzieniec».
Helen popatrzyła znacząco na zegarek. Mieliśmy przecież udać się do Hagia Sophii, ale ostatecznie nie dotarliśmy do niej.
«Musimy już iść» – oświadczyłem księgarzowi.
Młodzieniec, trzymając w ręku książkę, uprzejmie się nam ukłonił.
Spoglądałem na niego przez chwilę, odnosząc mgliste, choć nieprzeparte wrażenie, jakbym skądś go znał, ale on odwrócił się już do kolejnego klienta, do złudzenia przypominającego jednego z graczy w szachy. Helen pociągnęła mnie za łokieć i zgodnie ruszyliśmy w kierunku naszego pension.
W małej restauracji nikogo nie było, lecz po kilku minutach w progu pojawił się najwyraźniej podekscytowany Turgut. Kiwnął na powitanie ręką, uśmiechnął się i zapytał, jak minęła nam noc w nowym miejscu. Mimo panującego upału miał na sobie wełniany garnitur oliwkowej barwy i najwyraźniej rozpierała go energia. Kręconą, srebrzystą fryzurę zaczesał do tyłu, jego wypastowane trzewiki lśniły blaskiem. Pospiesznie wyprowadził nas z lokalu. Ponownie skonstatowałem, że jest bardzo energicznym człowiekiem, i ucieszyłem się, iż mamy takiego przewodnika.
Udzieliło mi się jego podniecenie. Papiery Rossiego bezpiecznie spoczywały w mojej teczce, a w ciągu najbliższych godzin miałem się znaleźć o krok od rozwiązania ich zagadki. Niebawem zapewne porównam je z oryginałami, które Rossi osobiście badał wiele lat wcześniej.
W drodze Turgut wyjaśnił nam, że archiwum sułtana Mehmeda, choć cały czas znajdowało się pod opieką państwa, umieszczono nie w głównym budynku Biblioteki Narodowej, lecz w dawnej medresie, tradycyjnej, muzułmańskiej szkole wyższej. Ataturk, sekularyzując państwo, pozamykał te szkoły, a ta konkretna stanowiła obecnie część Biblioteki Narodowej, gdzie przechowywano unikatowe, starodawne książki dotyczące historii Imperium Osmańskiego. Turgut oświadczył, iż znajdziemy tam, pośród dzieł pochodzących z czasów ekspansji tureckiej, również kolekcję sułtana Mehmeda.
Medresa mieściła się w przepięknym, choć niewielkim budyneczku. Do środka prowadziły prosto z ulicy nabijane miedzianymi ćwiekami drewniane drzwi. Przez okna, ozdobione marmurowymi maswerkami, sączyło się słoneczne światło, rzucając geometryczne wzory na posadzkę ozdobioną wizerunkami spadających gwiazd i oktagonów. Turgut wskazał nam leżący na kontuarze przy wejściu rejestr, informując, że powinniśmy się wpisać (Helen postawiła jakiś nieczytelny gryzmoł), po czym sam złożył piękny, zamaszysty podpis.
Wkroczyliśmy do głównej czytelni, wielkiego, pogrążonego w ciszy pomieszczenia z kopułą ozdobioną biało-zieloną mozaiką. Pośrodku stał rząd lśniących stołów, przy których pracowało już trzech lub czterech badaczy. Wzdłuż ścian ciągnęły się regały wypełnione nie tylko książkami, ale również drewnianymi szufladkami i pudełkami, a spod sufitu zwieszały się miedziane lampy. Bibliotekarz, szczupły mężczyzna około pięćdziesiątki, z różańcem owiniętym wokół nadgarstka, odłożył pracę, by uściskać obie dłonie Turguta. Dłuższą chwilę rozmawiali ze sobą w ojczystym języku – z ich konwersacji wychwyciłem tylko nazwę mojego macierzystego uniwersytetu, którą wymienił Turgut – po czym bibliotekarz, kłaniając się nisko, z uśmiechem powiedział do nas coś po turecku.
«To jest pan Erozan – przedstawił go Turgut z wyraźnym zadowoleniem. – Wita państwa w bibliotece. Twierdzi, że dałby się dla was zabić. – Odruchowo cofnąłem się, a na twarzy Helen pojawił się wymuszony uśmiech. – Teraz uda się po dokumenty sułtana Mehmeda dotyczące Zakonu Smoka. Usiądźmy zatem i spokojnie czekajmy na jego powrót».
Zajęliśmy miejsca przy jednym ze stolików, w stosownej odległości od pozostałych czytelników. Popatrzyli przelotnie w naszą stronę, po czym znów zagłębili się w pracy. Po dłuższej chwili pojawił się pan Erozan, dźwigając wielkie drewniane pudło zamknięte na kłódkę i opatrzone arabskim napisem wyrzeźbionym na wieku.
«Co tu jest napisane?» – zapytałem profesora.
«Hm. – Dotknął palcami pokrywy. -Napis głosi: Tu jest zło… hmm… Tu zło znalazło przytułek. Zamknięte kluczami świętego Koranu».
Serce zabiło mi mocno. Zdania uderzająco przypominały słowa, jakie Rossi odkrył na marginesach tajemniczej mapy i wymówił na głos w starej siedzibie archiwum. W listach nic nie wspominał o drewnianej skrzyni, ale zapewne nawet jej nie widział, skoro bibliotekarz dostarczył mu same dokumenty. Albo może zostały włożone do skrzyni później, już po wyjeździe Rossiego.
«A jak stare jest samo pudło?» – zapytałem Turguta.
«Tego nie wiem ani ja, ani ten oto mój przyjaciel. Ponieważ wykonane jest z drewna, nie sądzę, by pochodziło z czasów Mehmeda. Mój przyjaciel powiedział mi kiedyś… – przesłał Erozanowi promienny uśmiech, na który bibliotekarz też odpowiedział tak samo, choć nie rozumiał, o czym rozmawiamy -…że dokumenty w skrzyni umieszczono w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym celem ich zabezpieczenia. Dowiedział się o tym od poprzedniego bibliotekarza. Jest człowiekiem niebywale skrupulatnymi
Tysiąc dziewięćset trzydziesty! Wymieniłem z Helen znaczące spojrzenie. Zapewne w czasie, kiedy Rossi pisał listy do przyszłego adresata – w grudniu tamtego roku – dokumenty, które badał, spoczywały już ze względów bezpieczeństwa w masywnej, drewnianej skrzyni. Pudło z całą pewnością stanowiło doskonałe zabezpieczenie przed myszami i wilgocią, ale co skłoniło bibliotekarza z tamtych czasów do zamknięcia dokumentów dotyczących Zakonu Smoka w skrzyni z wyrytym na niej świętym znakiem ostrzegawczym?
Znajomy Turguta wyjął metalowe kółko z kluczami i wsunął jeden z nich w kłódkę. Prawie wybuchnąłem śmiechem, przypominając sobie nasze nowoczesne katalogi kartkowe i prosty dostęp do rzadkich książek w zbiorach uniwersyteckich bibliotek. Nigdy nawet nie przyszłoby mi do głowy, że będę prowadzić badania, do których rozpoczęcia potrzebny okaże się archaiczny klucz. Szczęknął mechanizm kłódki.
«Proszę» – mruknął Turgut i bibliotekarz cofnął się o kilka kroków. Turgut uśmiechnął się do nas raczej żałośnie i uniósł wieko skrzyni".
W pociągu Barley skończył czytać dwa pierwsze listy mego ojca. Poczułam przelotny ból, widząc je rozłożone w jego rękach, ale zdawałam sobie sprawę z tego, że bardziej uwierzy autorytatywnemu tonowi głosu ojca niż moim niepewnym zapewnieniom.
– Czy byłeś kiedykolwiek w Paryżu? – zapytałam, by ukryć swe emocje.
– Pewnie – odparł z oburzeniem. – Zanim rozpocząłem studia, chodziłem tam przez rok do szkoły. Moja matka życzyła sobie, bym lepiej poznał język francuski. – Chciałam podpytać go trochę o matkę, dlaczego tak dbała o wykształcenie syna, zapytać, jak to w ogóle jest mieć matkę, ale on już ponownie zagłębił się w lekturze listu. – Twój ojciec musi być wyśmienitym wykładowcą – mruknął z zadumą, nie przerywając czytania.
Jego słowa otworzyły przede mną całkiem nowe dziedziny. Czy wykłady na Oksfordzie mogły być nudne? Jak to możliwe? Barley wiedział o tylu rzeczach, które chciałabym poznać, był posłańcem z innego świata, tak wielkiego, że nie umiałam go sobie nawet wyobrazić. Moje rozmyślania przerwał konduktor przechodzący korytarzem wagonu obok drzwi naszego przedziału.
– Bruksela! – zawołał.
Pociąg zwalniał i w kilka minut później za oknem ujrzałam brukselski dworzec. Do wagonu wsiedli celnicy. Na peronie pojawili się pasażerowie spieszący do swoich pociągów. Między ich nogami uwijały się pracowicie gołębie w poszukiwaniu co smakowitszych kąsków.
Chociaż zawsze darzyłam te ptaki wielką sympatią, to jednak teraz bacznie rozglądałam się po tłumie kłębiącym się za oknem. Nieoczekiwanie dostrzegłam stojącą nieruchomo na peronie postać. Była to wysoka kobieta, ubrana w czarny płaszcz. Jej włosy skrywała czarna chustka, obramowując twarz o niezwykle bladej cerze. Znajdowała się za daleko, bym mogła rozpoznać jej rysy, ale dostrzegłam błysk smoliście czarnych oczu i nienaturalnie czerwone usta. Zapewne szminka. W jej ubiorze było coś cudacznego. Wyróżniał się pośród minispódniczek i szkaradnych butów na koturnach. Na nogach miała wąskie, ciemne pantofelki.
Ale najbardziej zwróciła moją uwagę jej osobliwa czujność. Kiedy nasz pociąg powoli ruszał z peronu, obrzucała wagony bacznym spojrzeniem. Instynktownie cofnęłam się od okna i Barley spojrzał na mnie pytająco. Choć obca kobieta z całą pewnością nas nie widziała, dała w naszym kierunku niepewny krok. Po chwili jednak najwyraźniej zmieniła zamiary i skierowała uwagę na inny pociąg, wjeżdżający właśnie po drugiej stronie peronu. Widok jej sztywno wyprostowanych pleców kazał mi śledzić ją wzrokiem. Kiedy już opuszczaliśmy stację, zniknęła nagle w tłumie, jakby nigdy nie istniała.
W przeciwieństwie do Barleya zapadłam w sen. Kiedy się obudziłam, odkryłam, że moja głowa spoczywa na jego ramieniu okrytym granatowym swetrem. Wyglądał przez okno, a listy mego ojca, starannie złożone, spoczywały w kopertach na jego kolanach. Nogi miał skrzyżowane, a twarz, tuż obok mojej, skierowaną w stronę okna, za którym przesuwały się mijane krajobrazy. Zrozumiałam, że jesteśmy już we Francji. Przed nosem miałam jego wydatną brodę. Gdy popatrzyłam w dół, ujrzałam dłonie Barleya splecione luźno na listach mego ojca. Po raz pierwszy zauważyłam, że podobnie jak ja ma zwyczaj obgryzania paznokci. Znów zamknęłam oczy, udając sen, i rozkoszując się ciepłem bijącym od jego ramienia. Przestraszyłam się jednak, iż może mu się nie spodobać takie przytulanie lub, co gorsza, mogłabym przez sen zaślinić mu ubranie. Wyprostowałam się zatem gwałtownie, udając, że coś przerwało mi sen. Barley odwrócił głowę i popatrzył na mnie odległym, zamyślonym wzrokiem, a może w jego twarzy odbijała się tylko zaduma nad migającymi za oknem pociągu widokami. To już nie były ciągnące się po horyzont równiny, lecz pofałdowane, rolnicze prowincje Francji. Po chwili przesłał mi nieśmiały uśmiech.
«Kiedy Turgut otworzył skrzynię sekretów, w nozdrza uderzył mnie znajomy zapach: woń starodawnych dokumentów, pergaminu lub welinu, kurzu i stuleci, podczas których wiele kart zostało zniszczonych przez czas. No i wyczułem w tym wszystkim również zapach niewielkiej książki o niezapisanych kartkach i z wizerunkiem smoka – mojej książki. Nigdy nie odważyłbym się wsunąć nosa między jej kartki – jak często robiłem, mając do czynienia z innymi, starymi woluminami – w obawie przed odrażającym zapachem lub, co ważniejsze, jakąś mocą tkwiącą w tym odorze. Owego złowieszczego narkotyku nie miałem najmniejszego zamiaru wdychać.
Turgut zaczął ostrożnie wyciągać na światło dzienne dokumenty spoczywające od lat w skrzyni. Dokumenty różniły się od siebie kształtem i rozmiarem, a każdy zawinięty był w pożółkłą bibułkę. Rozkładał je starannie na stole.
«Osobiście pokażę wam te papiery i opowiem wszystko, co o nich wiem – oświadczył. – Później zapewne zechcecie posiedzieć tu i wszystko na spokojnie przemyśleć».
«Tak, to dobry pomysł» – przyznałem.
Profesor wyjął z bibułki zwój i na naszych oczach delikatnie go rozwinął. Był to pergamin nawinięty na dwa drewniane, misternej roboty drążki, bardzo różny od wielkich ksiąg i rejestrów, z jakimi miałem do czynienia podczas swych studiów nad światem Rembrandta. Górną i dolną krawędź pergaminu pokrywały barwne bordiury o geometrycznych wzorach – złote, granatowe i karmazynowe. Ku memu rozczarowaniu tekst napisany został ręcznie po arabsku. Sam dobrze nie wiem, czego się spodziewałem. Ostatecznie dokument pochodził z samego serca imperium, gdzie mówiono po turecku i używano arabskiego alfabetu, przechodząc na grecki jedynie po to, by grozić Bizantyjczykom, oraz na łacinę, by ruszyć na Wiedeń.
Turgut wyczytał na mej twarzy wyraz zawodu i szybko wyjaśnił:
«Jest to, moi przyjaciele, rejestr wydatków na wojnę z Zakonem Smoka. Napisał go urzędnik w mieście leżącym po północnej stronie Dunaju, gdzie wydawał pieniądze sułtana. Tak naprawdę jest to tylko zwykły raport handlowy. Ojciec Draculi, Vlad Dracul, w połowie piętnastego wieku naraził Imperium Osmańskie na gigantyczne wydatki. Urzędnik ów odpowiedzialny był za zapewnienie zbroi i… jak to powiedzieć?… bułatów trzystu żołnierzom, którzy mieli strzec granicy w Karpatach Zachodnich, tak by miejscowa ludność nie wszczęła rebelii. Kupował też dla nich konie. O… tu – wskazał smukłym palcem dół zwoju – tu jest napisane, że wojna z Vladem Draculą jest niesłychanie kosztowna i pasza wydaje na nią o wiele więcej pieniędzy, niż zamierzał. Pasza jest skruszony i nieszczęśliwy, i w imieniu Allaha przesyła Niezrównanemu życzenia jak najdłuższego życia».
Wymieniłem z Helen spojrzenie. Odniosłem wrażenie, że w jej oczach dostrzegam taki sam lęk, jaki i ja czułem. Ten zaułek historii był równie rzeczywisty, jak wykafelkowana posadzka pod naszymi stopami czy drewno pokrywy skrzyni, którego dotykaliśmy palcami. Ludzie, wymienieni przez Turguta, żyli naprawdę, oddychali i myśleli tak samo jak my. Później umarli – tak jak i my umrzemy. Odwróciłem wzrok, nie mogąc znieść wyrazu jej zazwyczaj twardej i zdecydowanej twarzy.
Turgut zwinął dokument i sięgnął po drugą paczkę, w której znajdowały się dwa kolejne zwoje.
«Ten zawiera list paszy Wołoszczyzny, w którym dostojnik obiecuje przesyłać sułtanowi Mehmedowi wszelkie dokumenty i materiały dotyczące Zakonu Smoka, jakie tylko wpadną mu w ręce. Ten drugi to rozliczenie finansowe z handlu prowadzonego wzdłuż Dunaju w roku tysiąc czterysta sześćdziesiątym pierwszym, niedaleko terenów, nad którymi kontrolę sprawował Zakon Smoka. Rozumiecie państwo, w tamtym czasie nie było tu stałych granic. Granice były płynne i nieustannie się zmieniały. To jest lista wymieniająca jedwabie, przyprawy i konie, za które pasza żądał od pasterzy zamieszkujących jego terytoria wełny».
Na dwóch następnych zwojach były podobne rozliczenia. I wtedy Turgut sięgnął po kolejny, znacznie mniejszy pakiecik. Był to szkic wykonany na pergaminie.
«Mapa» – oświadczył.
Odruchowo sięgnąłem w stronę mojej teczki, w której trzymałem szkice i notatki, ale Helen prawie niedostrzegalnym ruchem powstrzymała moją rękę. W mig pojąłem jej intencję – zbyt słabo znaliśmy Turguta, by wyjawiać mu cały nasz sekret. Jeszcze nie teraz – zakonotowałem sobie w pamięci. Ale ostatecznie on pokaże nam dokładnie archiwum i powie wszystko, co wie na jego temat.
«Niestety nigdy nie zrozumiałem, co ta mapa naprawdę przedstawia, moi drodzy przyjaciele – powiedział ze smutkiem Turgut i w zamyśleniu zaczął gładzić wąsy. Przyjrzałem się dokładnie pergaminowi i z dreszczem emocji dostrzegłem dokładną, choć wypłowiałą replikę pierwszej mapy, którą skopiował Rossi: długi łańcuch górski w kształcie półksiężyca, wypływająca z gór rzeka, kierująca swe wody na północ. – Nie przypomina to żadnego badanego rejonu, a poza tym trudno mi ustalić skalę, w jakiej tę mapę wykonano. – Odsunął pergamin na bok. – Tu mamy kolejną, która stanowi jakby zbliżenie pierwszej. – Dobrze znałem ten szkic.
Wszystko to już widziałem. Moje podniecenie rosło. – Jestem najgłębiej przekonany, że są to góry widniejące na pierwszej mapie na zachodzie, prawda? – Głęboko westchnął. – Trudno jednak cokolwiek orzec. Nie jest opisana. Widnieje na niej jedynie kilka wersetów z Koranu i to dziwne motto… osobiście je kiedyś przetłumaczyłem. Brzmi mniej więcej tak: Tu znalazł przytułek w złu. Czytelniku, odkop go słowem».
Gwałtownie wyciągnąłem rękę, by go powstrzymać, ale mówił zbyt szybko.
«Nie!» – krzyknąłem, ale było już na wszystko za późno.
Turgut popatrzył na mnie ze zdumieniem. Helen przenosiła wzrok to na mnie, to na profesora. Pan Erozan oderwał się od swoich zajęć w odległej części czytelni i również skierował na mnie zdziwione spojrzenie.
«Przepraszam – szepnąłem. – To chyba działanie tych dokumentów. Są tak… intrygujące».
«Cieszę się, iż kolekcja ta tak bardzo pana zainteresowała. – Turgut prawie się rozpromienił mimo malującej się na jego obliczu powagi. Są to dziwaczne słowa. Rzeczywiście mogą wytrącić człowieka… eee… z równowagi».
W tej samej chwili na schodach rozległy się czyjeś kroki. Rozejrzałem się nerwowo, oczekując, że lada chwila pojawi się we własnej osobie Dracula. Ale w progu stanął jedynie drobny mężczyzna w zrobionej na szydełku mycce i ze zmierzwioną, siwą brodą. Pan Erozan natychmiast ruszył w jego stronę i wylewnie go powitał, a my wróciliśmy do naszych dokumentów. Turgut wyciągnął ze skrzynki kolejny pakiet.
«To już ostatni pergamin – wyjaśnił. – Nigdy nie zgłębiłem jego rzeczywistego sensu. W katalogu biblioteki oznaczony jest jako bibliografia Zakonu Smoka».
Serce gwałtownie obiło mi się o żebra, na twarz Helen wystąpiły gorące rumieńce.
«Bibliografia?»
«Tak, przyjacielu, bibliografia».
Turgut rozłożył ją delikatnie na stole. Pergamin wyglądał na niewiarygodnie stary i bardzo kruchy. Napisany był po grecku bardzo wprawną ręką. Jego górna krawędź była trochę postrzępiona, jakby stanowił ongiś część dłuższego zwoju, a dolna została po prostu oddarta. Na manuskrypcie nie było żadnych zdobień. Po prostu gęste rządki napisanych z wielką wprawą liter. Znów ciężko westchnąłem. Nigdy nie uczyłem się greckiego. Zdawałem sobie jednak sprawę z tego, że w przypadku tego tekstu potrzebna była perfekcyjna znajomość greki.
Kiedy gryzłem się ze swoim problemem, Turgut wyjął z teczki notatnik.
«Tekst ten przetłumaczył mi wybitny naukowiec z naszego uniwersytetu, specjalista od Bizancjum. Ma naprawdę zdumiewającą wiedzę na temat języka i piśmiennictwa bizantyjskiego. Macie przed sobą spis dzieł literackich, choć z większością z nich nigdy się nie spotkałem. – Otworzył notes i wygładził stronicę wypełnioną równym, schludnym pismem w języku tureckim. Teraz z kolei westchnęła Helen, a Turgut uderzył się dłonią w czoło. – Och, stokrotnie przepraszam. Będę wam tłumaczył na bieżąco, dobrze? Herodot: O traktowaniu jeńców wojennych, Pheseus: O rozumie i torturze, Orygenes: O pierwszej zasadzie, Euthymius Starszy: Los przeklętych, Gubent z Ghent: O naturze, święty Tomasz z Akwinu: Syzyf. Jak sami widzicie, jest to bardzo osobliwa kolekcja książek, z których wiele to po prostu unikaty. Mój przyjaciel, ów naukowiec zajmujący się Bizancjum, powiedział mi na przykład, że graniczyłoby z cudem, gdyby przetrwał nieznany wcześniej traktat chrześcijańskiego filozofa Orygenesa. Większość jego prac zniszczono, kiedy został oskarżony o herezję».
«Jaką herezję? – zdziwiła się Helen. – Przecież czytałam jego dzieła».
«Został oskarżony za stwierdzenie, że z chrześcijańskiej logiki wynika, iż nawet szatan powstanie z martwych i zostanie zbawiony. Czy możemy dalej studiować listę?»
«Czy byłby pan tak łaskaw i podczas lektury pisał nam na bieżąco wszystko po angielsku?»
«Z największą przyjemnością» – odparł, wyjmując pióro.
«I po co ci to?» – zapytała Helen.
Wyraz jej twarzy mówił więcej niż słowa. Czy przejechaliśmy taki kawał drogi, by zajmować się jakąś bezsensowną, zwariowaną listą książek?
«Wiem, na razie wszystko to nie ma sensu – odrzekłem cicho. – Ale zobaczmy, dokąd nas to zaprowadzi».
«Pozwólcie, przyjaciele, że przeczytam kilka kolejnych tytułów. Większość z tych książek traktuje o torturach, morderstwach i innych, bardzo nieprzyjemnych rzeczach. Erasmus: Ślepe losy mordercy, Henricus Curtis: Kanibale, Giorgio z Padwy: Przeklęci».
«Czy przy tytułach nie ma roku wydania?» – zapytałem, pochylając się nad dokumentem.
«Niestety, nie – odparł Turgut. – Co więcej, nie udało mi się zlokalizować większości z tych książek, a te, do których dotarłem, zostały wydane po roku tysiąc sześćsetnym».
«A więc napisano je już po śmierci Vlada Draculi» – zauważyła Helen.
Popatrzyłem na nią ze zdziwieniem. Mnie nie przyszła do głowy taka myśl. Była to prosta uwaga, ale w najwyższym stopniu zastanawiająca.
«Tak, miła pani. Wiele z tych prac powstało w ponad sto lat po jego śmierci, jak i śmierci sułtana Mehmeda. Niestety nie dowiedziałem się, w jaki sposób i kiedy bibliografia ta trafiła do kolekcji władcy. Ktoś zapewne ją do niej dołączył długo po znalezieniu się jej w Stambule».
«Ale przed rokiem tysiąc dziewięćset trzydziestym?» – spytałem.
Turgut obrzucił mnie ostrym spojrzeniem.
«W tym właśnie roku zamknięto kolekcję w skrzyni na klucz. Dlaczego pan o to pyta, profesorze?»
Zaczerwieniłem się zarówno dlatego, że wcale jeszcze nie byłem profesorem, jak też na widok Helen, która odwróciła się gwałtownie ode mnie, słysząc moje idiotyczne pytanie. Przez dłuższą chwilę milczałem. Nigdy nie znosiłem kłamstw i zapewniam Cię, Droga Córko, iż zawsze będę ich unikać.
Turgut przenikał mnie wzrokiem. Ogarnął mnie niepokój, gdyż po raz pierwszy pod jego pozorną jowialnością dostrzegłem, jakąś niebywałą czujność. Głęboko odetchnąłem. Postanowiłem porozmawiać później o wszystkim z Helen. Całkowicie ufałem Turgutowi. Sądziłem, że mógłby nam bardzo pomóc, gdyby wiedział więcej. Grając na czas, popatrzyłem na listę książek i tytuły przez niego przetłumaczone, a następnie zerknąłem na turecki oryginał, z którego przekładał na język angielski. Turek najwyraźniej unikał mego wzroku. Na ile powinniśmy mu wierzyć? Jeśli wyznam mu całą prawdę o tym, czego doświadczył tu Rossi, czy nie weźmie nas za wariatów? W tej samej chwili, patrząc na oryginalny grecki dokument, ujrzałem coś dziwnego. Sięgnąłem po bibliografię Zakonu Smoka. Nie wszystko tam było po grecku. Na samym końcu listy dostrzegłem wyraźny napis Bartolomeo Rossi, po którym następowało zdanie po łacinie.
«Wielki Boże!» – wykrzyknąłem.
Po chwili dopiero zorientowałem się, że mój donośny głos wywołał niepokój pośród użytkowników czytelni. Nawet pan Erozan, zajęty rozmową z brodatym mężczyzną w mycce, popatrzył z zainteresowaniem w naszą stronę.
Turgut na chwilę znieruchomiał, a Helen szybko przysunęła się do mnie.
«0 co chodzi? – zapytał Turek, wyciągając rękę w stronę dokumentu, na który wciąż patrzyłem w osłupieniu, i podążył za moim wzrokiem. Zerwał się na równe nogi. Był tak samo jak ja poruszony do żywego, co w obliczu tych wszystkich dziwnych, niewytłumaczalnych zdarzeń przyniosło mi pewną pociechę. – Wielki Boże! Profesor Rossi!»
Przez długą chwilę spoglądaliśmy na siebie w milczeniu.
«Czy panu to nazwisko coś mówi?» – zapytałem cicho.
Turgut popatrzył na mnie, a następnie na Helen.
«A państwu?» – spytał".
Barley przesłał mi serdeczny uśmiech.
– Musiałaś być bardzo zmęczona, skoro zmorzył cię tak głęboki sen. Mnie natomiast dręczyła świadomość kłopotów, w jakie wpadłaś. Co rzekliby inni, gdybyś im o wszystkim powiedziała? Tej pani na przykład… – wskazał głową naszą pogrążoną we śnie towarzyszkę podróży, która najwyraźniej zamierzała przespać całą drogę do Paryża. – Albo policji? Wzięliby cię za kompletną wariatkę. – Ciężko westchnął. – Naprawdę zamierzasz udać się samotnie na południe Francji? Lepiej powiedz mi, dokąd konkretnie jedziesz, zanim nie zatelefonuję do pani Clay, sprowadzając ci na głowę gorsze kłopoty.
Teraz z kolei ja przesłałam mu uśmiech. Już dwukrotnie rozmawialiśmy na ten temat.
– Ależ ty jesteś uparta -jęknął Barley. – Nigdy by nie przyszło mi do głowy, że taka dziewczyneczka może sprawić mi tyle kłopotów, a konkretnie przykrości, jakie spotkają mnie ze strony zwierzchnika Jamesa, jeśli zostawię cię gdzieś w środku Francji. – Jego słowa sprawiły, iż w oczach stanęły mi łzy, które jednak natychmiast wyschły. – Ale przynajmniej zanim złapiemy kolejny pociąg, będziemy mieli czas na solidny lunch. Na Gare du Nord serwują przepyszne kanapki, na które wydamy moje franki.
Użyta przez niego liczba mnoga sprawiła, że zrobiło mi się ciepło wokół serca.
Wyjście z nowoczesnego pociągu na olbrzymią arenę, jaką był dworzec Gare du Nord, ze staroświecką kopułą ze stali i szkła, przez które do środka wlewały się potoki słonecznego światła, stanowi właściwe wejście do Paryża. Kiedy z Barleyem postawiliśmy stopy na peronie, przez kilka długich minut chłonęliśmy widok i atmosferę tego miejsca. W każdym razie ja byłam zachwycona urodą stacji, choć wcześniej wielokrotnie już na niej bywałam podczas podróży z ojcem. Dworzec tętnił życiem, gwarem i hałasem. Zewsząd dochodziły dżwiąki wjeżdżających pociągów, ludzkich rozmów, pośpiesznych kroków, gwizdów, łopot gołębich skrzydeł, szczęk wrzucanych do automatów monet. Minął nas stary mężczyzna w czarnym berecie obejmujący młodą kobietę. Miała elegancko ufryzowane rude włosy, a na ustach różową szminkę. Od razu wyobraziłam sobie, że dworzec stanowi jej miejsce pracy. Och, patrzeć na to wszystko, będąc paryżanką, będąc dorosłą, mając na nogach buty na wysokich obcasach i dojrzały biust, a przy boku podstarzałego artystę! Wtedy też dotarło do mej świadomości, że mężczyzna w berecie mógł być ojcem towarzyszącej mu kobiety. Ogarnęło mnie uczucie samotności.
Odwróciłam się do Barleya, którego uwagę najwyraźniej bardziej pochłaniały unoszące się w powietrzu zapachy niż sceneria dworca.
– Boże, ale zgłodniałem – mruknął. – Skoro dotarliśmy aż tutaj, przynajmniej zjedzmy coś pysznego.
Ruszył w odległy róg stacji, dokąd skierował go węch. W pewnej chwili skręcił, wiedziony już nie porywem serca, lecz prozaicznym zapachem musztardy i pieczonej na ogniu szynki. Niebawem oboje zajadaliśmy ogromne kanapki zawinięte w biały papier. Barley jadł tak łapczywie, że nawet nie przysiadł na ławce, którą zajęłam.
Również byłam głodna, ale najbardziej trapiła mnie myśl, co mam robić dalej. Barley w każdej chwili mógł udać się do budki telefonicznej i zadzwonić do pani Clay lub zwierzchnika Jamesa albo też wezwać gendarmes, którzy odstawiliby mnie w kajdankach do Amsterdamu. Popatrzyłam na Stephena, ale jego twarz wyrażała jedynie niepohamowane łakomstwo. Kiedy wreszcie skończył i napił się oranżady, powiedziałam:
– Barley, czy mogę prosić cię o przysługę?
– Jaką?
– Nigdzie nie dzwoń. Nie zdradź mnie, proszę. Wybieram się na południe… nieważne dokąd. Musisz zrozumieć, że nie wrócę do domu, zanim się nie dowiem, gdzie jest mój ojciec i co mu się przytrafiło.
– Wiem – odparł, popijając małymi łykami oranżadę.
– Barley, proszę.
– Dlaczego tak źle o mnie myślisz?
– Nie wiem – odparłam zakłopotana. – Sądziłam, że jesteś zły za eskapadę, na jaką cię naraziłam, i zamierzasz zawrócić mnie z drogi.
– Pomyśl tylko – odrzekł Barley. – Gdybym był aż tak nieugięty, wracałbym właśnie na jutrzejszy wykład, gdzie czekałaby mnie nieunikniona bura ze strony zwierzchnika Jamesa. I wlókłbym ze sobą pod przymusem ciebie. Zamiast tego gnany galanterią… i ciekawością… towarzyszę pokornie panience w drodze na południe Francji. I co ty na to?
– Nie wiem – powiedziałam ponownie, ale tym razem już z wdzięcznością.
– Zamiast gadać, zapytajmy lepiej o najbliższy pociąg do Perpignan stwierdził Barley, mnąc energicznie w dłoniach papierową torebkę po kanapce.
– Skąd wiesz? – zapytałam zdumiona.
– Tylko tobie wydaje się, że jesteś taka tajemnicza – burknął z rozdrażnieniem Barley. – Myślisz, że nie przetłumaczyłem interesujących cię materiałów w kolekcji bibliotecznej dotyczącej wampirów? Gdzież indziej mogłabyś się udać, jak nie do klasztoru w Pyrenees-Orientales? To sprawia, że twoja buzia jest znacznie mniej piauante. A do bureau de change wkroczymy zgodnie, ramię w ramię.
«Kiedy Turgut wymienił nazwisko Rossiego tonem wyraźnie wskazującym, że zna go bardzo dobrze, odniosłem wrażenie, że zapada się pode mną ziemia, a przed oczyma zawirowały mi ciemne płatki. Odniosłem absurdalne wrażenie, iż oglądam doskonale znany mi film – na ekranie pojawia się nieoczekiwanie całkiem nowa postać, której dotąd nigdy nie było, i bez żadnych wyjaśnień włącza się do akcji.
«Czy znacie państwo profesora Rossiego?» – ponowił pytanie Turgut.
Nie byłem w stanie wykrztusić słowa, lecz najwyraźniej Helen podjęła już decyzję.
«Profesor Rossi jest promotorem pracy doktorskiej Paula na wydziale historycznym naszego uniwersytetu».
«To wprost niewiarygodne» – odparł powoli Turgut.
«Pan go znał?» – zapytałem.
«Nie, nigdy się z nim osobiście nie spotkałem – wyjaśnił Turgut. O jego istnieniu dowiedziałem się w niesamowitych wręcz okolicznościach. Sądzę, że koniecznie musicie poznać tę historię. Usiądźcie, moi drodzy. – Wykonał ręką gościnny, zapraszający gest i zajęliśmy miejsca obok niego. – Jest to coś naprawdę zdumiewającego… – Urwał i po chwili, wyraźnie do tego się zmuszając, rozpoczął opowieść. – Przed wielu laty, kiedy zakochałem się w tym archiwum, poprosiłem bibliotekarza o wszystkie, najdrobniejsze nawet informacje dotyczące tego miejsca. Oświadczył mi, że za jego pamięci nikt inny tych materiałów nie studiował, ale jego poprzednik – to znaczy bibliotekarz, który był tu przed nim – coś na ten temat wie. Udałem się zatem do starego pracownika archiwum^
«Czy on jeszcze żyje?» – zapytałem schrypniętym głosem.
«Przykro mi, przyjacielu. Już kiedy go odwiedziłem, był niewiarygodnie stary i umarł w rok po naszej rozmowie. Ale pamięć miał wyborną i oświadczył mi, że całą tę kolekcję zamknął na kłódkę, ponieważ żywił wobec niej bardzo złe przeczucia. Opowiedział mi o pewnym zagranicznym profesorze, który przejrzawszy te dokumenty, stał się bardzo… jak to powiedzieć?… bardzo nerwowy, prawie oszalał ze strachu i ogarnięty nagłą paniką wybiegł z biblioteki. Stary bibliotekarz powiedział też, że w kilka dni po tym zdarzeniu siedział samotnie w bibliotece zajęty jakąś pracą. Kiedy w pewnej chwili uniósł wzrok,, ujrzał wielkiego mężczyznę studiującego te same dokumenty. A przecież do biblioteki nikt nie wchodził, drzwi od ulicy były zamknięte na głucho, gdyż wieczorem archiwum było już dla czytelników nieczynne. Nie rozumiał, w jaki sposób tamten człowiek dostał się do środka. W pierwszej chwili pomyślał, że zapomniał zaryglować drzwi, a pochłonięty pracą nie usłyszał na schodach kroków spóźnionego czytelnika. Ale było to raczej mało prawdopodobne. Bibliotekarz powiedział też mi… – Turgut pochylił się w naszą stronę i jeszcze bardziej zniżył głos… – powiedział mi, że kiedy zbliżył się do nieoczekiwanego gościa, ten uniósł głowę, a z kącika jego ust spływała cieniutka strużka krwi».
Ogarnęły mnie mdłości, a Helen zasłoniła ramieniem twarz, jakby chciała chronić się przed niewidzialnym ciosem.
«Bibliotekarz staruszek początkowo nie chciał o tym mówić. Podejrzewam, że z obawy, iż wezmę go za wariata. Powiedział tylko, że na ten widok jakby na chwilę stracił przytomność, a kiedy ponownie spojrzał w stronę nieznajomego, tego już nie było. Ale na stole poniewierały się rozrzucone dokumenty. Następnego dnia na rynku ze starociami kupił poświęconą skrzynkę i zamknął w niej na kłódkę papiery. Oświadczył, iż później, choć w dalszym ciągu pełnił funkcję bibliotekarza w archiwum, nic mu nie zakłóciło spokoju. Nigdy też więcej nie spotkał dziwnego mężczyzny».
«Ale co z Rossim?» – spytałem niecierpliwie.
«Postanowiłem sprawdzić każdy najdrobniejszy nawet trop wiodący do jądra sprawy. Spytałem starca o nazwisko zagranicznego naukowca. Nie pamiętał go, oświadczył tylko, że przypominał Włocha. Poradził mi, bym zajrzał do rejestru czytelników z roku tysiąc dziewięćset trzydziestego. Po dłuższych poszukiwaniach znalazłem nazwisko profesora Rossiego, który pochodził z Anglii, z Oksfordu. Napisałem zatem do niego list».
«Czy odpisał?» – spytała Helen, spoglądając nań błyszczącymi z emocji oczyma.
«Naturalnie, ale nie przebywał już na Oksfordzie. Przeniósł się na uniwersytet amerykański – na wasz, choć podczas naszej pierwszej rozmowy nie skojarzyłem tego faktu – więc list bardzo długo do niego wędrował, ale kiedy go tylko otrzymał, natychmiast odpisał. W liście oświadczył mi, że bardzo mu przykro, ale nic nie wie o archiwum, o którym wzmiankowałem, więc nie może mi w niczym pomóc. Gdy pojawicie się u mnie w domu na kolacji, pokażę wam ten list. Dotarł do mnie tuż przed wybuchem wojny».
«Tak, sprawa zaiste jest bardzo dziwna – mruknąłem. – Wprost nie potrafię tego zrozumieć».
«Wcale nie to jest w niej najdziwniejsze» – odparł szybko Turgut.
Obrócił w swoją stronę spisaną na pergaminie bibliografię i przeciągnął palcem po nazwisku Rossiego widniejącym na samym dole dokumentu. I znów zwróciłem uwagę na słowa następujące po jego nazwisku. Napisane były po łacinie, co do tego nie miałem najmniejszych wątpliwości. Łaciny uczyłem się tylko na dwóch pierwszych latach studiów i nigdy nie stanowiła mego ulubionego przedmiotu, a z upływem czasu stała się jeszcze bardziej niezdarna.
«Co tu jest napisane? Czy zna pan łacinę?»
Ku mej niezmiernej uldze Turgut skinął potakująco głową.
«Napis głosi: Bartolomeo Rossi: Duch… może widmo?… w amforze».
Myśli zawirowały mi w głowie.
«Ależ ja to zdanie znam. Tak w każdym razie myślę… Jestem pewien, że taki właśnie tytuł nosił jego artykuł, nad którym pracował tej wiosny. Pracował. Pokazał mi go jakiś miesiąc temu. Dotyczył greckiej tragedii oraz przedmiotów używanych w greckich teatrach jako rekwizyty sceniczne. – Helen wpatrywała się we mnie w napięciu. – Tak… jestem pewien, że nad tym właśnie obecnie pracuje».
«Ale najdziwniejsze w tym wszystkim jest to – powiedział Turgut, a ja wyczułem w jego głosie nieskrywany lęk – że choć tyle razy przeglądałem tę bibliografię, nigdy nie zauważyłem tego napisu. Ktoś ostatnio musiał dopisać nazwisko Rossiego».
«Należy odkryć, kto to zrobił – sapnąłem, patrząc ze zdumieniem na Turguta. – Musimy odkryć, kto jeszcze szperał w tych dokumentach. Kiedy pan był tu po raz ostatni?»
«Jakieś trzy tygodnie temu – odparł posępnym tonem Turek. – Ale poczekajcie chwilę, najpierw wypytam pana Erozana».
Gdy tylko wstał od stolika, czujny bibliotekarz natychmiast ruszył mu na spotkanie. Wymienili ze sobą kilka krótkich słów.
«I co powiedział?» – zapytałem.
«Dlaczego mnie o tym nie poinformował wcześniej? – jęknął zrozpaczony Turgut. – Wczoraj jakiś czytelnik dokładnie przestudiował zawartość tej skrzynki. – Dłuższą chwilę jeszcze konferował ze znajomym bibliotekarzem. Pan Erozan wskazał palcem drzwi. – To był tamten mężczyzna. – Turgut również wskazał drzwi. – Ten, który pojawił się tu jakiś czas temu i z którym Erozan wdał się w pogawędkę».
Gwałtownie odwróciliśmy się w stronę wyjścia. Ale drobnego człowieczka z siwą brodą i w białej mycce dawno już nie było".
Barley myszkował w swoim portfelu.
– No dobrze, wymienimy wszystkie pieniądze, jakie mam – oświadczył w końcu ponuro. – To pieniądze, które dał mi zwierzchnik James oraz kilkanaście funtów z mego kieszonkowego.
– Ja też zabrałam z Amsterdamu trochę gotówki. Zapłacę za bilety kolejowe i chyba będę w stanie pokryć koszty jedzenia i zakwaterowania, przynajmniej przez kilka najbliższych dni.
Prywatnie jednak zastanawiałam się, czy przy wilczym apetycie Barleya rzeczywiście starczy mi tych pieniędzy. To dziwne, że ktoś tak chudy jak on mógł pochłaniać takie ilości jedzenia. Też byłam szczupła, lecz nie wyobrażałam sobie, bym zdołała zjeść dwie kanapki w takim tempie, w jakim spałaszował je Barley. Myśl o pieniądzach trapiła mnie do chwili, kiedy podeszliśmy do kantoru, gdzie młoda niewiasta w granatowej kurtce obrzuciła nas bacznym spojrzeniem. Barley spytał ją o kursy walut. Kobieta sięgnęła po słuchawkę telefonu i zaczęła z kimś rozmawiać.
– Co ona robi? – zapytałam z niepokojem Barleya. Popatrzył na mnie ze zdziwieniem.
– Sprawdza kursy – odparł. – O co ci chodzi?
Nie umiałam wytłumaczyć mu swych obaw. Być może było to tylko przewrażliwienie spowodowane lekturą listów mego ojca, ale wszystko wydawało mi się podejrzane. Zupełnie jakby patrzyły na nas jakieś niewidzialne oczy.
«Turgut wykazał się znacznie większą przytomnością umysłu niż ja. Spiesznie ruszył do drzwi wyjściowych i zniknął w niewielkim foyer. Po kilku chwilach wrócił, potrząsając bezradnie głową.
«Zniknął – oświadczył zgnębionym głosem. – Na ulicy też nie było po nim śladu. Wmieszał się w tłum przechodniów».
Pan Erozan, rozmawiając krótką chwilę z Turgutem, sprawiał wrażenie bardzo skruszonego. Profesor ponownie odwrócił się w naszą stronę.
«Czy macie państwo jakiekolwiek podejrzenia, że podczas waszych poszukiwań i studiów ktoś was tropił?»
«Tropił?»
Miałem wszelkie powody, by tak sądzić, ale nie miałem też zielonego pojęcia, kto mógł następować nam na pięty.
Turgut popatrzył na mnie przenikliwym wzrokiem, a ja przypomniałem sobie Cygankę, która zakłóciła nam spokój poprzedniego wieczoru.
«Mój przyjaciel, bibliotekarz, twierdzi, że ten mężczyzna chciał jeszcze raz przejrzeć dokumenty, którymi akurat my się zajmowaliśmy. Był bardzo zły z tego powodu. Pan Erozan utrzymuje, że człowiek ten biegle mówi po turecku, ale z obcym akcentem. Sądzi więc, że jest on obcokrajowcem. Stąd bierze się moje pytanie, czy ktoś śledził was podczas podróży do Stambułu. Przyjaciele, wynośmy się stąd, ale bacznie się wokół rozglądajcie. Poleciłem memu przyjacielowi strzec tych dokumentów i mieć oko na każdego, kto wykaże nimi zainteresowanie. Postara się wydobyć z niego, kim naprawdę jest. Poza tym, im wcześniej stąd wyjdziemy, tym wcześniej on wróci».
«Ale mapy!»
Bałem się zostawiać te bezcenne dokumenty w skrzyni. Przecież niczego nowego się o nich nie dowiedzieliśmy. Nawet nie zaczęliśmy rozwiązywać zagadki tych szkiców, choć w cudowny sposób leżały rozłożone przed nami na bibliotecznym stole.
Turgut odwrócił się do Erozana i przesłał mu serdeczny uśmiech świadczący o wielkiej zażyłości, jaka ich łączyła.
«Nie martw się, profesorze – zwrócił się do mnie Turgut. – Osobiście zrobiłem kopie wszystkich tych dokumentów. Spoczywają one bezpiecznie w moim domu. Poza tym mój przyjaciel nie pozwoli, by oryginały doznały jakiegokolwiek uszczerbku. Naprawdę możecie mi ufać».
Chciałbym – pomyślałem smętnie. Helen spoglądała uważnie na dwóch naszych nowych znajomych, a ja zastanawiałem się przez chwilę, co o tym wszystkim tak naprawdę sądzi.
«W porządku» – powiedziałem krótko.
«Zatem zbierajmy się. – Turgut zaczął zbierać dokumenty z pietyzmem, na jaki mnie nie byłoby stać. – Czeka nas jeszcze długa rozmowa. Pojedziemy teraz do mnie i tam spokojnie porozmawiamy. Pokażę wam też inne materiały dotyczące interesującego nas tematu. Na ulicy nie rozmawiajcie o naszych sprawach. Z biblioteki wyjdziemy oficjalnie, a naszego generała… – wskazał na bibliotekarza – zostawimy na pierwszej linii ognia».
Pan Erozan potrząsnął naszymi dłońmi, dokładnie zamknął pudło i zniknął z nim między rzędami regałów. Odruchowo głośno westchnąłem. Nie mogłem pozbyć się wrażenia, że los Rossiego wciąż zależy od tej skrzyni… że profesor – Boże, wybacz – został w niej pogrzebany, a my nie byliśmy w stanie wydobyć go z tego grobowca.
Opuściliśmy bibliotekę i przez dłuższą chwilę staliśmy na frontowych schodach, udając, że o czymś dyskutujemy. Byłem rozdygotany, Helen nienaturalnie blada i tylko Turgut zachowywał kamienny spokój.
«Jeśli ta gadzina czai się gdzieś w pobliżu, zobaczy, że opuściliśmy archiwum» – powiedział cicho.
Podał ramię Helen, która chętniej, niż przypuszczałem, przyjęła jego galanterię i włączyliśmy się w tłum przechodniów. Była właśnie pora lunchu i woń pieczonego mięsa oraz świeżego chleba mieszała się z zawiesistym zapachem dymu z węgla drzewnego i samochodowej benzyny – aromatem, który zawsze kojarzył mi się z granicą dzielącą wschodni i zachodni świat. Cokolwiek się zdarzy później, również będzie zagadką, podobnie jak zagadką jest samo to miejsce – pomyślałem, rozglądając się po otaczającym nas tłumie Turków i spoglądając na strzeliste iglice minaretów kłujące niebo na każdej z ulic, na starożytne kopuły wśród figowców i sklepy pełne tajemniczych przedmiotów. Ale na myśl o dręczącej mnie zagadce krwawiło mi serce-. Gdzie jest Rossi? Czy przebywa w tym mieście, czy w jakichś odległych stronach? Żywy czy martwy, a może gdzieś pośrodku?"
O szesnastej zero dwa wsiedliśmy do ekspresu zmierzającego na południe, do Perpignan. Barley wspiął się po stromych stopniach do wagonu, rzucił na podłogę nasze bagaże i wyciągnął do mnie rękę. W pociągu było niewielu pasażerów i bez trudu znaleźliśmy wolny przedział. Czułam się bardzo zmęczona. Gdybym o tej porze była w domu, pani Clay posadziłaby mnie przy kuchennym stole i zaserwowała szklankę mleka i kawałek przepysznej żółtej babki. Przez chwilę wręcz tęskniłam za jej denerwującą nadopiekuńczością. Barley zajął miejsce obok mnie, choć miał cztery inne do wyboru, a ja natychmiast wsunęłam mu rękę pod ramię.
– Powinienem się trochę pouczyć – mruknął, ale nie otworzył książki od razu.
Zbyt fascynował go widok za oknem, gdy pociąg, nabierając prędkości, przejeżdżał przez miasto. Pomyślałam o chwilach, które spędziłam w Paryżu z ojcem – o naszej wspinaczce na Montmartre i o apatycznym wielbłądzie w Jardin des Plantes. Ale teraz odnosiłam wrażenie, że widzę to miasto po raz pierwszy w życiu.
Widok poruszających się warg Barleya studiującego Miltona sprawił, że ogarnęła mnie senność. Kiedy więc oświadczył, iż zamierza przejść do wagonu restauracyjnego, by napić się herbaty, odmownie potrząsnęłam głową.
– Jesteś zmordowana – stwierdził z uśmiechem. – Pośpij sobie, a ja zabiorą ze sobą książkę. Jak się wyśpisz i zgłodniejesz, udamy się na kolację.
Nie zdążył nawet opuścić przedziału, a już opadły mi powieki. Gdy się obudziłam, leżałam skulona w kłębek jak dziecko, a moja długa, jedwabna spódniczka spowijała mi kolana. Naprzeciwko mnie ktoś siedział i czytał gazetę. Ale nie był to Barley. Jak rażona prądem usiadłam prosto. Mężczyzna czytał «Le Monde" tak, że gazeta całkowicie zasłaniała górne partie jego postaci wraz z twarzą. Obok niego spoczywała czarna, skórzana teczka.
Przez ulotną chwilę myślałam, że jest to mój ojciec, i ogarnęła mnie wielka ulga. Ale wtedy też zobaczyłam jego lśniące, czarne, skórzane buty, ze sznurowadłami zakończonymi wytwornymi chwościkami. Nogi w eleganckich spodniach od garnituru i wytwornych, czarnych, jedwabnych skarpetkach miał skrzyżowane. Ale nie były to buty mego ojca. Tak naprawdę w tych butach, albo w samych stopach, było coś nie w porządku. Sama nie wiedziałam, dlaczego tak myślę. Poza tym nieznajomy mężczyzna nie powinien był wchodzić do przedziału, kiedy spałam… myśl o tym, że patrzył na mnie, gdy pogrążona byłam we śnie, przejmowała mnie dreszczem. Zasłony w oknie drzwi zostały zaciągnięte i nikt przechodzący korytarzem nie mógł zajrzeć do przedziału. A może to Barley, wychodząc do wagonu restauracyjnego, zasunął firanki?
Zerknęłam na zegarek. Była już prawie siedemnasta. Za oknem przesuwały się w oszalałym tempie krajobrazy południowej Francji. Skryty za gazetą mężczyzna tkwił w takim bezruchu, że ogarnął mnie strach. Obudziłam się dobrych kilkanaście minut wcześniej, a on nie wykonał najmniejszego ruchu, nie odwrócił nawet strony czytanej gazety.
«Turgut mieszkał w innej części Stambułu, tuż nad brzegiem morza Marmara. Tak zatem popłynęliśmy tam promem z ruchliwego portu o nazwie Eminonii. Helen stała przy relingu i obserwowała krążące wokół statku mewy. Od czasu do czasu odwracała głowę w stronę majaczącego na tle nieba starego miasta. Stanąłem obok niej. Przyłączył się do nas Turgut i zaczął wskazywać nam poszczególne minarety i kopuły świątyń, donośnym głosem przekrzykiwał huk silników promu. Dzielnica, w której mieszkał, była stosunkowo młoda, pochodziła z dziewiętnastego wieku. Oddalając się od przystani promowej, idąc cichymi uliczkami, odkrywałem nowe oblicze miasta: okazałe rozłożyste drzewa, finezyjne, stare kamienne i drewniane domy, apartamentowce żywcem przeniesione z Paryża, czyste chodniki, gazony z kwiatami, ozdobne karnesy. Tu i ówdzie pojawiał się duch Imperium Osmańskiego w postaci stojącego w ruinie portyku dawnego meczetu lub piętrowego tureckiego domu z wykuszami. Ulica, przy której mieszkał Turgut, była wytworna i elegancka. Później takie ulice widywałem w Pradze, Sofii, Budapeszcie, Moskwie, Belgradzie i w Bejrucie. Podobną elegancję zapożyczył sobie od Zachodu cały Wschód.
«Proszę za mną – powiedział Turgut, wysuwając się przed nas i wprowadzając nas na podwójne, frontowe schody, gdzie sprawdził skrzynkę na listy z napisem: Profesor Bora. Otworzył drzwi i wprowadził nas do środka. – Witajcie w moim domu. Wszystko w nim należy do was. Przepraszam za nieobecność mojej żony. Ale jest w pracy w przedszkolu».
Weszliśmy do głównego holu o podłodze i ścianach wykonanych z polerowanego drewna, gdzie wzorem gospodarza zdjęliśmy buty i nałożyliśmy haftowane pantofle, które wręczył nam Turgut. Kiedy wprowadził nas do salonu, oboje z Helen wydaliśmy cichy okrzyk podziwu. Pokój wypełniało rozkoszne, zielonkawe światło z lekkimi odcieniami delikatnego różu i żółci. Po chwili dopiero zorientowałem się, że koloryt ten powodowało słoneczne światło, sączące się poprzez gałęzie rosnących za dwoma oknami drzew oraz przez cieniutkie białe zasłony utkane ze starej koronki. Salon zastawiono fantastycznymi meblami, bardzo niskimi, wyrzeźbionymi w czarnym drewnie i obitymi bogatą tkaniną. Wzdłuż ścian ciągnęły się szerokie ławy z piętrzącymi się na nich haftowanymi, koronkowymi poduszkami. Nad nimi, na bielonych ścianach, wisiała grafika i obrazy przedstawiające Stambuł, portret starego mężczyzny w fezie i drugi, z młodszym człowiekiem w czarnym garniturze, oraz starannie oprawiony pergamin pokryty finezyjnym, arabskim pismem. Dostrzegłem kilkanaście fotografii miasta wykonanych w sepii i kilka komódek zastawionych miedzianymi serwisami do kawy. W rogach ustawiono wielkie, ceramiczne wazy, w które powkładano pęki pąsowych róż. Na środku rozległego pokoju pysznił się duży, okrągły stół na trzech nogach. Był pusty i wypolerowany, jakby zachęcał do kolejnego smakowitego posiłku.
«Jak tu pięknie – oświadczyła spontanicznie Helen, odwracając się do naszego gospodarza. Zapamiętałem, jak uroczo wyglądała, kiedy w chwilach szczerości miękły twarde rysy jej twarzy. – Jak w Baśniach tysiąca i jednejnocy'«.
Turgut roześmiał się i niedbale machnął ręką, ale najwyraźniej był bardzo rad z pochwały.
«To wszystko jest zasługą i dziełem mojej żony – wyjaśnił. – Uwielbia naszą dawną sztukę i rzemiosło. Wiele przepięknych przedmiotów dostaliśmy od jej rodziny. Zapewne znalazłoby się tutaj kilka rzeczy pochodzących z czasów imperium sułtana Mehmeda. – Przesłał mi serdeczny uśmiech. – Nie umiem parzyć tak dobrej kawy jak ona… sama mi to zresztą powiedziała… ale zajmę się wami najlepiej, jak umiem».
Posadził nas na niskich meblach, a mnie ogarnął błogi nastrój na widok tych starodawnych i wypieszczonych przedmiotów oznaczających komfort: poduszki, dywan, a przede wszystkim otomany.
Turgut chciał zająć się nami najlepiej, jak umiał, a to oznaczało lunch, który przyniósł z niewielkiej kuchni mieszczącej się po drugiej stronie holu. Zdecydowanie odrzucił naszą pomoc. Przechodziło moje pojęcie, jak szybko i z jaką wprawą wokół wszystkiego się zakrzątnął. Zapewne przygotował posiłek wcześniej. Wniósł na tacach sosy i sałatki, na salaterce kawałki melona, mięso duszone w warzywach, kurczaka na szpadkach, wszechobecne ogórki utarte z jogurtem i czosnkiem, kawę oraz wielką ilość ciasteczek obtoczonych w orzechach i miodzie. Jedliśmy z wilczym apetytem, a Turgut nas tylko zachęcał, podsuwając coraz to nowe smakołyki.
«Nie mogę pozwolić na to, by moja żona pomyślała, że was głodziłem^
Lunch zakończyliśmy szklanką wody z czymś białym i słodkim, co stało w dzbanuszku pośrodku stołu.
«01ejek różany – wyjaśniła Helen, próbując odrobinę tego specjału. Bardzo smaczny. W Rumunii też to piją».
Wlała do szklanki kilka kropel białego, gęstego płynu i wypiła to wszystko ze smakiem. Poszedłem jej śladem. Nie byłem pewien, jaki skutek wywrze ten specjał na moje trawienie, ale nie była to pora na takie zmartwienia.
Kiedy już prawie pękaliśmy z przejedzenia, oparliśmy się plecami o niskie otomanki. Wtedy dopiero zrozumiałem, jak doskonale wypoczywa się na nich po obfitym posiłku. Turgut popatrzył na nas z zadowoleniem.
«Naprawdę nie chcecie więcej jeść?»
Helen wybuchnęła śmiechem i cicho jąknęła, ale Turgut i tak ponownie napełnił nasze szklanki różaną wodą, a filiżanki kawą.
«Zatem dobrze. Porozmawiajmy teraz o rzeczach, których nie mieliśmy jeszcze okazji przedyskutować. Po pierwsze, jestem zdumiony, że pan również zna profesora Rossiego, ale zupełnie nie rozumiem waszego związku z tą sprawą. Jest pańskim promotorem, młody człowieku?»
Przysiadł obok nas na otomanie i wyczekująco pochylił się w naszą stronę.
Zerknąłem pytająco na Helen, a ona lekko skinęła głową. Przez chwilę zastanawiałem się, czy to olejek różany sprawił, że tak szybko pozbyła się podejrzeń.
«Profesorze Bora, obawiam się, że nie do końca byliśmy z panem szczerzy. Ale musi pan zrozumieć, iż nasza misja jest bardzo dziwaczna, a nie wiedzieliśmy, komu ufać».
«Doskonale to rozumiem – odparł z uśmiechem. – Jesteście chyba bardziej przezorni, niż sami sądzicie».
Helen znów skinęła głową, więc ciągnąłem dalej:
«Profesorem Rossim interesujemy się ze szczególnych powodów. Nie tylko dlatego, że jest moim promotorem, ale też ze względu na to, iż przekazał nam pewne informacje… przekazał je konkretnie mnie… po czym… hmmm… znikł».
«Znikł, przyjacielu?» – zapytał Turgut, przeszywając mnie ostrym spojrzeniem.
«Tak».
Opowiedziałem mu o moich związkach z Rossim, o wspólnej pracy nad moją dysertacją i o dziwnej książce, jaką znalazłem w swym bibliotecznym gabineciku. Kiedy zacząłem opisywać tę książkę, Turgut gwałtownie wyprostował się na otomanie, splótł kurczowo dłonie, ale nie odezwał się słowem i jeszcze uważniej słuchał mojej opowieści. Opowiedziałem, jak zaniosłem tę książkę do Rossiego oraz o tym, jak on znalazł swoją. Trzy książki – pomyślałem, wstrzymując oddech. Teraz już wiedzieliśmy o istnieniu trzech książek… magiczna liczba. Ale jaki dokładnie istniał między nimi związek – bo jakiś przecież musiał istnieć? Poinformowałem Turguta, że Rossi zrelacjonował mi swoje badania w Stambule… tu profesor Bora potrząsnął w oszołomieniu głową… oraz o jego odkryciu w archiwum, iż wizerunek smoka pokrywał się z zarysami starodawnych map.
Opisałem okoliczności zniknięcia Rossiego, opowiedziałem o groteskowym cieniu, jaki na chwilę pojawił się w oknie jego gabinetu, o tym, jak rozpocząłem własne badania, nie do końca jeszcze wierząc w jego opowieść. Zamilkłem na chwilę i popatrzyłem na Helen. Nie chciałem mówić o niej bez jej przyzwolenia. Poruszyła się na otomanie, obrzuciła nas spokojnym wzrokiem i ku memu zdumieniu podjęła temat. Przekazała Turgutowi wszystko o sobie. Mówiła niskim, czasami schrypniętym głosem o swych narodzinach, o prywatnej zemście, jaką zamierzała wywrzeć na profesorze Rossim, o gorączkowych studiach nad dziejami Draculi i zamiarze poszukiwania śladów tej legendy właśnie w Stambule. Turgut uniósł brwi tak wysoko, że prawie dotykały wypomadowanej czupryny spadającej mu na czoło. Jej słowa, głęboka, czysta artykulacja, klarowność umysłu, a także lekkie rumieńce na policzkach wywołały na jego twarzy wyraz niekłamanego podziwu. Po raz pierwszy ogarnęły mnie wyrzuty sumienia, że początkowo odnosiłem się do niego dosyć nieufnie.
Kiedy Helen skończyła, długą chwilę siedzieliśmy pogrążeni w milczeniu. Zielone, słoneczne światło napływające przez okna do pokoju jakby zgęstniało. Ogarnęło mnie jeszcze większe poczucie nierealności całej sytuacji.
«Pani doświadczenia są wprost zdumiewające i jestem wdzięczny, że pani mi o nich opowiedziała – przerwał milczenie Turgut. – Przykro mi jest z powodu smutnych kolei losów pani rodziny, panno Rossi. Chciałbym wiedzieć, co tak naprawdę skłoniło profesora Rossiego, że napisał do mnie, iż nic nie wie o naszym archiwum. To było oczywiste kłamstwo, prawda? Ale to straszne, że tak wyśmienity naukowiec zaginął bez śladu. Profesor Rossi został za coś ukarany… lub wciąż ponosi karę. Nawet teraz, gdy tak tu siedzimy».
W jednej chwili odzyskałem trzeźwość umysłu, jakby podmuch wpadającego przez okna wiatru odpędził ogarniającą mnie ociężałość po obfitym posiłku.
«Ale skąd ma pan taką pewność? Jeśli to prawda, jak, na Boga, go odnajdziemy?»
«Podobnie jak wy jestem racjonalistą, ale instynkt podpowiada mi, że tamtego wieczoru profesor Rossi wyznał panu prawdę. Potwierdzają to słowa starego bibliotekarza z archiwum, że jakiś zagraniczny uczony uciekł stamtąd śmiertelnie wystraszony. Nie wspominając już o tym, iż w rejestrze odwiedzin natrafiłem na nazwisko profesora Rossiego i nie zapominając o wzmiance o smużce diabelskiej krwi… A teraz jeszcze owa przerażająca anormalność: jego nazwisko… nazwisko przy tytule napisanego przez niego artykułu… dodane w jakiś przedziwny sposób do bibliografii przechowywanej w archiwum. Wszystko to wprawia mnie w okropne zmieszanie. Słusznie postąpiliście, przyjaciele, przyjeżdżając do Stambułu. Jeśli jest tu profesor Rossi, znajdziemy go. Od dawna już zastanawiam się, czy przypadkiem grobowiec Draculi nie znajduje się właśnie w tym mieście. Przyszło mi do głowy, że jeśli ktoś ostatnio umieścił nazwisko Rossiego w bibliografii, to może i sam Rossi przebywa gdzieś w tych okolicach. Wierzycie, iż Rossiego można znaleźć w miejscu pochówku Draculi. W tej kwestii możecie na mnie całkowicie polegać. Czuję… że jestem wam to winny».
«Profesorze Bora, mam jeszcze jedno pytanie. – Helen popatrzyła nań zwężonymi oczyma. – Jak to się stało, że wczoraj wieczorem pojawił się pan w tej samej restauracji co my? To zbyt wiele jak na zwykły zbieg okoliczności. Zjawił się pan tam zaraz po naszym przybyciu do miasta, gdzie szukaliśmy archiwum, którym pan interesował się od lat».
Turgut wstał z otomany, sięgnął po niewielkie miedziane pudełko leżące na bocznym stoliku i poczęstował nas papierosami. Odmówiłem, ale Helen wzięła jednego i pozwoliła, by Turek podał jej ogień. Sam też zapalił. Przez chwilę spoglądali na siebie ze zrozumieniem, a ja, w subtelny sposób, poczułem się wykluczony z towarzystwa. Tytoń miał delikatną i bardzo wytworną woń. Zastanawiałem się, czy jest to ów słynny, turecki tytoń, tak wysoko ceniony w Stanach Zjednoczonych. Turgut wydmuchnął z płuc dym, a Helen zrzuciła z nóg pantofle i podwinęła pod siebie na otomanie nogi. Od tej strony jeszcze jej nie znałem. Pod wpływem czyjejś serdecznej gościnności stawała się kobietą pełną wdzięku i gracji.
«W jaki sposób spotkałem się z wami w restauracji? – odezwał się z zadumą w głosie Turgut. – Ha, kilkakrotnie sam zadawałem siebie to pytanie, i nie mam na nie odpowiedzi. Ale szczerze wam mówię, przyjaciele, kiedy siadałem przy sąsiednim stoliku, nie wiedziałem, kim jesteście ani po co przybyliście do Stambułu. To prawda, czasami zachodzę do tego lokalu, gdyż jest to moja ulubiona restauracyjka w starej dzielnicy. Tak samo wczoraj do niej wpadłem, a gdy zobaczyłem, że poza mną przebywa tam jedynie dwoje cudzoziemców, zatęskniłem za towarzystwem i nie chciałem samotnie tkwić w kącie. Moja żona twierdzi, że jestem beznadziejny z tym nieustannym zawieraniem nowych znajomości.
Uśmiechnął się, strząsnął tytoń z papierosa na miedzianą popielniczkę i podsunął naczynie Helen.
«Ale nie ma w tym chyba nic nagannego, prawda? Tak czy owak, kiedy zorientowałem się, że zainteresowani jesteście moim archiwum, byłem zaskoczony i do żywego poruszony, a teraz, kiedy poznałem opowiedzianą przez was nadzwyczajną historię, czuję się w jakiś sposób waszym wspólnikiem w Stambule. Ostatecznie dlaczego trafiliście akurat do mojej ulubionej restauracji? Dlaczego poszedłem na kolację z moją książką? Wiem, że traktuje mnie pani podejrzliwie, ale nie potrafię odpowiedzieć na pytanie. Mogę tylko oświadczyć, że ów zbieg okoliczności budzi we mnie głębokie nadzieje. Więcej jest rzeczy dziwnych na niebie i ziemi….»
Popatrzył na nas z zadumą, twarz miał otwartą i szczerą. Malował się na niej wyraz ogromnego smutku.
Helen wydmuchnęła smugę dymu z tureckiego tytoniu w rozświetloną słonecznym blaskiem przestrzeń.
«W porządku. Zatem wszyscy mamy nadzieję. 1 co z tym zrobimy? Widzieliśmy na własne oczy oryginały map, widzieliśmy bibliografię Zakonu Smoka, której tak bardzo poszukiwał Paul. Ale właściwie co nam to dąje?»
«Chodźcie ze mną – odezwał się nieoczekiwanie Turgut. Podniósł się energicznie z otomany. Helen zgasiła niedopałek papierosa i też zerwała się na równe nogi, rękaw jej koszuli musnął mi dłoń. – Zapraszam was na chwilę do swego gabinetu».
Turgut otworzył drzwi zasłonięte starodawnymi, wełnianymi i jedwabnymi draperiami, po czym uprzejmie przepuścił nas przodem".
Wstrzymując oddech, trwałam w bezruchu i gapiłam się na gazetę siedzącego naprzeciwko mnie mężczyzny. Czułam, że powinnam się trochę poruszyć, zachowywać naturalnie, by nie zwracać na siebie uwagi.
Ale on siedział tak nieruchomo, że odnosiłam wrażenie, iż nawet nie oddycha. Odkryłam, że sama też mam trudności z oddechem. Po chwili spełniły się moje najgorsze obawy, mężczyzna, nie opuszczając gazety, przemówił. Głos miał dokładnie taki sam jak jego buty i doskonale skrojone spodnie. Mówił po angielsku, ale z akcentem, którego nie potrafiłam określić. Odnosiłam wrażenie, iż wyczuwam w nim naleciałości francuskiego, ale może tylko zasugerowałam się tytułami na pierwszej stronie «Le Monde". W Kambodży i Algierii, w miejscach, o których nawet nie słyszałam, działy się przerażające rzeczy, a ja przez ostatni rok mocno poprawiłam swą francuszczyznę. Mężczyzna mówił zza gazety, która nie przesunęła się nawet o milimetr. Ścierpła mi skóra, gdyż nie mogłam wprost uwierzyć w to, co słyszę. Głos miał cichy i kulturalny. Zadał mi jedno pytanie: «Gdzie jest twój ojciec, moja droga?"
Zerwałam się z miejsca i skoczyłam do drzwi. Zza pleców dobiegł mnie szelest opadającej gazety, ale całą uwagę skupiałam na klamce. Na szczęście nie była zamknięta na zatrzask. Ogarnięta największą zgrozą, nie oglądając się za siebie, pobiegłam korytarzem do Barleya, w stronę wagonu restauracyjnego. Na szczęście tu i ówdzie dostrzegałam ludzi, w przedziałach których firanki były przeważnie odsłonięte. Pasażerowie czytali książki lub gazety, między nimi stały koszyki z podróżnym prowiantem. Ze zdziwieniem odwracali w moją stronę głowy, kiedy mijałam ich w szaleńczym pędzie. Nie zatrzymałam się ani razu, by sprawdzić, czy ktoś mnie nie goni. Nagle przypomniałam sobie, że w przedziale, na górnej półce, zostawiłam nasz bagaż. Czy go zabierze? Przeszuka? Torebkę miałam na ramieniu, w miejscach publicznych nigdy jej nie zdejmowałam.
Barley zajął miejsce na samym końcu wagonu. Przed nim, na szerokim stoliku, leżała otwarta książka. Przyniesiono mu właśnie herbatę i kilka innych rzeczy, więc zajęło mu dłuższą chwilę, zanim uniósł głowę znad swego małego królestwa i dostrzegł moją obecność. Musiałam rzeczywiście wyglądać dziko, gdyż błyskawicznie pociągnął mnie za ramię i posadził obok siebie na fotelu.
– Co się stało?
Wtuliłam twarz w jego szyję i robiłam wszystko, by nie wybuchnąć płaczem.
– Kiedy się obudziłam, w naszym przedziale siedział mężczyzna i czytał gazetę. Nie mogłam dostrzec jego twarzy.
Barley czule pogłaskał mnie po głowie.
– Mężczyzna z gazetą? I to ciebie tak przeraziło?
– Nie pozwolił mi zobaczyć swojej twarzy – szepnęłam, spoglądając trwożliwie w stronę wejścia do wagonu restauracyjnego. Nie dostrzegłam nikogo, żadnej ubranej na czarno postaci, która zamierzałaby przeszukać wagon. – Ale odezwał się do mnie zza gazety.
– Tak? – zapytał Barley, wciąż gładząc mnie łagodnie po włosach.
– Zapytał, czy wiem, gdzie jest mój ojciec.
– Co? – Barley wyprostował się jak rażony prądem. – Jesteś pewna?
– Tak, mówił po angielsku. – Również się wyprostowałam. – Uciekłam. Nie sądzę, by mnie gonił, ale jest w pociągu. Musiałam nawet zostawić cały nasz bagaż.
Barley zagryzł usta. Przez chwilę myślałam, że z jego bladej twarzy wytryśnie krew. Dał znak kelnerowi, wstał, przez chwilę o czymś z nim konferował, a następnie wyjął z kieszeni bardzo hojny napiwek i położył go przy filiżance z herbatą.
– Najbliższy przystanek mamy w Boulois – wyjaśnił mi szeptem. Będziemy tam za szesnaście minut.
– A co z naszym bagażem?
– Ty masz swoją torebkę, a ja swój portfel, więc… – Urwał gwałtownie i spojrzał na mnie rozszerzonymi oczyma. – Listy…
– Mam w torebce – powiedziałam szybko.
– Łaska boska! Zapewne będziemy musieli zostawić w pociągu bagaż, ale to bez znaczenia.
Ujął mnie za rękę i ku memu zdziwieniu ruszył w kierunku kuchni. Kelner szybko zaprowadził nas do niewielkiej wnęki obok lodówek. Barley wskazał na drzwi. Przeczekaliśmy tam szesnaście minut. Z całej siły ściskałam w spoconych dłoniach torebkę. Siłą rzeczy w ciasnym pomieszczeniu staliśmy do siebie przytuleni; jak dwoje zbiegów. Przypomniałam sobie nagle o darze mego ojca i ujęłam go w palce. W widocznym miejscu na mej szyi wisiał krzyżyk. Nic dziwnego zatem, że tamten typ ani na chwilę nie opuścił gazety.
W końcu pociąg zaczął zwalniać, zapiszczały hamulce. Kiedy pojazd stanął, kelner pociągnął za jakąś dźwignię i otworzył drzwi. Przesłał Barleyowi porozumiewawczy uśmiech. Zapewne sądził, że łączy nas romans, a rozwścieczony ojciec gania nas po wszystkich wagonach.
– Wysiadaj z pociągu, ale stój tuż przy stopniach – polecił Barley cichym głosem i zeskoczyłam na peron. Budynek stacyjny pokryty był stiukami, nad nim zwieszały się o srebrzystym zabarwieniu drzewa. Powietrze było gorące, przesączała je miła woń. – Czy widzisz go?
Popatrzyłam wzdłuż pociągu i w końcu, w oddali, pośród wysiadających pasażerów, dostrzegłam wysoką, barczystą postać ubraną na czarno. Było w niej jakby coś niekompletnego – ni to człowiek, ni to jakaś zbudowana z cienia istota, na widok której skurczył mi się żołądek. Głowę miała nakrytą ciemnym kapeluszem z opuszczonym rondem, tak że nie sposób było rozróżnić rysów twarzy. Postać trzymała w ręku czarną teczkę, a pod pachą jakiś biały rulon, zapewne gazetę.
– To on – powiedziałam, nie wskazując nieznajomego palcem, a Barley gwałtownie wciągnął mnie na stopień wagonu.
– Schowaj się. Sam popatrzę, gdzie pójdzie. Na razie rozgląda się wzdłuż pociągu. – Przezornie skryłam się w środku wagonu, serce waliło mi jak młotem. Barley mocno ściskał mi rękę. – Dobrze… ruszył w przeciwną stronę… Nie, znów wraca. Zagląda do okien. Wydaje się, że zamierza ponownie wsiąść do pociągu. Boże, jest naprawdę dobry… zerknął na zegarek. Wskoczył na stopień. Znów jest na peronie i zmierza w naszą stronę. Przygotuj się. Jeśli zajdzie taka potrzeba, pobiegniemy na tył pociągu. Jesteś gotowa?
Uniósł się semafor, pociągiem szarpnęło. Barley szpetnie zaklął.
– Jezu, wraca do pociągu! Zrozumiał, że wcale nie wysiedliśmy. Barley gwałtownie pociągnął mnie za rękę i oboje wylądowaliśmy na betonowych płytach peronu. Przed naszymi nosami pociąg nabierał pędu. Z okien wychylali się ludzie, strząsając popiół z papierosów i rozglądając się ciekawie po okolicy. Pośród nich, kilka wagonów dalej, dostrzegłam ciemną głowę barczystego mężczyzny odwróconą w naszą stronę – na jego twarzy malował się wyraz niewyobrażalnej furii. Pociąg nabrał pełnej prędkości i zniknął za zakrętem torów. Odwróciłam się w stronę Barleya i długo spoglądaliśmy sobie w oczy. Na małej stacyjce dostrzegliśmy tylko kilku mieszkańców wioski. Znajdowaliśmy się pośrodku bezdroży Francji.
«Gdybym spodziewał się, że gabinet Turguta okaże się kolejnym, orientalnym snem, grubo bym się mylił. Pokój, do którego nas wprowadził, był znacznie mniejszy, choć równie wysoki jak opuszczony przez nas salon. Przez dwa okna wpadało do środka jaskrawe światło dnia. Wzdłuż dwóch ścian ciągnęły się od podłogi do sufitu regały zastawione książkami. Obok obu okien zwieszały się do samej podłogi czarne, aksamitne zasłony, a porozwieszane na ścianach gobeliny, przedstawiające konie i ogary w pogoni za zwierzyną, nadawały pomieszczeniu jakiś średniowieczny splendor. Na stole pośrodku pokoju leżał stos anglojęzycznych informatorów, a przy biurku, w szafie, dostrzegłem imponującą kolekcję wydań dzieł Szekspira.
Lecz moim pierwszym wrażeniem, jakie odniosłem, rozglądając się po gabinecie tureckiego profesora, było to, że w pomieszczeniu tym angielska literatura wcale nie miała przewagi. Wyczułem nagle coś obcego, mroczną obecność, obsesję stopniowo zaćmiewającą łagodniejsze wpływy brytyjskich dzieł, o których Turgut tak wiele pisał. Obecność ta objawiła mi się nieoczekiwanie w wizerunku twarzy, której wzrok napotykałem wszędzie. Spojrzenie jej oczu czułem na sobie zewsząd: z drzeworytu nad biurkiem, z odbitki fotograficznej stojącej na stoliku, z dziwnego haftu zawieszonego na jednej ze ścian, z okładki portfolio, ze szkicu wiszącego na ścianie obok okna. Za każdym razem pojawiało się jednak to samo oblicze, choć uchwycone w różnych pozach i pod innym kątem. Ale zawsze był to ten sam, średniowieczny wizerunek mężczyzny o zapadniętych policzkach i z dużym wąsem.
«Poznaje go pan – stwierdził posępnie Turgut, świdrując mnie bacznym spojrzeniem. – Zgromadziłem wszystkie jego możliwe wizerunki».
Staliśmy obok siebie przed odbitką zawieszoną nad biurkiem. Przypominała dobrze znany mi wizerunek z drzeworytu, choć tutaj twarz przedstawiona była frontem. Z portretu wpatrywały się w nas smoliście czarne oczy.
«Gdzie pan wynalazł te wszystkie wizerunki?» – spytałem.
«Szukałem wszędzie, gdzie się dało. – Wskazał ręką na leżące na stoliku portfolio. – W starych księgach, w sklepach ze starociami, w antykwariatach, na aukcjach. To zdumiewające, na ile jego wizerunków można niespodziewanie natknąć się w naszym mieście. Czułem, że jeśli zgromadzę je wszystkie, zdołam z jego oczu wyczytać sekret dziwnej, pustej książki. – Ciężko westchnął. – Ale wszystkie te drzeworyty nie są tak wygładzone, tak… czarno-białe. Zupełnie nie spełniały moich oczekiwań, więc poprosiłem mego przyjaciela, artystę, by zrobił dla mnie melanż tych wizerunków».
Zaprowadził nas do wnęki obok okna, w której czarna, jedwabna kotara zasłaniała jakiś obraz. Zanim jeszcze wyciągnął rękę, by pociągnąć za sznurek rozsuwający kotarę, poczułem, że zamiera mi serce. Ujrzałem naturalnej wielkości, niebywale realistyczny olejny portret przedstawiający głowę i ramiona młodego, krzepkiego mężczyzny o masywnym karku. Miał długie włosy opadające ciężkimi, czarnymi falami na plecy. Twarz była przystojna i zarazem pełna niebywałego okrucieństwa, o niezwykle białej skórze, nienaturalnie lśniących, zielonych oczach i długim, ostrym nosie o wydatnych nozdrzach. Pod długim, ciemnym wąsem widniały czerwone usta, kształtne i zmysłowe, choć ściągnięte w dziwacznym grymasie. Miał wydatne kości policzkowe, gęste czarne brwi pod spiczastym kołpakiem z ciemnozielonego aksamitu i wieńczącą go z przodu kitą z piór ozdobionych perłami. Ta twarz pełna wigoru, pozbawiona jakiejkolwiek litości, wyrażała siłę – czujna, a zarazem bardzo stanowcza. Najbardziej charakterystycznym szczegółem malowidła były oczy księcia: odbierające odwagę, przerażające przenikliwością spojrzenia. Z ulgą odwróciłem wzrok od portretu. Stojąca obok Helen otarła się lekko o mnie, dając mi tym do zrozumienia, iż w pełni podziela moje odczucia.
«Mój przyjaciel jest wspaniałym i znanym artystą – powiedział cicho Turgut. – Teraz już sami rozumiecie, dlaczego trzymam to malowidło za zasłoną. Podczas pracy nie lubię na nie patrzeć. – Równie dobrze mógłby powiedzieć, że nie lubi, kiedy twarz z obrazu spogląda na niego, błysnęła mi myśl. – Tak właśnie, w wizji artysty, Vlad Dracula wyglądał około tysiąc czterysta pięćdziesiątego czwartego roku, kiedy zaczynał swe długie rządy na Wołoszczyźnie. Miał wówczas dwadzieścia pięć lat, był bardzo wykształcony jak na standardy tamtych czasów i swojej kultury, wyśmienicie jeździł konno. Przez następnych dwadzieścia lat zabił zapewne piętnaście tysięcy swych poddanych – czasami z powodów politycznych, a często dla samej przyjemności zadawania śmierck.
Turgut zasunął zasłonę, a ja poczułem niewymowną ulgę, kiedy zniknęły owe przerażające oczy.
«Chcę wam też pokazać kilka innych ciekawostek – rzekł, otwierając drewnianą szafę stojącą przy jednej ze ścian. – To jest pieczęć Zakonu Smoka, którą kupiłem w sklepiku ze starociami przy porcie w starym mieście. A tu widzicie srebrny sztylet pochodzący ze Stambułu z czasów wczesnego Imperium Osmańskiego. Sądzę, że używano go do tępienia wampirów, ponieważ mówi o tym napis umieszczony na pochwie. A te łańcuchy i szpikulce służyły do zadawania tortur. Najprawdopodobniej pochodzą z samej Wołoszczyzny. Natomiast tutaj, moi przyjaciele, mam największy skarb».
Sięgnął po stojącą na jego biurku przepięknie inkrustowaną, drewnianą skrzynkę i otworzył metalowe zaczepy. W środku, na pomiętej, zrudziałej, czarnej satynie, spoczywały ostre narzędzia przypominające instrumenty medyczne oraz niewielki, srebrny pistolet i wykonany z tego samego kruszcu nóż.
«Co to jest?» – zapytała Helen, wyciągając niepewnie dłoń w stronę pudła, ale natychmiast ją cofnęła.
«Autentyczny zestaw przyrządów służących do zabijania wampirów. Liczy dobrze ponad sto lat – oświadczył z dumą Turgut. – Sadzę, że pochodzi z Bukaresztu. Jeden z moich znajomych, kolekcjoner starożytności, wynalazł mi go kilkanaście lat temu. Wiele było takich skrzynek. W osiemnastym i dziewiętnastym wieku masowo sprzedawano je wędrowcom podróżującym po Europie Wschodniej. Pierwotnie w tej skrzynce znajdował się również czosnek, aleja zawiesiłem swój».
Wskazał palcem na drzwi znajdujące się naprzeciwko jego biurka. Z dreszczem ujrzałem zawieszone po obu stronach framugi warkocze suchego czosnku. Przyszło mi na myśl, podobnie jak w przypadku Rossiego zaledwie tydzień wcześniej, że profesor Bora jest nie tylko sumienny w swych badaniach, ale również szalony.
W wiele lat później zrozumiałem lepiej swoją pierwszą reakcję na widok gabinetu Turguta, przypominającego bardziej komnatę w zamku Draculi, oraz średniowiecznej szafy wypełnionej przyborami do zadawania tortur. To prawda, że my, historycy, interesujemy się tym, co stanowi jakąś cząstkę nas samych, cząstkę, nad którą raczej się nie zastanawiamy, traktując wszystko jedynie jako przedmiot naszej pracy badawczej. Prawdą jest też to, iż nasze zainteresowania stają się coraz bardziej i bardziej cząstką nas samych. Kilkanaście lat temu, podczas wizyty w pewnym 7. amerykańskich uniwersytetów, przedstawiono mi najwybitniejszego historyka zajmującego się dziejami hitlerowskich Niemiec. Człowiek ów mieszkał w wytwornym domu na skraju kampusu, gdzie trzymał nie tylko książki dotyczące interesującego go tematu, ale i oficjalną porcelanę Trzeciej Rzeszy. Serwował na niej posiłki swoim gościom. Terenu jego posiadłości, dniem i nocą, strzegły dwa olbrzymie owczarki niemieckie. Gdy piliśmy drinki, w towarzystwie innych prominentnych naukowców, wyznał mi szczerze, iż gardzi zbrodniami Hitlera i pragnie przedstawić je ze wszystkimi szczegółami cywilizowanemu światu. Przyjęcie opuściłem wcześnie. Kiedy mijałem ze strachem strzegące posesji olbrzymie psy, ogarnęły mnie mdłości.
«Zapewne uważa pan, że przesadzam – odezwał się usprawiedliwiająco Turgut, jakby dobrze odczytał wyraz mojej twarzy. Ciągle wskazywał czosnek. – Zawiesiłem go, gdyż nie jestem w stanie pracować tu otoczony całym złem przeszłości. A teraz pozwólcie, że pokażę wam to, po co was tu naprawdę sprowadziłem».
Posadził nas na rozchwierutanych, obitych adamaszkiem krzesłach. Ich oparcia kojarzyły mi się z ludzkimi kośćmi i nie odważyłem się oprzeć o nie plecami. Turgut wyciągnął z regału na książki masywny segregator. Wyjął z niego kopię rękopisów, które studiowaliśmy w archiwum – podobne do szkiców Rossiego, ale wykonane o wiele dokładniej a następnie list, który mi wręczył. Napisany był na maszynie na papierze firmowym uniwersytetu i podpisany przez Rossiego… Nie miałem najmniejszych wątpliwości, że to jego autentyczny podpis – zamaszyste B i R były mi doskonale znane. Poza tym, kiedy pisał ten list, przeniósł się już z Harvardu na uniwersytet w Stanach Zjednoczonych. Turgut nie kłamał. Rossi pisał, że nie jest mu nic wiadome o archiwum sułtana Mehmeda. Jest mu przykro, że rozczarowuje profesora Borę, i ma tylko nadzieję, iż dalsze jego badania okażą się bardziej owocne. Był to naprawdę intrygujący list.
Następnie Turgut pokazał nam niewielką książkę oprawioną w popękaną ze starości skórę. Wiele trudu kosztowało mnie, by natychmiast nie wziąć jej w dłonie, ale zapanowałem nad sobą i czekałem rozgorączkowany, patrząc, jak Turek delikatnie ją otwiera, pokazując nam pierwsze i ostatnie niezapisane stronice, a następnie drzeworyt w samym jej środku – znany mi już wizerunek ukoronowanego smoka o rozpostartych skrzydłach trzymającego w szponach proporzec z tym jednym, złowrogim słowem. Otworzyłem własną teczkę i wyjąłem swoją książkę. Turgut położył na biurku obok siebie oba woluminy. Oba złowieszcze smoki były takie same, choć w jego książce wydawał się ciemniejszy. Mój był bardziej wyblakły. Nawet lekkie smugi po atramencie na bokach drzeworytów były identyczne. Helen z zadumą patrzyła na oba wizerunki.
«To nadzwyczajne – odezwał się cicho Turgut. – Nigdy nie spodziewałem się, że zobaczę drugą podobną książkę».
«I dowie się pan o trzeciej – wtrąciłem. – Proszę nie zapominać, że pańska książka jest już trzecią, jaką widzę. Drzeworyt w woluminie Rossiego był taki sam».
«Ale co to może znaczyć, moi przyjaciele? – mruknął, rozkładając obok książek kopie map. Zaczął wodzić palcem po zarysach smoków, rzeki i gór. – Że sam na to nie wpadłem!… Podobieństwo jest oczywiste. Sam smok stanowi mapę. Ale mapę czego?»
«Tego właśnie próbował dowiedzieć się Rossi w tym archiwum – powiedziałem. – Gdyby tylko udało mu się zrobić kolejny krok w poszukiwaniach^
«A może właśnie zrobił» – odezwała się w zamyśleniu Helen.
Odwróciłem się gwałtownie w jej stronę, by spytać, co ma na myśli, ale w tej samej chwili otworzyły się drzwi, na których futrynach wisiały dziwaczne warkocze czosnku. Po plecach przeszedł mi zimny dreszcz strachu. Ale zamiast jakiegoś przerażającego stwora pojawiła się drobna, uśmiechnięta, ubrana w zieloną sukienkę kobieta. Była to żona Turguta. Wszyscy podnieśliśmy się grzecznie z miejsc".
«Witam cię, moja droga. – Turgut szybko podszedł do kobiety. – To są właśnie moi nowi znajomi ze Stanów Zjednoczonych, o których ci mówiłem».
Z galanterią przedstawił nas żonie, a ona uprzejmie uścisnęła nam dłonie. Była dokładnie o połowę mniejsza od swego męża, miała zielone oczy okolone długimi rzęsami, wdzięczny, lekko orli nos i długie, rudawe włosy spadające połyskliwą falą na plecy.
«Przepraszam za spóźnienie. – Mówiła po angielsku powoli, starannie dobierając słowa. – Zapewne mój mąż niczym jeszcze państwa nie poczęstowała
Gwałtownie zaprotestowaliśmy, mówiąc, że zostaliśmy ugoszczeni po królewsku, ale gospodyni domu wiedziała swoje.
«Pan Bora nigdy jeszcze nikogo nie ugościł. Będę musiała kiedyś… solidnie na niego nakrzyczeć».
Pogroziła drobną pięścią mężowi, który puszył się jak paw.
«Muszę wyznać, że okropnie boję się własnej żony – wyznał z zadowoleniem. – Czasami jest dzika i gwałtowna niczym Amazonka».
Górująca nad panią Bora Helen przesłała im serdeczny uśmiech. Urokowi tej pary doprawdy trudno było się oprzeć.
«A teraz na dodatek dręczy was swoją koszmarną kolekcją – powiedziała pani Bora. – Proszę w jego imieniu o wybaczenie».
I znów siedzieliśmy na puszystych dywanach, a żona gospodarza z promiennym uśmiechem nalewała nam kawę. Zauważyłem, że jest piękną i uroczą niczym ptak kobietą w wieku około czterdziestu lat. Po angielsku mówiła raczej słabo, lecz z wielkim wdziękiem. Najwyraźniej jej mąż często zapraszał do domu gości posługujących się tym językiem. Ubrana była skromnie, ale elegancko, zachowywała się wytwornie. Skojarzyła mi się z przedszkolanką, do której z pełnym zaufaniem garną się maluchy. Ciekawiło mnie, czy mieli własne dzieci. W salonie nie widziałem żadnych fotografii, ale nie śmiałem o to pytać.
«Czy mój mąż pokazał państwu miasto?» – zwróciła się z pytaniem do Helen.
«Tak, w każdym razie dużą jego część. Obawiam się, że nadużyliśmy jego drogocennego czasu».
«Nie, to ja zanudzałem państwa gadaniną. Ale i tak czeka nas jeszcze wiele pracy. – Upił łyk kawy i zwrócił się do żony: – Czeka nas huk roboty. Moja droga, musimy odnaleźć profesora, który zaginął w tajemniczych okolicznościach. Przez kilka następnych dni będę bardzo zajęty».
«Profesora, który zaginął? – Pani Bora przesłała mężowi łagodny uśmiech. – Dobrze. Ale przedtem musimy zjeść obiad».
Na myśl o dalszym jedzeniu skręciły mi się kiszki i nie śmiałem nawet popatrzeć na Helen. Ale ona podeszła do sprawy realnie.
«Dziękujemy bardzo. Jest pani przemiłą gospodynią, pani Bora, ale musimy już wracać do hotelu. Jesteśmy tam umówieni z kimś na siedemnastą^
«No, właśnie – dodałem. – Ma do nas wpaść kilku Amerykanów. Mam jednak nadzieję, że niebawem znów się spotkamy».
«Aja przejrzę jeszcze raz dokładnie swoją bibliotekę – przyszedł nam w sukurs Turgut. – Może znajdę coś, co okaże się nam przydatne. Musimy przyjąć założenie, że grób Draculi znajduje się w Stambule… być może to właśnie do tego miasta odnosi się mapa. Mam kilka starych książek dotyczących Stambułu oraz licznych przyjaciół interesujących się historią tego miejsca. Wieczorem wszystkim się zajmę».
«Dracula. – Pani Bora potrząsnęła głową. – Wolę Szekspira od Draculi. To o wiele normalniejszy temat… poza tym Szekspir pozwala opłacać nam rachunki» – dodała złośliwie.
Odprowadzili nas do drzwi, a Turgut obiecał, że następnego dnia będzie czekać na nas o dziewiątej rano w recepcji naszego pension. Dostarczy nam wtedy nowych informacji, jeśli uda mu się je zdobyć, po czym znów udamy się do archiwum. Tymczasem – ostrzegł nas – musimy bardzo na siebie uważać. Turgut chciał odprowadzić nas do domu, ale zapewniliśmy go, że damy sobie radę. «Macie dwadzieścia minut do najbliższego promu» – powiedział profesor, spoglądając na zegarek. Pożegnali nas, machając rękami ze schodków swego domu. Kilkakrotnie odwróciłem się w ich stronę, kiedy szliśmy ulicą wysadzoną topolami i figowcami.
«Tak, to bardzo dobrana para» – powiedziałem i natychmiast pożałowałem swych słów, gdyż Helen w charakterystyczny dla siebie sposób parsknęła.
«Daj spokój, jankesie. Mamy ważniejsze sprawy na głowie».
W innych okolicznościach uśmiechnąłbym się na to zabawne przezwisko, ale teraz popatrzyłem tylko w milczeniu na kobietę, a po plecach przeszły mnie ciarki. Naszła mnie dziwna myśl co do tej osobliwej, popołudniowej wizyty: gdy spojrzałem na twarz Helen, uderzyło mnie niezwykłe podobieństwo jej rysów do przerażającego oblicza za czarną zasłoną w gabinecie Turguta".
Kiedy ekspres do Perpignan zniknął za srebrzystymi drzewami i dachami domów wioski, Barley potrząsnął głową.
– Cóż, został w pociągu, z którego my wysiedliśmy – oświadczył.
– Tak – odrzekłam. – Ale dokładnie wie, gdzie jesteśmy.
– Nie na długo.
Barley podszedł do kasy biletowej, w której drzemał kasjer. Zamienił z nim kilka słów i szybko wrócił do mnie.
– Następny pociąg do Perpignan mamy dopiero jutro rano. A autobus do najbliższego miasta jutro po południu. Musimy zatrzymać się na noc w farmie położonej pół kilometra za wioską, a jutro wrócić na poranny pociąg.
– Barley, nie mogę czekać na jutrzejszy pociąg do Perpignan. Stracimy zbyt wiele czasu.
– Nic na to nie poradzę – odrzekł poirytowany. – Pytałem o taksówkę, samochód, ciężarówkę, wóz zaprzężony w osła, o autostop. Czego jeszcze ode mnie chcesz?
Szliśmy przez wioskę pogrążeni w milczeniu. Było późne, upalne, leniwe popołudnie. Mijani ludzie, siedzący przy domach lub w ogródkach, sprawiali wrażenie ospałych, zupełnie jakby spadł na nich jakiś urok. Przed wskazaną nam farmą stała tablica z wypisanymi ręcznie cenami jajek, sera i wina. Kobieta, która wyszła nam na spotkanie, nie sprawiała wrażenia zaskoczonej naszym widokiem. Wycierała dłonie w obszerny, kuchenny fartuch. Kiedy Barley przedstawił mnie jako swoją siostrę, przesłała nam miły uśmiech, nie zwracając wcale uwagi na to, że nie mamy żadnych bagaży. Stephen zapytał, czy ma wolny pokój dla dwóch osób.
– Oui, oui – odrzekła jednym tchem, jakby mówiła do siebie.
Na dziedzińcu rosło kilkanaście rachitycznych krzaków, a między nimi włóczyły się niemrawo kury. Pod blaszanymi rynnami stały plastikowe wiadra. Właścicielka posesji wyjaśniła nam, że jeść możemy w ogrodzie za domem, a spać będziemy w najstarszej części farmy na tyłach budynku.
Gospodyni przeprowadziła nas przez nisko sklepioną kuchnię i służbówkę do pokoju gościnnego. Znajdowały się tam dwa łóżka ustawione po przeciwnych stronach izby oraz wielka drewniana szafa na ubrania. W łazience znajdowała się toaleta i zlew. Pomieszczenie było czyste, w oknach wisiały wykrochmalone firanki, na ścianie lśniła w promieniach słońca haftowana makatka. Weszłam do łazienki, by spryskać zimną wodą twarz, podczas gdy Barley płacił gospodyni.
Kiedy wróciłam do pokoju, zaproponował mi przechadzkę. Właścicielka farmy miała przygotować dla nas kolację za godzinę. Początkowo nie chciało mi się opuszczać domu, ale na zewnątrz, pod rozłożystymi drzewami, panował rozkoszny chłód. Gdy dotarliśmy do ruin wspaniałej posiadłości z resztkami baszty, przeskoczyliśmy przez mur strzegący tej budowli. W rozpadającej się stodole dostrzegliśmy stóg siana. Ruina, lecz mimo zapadłego dachu wciąż jeszcze służyła komuś za magazyn. Barley przysiadł na zwalonej belce.
– No dobrze, wiem, że jesteś wściekła – powiedział zaczepnie. – Kiedy ratowałem cię przed niebezpieczeństwem, nie miałaś nic przeciwko temu. Ale teraz, gdy okoliczności nam nie sprzyjają, masz do mnie o wszystko pretensje.
Prawie odebrało mi dech.
– Jak śmiesz! – warknęłam, wstając z miejsca i ruszając między ruiny. Słyszałam za sobą kroki Barleya.
– Zamierzasz czekać tu na ten pociąg? – dobiegło mnie jego pytanie. Odwróciłam się gwałtownie w jego stronę.
– Oczywiście, że nie. Ale równie dobrze jak ja wiesz, że mój ojciec może już przebywać w Saint-Matthieu.
– Ale Draculi, czy kimkolwiek on jest, jeszcze tam nie ma.
– Ma nad nami dzień przewagi – odparłam, spoglądając na rozciągające się wokół nas pola.
Nad majaczącymi w oddali topolami górowała wieża miejscowego kościoła. Sielskiemu krajobrazowi brakowało tylko pasących się na polach owiec i krów.
– Po pierwsze… – odezwał się Barley (nienawidziłam go za jego dydaktyczny ton) -…po pierwsze, nie wiemy, kim jest ten człowiek z pociągu. Zapewne nie był to osobiście ten łajdak. Zgodnie.z tym, co napisał w listach twój ojciec, ma swoich pachołków.
– W takim razie jest gorzej, niż myślisz – mruknęłam. – Jeśli wysługuje się pachołkami, to sam zapewne przebywa już w Saint-Matthieu.
– Albo też… – Barley urwał. Wiedziałam, co chce powiedzieć. – Albo też jest tu z nami.
– Dokładnie pokazaliśmy mu, gdzie wysiedliśmy z pociągu. Barley nieśmiało objął mnie ramieniem, a ja odniosłam nieprzeparte wrażenie, że chłopak uwierzył w opowieść mego ojca. Po policzkach popłynęły mi powstrzymywane od jakiegoś czasu łzy.
– Och, daj spokój – mruknął Barley.
Kiedy położyłam mu na ramieniu głowę, koszulę miał nagrzaną od słońca. Po chwili oderwałam się od niego i w milczeniu ruszyliśmy do ogrodu na kolację.
«W drodze powrotnej do naszego pension Helen nie odezwała się słowem, tak więc z zadowoleniem i w spokoju mogłem obserwować przechodniów, szukając wśród nich jakiejś wrogiej nam postaci. Kilkakrotnie obejrzałem się za siebie, by sprawdzić, czy nikt nie podąża naszym śladem. Kiedy już zbliżaliśmy się do naszej kwatery, ponownie naszła mnie przykra refleksja, że niewiele zyskaliśmy informacji co do tego, gdzie szukać Rossiego. I w jaki sposób miała nam pomóc lista książek, z których wiele zapewne już nie istniało?
«Chodźmy do mego pokoju – odezwała się bezceremonialnie Helen, kiedy przekroczyliśmy próg pension. - Musimy porozmawiać na osobności».
Rozśmieszył mnie trochę taki brak panieńskich skrupułów, ale twarz miała tak posępną i zaciętą, że zacząłem zastanawiać się, o co jej chodzi. Ale ani w wyrazie jej twarzy, ani w wyglądzie pokoju nie było nic uwodzicielskiego. Łóżko zostało starannie posłane, a rzeczy osobiste pochowane. Kobieta usiadła na parapecie, a mnie wskazała krzesło.
«Posłuchaj – odezwała się, zdejmując rękawiczki i kapelusz. – Przyszło mi na myśl, że poszukując Rossiego, natknęliśmy się na mur nie do przebicia».
Ponuro skinąłem głową.
«Nad tym właśnie głowiłem się przez ostatnie pół godziny. Ale może Turgutowi uda się zdobyć od znajomych jakieś ciekawe informacje».
«Sądzę, że to szukanie gruszek na topoli» – odpowiedziała markotnie Helen, potrząsając głową.
«Na wierzbie» – poprawiłem, ale bez szczególnego zapału.
«Zgoda, szukanie gruszek na wierzbie. Wydaje mi się w dalszym ciągu, że zaniedbujemy pewne bardzo ważne źródło informacji».
«Jakie?» – wytrzeszczyłem na nią oczy.
«Moją matkę – wyjaśniła tępym głosem. – Miałeś rację, kiedy jeszcze w Stanach Zjednoczonych pytałeś mnie o nią. Myślę o niej od rana. Poznała profesora Rossiego znacznie wcześniej, niż ty się z nim zetknąłeś. A i ja nie wypytywałam o niego, i to nawet wtedy, gdy wyznała mi, że jest moim ojcem. Sama nie wiem dlaczego, ale chyba z tego względu, iż był to dla niej temat bardzo drażliwy. Poza tym… moja matka jest osobą bardzo prostą i nie sądziłam, by była w stanie pogłębić moją wiedzę na temat tego, nad czym naprawdę Rossi pracował. Nawet kiedy przed rokiem wyznała mi, że Rossi wierzył w istnienie Draculi. Nie drążyłam tematu, wiedząc, jak bardzo jest przesądna. Ale teraz nie daje mi spokoju myśl, że zapewne wie coś, co pomogłoby nam w poszukiwaniach».
Wstąpiła we mnie nagła otucha.
«Ale jak z nią porozmawiamy? Sama mówiłaś, że nie ma telefonu».
«Bo nie ma».
«A zatem… jak? «
Helen złożyła rękawiczki i uderzyła nimi o kolano.
«Musimy zobaczyć się z nią osobiście. Mieszka w małym miasteczku nieopodal Budapesztu».
«Co?! – tym razem ja wykrzyknąłem, poirytowany. – No tak, rozumiem, to proste. Wskoczymy do pociągu: ty ze swoim węgierskim paszportem i ja z amerykańskim, po czym udamy się na pogawędkę z twoimi bliskimi o Draculi».
«Paul, nie musisz aż tak bardzo się wściekać – odrzekła, wybuchając nieoczekiwanie śmiechem. – Na Węgrzech istnieje przysłowie: Jeśli coś jest niemożliwe do zrobienia, należy to zrobićn.
«No, dobrze. – Tym razem ja się roześmiałem. – Jaki masz plan? Już wcześniej zauważyłem, że zawsze jakiś masz».
«Mam… to znaczy mam nadzieję, że moja ciotka coś wymyśli».
«Twoja ciotka?»
Helen długą chwilę spoglądała przez okno na beżowe stiuki starych domów po drugiej stronie ulicy. Nadchodził wieczór i śródziemnomorskie światło, które zaczynałem już lubić, nadawało złocistą barwę całemu miastu.
«Moja ciotka od tysiąc dziewięćset czterdziestego ósmego roku pracuje w węgierskim Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i jest tam osobą raczej prominentną. To dzięki niej udało mi się zdobyć wykształcenie. W moim kraju bez wpływowej ciotki lub wuja niczego by człowiek nie osiągnął. Jest najstarszą siostrą mojej matki i wraz z mężem pomogli jej uciec z Rumunii na Węgry. Ciotka mieszkała tam jeszcze przed moim urodzeniem. Zawsze byłyśmy sobie bardzo bliskie i uczyni wszystko, o co ją poproszę. W przeciwieństwie do matki ma telefon, więc do niej zadzwonię».
«A ona sprowadzi do telefonu twoją mamę?»
«Mój Boże, aleś ty naiwny! -jęknęła Helen. – Przecież nie mogę rozmawiać z nią o takich sprawach przez publiczny telefon!»
«Przepraszam» – wybąkałem.
«Udamy się tam osobiście. Ciotka wszystko zorganizuje. W ten sposób porozmawiamy z moją matką twarzą w twarz. Poza tym spotkanie ze mną sprawi im wielką przyjemność – dodała nagle łagodnym tonem. To niedaleko stąd, a ja nie widziałam się z nimi od dwóch lat».
«Cóż, dla Rossiego zrobiłbym prawie wszystko, ale jakoś nie widzę siebie, jak beztrosko przekraczam granicę komunistycznych Węgier».
«A jeszcze znacznie mniej beztrosko, jak to określiłeś, będziesz przekraczał granicę Rumunii».
«Wiem – odparłem po chwili milczenia. – O tym też myślałem. Jeśli okaże się, że w Stambule nie ma grobowca Draculi, gdzież indziej może się znajdować, jeśli nie tam?»
Długą chwilę siedzieliśmy pogrążeni we własnych myślach. Ciszę przerwała dopiero Helen.
«Pójdę zapytać właścicielkę, czy pozwoli nam skorzystać z telefonu. Niedługo ciotka wróci z pracy, a chcę pomówić z nią niezwłocznie».
«Czy mogę iść z tobą? W końcu sprawa ta dotyczy również mnie».
«Oczywiście».
Helen nałożyła rękawiczki i zeszliśmy na parter do saloniku naszej gospodyni. Wyjaśnienie całej sprawy zajęło nam dziesięć minut, ale obietnica dodatkowych lir tureckich plus całkowite opłacenie rozmowy skruszyła wszelkie lody. Helen rozsiadła się na krześle w salonie i zaczęła wykręcać dziesiątki numerów. W końcu na jej obliczu pojawił się wyraz szczęścia.
«Jest połączenie – powiedziała z zadowoleniem. – Mojej ciotce wcale się to nie spodoba… Eva? Tu Elena!».
Przysłuchując się uważnie ich rozmowie, pojąłem, że mówią po węgiersku. Rumuński należy do rodziny języków romańskich, tak że niektóre słowa bym rozumiał. Ale mowa Helen przypominała oszalały, koński galop, potop ugrofińskich słów, z których nic nie pojmowałem. Zaczynałem w ogóle wątpić, czy kiedykolwiek rozmawiała ze swoją rodziną po rumuńsku. Urodziła się na Węgrzech, gdzie reszta jej krewnych była już zasymilowana. Jej głos to rósł, to cichł, od czasu do czasu twarz rozjaśniał uśmiech, czasami marszczył gniewny grymas. Odnosiłem wrażenie, że ciotka Eva po drugiej stronie linii ma siostrzenicy wiele do powiedzenia. Helen słuchała jej uważnie i po chwili przerywała potokiem tych dziwacznych słów.
Helen jakby zapomniała o mojej obecności. W pewnej chwili jednak przeniosła na mnie wzrok i przesyłając lekki uśmiech, triumfalnie pokiwała głową. Zrozumiałem, że wynik rozmowy jest pomyślny. Helen jeszcze raz uśmiechnęła się i odłożyła słuchawkę. W jednej chwili znalazła się przy nas konsjerżka, najwyraźniej zaniepokojona wysokością rachunku. Natychmiast wypłaciłem na jej wyciągniętą dłoń ustaloną kwotę i dodałem jeszcze suty napiwek. Helen szybko ruszyła do swojego pokoju, dając mi znak, bym jej towarzyszył. Uważałem, że aż taka tajemniczość jest zupełnie niepotrzebna, ale co w końcu wiedziałem?
«Helen, błagam, ta niepewność mnie zabije!» -jęknąłem, rozsiadając się ponownie na krześle.
«Same dobre wieści – odrzekła spokojnie. – Wiedziałam, że ciotka nam pomoże».
«Ale co, do licha, jej powiedziałaś?»
«Nie mogłam mówić za dużo. Musiałam być bardzo oficjalna. Powiedziałam, że prowadzę z innym naukowcem badania w Stambule i potrzebujemy pięciu dni w Budapeszcie, by je dokończyć i podsumować. Wyjaśniłam, że jesteś amerykańskim profesorem i wspólnie piszemy obszerny artykuł».
«Na jaki temat?» – spytałem z niejaką obawą.
«0 stosunkach gospodarczych w krajach europejskich pod okupacją osmańską».
«Nieźle. Aleja niewiele o tym wiem».
«Ale ja wiem. – Helen wygładziła niewielką zmarszczkę na sukience. – Wprowadzę cię w temat».
«Poszłaś w ślady ojca».
Jej niedbała erudycja przypomniała mi tak nagle Rossiego, że uwaga ta wyrwała mi się całkiem mimowolnie. Szybko popatrzyłem na Helen w obawie, czyjej nie uraziłem. Uświadomiłem też sobie, iż po raz pierwszy pomyślałem o niej w całkiem naturalny sposób jak o córce Rossiego, zupełnie jakbym w pewnej chwili zaakceptował ten fakt. Na twarzy Helen pojawił się nieoczekiwanie wyraz smutku.
«To chyba dobry argument przemawiający za wyższością genetyki nad uwarunkowaniami środowiska – stwierdziła krótko. – Ale tak czy owak, Eva bardzo zaniepokoiła się, kiedy powiedziałam jej, że jesteś Amerykaninem. Wiem to, gdyż zawsze uważała mnie za narwaną i impulsywną osobę, która uwielbia ryzyko. I tu ma całkowitą rację. Poza lym w rozmowie telefonicznej musiała udawać wielkie zaniepokójenie».
«To rozumiem».
«Musi myśleć o swojej pracy i pozycji. Ale powiedziała, że coś wymyśli i żebym zadzwoniła do niej jutro wieczorem. I to na razie tyle. Moja ciotka to bardzo sprytna osóbka i nie wątpię, iż znajdzie najlepsze rozwiązanie. Kiedy dowiemy się więcej, będziemy musieli wymyślić sposób, by kupić bilety do Budapesztu. Najlepiej lotnicze».
Westchnąłem w duchu, myśląc o wydatkach, jakie nas czekały. Zastanawiałem się, czy na poszukiwania starczy mi funduszów.
«Odnoszę wrażenie, że twoja ciotka jest cudotwórczynią, skoro potrafi sprowadzić nas na Węgry i zadbać o nasze bezpieczeństwo».
«Bo jest – odrzekła ze śmiechem Helen. – Gdyby nie ona, siedziałabym teraz w wiosce wraz z matką i pracowała w jakimś zapyziałym ośrodku kultury».
Jakby za obopólną, milczącą zgodą zeszliśmy na parter i wyszliśmy na ulicę.
«Na razie nie mamy nic do roboty – odezwałem się z zadumą. – Musimy czekać do jutra, kiedy dowiemy się, co zwojował Turgut i twoja ciotka. Nie wiem, jak zniosę to oczekiwanie. Co robimy tymczasem?»
Helen zatrzymała się w złocistym świetle zmierzchu i dłuższą chwilę się zastanawiała. Na dłoniach znów miała rękawiczki, a na głowie kapelusz, spod którego wymykało się kilka kosmyków jej czarnych włosów. W ostatnich przebłyskach słońca nabrały miedzianej barwy.
«Chciałabym jeszcze pozwiedzać miasto – powiedziała zdecydowanym tonem. – Zwłaszcza że zapewne nigdy do niego ponownie nie przyjadę. Czy możemy jeszcze raz udać się do Hagia Sophii? Pospacerujemy tam sobie przed kolacją».
«Doskonały pomysł».
W drodze na miejsce nie zamieniliśmy ze sobą ani jednego słowa, lecz gdy znaleźliśmy się ponownie w pobliżu wielkiej budowli, której kopuły i minarety rzucały na ulice gęsty cień, odniosłem dziwaczne wrażenie, że nasze milczenie stało się jeszcze głębsze. Zastanawiałem się przez chwilę, czy Helen czuła to samo i czy był to wynik czaru, jaki na naszą znikomość rzucała olbrzymia świątynia. Rozważałem to, co powiedział nam poprzedniego dnia Turgut: że jest święcie przekonany, iż Dracula w jakiś sposób rzucił na to wielkie miasto klątwę wampiryzmu.
«Helen – przerwałem niezbyt taktownie milczenie. – Czy twoim zdaniem mógł zostać pochowany tutaj, w Stambule? To tłumaczyłoby strach, jaki po swojej śmierci wzbudzał w sułtanie Mehmedzie».
«On? Naturalnie. – Skinęła głową, doceniając to, że nie wymówiłem lego imienia na ulicy. – To ciekawy pomysł, ale czy Mehmed nie wiedziałby o tym albo czy Turgut nie znalazłby jakichś na to dowodów? Nie sądzę, by przez tyle stuleci udało się ukryć taką rzecz».
«Trudno też uwierzyć, by Mehmed pozwolił pochować swego najzacieklejszego wroga w Stambule».
Dotarliśmy do ogromnej bramy wiodącej do Hagia Sophii. Otaczał nas tłum turystów i pielgrzymów tłoczących się u wejścia do świątyni.
«Helen» – odezwałem się z wahaniem.
Przysunąłem się do niej tak blisko, że mogłem mówić cicho, prawie w samo jej ucho.
«Tak?»
«Jeśli istnieje możliwość, że grób znajduje się tutaj, mogłoby to oznaczać, że Rossi również tu przebywa».
Odwróciła się i spojrzała mi w twarz. W kącikach jej błyszczących oczu widać było delikatne kurze łapki. Zmarszczyła w niepokoju czarne brwi.
«Oczywiście, Paul, masz rację».
«Wyczytałem w przewodniku, że w Stambule znajdują się podziemne ruiny – katakumby, zbiorniki na wodę – podobnie jak w Rzymie. Do wyjazdu pozostał nam jeszcze co najmniej jeden dzień… porozmawiajmy o tym z Turgutem».
«Nie jest to głupi pomysł – zgodziła się cicho Helen. – Pałac bizantyjskich cesarzy musiał mieć bardzo rozległe podziemia. – Prawie się roześmiała, ale natychmiast dotknęła dłonią apaszki na szyi, jakby coś ją tam zabolało. – W każdym razie, jeśli cokolwiek zostało z pałacu, musi być pełne złych duchów. Władcy, którzy oślepiali swych krewnych… tego typu rzeczy. Rzeczywiście, doborowa kompania».
Tak blisko siebie trzymaliśmy nasze twarze, wyczytując wzajemnie z nich myśli i kontemplując dziwaczną awanturę, w jaką się wdaliśmy, że zignorowałem w pierwszej chwili postać, która, stojąc nieopodal nas, spoglądała na mnie twardo. Poza tym był to drobny, niegroźny i niczym niewyróżniający się z tłumu człowieczek. Zatrzymał się pod murem świątyni w odległości siedmiu, ośmiu metrów od nas.
W jednej przerażającej chwili rozpoznałem w nim malutkiego naukowca o potarganej, siwej brodzie, w zrobionej na szydełku białej mycce i spłowiałej koszuli, który pojawił się tego ranka w archiwum. Następne spojrzenie w jego stronę sprawiło, że doznałem jeszcze większego szoku. Mężczyzna popełnił wielki błąd, wpatrując się we mnie tak intensywnie, iż w końcu zwrócił moją uwagę. I wtedy zniknął jak duch, wtapiając się w tłum rozbawionych turystów. Z impetem ruszyłem w jego stronę, o mało nie przewracając Helen, ale starzec znikł bez śladu. Zrozumiał, że i ja dostrzegłem jego. Twarz mężczyzny bez wątpienia była tą, którą widziałem na swoim uniwersytecie. Ostatni raz spoglądałem na nią, kiedy nakrywano ją prześcieradłem. Była to twarz martwego bibliotekarza".
Zachowałam kilkanaście fotografii mego ojca z okresu bezpośrednio poprzedzającego jego wyjazd ze Stanów Zjednoczonych w poszukiwaniu Rossiego, choć gdy zdjęcia te zobaczyłam po raz pierwszy, nie miałam najmniejszego pojęcia, co zapowiadają. Jedno z nich, które kilka lat temu oprawiłam w ramkę i powiesiłam nad biurkiem, jest czarno-białe, aczkolwiek pochodzi już z czasów, kiedy pojawiała się fotografia barwna. Przedstawia mego ojca, jakiego wcześniej nie znałam. Spogląda prosto w obiektyw, brodę ma lekko zadartą, jakby odpowiadał na jakieś pytanie zadane przez fotografa. Nigdy nie dowiedziałam się, kim był człowiek robiący to zdjęcie. Zapomniałam spytać o to ojca. Nie mogła go zrobić Helen. Zapewne fotografował go któryś z zaprzyjaźnionych z nim doktorantów. W roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym drugim – datę tę zapisał na odwrotnej stronie zdjęcia – doktorantem był od roku i zaczynał właśnie pisać pracę o holenderskich kupcach.
Na zdjęciu ojciec, sądząc po neogotyckiej robocie kamieniarskiej w tle, upozowany jest na tle budynku uniwersyteckiego. Jedną stopę opiera beztrosko o ławkę, łokieć wspiera na nodze, dłoń wisi mu wdzięcznie przy kolanie. Ubrany jest w białą lub w jasnych barwach koszulę, krawat w poziome paski, lekko pomięte, ciemne spodnie i lśniące półbuty. Sylwetkę ma taką samą, jaką zapamiętałam z późniejszych lat – średniego wzrostu, średniej budowy ciała. Cechowała go schludność, choć nie przesądna, której nie zatracił nawet wtedy, gdy był już w średnim wieku. Na fotografii głęboko osadzone oczy są szare, choć w rzeczywistości miał prawie granatowe źrenice. Z zapadniętymi oczyma i krzaczastymi brwiami, wydatnymi policzkami, cienkim nosem i rozwartymi w szerokim uśmiechu ustami przypominał trochę małpę, ale małpę piekielnie inteligentną. Gdyby fotografia była barwna, jego gładkie włosy lśniłyby w blasku słońca kasztanowym blaskiem. Wiedziałam o tym, bo sam mi to kiedyś powiedział. Ja jednak zawsze pamiętałam go z siwizną.
«Tamtej pamiętnej nocy w Stambule nie zmrużyłem oka. Po pierwsze, zgroza, jaka ogarnęła mnie na widok żywej twarzy martwego człowieka i próby objęcia rozumem tego, co widziałem, całkowicie odbierały mi sen. Po drugie dręczyła mnie koszmarna myśl, że nieżywy bibliotekarz odnalazł mnie w tłumie, po czym zniknął. Oznaczało to, iż w każdej chwili mogłem stracić papiery, które miałem w teczce. Wiedział, że u nas znajduje się kopia mapy. Czy zjawił się w Stambule, podążając naszym tropem, czy też w jakiś sposób odkrył, iż tu właśnie znajduje się oryginał mapy? A może nie udało mu się osobiście odszyfrować tajemnicy i poszukiwał jakichś innych źródeł informacji, o których ja nic nie wiedziałem? Dokumenty z archiwum sułtana Mehmeda oglądał przynajmniej raz. Czy widział oryginały i je skopiował? Nie znałem odpowiedzi na te pytania, a już z całą pewnością nie mogłem pozwolić sobie na sen, wiedząc, z jaką zajadłością stworzenie to poluje na naszą kopię, mając żywo w pamięci chwilę, kiedy skoczył między bibliotecznymi regałami na Helen, pragnąc zadławić ją na śmierć. A już myśl, że gryząc ją w szyję, nabrał na Helen wyjątkowego apetytu, doprowadzała mnie wprost do szaleństwa.
Jakby jeszcze tego było mało, wciąż widziałem przez otwarte drzwi Iwarz śpiącej w sąsiednim pokoju Helen. Chciałem, by położyła się w moim łóżku, a ja spędziłbym noc w podniszczonym fotelu. Ilekroć zaczynałby morzyć mnie sen, widok jej twarzy działałby na mnie jak przysłowiowy kubeł zimnej wody. Helen wolała jednak zostać w swoim – co powiedziałaby konsjerżka, widząc nas w jednym pokoju? – ale w końcu uległa moim naleganiom i, choć mocno poirytowana, zgodziła się na otwarte drzwi łączące nasze sypialnie. Naoglądałem się zbyt wiele filmów i naczytałem za dużo powieści, by wątpić, że kobieta, zostawiona sama na kilka godzin nocnych, może łatwo stać się kolejną ofiarą diabła. Helen była śmiertelnie zmęczona, pod oczyma miała pogłębiające się z każdym dniem cienie i wyczuwałem, iż coraz bardziej się boi. Ów emanujący od niej lęk trwożył mnie bardziej niż szlochy i płacze jakiejkolwiek innej kobiety. A zapewne też jakaś ociężałość i miękkość jej zazwyczaj dumnie wzniesionych ramion oraz wyraźny brak cechującej ją dotąd stanowczości sprawiały, że przez całą noc miałem szeroko otwarte oczy.
Nie potrafiłem się zmusić ani do lektury, ani do pisania. Z całą pewnością nie chciałem otwierać teczki, którą na wszelki wypadek ukryłem pod łóżkiem Helen. Godziny niemiłosiernie się wlokły, ale ja nie słyszałem żadnych podejrzanych szmerów czy hałasów dobiegających z korytarza – ani przez dziurkę od klucza, ani ze szpary pod drzwiami nie przesączał się żaden opar, żadne skrzydła nie biły w okno. W końcu pokój wypełniła szara poświata i Helen westchnęła cicho przez sen, jakby wyczuwając budzący się dzień. Kiedy przez żaluzje przedarł się pierwszy promień słońca, niespokojnie poruszyła się w pościeli. Nałożyłem marynarkę, cichutko wyciągnąłem spod jej łóżka teczkę i dyskretnie wycofałem się do swego pokoju, a następnie zszedłem na parter.
Choć nie wybiła jeszcze szósta rano, dotarła do mnie woń parzonej mocnej kawy i ku swemu zdumieniu ujrzałem Turguta siedzącego na jednym z obitych wyszywaną tkaniną krzeseł. Na kolanach trzymał czarne portfolio. Wyglądał zdumiewająco świeżo, był bardzo ożywiony. Na mój widok zerwał się z krzesła i serdecznie uścisnął mi dłoń.
«Dzień dobry, przyjacielu. Dzięki bogom, że już się pojawiłeś».
«Ja również im dziękuję za to, że pan tu jest – odparłem, siadając na krześle obok niego. – Ale co sprowadza pana o tak wczesnej porze?»
«Mam dla was ważne wiadomości, więc nie mogłem usiedzieć w domu».
«Ja też mam wiadomości – powiedziałem posępnie. – Ale pan pierwszy, profesorze Bora».
«Po prostu Turgut – poprawił mnie odruchowo. – Proszę popatrzeć. Zaczął rozwiązywać portfolio. – Jak obiecałem, przejrzałem wieczorem wszystkie swoje papiery. Zrobiłem kopie w wielu bibliotekach i archiwach, jak też skrupulatnie rejestrowałem wszelkie wzmianki, relacje i sprawozdania o wydarzeniach w Stambule, jakie zaszły w czasach Vlada i bezpośrednio po jego śmierci.
Niektóre z tych dokumentów wzmiankują o tajemniczych zdarzeniach w mieście, o przypadkach niewyjaśnionych śmierci, o krążących plotkach dotyczących wampiryzmu. Zgromadziłem też wszelkie informacje, jakie znalazłem w książkach, odnoszące się do Zakonu Smoka na Wołoszczyźnie. Ale nie udało mi się znaleźć niczego, o czym już bym nie wiedział. Zadzwoniłem więc do mego bliskiego znajomego, Selima Aksoya. Nie wykłada na uniwersytetach, jest kupcem i sklepikarzem, ale to niebywale wykształcona osoba. O książkach wie więcej niż ktokolwiek inny w Stambule, zwłaszcza o tych, które mówią o historii i legendach naszego miasta. Jest niezwykle uprzejmym i uczynnym człowiekiem. Poświęcił całą noc, wertując ze mną swoje zbiory. Poprosiłem go, by wyszukał wszelkie wzmianki o pogrzebaniu w Stambule pod koniec piętnastego wieku jakiegokolwiek Wołocha. Zapytałem, czy istnieje jakiś ślad grobowca kogoś powiązanego z Wołoszczyzną, Transylwanią [11] lub Zakonem Smoka. Pokazałem mu też – nie po raz pierwszy – kopie map oraz moją książkę z wizerunkiem smoka. Powiedziałem również o twojej teorii, iż wizerunki potwora stanowią dokładną, topograficzną wskazówkę, gdzie znajduje się grób Palownika.
Wspólnie przekartkowaliśmy setki stron dotyczących historii Stambułu, obejrzeliśmy wiele starodawnych rycin, przestudiowaliśmy liczne notatniki z kopiami różnorodnych rzeczy, jakie wynalazł w bibliotekach i muzeach. O tak, Selim Aksoy to człowiek niezwykle sumienny, pracowity i dokładny. Nie ma żony, nie ma rodziny, nie ma żadnych innych zainteresowań. Bez reszty pochłania go historia Stambułu. Pracowaliśmy długo w nocy, gdyż jego biblioteka jest tak rozległa, że nawet on sam do końca nie wie, co posiada, i trudno mu było powiedzieć, co w niej znajdziemy. W końcu natrafiliśmy na osobliwą rzecz – list umieszczony w reprincie księgi zawierającej korespondencję między ministrami dworu sułtańskiego a wysuniętymi placówkami wojskowymi imperium w piętnastym i szesnastym wieku. Selim Aksoy powiedział mi, że nabył tę księgę od antykwariusza w Ankarze. Reprint pochodził z dziewiętnastego wieku i zawierał również prace jednego ze stambulskich historyków, który żywo się interesował wszystkimi przekazami pochodzącymi z tamtego okresu. Dodał przy tym, iż nie zetknął się z inną kopią tej książki».
Cierpliwie słuchałem jego relacji, wiedząc, jak bardzo ważne jest dla nas historyczne tło, a jednocześnie podziwiając skrupulatność Turguta. Zaiste, jak na literaturoznawcę, był znakomitym historykiem.
«Tak, Selim nigdy nie zetknął się z innym egzemplarzem tej książki, ale jest najgłębiej przekonany, że prezentowane w niej dokumenty nie są… jak to powiedzieć?… fałszerstwem, gdyż oryginał jednego z tych listów spotkał w innej kolekcji znajdującej się w archiwum, gdzie złożyliśmy wczoraj wizytę. Również darzy wielką estymą to archiwum i często go tam spotykam. – Uśmiechnął się. – Cóż, na list ten natknęliśmy się w chwili, kiedy po całonocnej pracy dosłownie zamykały się nam oczy, a za oknem już świtało. Może on wniesie coś nowego do waszych badań. Kolekcjoner, który umieścił go w swym reprincie, był głęboko przekonany, iż korespondencja ta pochodzi z końca piętnastego wieku. Przetłumaczyłem dla was ten list».
Turgut wyjął z portfolio kartkę wyrwaną z notatnika.
«Niestety, wcześniejszego listu, do którego nawiązuje ten w książce, nie zamieszczono. Podejrzewam, że już nie istnieje. W przeciwnym razie mój przyjaciel Selim dawno by wpadł na jego ślad. – Chrząknął i zaczął czytać: Do Najczcigodniejszego Rumeli Kadiaskera… - Urwał i po chwili wyjaśnił: – Był przewodniczącym sądu wojskowego na Bałkanach. Czcigodny, przeprowadziłem dalsze śledztwo, którego się domagałeś. Niektórzy z mnichów za sumę, na jaką się umówiliśmy, chętnie z nami współpracowali i pozwolili mi osobiście zbadać grobowiec. Ich wcześniejsze informacje okazały się w pełni prawdziwe. Nie potrafili niczego wyjaśnić. Powtarzali jedynie na okrągło, jak bardzo są przerażeni. Sugeruję, by Stambuł wszczął nowe śledztwo w tej sprawie. Zostawiłem w Snagov dwóch gwardzistów, którzy będą mieć baczne oko na wszelkie podejrzane działania. A co najdziwniejsze, nie ma żadnych doniesień o tym, by dotarła tu plaga. Pozostaję Twym pokornym sługą w imię Allaha».
«A podpis?» – zapytałem. Mimo nieprzespanej nocy serce waliło mi jak młotem. Całkowicie opuściła mnie senność.
«List jest bez podpisu. Selim podejrzewa, że go oddarto, czy to przez przypadek, czy też celowo, by zachować anonimowość piszącego».
«Albo też ze względów bezpieczeństwa nigdy nie został podpisany zasugerowałem. – Więcej listów na ten temat w książce nie było?»
«Nie. Ani wcześniejszych, ani późniejszych. To tylko fragment, ale Rumeli Kadiasker był osobą wysoko postawioną, więc sprawa musiała być najwyższej wagi. Długo jeszcze grzebaliśmy z moim przyjacielem w innych księgach i dokumentach, ale nie znaleźliśmy żadnych odnośników do tego zdarzenia. Selim oświadczył mi, że o ile go pamięć nie myli, słowa Snagov nie spotkał w żadnych dokumentach i książkach dotyczących historii Stambułu. Listy te czytał raz, przed kilkoma laty, ale sprawą zainteresował się dopiero teraz, gdy przeglądając papiery, wspomniałem mu o możliwości, iż Dracula został przez swych uczniów pochowany w naszym mieście. Może więc tak naprawdę z nazwą tą zetknął się wcześniej, ale zupełnie o tym zapomniał».
«Mój Boże!» – westchnąłem, myśląc niezbyt pochlebnie o panu Aksoyu, który spotkał się już z tym słowem gdzie indziej, ale zlekceważył je, uważając wszelkie związki Stambułu z odległą Rumunią za zbyt fantastyczne.
«No tak. – Turgut uśmiechnął się promiennie, jakbyśmy rozmawiali o tym, co zjemy na śniadanie. – Inspektorów do spraw bałkańskich bardzo niepokoiło coś, co działo się tutaj, w Stambule. Niepokoiło na tyle, że wysłano kogoś do grobowca Draculi w Snagov».
«Ale, do licha, co tam znaleziono? – Uderzyłem pięścią w poręcz krzesła. – Co dokładnie powiedzieli mnisi? Co ich tak przerażało?»
«Dokładnie to samo i mnie nie daje spokoju – zapewnił Turgut. Skoro Vlad Dracula spokojnie spoczywał tam w ziemi, dlaczego w odległym o setki kilometrów Stambule tak bardzo się go bano? I jeśli grobowiec księcia rzeczywiście zawsze znajdował się i znajduje w Snagov, dlaczego mapy nie mają nic wspólnego z tym regionem?»
Mogłem tylko doceniać precyzję jego pytań.
«Jest coś jeszcze – powiedziałem. – Czy twoim zdaniem Dracula mógł zostać pochowany tutaj, w Stambule? Wyjaśniałoby to strach, jaki ogarnął Mehmeda po śmierci Vlada, a jednocześnie zjawisko wampiryzmu występujące od tego czasu w tym mieście».
Turgut klasnął w dłonie i przyłożył sobie palec do brody.
«To ważne pytanie. Ale sami nie znajdziemy na nie odpowiedzi. Myślę, że może nam w tym pomóc Selim».
Dłuższą chwilę spoglądaliśmy na siebie w milczeniu jak dwaj nowo poznani ludzie, a już przyjaciele, których połączyło wspólne rozwiązywanie starodawnej zagadki. W mrocznym holu pension unosił się rozkoszny zapach parzonej kawy. Turgut dźwignął się z krzesła.
«Czeka nas jeszcze bardzo dużo pracy. Selim obiecał, że jak tylko będziecie gotowi, ponownie zabierze nas do archiwum. Zna pewne źródła dotyczące piętnastowiecznego Stambułu, którymi ja się nie zajmowałem, ponieważ tematycznie odbiegały daleko od mego prywatnego zainteresowania się Draculą. Teraz zbadamy je wspólnie. Niewątpliwie pan Erozan będzie niezmiernie rad, kiedy poprosimy go, by dostarczył nam te dokumenty jeszcze przed otwarciem biblioteki. Zaraz do niego zadzwonię. Mieszka w sąsiedztwie archiwum i otworzy je nam, zanim Selim będzie musiał udać się do pracy. Ale gdzie jest panna Rossi? Czyżby jeszcze nie wstała?»
Jego słowa wywołały w mojej głowie kompletny zamęt i nie wiedziałem, o czym powiedzieć najpierw. Wzmianka Turguta o Erozanie natychmiast przypomniała mi innego, wrogiego nam bibliotekarza, o którym w podnieceniu, jakie ogarnęło mnie na wieść o istnieniu listu, prawie zupełnie zapomniałem. Stanąłem przed ryzykownym zadaniem. Bardzo łatwo mogłem podważyć zaufanie, jakim Turgut nas darzył, opowiadając mu o wizycie martwego człowieka. Z drugiej strony, skoro wierzył w istnienie historycznych wampirów, dlaczego miałby nie uwierzyć we współczesne? Z kolei jego pytanie o Helen przypomniało mi, że zostawiłem ją samą na niewybaczalnie długi czas. Ale chciałem jej dać trochę prywatności, kiedy się obudzi. Poza tym byłem przekonany, że jak tylko się oporządzi, niezwłocznie zejdzie do mnie na parter. Co tak długo robiła w pokoju?
A tymczasem Turgutowi nie zamykały się usta:
«…tak więc Selim, który prawie w ogóle nie sypia, pozostał w domu, by wypić poranną kawę. Nie chciał was zaskakiwać nieoczekiwaną wizytą… Ale oto i on!»
Rozległ się dzwonek przy drzwiach wejściowych do pension i w progu pojawił się szczupły chłopak. Spodziewałem się, że ujrzę dostojną postać starszego mężczyzny w eleganckim garniturze. Selim Aksoy okazał się jednak młodym człowiekiem w podniszczonych, ciemnych spodniach i białej koszuli. Podszedł do nas z ożywieniem, lecz pod maską uśmiechu był czujny i poważny. Dopiero kiedy uścisnąłem jego kościstą dłoń, uświadomiłem sobie, że gdzieś już widziałem te zielone oczy i długi, cienki nos. Rozpoznanie przybysza zajęło mi dłuższą chwilę. I nagle przypomniałem sobie szczupłą rękę podającą mi tomik Szekspira. Był to ów księgarz z niewielkiego sklepiku na bazarze".
«Ależ my już się znamy!» – wykrzyknąłem.
Młody mężczyzna powiedział coś podobnego, tyle że w języku stanowiącym mieszaninę tureckiego i angielskiego. Turgut wodził po nas osłupiałym wzrokiem, aż w końcu musiałem mu wszystko wyjaśnić. Potrząsnął tylko głową i wybuchnął śmiechem.
«Co za zbieg okoliczności» – stwierdził krótko.
«Czy jesteście już gotowi?» – zapytał Aksoy, ignorując gest Turguta, który wskazał mu krzesło.
«Jeszcze chwilę – odparłem. – Jeśli pan pozwoli, pójdę sprawdzić, co porabia panna Rossi, i dowiem się, kiedy do nas dołączy».
Turgut troszeczkę zbyt ochoczo skinął głową.
Pobiegłem po schodach na piętro; dosłownie pobiegłem, gdyż pokonywałem po trzy stopnie naraz. Na samej górze wpadłem na Helen, która złapała się poręczy, by nie spaść ze schodów.
«Co ty, na Boga, wyprawiasz?!» – zawołała, przytulając się do mnie na chwilę. Starałem się nie zwracać uwagi na jej piersi skryte pod czarną sukienką przylegającą do mego torsu i dłoń zaciśniętą na moim ramieniu.
«Szukam ciebie – odparłem. – Mocno się uderzyłaś? Wybacz, ale trochę się o ciebie niepokoiłem. Na tak długo zostawiłem cię samą».
«Nic mi nie jest – odparła łagodniej. – Przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Czy widziałeś się z profesorem Borą?»
«On już tu czeka – wyjaśniłem. – Przyprowadził swego znajomego».
Helen natychmiast poznała młodego księgarza i wdała się z nim w rozmowę, podczas gdy Turgut wydzwaniał do Erozana. Bardzo głośno wydzierał się do słuchawki.
«Nad tamtą częścią miasta przeszła ulewa – wyjaśnił. – Podczas takich nawałnic często psują się telefony. Mój przyjaciel będzie czekać na nas w archiwum. Po jego głosie wyczułem, że czuje się nie najlepiej. To zapewne przeziębienie, ale obiecał, że przyjdzie. Po drodze kupię pani kilka rogalików z sezamem, madame» – dodał, całując, ku memu niezadowoleniu, z galanterią dłoń Helen, i pośpiesznie opuściliśmy dom.
Miałem nadzieję, że po drodze uda mi się dyskretnie opowiedzieć Turgutowi o pojawieniu się złowieszczego bibliotekarza. Nie chciałem robić tego w obecności księgarza, którego prawie nie znałem, zwłaszcza że profesor wyraźnie dał mi do zrozumienia, iż człowiek ten bardziej niż niechętnie odnosi się do wszelkich polowań na wampiry. Zanim jednak dotarliśmy do pierwszej przecznicy, Turgut wdał się w ożywioną rozmowę. Z niechęcią patrzyłem, jak Helen obdarza Turka tak rzadkim u niej miłym uśmiechem, i czułem złość, że nie mam okazji do przekazania mu tak istotnej informacji. Aksoy szedł obok, od czasu do czasu obrzucał mnie spojrzeniem, ale milczał pogrążony w jakichś swoich myślach. Ja ze swej strony nie chciałem mu narzucać się z banalnymi uwagami o urodzie mijanych ulic.
Drzwi wejściowe do archiwum były otwarte. Turgut z pełnym zadowolenia uśmiechem stwierdził, że jego przyjaciel jak zwykle jest akuratny, i ruszył w stronę wejścia, z galanterią przepuszczając Helen przodem. Niewielki hol, wyłożony przepiękną mozaiką, był opustoszały. Na biurku leżała otwarta księga rejestracyjna oczekująca pierwszych czytelników. Turgut otworzył przed Helen drzwi i kobieta pierwsza weszła do pogrążonej w ciszy i półmroku czytelni. Usłyszałem, jak gwałtownie wciąga powietrze w płuca, i zobaczyłem, że zatrzymuje się tak raptownie, iż postępujący za nią Turgut wpadł jej na plecy. Mimo że nie wiedziałem jeszcze, co się święci, włosy zjeżyły mi się na głowie. Brutalnie odepchnąłem profesora i stanąłem przy Helen.
Pośrodku sali tkwił bez ruchu bibliotekarz i z jakimś niezdrowym ożywieniem obserwował nasze nadejście. Ale nie była to przyjazna postać, którą spodziewaliśmy się ujrzeć. Nie przyniesiono też skrzynki z dokumentami, które zamierzaliśmy ponownie przejrzeć, ani też sterty zakurzonych rękopisów dotyczących historii Stambułu. Twarz bibliotekarza była śmiertelnie blada, jakby odpłynęło z niej całe życie… dokładnie tak: jakby odpłynęło z niej życie. Nie był to bibliotekarz Turguta, ale nasz – czujny, o lśniących oczach i nienaturalnie czerwonych ustach. Zerkał na nas łapczywie płonącym, pełnym głodu wzrokiem. Poczułem na sobie jego palące spojrzenie. Natychmiast zaczęła pulsować mi boleśnie ręka, którą z taką mocą uderzył o metalowe regały. Najwyraźniej konał z głodu. Gdybym nawet zachował tyle spokoju, by domyślać się natury tego głodu, nie miałbym czasu na sformułowanie tej myśli. Zanim zdążyłem wskoczyć między Helen a tę odrażającą postać, kobieta wyszarpnęła z kieszeni żakietu pistolet i strzeliła".
«Później widywałem Helen w wielu sytuacjach, nawet takich, kiedy ważyło się nasze życie, ale nigdy nie przestawała mnie zadziwiać. Niejednokrotnie zdumiewała mnie fantastyczną umiejętnością błyskawicznego kojarzenia pozornie niepowiązanych ze sobą faktów, co zazwyczaj owocowało wnikliwym osądem sprawy, która nas akurat interesowała. Mnie zajęłoby to o wiele więcej czasu. A już wprost porażał mnie ogrom jej wiedzy. Helen była pełna takich niespodzianek. W końcu zacząłem to traktować jako rzecz codzienną, miłe uzależnienie się od jej zdolności, które zdejmowały z moich barków wiele obowiązków. Ale nigdy nie zaskoczyła mnie bardziej niż wtedy, w Stambule, kiedy strzeliła do bibliotekarza.
Nie miałem czasu na dłuższe medytacje, gdyż upiorna postać zatoczyła się i cisnęła w nas książką, która przeleciała tuż obok mego lewego ucha, wyrżnęła w stolik i upadła na podłogę. Helen dała krok do przodu, wycelowała z niezawodnością, na której widok wprost odebrało mi dech, i ponownie strzeliła. Uderzyła mnie cudaczna reakcja stworzenia. Nigdy wcześniej nie widziałem na własne oczy zabijanego człowieka. W wieku jedenastu lat oglądałem tysiące Indian ginących w karabinowym ogniu, później gangsterów, rabusiów bankowych, bandziorów i oczywiście hitlerowców, strzelających radośnie na hollywoodzkich planach filmowych. Osobliwą rzeczą tej strzelaniny, tej prawdziwej, było to, że choć na ubraniu bibliotekarza, tuż pod mostkiem, wykwitła czerwona plama, człowiek nie chwycił się konwulsyjnie rozcapierzoną dłonią za ranę. Druga kula trafiła go w ramię, ale on już uciekał. Zniknął między regałami na tyłach sali.
«Drzwi! – wrzasnął Turgut. – Tam są drugie drzwi!»
Pobiegliśmy za nim, wywracając krzesła i obijając się o stoliki. Selim Aksoy, lekki i gibki niczym antylopa, pierwszy dotarł do regałów i zniknął za nimi. Do naszych uszu dotarł odgłos gwałtownej szamotaniny, a następnie donośny trzask zamykanych drzwi. Ujrzeliśmy Selima, jak niezdarnie dźwiga się ze stosu delikatnych, osmańskich rękopisów. Miał zakrwawioną twarz. Turgut podbiegł do drzwi i próbował je otworzyć, ale były zatrzaśnięte na głucho. Dołączyłem do niego i wspólnymi siłami udało się nam je otworzyć. Wybiegliśmy na opustoszałą aleję zastawioną drewnianymi skrzynkami. Sprawdziliśmy labirynt okolicznych uliczek i przejść, ale nigdzie nie dostrzegliśmy zbiega. Wypytywani przez Turguta nieliczni przechodnie również nikogo nie widzieli.
Niechętnie wróciliśmy do archiwum tylnymi drzwiami. Helen wycierała chusteczką policzek Aksoya. Nigdzie nie dostrzegłem pistoletu, a rękopisy znów spoczywały schludnie na półkach. Helen popatrzyła na nas i powiedziała cicho:
«Stracił na chwilę przytomność. Ale teraz już wrócił do siebie».
«Drogi Selimie, ale cię wyrżnął» – stwierdził Turgut, klękając obok przyjaciela.
«Ale jestem już pod dobrą opieką» – odparł słabym głosem ranny.
«Widzę – zgodził się Turgut. – Madame, gratuluję zimnej krwi. Ale trupa nie jest łatwo zabić».
«A skąd pan wiedział, że to trup?» – zapytała zdziwiona.
«0, dobrze wiem – odparł ponurym tonem. – Widziałem twarz tego stwora. Było to oblicze nieumarłego. Oblicze jedyne w swoim rodzaju. Widziałem już kiedyś takie». x-
«Strzelałam srebrną kulą – wyjaśniła Helen. Oparła delikatnie głowę Aksoya na swoim ramieniu i mocniej przycisnęła chusteczkę do jego policzka. – Ale sam pan widział, poruszył się i pocisk minął serce. Wiem, bardzo ryzykowałam… – przez chwilę intensywnie spoglądała na mnie, ale nie potrafiłem odczytać jej myśli – ale sam pan najlepiej wie, że moje kalkulacje były słuszne. Śmiertelnik nie podniósłby się już po takich kulach».
Ciężko westchnęła i poprawiła okład na twarzy młodego księgarza.
Kompletnie oszołomiony spoglądałem po zgromadzonym w bibliotece towarzystwie.
«Czy przez cały czas nosiłaś ze sobą broń?» – zapytałem ją w końcu.
«Oczywiście. – Przełożyła głowę Aksoya przez ramię i popatrzyła w moją stronę. – Proszę, pomóż mi go podnieść. – Wspólnie postawiliśmy księgarza na nogi (był lekki jak dziecko). Uśmiechnął się, skinął głową i wyswobodził się z naszych objęć. – Tak, zawsze mam przy sobie broń, zwłaszcza kiedy czuję… niepokój. A zdobycie jednej czy dwóch srebrnych kul to żaden problem».
«To prawda» – przyznał Turgut, lekko kiwając głową.
«Ale gdzie nauczyłaś się tak strzelać?» – Wciąż byłem pod wrażeniem chwili, kiedy błyskawicznie wyciągała z kieszeni broń.
«W moim kraju edukacja młodzieży jest zarówno głęboka, jak i wąska – odparła ze śmiechem. – Gdy miałam szesnaście lat, w naszej młodzieżowej brygadzie zbierałam wszystkie nagrody za strzelanie. Cieszę się, że nie zapomniałam tej umiejętności».
Nagle Turgut wydał głośny okrzyk i uderzył się dłonią w czoło. Popatrzyliśmy na niego jak na wariata.
«Mój przyjaciel! Mój przyjaciel… Erozan! Zupełnie o nim zapomnieliśmy!»
Po chwili dopiero dotarło do nas, o czym mówi. Selim Aksoy, który już całkowicie wrócił do siebie, pierwszy ruszył między regały, gdzie zaatakował go tamten potwór. Reszta z nas zaczęła systematycznie przeszukiwać wielkie pomieszczenia, zaglądając pod każdy stół i odsuwając krzesła. Po kilku minutach poszukiwania zakończyły się powodzeniem. Usłyszeliśmy głośny okrzyk Selima i gromadnie ruszyliśmy w jego stronę. Klęczał przy jednym z wysokich regałów zastawionych różnego rodzaju skrzynkami i pudełkami, torbami i zwojami starodawnych rękopisów. Skrzynka zawierająca dokumenty dotyczące Zakonu Smoka leżała na posadzce, jej zdobione wieko było otwarte, a zawartość poniewierała się po podłodze.
Pośród tych piśmienniczych zabytków leżał na plecach pan Erozan, blady i sztywny, głowę miał przekręconą na bok. Turgut uklęknął i przyłożył ucho do jego piersi.
«Dzięki Bogu, oddycha» – stwierdził po chwili z ulgą.
Zaczął go dokładnie oglądać i po chwili wskazał Selimowi szyję nieprzytomnego bibliotekarza. W obwisłej, bladej skórze, tuż nad kołnierzykiem koszuli, widniała okropna, poszarpana rana. Helen uklękła obok profesora. Zapadła grobowa cisza. Mimo opisu urzędnika, z którym przed laty miał do czynienia Rossi, mimo rany, jaką odniosła Helen w bibliotece naszego uniwersytetu w Stanach Zjednoczonych, widok ten nie mieścił mi się w głowie. Twarz Erozana była niesamowicie blada, prawie sina. Oddech miał płytki, ledwie słyszalny.
«Jest zakażony – odezwała się cicho Helen. – Sądzę, że stracił dużo krwi».
«Przeklęty dzień» – sapnął Turgut, ściskając w dużych dłoniach rękę przyjaciela.
«Zastanówmy się – odezwała się Helen, która szybko otrząsnęła się z szoku. – Zapewne został zaatakowany po raz pierwszy. – Popatrzyła na Turguta. – Wczoraj nie dostrzegł pan w nim żadnych oznak przemiany?»
«Był normalny» – odparł profesor, potrząsając głową.
«Zatem wszystko w porządku».
Sięgnęła do kieszeni żakietu. Odruchowo cofnąłem się, sądząc, że znów wyciągnie pistolet. Ale ona wyjęła tylko dwie główki czosnku i położyła je na piersi bibliotekarza. Mimo grozy całej sceny Turgut lekko się uśmiechnął, wyjął z kieszeni własny czosnek i położył go obok główek Helen. Nie miałem pojęcia, skąd go miała. Zapewne kupiła podczas naszej włóczęgi po souk, wykorzystując chwilę mojej nieuwagi.
«Myśli wybitnych ludzi zawsze biegną podobnym torem» – stwierdziła Helen.
Wyjęła papierowy pakiecik i rozwinęła go. W środku znajdował się mały, srebrny krzyżyk. Jeden z kupionych przez nas w katolickim kościele obok uniwersytetu, ten sam, którym zastraszyła odrażającego bibliotekarza, kiedy ten zaatakował ją między regałami w dziale historycznym.
Tym razem jednak Turgut powstrzymał ją, kładąc delikatnie dłoń na jej ramieniu.
«Nie, nie – powiedział. – Mamy tu własne przesądy».
Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął różaniec zrobiony z drewnianych paciorków, taki jaki widywaliśmy w dłoniach mężczyzn na ulicach Stambułu. Na końcu różańca wisiał medalion z arabskim napisem. Turgut dotknął lekko medalionem ust Erozana. Twarz bibliotekarza wykrzywił mimowolny grymas odrazy. Był to paskudny widok. Po chwili jednak oblicze wygładziło się, po czym mężczyzna otworzył oczy i zmarszczył brwi. Turgut pochylił się nad nim i zaczął coś cicho mówić po turecku, następnie dotknął jego czoła, a na końcu wyjął z kieszeni płaską buteleczkę i pozwolił rannemu upić z niej łyk.
Niebawem Erozan usiadł, rozejrzał się wokół siebie i dotknął szyi, jakby go zabolała. Kiedy wymacał palcami niewielką ranę, z której wciąż sączyła się krew, ukrył w dłoniach twarz i wybuchnął rozpaczliwym, łamiącym serce szlochem.
Turgut objął bibliotekarza ramieniem, a Helen delikatnie ujęła go za dłoń. Naszła mnie refleksja, że już po raz drugi w ciągu godziny Helen okazuje tyle czułości dotkniętemu nieszczęściem człowiekowi. Profesor zaczął wypytywać o coś po turecku Erozana. Po kilku minutach usiadł na piętach i odwrócił się w naszą stronę.
«Pan Erozan mówi, że obcy pojawił się w jego mieszkaniu nad ranem, za oknami wciąż jeszcze panował mrok, i zagroził, że go zabije, jeśli ten nie wpuści go do biblioteki. Kiedy rozmawiałem z nim przez telefon, wampir wciąż przebywał w jego domu, ale Erozan bał mi się o tym powiedzieć. Gdy obcy dowiedział się, kto dzwonił, oświadczył, że muszą natychmiast iść do archiwum. Mój przyjaciel nie śmiał mu się sprzeciwiać. Na miejscu wampir zmusił go do przyniesienia i otwarcia skrzynki. Kiedy już to uczynił, tamten diabeł rzucił go na podłogę – Erozan twierdzi, że jest on niewiarygodnie silny – i wbił mu w szyję zęby. Tylko tyle pan Erozan pamięta».
Turgut smutno potrząsnął głową. Nieoczekiwanie Erozan chwycił go kurczowo za rękę i najwyraźniej zaczął go o coś błagać.
Turgut przez chwilę milczał, a następnie ujął dłonie przyjaciela, wcisnął mu w nie drewniany różaniec, po czym zaczął coś cicho tłumaczyć.
«Oświadczył mi, że dobrze rozumie, iż jeśli ten potwór ugryzie go jeszcze dwukrotnie, sam stanie się wampirem. Prosił, bym zabił go własnymi rękami, jeśli do tego dojdzie». – Odwrócił głowę, a ja odniosłem wrażenie, że w jego oczach zalśniły łzy
«Do tego nigdy nie dojdzie – odparła twardo Helen. – Odnajdziemy źródło tej zarazy».
Nie miałem pojęcia, czy mówiła o odrażającym bibliotekarzu, czy o samym Draculi, lecz kiedy zobaczyłem jej zaciętą twarz i zaciśnięte szczęki, prawie uwierzyłem, że pokonamy obu. Raz już widziałem podobny wyraz jej oblicza. Widok ten przypomniał mi wizytę w kampusie w Ameryce, kiedy opowiadała mi o swoim rodowodzie. Przysięgała wtedy na wszystkie świętości, iż odnajdzie wiarołomnego ojca i zdemaskuje go przed całym naukowym światem. Czy tylko mi się zdawało, że w pewnym momencie cel jej misji uległ pewnej zmianie, a ona wcale tego nie zauważyła?
Selim Aksoy, który myszkował po sali za naszymi plecami, odezwał się w pewnej chwili do Turguta. Ten skinął głową.
«Pan Aksoy przypomina nam, po co tu przyszliśmy. I ma rację. Niebawem zaczną schodzić się inni czytelnicy, więc musimy albo zamknąć archiwum, albo udostępnić je publiczności. Zaofiarował się, że nie otworzy dziś sklepu i będzie pełnił funkcję bibliotekarza. Ale najpierw musimy posprzątać te dokumenty i sprawdzić, jakich doznały szkód. Lecz przede wszystkim należy gdzieś bezpiecznie umieścić naszego przyjaciela. Ponadto Aksoy pragnie pokazać nam coś w archiwum, zanim pojawią się czytelnicy».
Natychmiast zacząłem zbierać porozrzucane dokumenty. Potwierdziły się moje najgorsze obawy.
«Oryginały map zniknęły» – oświadczyłem posępnie.
Przeszukaliśmy półki, ale map przedstawiających dziwny region przypominający zarysami smoka z długim ogonem nigdzie nie było. Doszliśmy do wniosku, że wampir musiał zabrać je, zanim jeszcze pojawiliśmy się w archiwum. Była to przygnębiająca okoliczność. Oczywiście, mieliśmy ich kopie, wykonane ręką zarówno Rossiego, jak i Turguta, ale w moim pojęciu oryginały przedstawiały największą wartość, stanowiły bowiem bezpośredni klucz do miejsca, w którym przebywał Rossi.
Do świadomości utraty takiego skarbu dochodziła obawa, że skalany złem bibliotekarz może pierwszy rozwiązać zagadkę map. Jeśli Rossi rzeczywiście znalazł się w grobowcu Draculi, niezależnie od tego, gdzie ten się znajdował, bibliotekarz miał znakomitą szansę, by pobić nas na głowę. Nigdy dotąd nie byłem tak zdeterminowany, żeby odnaleźć swego ukochanego promotora. Poza tym – uświadomiłem to sobie z niejakim zdumieniem – Helen stała murem po mojej stronie.
Turgut i Selim, którzy uradzali coś między sobą obok rannego mężczyzny, zwrócili się do niego z jakimś pytaniem. Bibliotekarz próbował unieść się z podłogi, lecz po chwili znów opadł bezwładnie plecami na regał i coś powiedział. Selim zniknął między półkami i po kilku minutach wrócił z niewidką książką. Oprawiona była w czerwoną, mocno wytartą skórę, a na jej froncie widniał złocony napis po arabsku. Położył ją na najbliższym stole, dłuższy czas wertował, po czym skinął na Turguta, który wsuwał właśnie pod głowę Erozana swoją zwiniętą marynarkę. Ranny wyglądał już cokolwiek lepiej. Chciałem właśnie zasugerować, żebyśmy wezwali pogotowie, ale poskromiłem język. Turgut najwyraźniej dobrze wiedział, co robi. Dźwignął się z podłogi, dołączył do Selima i kilka minut z ożywieniem o czymś rozmawiali. Helen i ja unikaliśmy swego wzroku. Oboje mieliśmy nadzieję na dalsze odkrycia, a jednocześnie baliśmy się kolejnych rozczarowań. W końcu przywołał nas Turgut.
«To właśnie Selim Aksoy chciał wam pokazać – oświadczył poważnym tonem. – Nie wiem doprawdy, czy ma to jakikolwiek związek z naszymi poszukiwaniami, ale i tak przetłumaczę wam ten tekst. Książka ta stanowi dziewiętnastowieczną kompilację dokonaną przez pewnych wydawców – nigdy o nich nie słyszałem – którzy byli historykami zajmującymi się dziejami Stambułu. Zebrali tu wszystkie dokumenty, sprawozdania i relacje dotyczące pierwszych lat istnienia Stambułu – to znaczy od roku tysiąc czterysta pięćdziesiątego trzeciego, kiedy sułtan Mehmed zdobył to miasto i uczynił zeń stolicę swego imperium».
Wskazał na stronę wypełnioną przepięknym, arabskim pismem, a ja po raz setny chyba skonstatowałem, iż najgorszą rzeczą, jaka mogła spotkać ludzkość, było owo pomieszanie języków i alfabetów na nieszczęsnej wieży Babel. Tak więc teraz, spoglądając na stronicę zadrukowaną tureckim pismem, poczułem się tak, jakbym się znalazł w kolczastym gąszczu liter i symboli, równie trudnych do przebrnięcia, jak splątana ściana magicznych, dzikich róż.
«Ten ustęp Aksoy zapamiętał z pierwszej wizyty w archiwum. Autor jest nieznany, a tekst mówi o pewnych wydarzeniach z roku tysiąc czterysta siedemdziesiątego siódmego – tak, moi przyjaciele, rok wcześniej zginął Vlad Dracula, zabity w bitwie na Wołoszczyźnie. Jest tu napisane, że wówczas Stambuł nawiedziła plaga; plaga, która kazała imamom grzebać niektóre zwłoki z sercami przebitymi drewnianymi kołkami. A tutaj jest wzmianka o grupie mnichów z Karpat, którzy wjechali do miasta wielkim furgonem zaprzężonym w muły. To dzięki nazwie Karpaty Selim zapamiętał tę książkę. Mnisi błagali o azyl w jednym ze stambulskich klasztorów i otrzymali pozwolenie na przebywanie w nim przez dziewięć dni i dziewięć nocy. I oto cała relacja, a jej związek z naszymi badaniami jest bardziej niż niejasny. Nie wspomina więcej o mnichach ani o tym, jaki był ich dalszy los. Właśnie ze względu na to słowo, Karpaty, mój przyjaciel Selim was tu sprowadził».
Selim Aksoy z emfazą pokiwał głową, ale ja tylko ciężko westchnąłem. Ustęp wywołał we mnie mieszane uczucia – wzbudził mój niepokój, nie rzucając przy tym nowego światła na nurtujące nas problemy. Rok tysiąc czterysta siedemdziesiąty siódmy – to rzeczywiście dziwne, lecz mógł to być zwykły zbieg okoliczności. Ciekawość jednak skłoniła mnie do zadania pytania Turgutowi:
«Skoro miasto znajdowało się już we władaniuTurków, skąd wziął się tam klasztor, w którym mnisi znaleźli schronienie?»
«Dobre pytanie, przyjacielu – odparł trzeźwo Turgut. – Ale muszę cię poinformować, że od samego początku panowania Imperium Osmańskiego w Stambule funkcjonowało wiele kościołów i klasztorów chrześcijańskich. Sułtan był bardzo dla nich łaskawy».
«Czy przedtem nie pozwolił swym wojskom zniszczyć większości / nich lub nie kazał pozamieniać je na meczety?» – spytała ze zdziwieniem Helen, potrząsając głową.
«To prawda. Gdy sułtan Mehmed zdobył miasto, pozwolił żołnierzom plądrować je przez trzy dni – przyznał Turgut. – Ale nie uczyniłby tego, gdyby miasto, zamiast stawiać mu opór, poddało się od razu… tak naprawdę, oferował obrońcom bardzo łagodne warunki. Pisano, że kiedy osobiście wkroczył do Konstantynopola i ujrzał ogrom zniszczeń, jakich dokonali jego żołnierze – oszpecone budynki, splugawione i zbezczeszczone świątynie, stosy trupów pomordowanych mieszkańców – zapłakał nad losem, jaki spotkał to piękne miasto. Wtedy też zezwolił, aby niektóre kościoły dalej normalnie funkcjonowały, a rdzennym Bizantyjczykom nadał wiele przywilejów».
«A jednocześnie ponad pięćdziesiąt tysięcy z nich uczynił niewolnikami – zauważyła sucho Helen. – O tym też proszę nie zapominać».
Turgut popatrzył na nią z podziwem.
«Madame, nie jestem w stanie pani dorównać. Pragnąłem jedynie wykazać, że nasi sułtani bynajmniej nie byli potworami. Jak na tamte czasy, podbitym ludom okazywali wiele wyrozumiałości. Ale każdy podbój zawsze był podbojem i nigdy nie odbywał się w sposób łagodny. – Wskazał palcem odległą ścianę archiwum. – To jest Jego Znakomitość Mehmed. Chcecie popatrzeć nań z bliska?»
Ruszyłem w stronę portretu, podczas gdy Helen z uporem stała w miejscu. Oprawiona w ramę reprodukcja – nędzna kopia jakiejś akwareli – przedstawiała masywnego, siedzącego mężczyznę w biało-czerwonym turbanie. Miał jasną skórę, krótką, wypielęgnowaną brodę, wdzięczne łuki brwi i brązowe oczy. Przy wielkim, zakrzywionym nosie trzymał różę i, wąchając ją, spoglądał zamyślonym wzrokiem w dal. Przypominał bardziej mistycznego sufiego niż bezlitosnego zdobywcę.
«Wizerunek jest raczej zaskakujący» – powiedziałem.
«0, tak. Był wielkim patronem sztuki i architektury, wzniósł wiele wspaniałych budowli. – Turgut poklepał się palcem po brodzie. – A co sądzicie, przyjaciele, o dokumencie, który odkrył Selim Aksoy?»
«Jest bardzo interesujący – odrzekłem uprzejmie – ale nie wiem, w jaki sposób pomoże nam odnaleźć grobowiec».
«Ja też nie wiem – przyznał się Turgut. – Ale zauważyłem pewne podobieństwo między tym ustępem a fragmentem listu, jaki przeczytałem ci dziś rano. O niepokojach przy grobowcu w Snagov, które miały miejsce w tym samym roku – w roku tysiąc czterysta siedemdziesiątym siódmym. Wiemy już, że było to w rok po śmierci Vlada Draculi i że grupa mnichów była bardzo zaniepokojona czymś, co działo się w Snagov. Czy nie mogli to być ci sami mnisi lub jakaś grupa związana ze światynią?»
«Dlaczego nie – przyznałem – ale to tylko domysł. Dokument mówi jedynie, że mnisi pochodzili z Karpat. W tamtych czasach w Karpatach musiało istnieć bardzo dużo monasterow. Skąd pewność, iż pochodzili właśnie z monasteru w Snagov? Helen, a co ty o tym myślisz?»
Musiałem ją zaskoczyć swym pytaniem, gdyż popatrzyła mi prosto w oczy z wyrazem takiej tęsknoty, jakiej nigdy jeszcze u niej nie widziałem. Wyraz ów znikł natychmiast, ale ja wyobraziłem sobie, że zapewne wspominała matkę i rozmyślała o czekającej nas niebezpiecznej podróży na Węgry. Nad czymkolwiek jednak się zastanawiała, w jednej chwili zebrała rozproszone myśli.
«Tak, w Karpatach istniało wiele klasztorów. Paul ma rację. Bez dokładniejszych informacji nie możemy łączyć obu tych grup».
Odniosłem wrażenie, że Turgut jest rozczarowany słowami Helen. Zaczął coś mówić, lecz przerwało mu charczące sapanie. To dławił się pan Erozan leżący wciąż na podłodze z marynarką profesora pod głową.
«Zemdlał! – zawołał Turgut. – My tu skrzeczymy jak sroki… – Podstawił pod nos przyjaciela główkę czosnku. Mężczyzna zabełkotał coś, pryskając śliną, ale nieco doszedł do siebie. – Szybko, musimy zabrać go do domu. Profesorze, madame, proszę mi pomóc. Wezwiemy taksówkę i pojedziemy z nim do mnie. Moja żona i ja zajmiemy się nim dobrze. A ty, Selim, pozostań w archiwum… za kilka minut musisz je otworzyć^ – Wydał księgarzowi kilka poleceń po turecku.
Dźwignęliśmy bladego jak ściana, półprzytomnego bibliotekarza i prowadząc go między sobą, opuściliśmy tylnymi drzwiami archiwum. Za nami szła Helen, trzymając w ręce marynarkę profesora. Minęliśmy zacienioną alejkę i wyszliśmy na zalewaną słonecznym światłem ulicę. Kiedy jaskrawe promienie padły na twarz Erozana, mężczyzna spazmatycznie się skurczył, przypłaszczył na moim ramieniu i zasłonił gwałtownie dłonią oczy, jakby chciał obronić się przed jakimś ciosem".
Noc, którą spędziłam na farmie w Boulois, dzieląc pokój z Barleyem, była jedną z najbardziej czujnych i bezsennych, jakie przytrafiły mi się w życiu. Siedzieliśmy mniej więcej do dwudziestej pierwszej, gdyż poza słuchaniem gdakania kur moszczących się na grzędach i oglądaniem Nlońca chowającego się za przekrzywione stodoły nie mieliśmy nic więcej do roboty. A w dodatku, ku naszemu zdumieniu, gospodarstwo nie było zelektryfikowane.
– Nie zauważyłaś braku drutów elektrycznych? – zapytał Barley, kiedy gospodyni przyniosła nam latarnię, dwie świece i życząc dobrej nocy, udała się do siebie.
W migotliwym blasku świec cienie politurowanych, starych mebli jeszcze bardziej się wydłużyły, zawisając nad naszymi głowami, a ścienna makatka, jakby nabierając własnego życia, lekko falowała.
Barley kilkakrotnie ziewnął, po czym runął w ubraniu na swoje łóżko i natychmiast zasnął. Bałam się pójść w jego ślady, lecz nie chciałam też zostawić płonących świec. W końcu wszystkie je pogasiłam, zostawiając tylko zapaloną latarnię, której blask pogłębił spowijający izbę cień, sprawiając, że zalegające na zewnątrz farmy ciemności z jeszcze większą mocą naparły na zamknięte na głucho okno izby. Gałązki dzikiego wina ocierały się z szelestem o szyby, drzewa zdawały się coraz bardziej nachylać nad domem, a dziwaczne, delikatne hałasy, powodowane zapewne przez sowy lub dzikie gołębie, sprawiały, że zmrożona strachem leżałam skulona na łóżku. Barley był całkowicie nieobecny dla świata. Początkowo cieszyłam się, że mamy spać w oddzielnych łóżkach ustawionych w odległych kątach pokoju. Zaoszczędziłoby to nam skrępowania w przygotowaniach do snu, lecz teraz pragnęłam, byśmy spali w jednej pościeli przytuleni do siebie plecami.
Spoczywałam tak bez ruchu, czując, że drętwieje mi ciało. Nagle ujrzałam żółtawą poświatę sączącą się przez okno i przesuwającą się skrycie po deskach podłogi. To wschodził księżyc. Ukoił wszystkie moje lęki. Zupełnie jakby przybywał mój dawny, dobry przyjaciel, by dotrzymać mi towarzystwa. Ze wszystkich sił starałam się nie myśleć o ojcu. Podczas każdej innej podróży to on leżałby na sąsiednim łóżku przybrany w elegancką pidżamę, obok niego spoczywałaby książka. On pierwszy wypatrzyłby starą farmę, wiedziałby, że jej główny zrąb pochodzi jeszcze z czasów akwitańskich, kupiłby trzy butelki wina od sympatycznej gospodyni i porozmawiałby z nią ojej winnicy.
Leżąc tak, całkiem mimowolnie pomyślałam, co zrobię, jeśli okaże się, że mój ojciec nie przeżył podróży do Saint-Matthieu. Z całą pewnością nie wróciłabym do Amsterdamu – pomyślałam. Przebywanie sam na sam z panią Clay w naszym domu pogłębiłoby jeszcze moją żałość i osamotnienie. Wedle przepisów obowiązujących w Europie na jakąkolwiek uczelnię wyższą mogłam wstąpić najwcześniej za dwa lata. Ale kto by się mną do tego czasu zajął? Barley wróci do dawnego życia, bo nie sądzę, by interesował go mój dalszy los. Przed oczyma stanęła mi twarz zwierzchnika Jamesa z głębokim, smutnym uśmiechem i sympatycznymi zmarszczkami wokół oczu. I wtedy pomyślałam o Giulii i Massimo w ich villa w Umbrii. Przypomniałam sobie, jak Massimo nalewał mi wino «Co ty studiujesz, śliczna córko?" – a Giulia oświadczyła, że dostanę własny, bardzo wygodny pokój. Nie mieli dzieci, uwielbiali mego ojca. Jeśli mój świat rozpadnie się w kawałki, pojadę do nich.
Pokrzepiona na duchu sięgnęłam po latarnię, na palcach podeszłam do drzwi i wyjrzałam na zewnątrz. Dostrzegłam połówkę księżyca i płynące po niebie postrzępione chmury. Pośród nich unosił się aż za dobrze znajomy mi kształt… ale nie, trwało to tylko ułamek sekundy i była to jedynie chmura. Rozpostarte skrzydła, falisty ogon? Obraz w mgnieniu oka rozpłynął się w powietrzu, ale ja po powrocie do pokoju położyłam się na łóżku Barleya i aż do świtu leżałam drżąca obok jego nieruchomych pleców.
«Transport Erozana i umieszczenie go w orientalnym salonie Turguta zajęło nam większość ranka. Nieszczęsny bibliotekarz, biały jak kreda, ale panujący już w pełni nad sobą, leżał na jednej z długich otoman. Byliśmy jeszcze w domu, kiedy w południe wróciła z przedszkola pani Bora. Weszła do mieszkania energicznie, w okrytych rękawiczkami dłoniach niosła siatki pełne jakichś produktów. Miała na sobie żółtą sukienkę, a na głowie kwiecisty kapelusz, tak że natychmiast skojarzyła mi się z żonkilem. Wyglądała świeżo i niezwykle powabnie. Wyraz jej twarzy nie zmienił się nawet wtedy, gdy ujrzała nas stojących w salonie przy leżącym plackiem na otomanie mężczyźnie. Błysnęła mi myśl, że jej mąż niczym już chyba nie potrafi jej zaskoczyć. Drugą myślą, jaka mnie naszła, było to, iż taka postawa właśnie stanowi klucz do udanego, harmonijnego związku.
Turgut wyjaśnił jej sytuację, mówił po turecku. Najpierw na jej twarzy pojawił się wyraz głębokiego niedowierzania, które jednak przeszło natychmiast w czyste przerażenie, kiedy mąż pokazał jej ranę na szyi bibliotekarza. Popatrzyła na mnie i na Helen z konsternacją, jakby w ogóle po raz pierwszy w życiu zetknęła się z tego rodzaju złem. Potrząsnęła dłonią Erozana, która nie tylko była biała jak kreda, ale i zimna jak lód. Przez chwilę trzymała ją w ręce, po czym szybko otarła oczy i zdecydowanie ruszyła do kuchni, skąd dotarł do nas odległy dźwięk przesuwanych garnków, patelni i misek. Cokolwiek by się jeszcze nie wydarzyło, rannemu mężczyźnie z pewnością nie zabraknie dobrego jedzenia. Turgut przekonał nas, że powinniśmy chwilowo pozostać u niego w domu i Helen, ku memu zdumieniu, udała się do kuchni, by pomóc pani Bora.
Kiedy upewniliśmy się, że pan Erozan leży wygodnie na swoim posłaniu, Turgut znów zaprowadził mnie do swego niesamowitego gabinetu. Ku mej uldze złowieszczy portret był szczelnie zasłonięty. Usiedliśmy, by omówić sytuację.
«Uważasz, że to bezpieczne dla ciebie i twojej żony trzymać Erozana w tym domu?» – nie potrafiłem powstrzymać się od pytania.
«Podjąłem pewne środki ostrożności. Kiedy za dzień lub dwa stan jego się polepszy, zorganizuję mu jakieś lokum i postaram sie o człowieka, który będzie o niego dbał».
Turgut podsunął mi krzesło, a sam zajął miejsce za biurkiem. Prawie jak w uniwersyteckim gabinecie Rossiego – pomyślałem. Z tym tylko, że tamto pomieszczenie zapamiętałem jako bez porównania weselsze, wypełnione kwitnącymi w doniczkach kwiatami i sykiem ekspresu do kawy. Gabinet Turguta był posępny i ekscentryczny.
«Nie spodziewam się kolejnych ataków, ale gdyby taki nastąpił, naszego amerykańskiego przyjaciela spotka przerażająca odprawa». – Patrząc na masywną postać profesora, w pełni mu wierzyłem.
«Bardzo mi przykro – odparłem. – Wygląda na to, że wplątaliśmy cię w niezłą awanturę, a co więcej, ściągnęliśmy niebezpieczeństwo na twój dom».
Opowiedziałem mu pokrótce o odrażającym, amerykańskim bibliotekarzu, którego poprzedniego wieczoru zobaczyliśmy przy Hagia Sophii.
«Niezwykłe» – odparł Turgut. Oczy zapłonęły mu groźnym blaskiem. Zaczął bębnić palcami po blacie biurka.
«Mam jedno pytanie – powiedziałem. – W archiwum oświadczyłeś, że widziałeś już kiedyś podobną twarz. Gdzie i jak?»
«Ha! – wykrzyknął mój przyjaciel, opierając łokcie o blat biurka. Dobrze, opowiem ci o wszystkim. Było to wiele lat temu, ale pamiętam dokładnie każdy szczegół, jakby wydarzyło się wczoraj. Stało się to w kilka dni po otrzymaniu przeze mnie listu od profesora Rossiego, w którym zapewniał mnie, że nie wie nic o żadnym archiwum w Stambule. Późnym popołudniem, po zakończeniu zajęć, udałem się do tej biblioteki – wtedy mieściła się jeszcze w dawnych budynkach, z których później przeniesiono ją do obecnych. Pamiętam, iż zbierałem wówczas materiały do artykułu o zaginionym dziele Szekspira zatytułowanym Król Tashkani. Jego akcja, zdaniem niektórych uczonych, działa się w fikcyjnym Stambule. Być może o tym słyszałeś?»
Pokręciłem przecząco głową.
«0 dramacie tym wspomina kilku angielskich historyków. Od nich właśnie wiemy, że w sztuce tej zły duch, zwany Dracole, objawia się władcy przepięknego miasta, zdobytego przez monarchę siłą. Duch oświadcza mu, że kiedyś był jego nieprzejednanym wrogiem, lecz teraz przybywa, aby powinszować mu jego krwiożerczości. Zaczyna usilnie nakłaniać króla, by zaczął łapczywie chłeptać krew mieszkańców miasta, którzy z czasem stali się faworytami nowego władcy. Jest to przejmujący i mrożący krew w żyłach ustęp. Niektórzy sądzą, że nie jest to nawet Szekspir, ale moim zdaniem… – urwał i zaczął bębnić palcami po blacie biurka. – Moim zdaniem, sądząc po stylu, dykcji i frazie, dzieło to mogło wyjść wyłącznie spod pióra Szekspira, a miasto w rzeczywistości jest Stambułem, ukrytym pod pseudoturecką nazwą Tashkani. Sądzę też, że tyran, do którego zwraca się zły duch, jest nikim innym jak sułtanem Mehmedem II, zdobywcą Konstantynopola».
Po plecach przeszły mi ciarki.
«Jakie, twoim zdaniem, ma to znaczenie? Dokąd sięgały wpływy i sława Draculi?»
«Mój przyjacielu, wielce intrygujący jest dla mnie fakt, że legenda o Vladzie Draculi dotarła nawet do protestanckiej Anglii, około tysiąc pięćset dziewięćdziesiątego roku. Poza tym, jeśli Tashkani rzeczywiście było Stambułem, wskazuje to, jak wszechobecna była świadomość istnienia Draculi w samym mieście w czasach Mehmeda. Sułtan wkroczył do Konstantynopola w tysiąc czterysta pięćdziesiątym trzecim roku, zaledwie w pięć lat po powrocie Draculi na Wołoszczyznę z niewoli w Azji Mniejszej. Nie istnieją żadne dowody na to, że kiedykolwiek później pojawił się na naszych terenach, choć niektórzy naukowcy twierdzą, że osobiście wręczał sułtanowi haracz. Moim zdaniem nigdy nie znajdziemy na to dowodów. Moja teoria zakłada, iż napiętnował to miejsce wampiryzmem, jeśli nie za życia, to po śmierci. Jednak granica między literaturą a historią jest bardzo płynna, a ja nie jestem historykiem».
«Wręcz przeciwnie, jesteś wspaniałym, obdarzonym charyzmą historykiem – odparłem z pokorą. – Prawie mnie zawstydzasz. Podjąłeś tyle historycznym tropów i wszystkie poszukiwania zakończyłeś powodzeniem».
«Jesteś niesłychanie uprzejmy, młody przyjacielu. Tak czy owak, pewnego wieczoru pracowałem nad artykułem, który miał uzasadnić moją teorię. Nigdy nie ukazał się drukiem, gdyż wydawcy czasopisma uznali jego treść za zbyt zabobonną. Pracowałem do późnego wieczora i po trzech godzinach spędzonych w archiwum udałem się do pobliskiej restauracji na borek. Czy jadłeś już bórekl»
«Jeszcze nie» – odrzekłem.
«Koniecznie musisz go skosztować. To jedno z naszych najsmaczniejszych narodowych dań. Tak więc ruszyłem do restauracji. Była zima i na dworze panowały już ciemności. Zająłem miejsce przy stoliku i czekając na posiłek, jeszcze raz przeczytałem list profesora Rossiego. Jak już wspomniałem, otrzymałem go zaledwie kilka dni wcześniej i jego treść wciąż wprawiała mnie w zakłopotanie. Kelner przyniósł mi zamówioną kolację. Kiedy stawiał przede mną talerze, spojrzałem na jego twarz. Wzrok miał spuszczony – wyraźnie spoglądał na rozłożony przede mną list z nazwiskiem Rossiego w nagłówku. Raz czy dwa zmarszczył gniewnie brwi, lecz po chwili twarz mu się wygładziła. Kiedy jednak przechodził za mną z kolejnym talerzem, by postawić go po mojej drugiej stronie, wiedziałem z całą pewnością, że nie spuszcza wzroku z listu.
Nie potrafiłem wytłumaczyć sobie takiego zachowania. Poczułem się bardzo nieswojo. Złożyłem zatem list i zabrałem się za kolację. Kelner oddalił się bez słowa, lecz ja nie mogłem powstrzymać się i co chwila zerkałem na niego, kiedy krążył po sali, obsługując innych gości. Był wysokim, o szerokich ramionach mężczyzną, z czarnymi, długimi włosami, które wciąż odgarniał z twarzy, i dużymi, ciemnymi oczyma. Mógłby nawet uchodzić za przystojnego, gdyby nie wyglądał tak… jak to powiedzieć?… groźnie i ponuro. Przez dobrą godzinę całkowicie mnie ignorował, choć dawno już skończyłem kolację. W końcu dla zabicia czasu wyjąłem jakąś książkę i on w tej chwili nieoczekiwanie pojawił się przy moim stoliku, stawiając przede mną filiżankę parującej herbaty. Zdziwiłem się, gdyż jej nie zamawiałem. Pomyślałem, że jest to prezent od właścicieli lokalu lub zwykła pomyłka».
– Pańska herbata – oświadczył kelner. – Osobiście dopilnowałem, by była bardzo gorąca.
«Popatrzył mi prosto w oczy. Nie potrafię tego wyjaśnić, lecz wygląd jego twarzy przeraził mnie. Miałem przed sobą blade oblicze o prawie żółtej cerze, zupełnie jakby… jak to powiedzieć?… jakby gnił od środka. Oczy miał ciemne i błyszczące, przypominające zwierzęce ślepia, i gęste brwi. Usta niczym ulepione z czerwonego wosku, a zęby bardzo białe i wyjątkowo długie – ich zdrowy wygląd osobliwie kontrastował z jego schorzałym obliczem. Stawiając przede mną naczynie, pochylił się w moją stronę. Poczułem bijący od niego dziwny zapach, co sprawiło, że zakręciło mi się w głowie, ogarnęły mnie mdłości. Możesz się ze mnie śmiać, przyjacielu, lecz była to woń, którą w innych okolicznościach zawsze uwielbiałem – zapach starych książek. Sam go najlepiej znasz. Woń pergaminu, skóry i… i jeszcze czegoś?»
Doskonale wiedziałem, o czym mówi, i wcale nie było mi do śmiechu.
«Odszedł niespiesznie od mego stolika i zniknął w kuchni. Odnosiłem nieprzeparte wrażenie, że chciał mi coś pokazać – być może swoje oblicze. Chciał, bym się mu dokładnie przyjrzał, choć tak naprawdę nie było w nim nic, co usprawiedliwiałoby zgrozę, jaką we mnie wzbudził. Siedzący na średniowiecznym krześle Turgut sam w tej chwili był biały jak kreda. – By zapanować nad emocjami, wsypałem do filiżanki łyżeczkę cukru ze stojącej na stoliku cukiernicy i zamieszałem wonny, parujący napar. Chciałem łykiem aromatycznego napoju ukoić skołatane nerwy. 1 wtedy wydarzyło się coś bardzo… coś bardzo dziwacznego».
Zamilkł, jakby nagle pożałował decyzji opowiedzenia mi tej historii. Doskonale go rozumiałem. Pokiwałem więc tylko głową i powiedziałem łagodnie:
«Mów dalej, proszę».
«Może teraz zabrzmi to dziwnie, ale mówię szczerą prawdę. Z filiżanki uniósł się obłok pary… sam wiesz najlepiej, jak to jest, kiedy miesza się gorący płyn. Obłok pary nad filiżanką uformował się w kształt maleńkiego smoka, który unosił się przez chwilę nad naczyniem, po czym zniknął. Ale widziałem go bardzo wyraźnie. Chyba wyobrażasz sobie, jak się poczułem. Przez chwilę nie wierzyłem własnym oczom. Następnie szybko zgarnąłem papiery, zapłaciłem i wyszedłem z restauracji».
Z emocji miałem kompletnie wyschnięte usta.
«Czy kiedykolwiek później spotkałeś tego kelnera?»
«Nigdy. Unikałem tej restauracji przez kilka tygodni, w końcu ciekawość zwyciężyła. Któregoś wieczoru zajrzałem do niej, ale kelnera nie zobaczyłem. Nawet zapytałem o niego, ale jakiś inny pracownik oświadczył mi, że człowiek ten pracował tam tak krótko, iż nie zapamiętał nawet jego nazwiska. Wiedział tylko, że na imię miał Akmar».
«Czy twoim zdaniem wygląd jego twarzy wskazywał na to, że jest…» zawiesiłem głos.
«Przeraził mnie. Tyle tylko ci mogę powiedzieć. Kiedy ujrzałem twarz bibliotekarza, którego, jak sam powiedziałeś, ściągnąłeś tu z zagranicy, od razu go poznałem. Nie jest proste patrzeć na twarz śmierci. Było coś w wyrazie… – Urwał i niespokojnie zerknął w stronę kotary zasłaniającej portret. – W twojej opowieści ogłuszyła mnie wprost jedna rzecz: to, że ów amerykański bibliotekarz nabrał o wiele więcej spirytualnej mocy od czasu, kiedy spotkałeś go po raz pierwszy».
«0 co ci dokładnie chodzi?»
«Kiedy zaatakował w waszej amerykańskiej bibliotece pannę Rossi, zdołałeś powalić go na ziemię. A mój przyjaciel Erozan, którego zaatakował dzisiejszego ranka, twierdzi, że ów stwór jest niebywale silny, choć memu przyjacielowi również nie brakuje krzepy. A jednak demon ów zdołał utoczyć mu trochę krwi. Poza tym wampirowi temu nie szkodzi słoneczne światło, tak zatem nie jest jeszcze do końca skażony. Domniemywam zatem, iż stworzeniu temu utoczono krew po raz drugi albo na waszym amerykańskim uniwersytecie, albo tu, w Stambule. Jeśli ma tu jakieś koneksje, dostąpi trzeciego błogosławieństwa zła i na zawsze już stanie się nieumarłym».
«To prawda – powiedziałem. – Nie pozostaje nam nic innego, jak dopaść amerykańskiego bibliotekarza. Do tego czasu musisz starannie strzec swego przyjaciela».
«I tak zrobię» – odrzekł twardo Turgut. Zamilkł i odwrócił się do półki z książkami. Bez słowa wyciągnął wielki album z tytułem wypisanym na okładce łacińskimi literami. – To rumuńska księga – wyjaśnił. Zawiera kolekcję wizerunków ze świątyń w Transylwani i na Wołoszczyźnie. Skopiowane zostały przez niedawno zmarłego historyka sztuki. Przykro mi to mówić, ale odtworzył obrazy znajdujące się w kościołach, które później zostały zniszczone podczas wojny. Tak zatem księga ta ma nieoszacowaną wartość. – Wręczył mi wolumin. – Otwórz, proszę, na stronie dwudziestej piątej».
Uczyniłem, jak prosił. Na obu stronicach rozmieszczono wizerunek malowidła ściennego. Z boku, w niewielkiej ramce, widniała czarno-biała fotografia kościoła, z którego pochodziło malowidło. Była to wytworna budowla z wysmukłymi dzwonnicami. Ale moją uwagę przykuła główna ilustracja. Po lewej stronie widniał wizerunek morderczego smoka w locie, ogon zwinięty miał w dwie pętle, w ślepiach malowało mu się szaleństwo, z pyska tryskały strugi ognia. Najwyraźniej potwór szykował się do ataku na postać stojąca po prawej stronie malowidła, mężczyznę przybranego w kolczugę i prążkowany turban. Przerażony człowiek stał w pozycji obronnej, w jednej ręce trzymał zakrzywiony bułat, w drugiej okrągłą tarczę. W pierwszej chwili myślałem, że stoi na polu porośniętym jakimiś dziwacznymi roślinami. Kiedy jednak przyjrzałem się dokładniej, zrozumiałem, że wokół jego stóp roją się niewielkie, ludzkie postacie, cały las istot ludzkich, wijących się i powbijanych na pale. Niektóre z postaci miały na głowach turbany, tak jak stojący pośród nich gigant w zbroi, inne przybrane były w nędzne, wieśniacze łachmany. Na jeszcze innych zobaczyłem wytworne, jedwabne szaty, a na ich głowach futrzane szuby. Blondyni i bruneci, szlachcice z długimi, brązowymi wąsami, kapłani i mnisi w czarnych sutannach i kłobukach. Kobiety z długimi warkoczami, gołe dzieci i niemowlaki. Dostrzegłem nawet kilka zwierząt. Wszyscy konali w męce.
Turgut nie spuszczał ze mnie wzroku.
«Kościół ten wspierał podczas swego drugiego panowania Dracula» powiedział cicho.
Długą chwilę wpatrywałem się w wizerunek. W końcu nie wytrzymałem koszmarnego widoku i zamknąłem księgę. Turgut wyjął mi ją z rąk i odłożył na bok. Kiedy przeniósł na mnie wzrok, w jego oczach malował się dziki wyraz.
«A ty, przyjacielu, jak zamierzasz odnaleźć profesora Rossiego?»
To proste pytanie przypomniało mi nagle, iż jest to moje podstawowe zadanie. Ciężko westchnąłem.
«Cały czas próbuję złożyć wszelkie informacje w jedną całość, lecz nawet mimo waszej wspaniałomyślnej całonocnej pracy, twojej i pana Aksoya, wiem niewiele. Być może Vlad Dracula pojawił się w jakiś sposób po śmierci w Stambule. Ale jak mam się dowiedzieć, czy został tu pochowany? A może wciąż tu przebywa? Mogę ci tylko powiedzieć, że zamierzamy udać się do Budapesztu».
«Budapeszt?» – na twarzy Turguta pojawił się domyślny wyraz.
«Tak. Pamiętasz, jak Helen opowiedziała ci o swojej matce i profesorze -jej ojcu. Jest głęboko przekonana, że jej matka ma bardzo użyteczne dla nas informacje, o które nigdy jej nie wypytywała. Tak zatem chcemy teraz osobiście z nią porozmawiać. Ciotka Helen jest kimś ważnym w węgierskim rządzie i mamy nadzieję, że nam pomoże».
«Ach! – wykrzyknął z lekkim uśmiechem. – Dziękujmy bogom za to, że umieścili naszych przyjaciół na wysokich stanowiskach. Kiedy wyjeżdżacie?»
«Jutro albo pojutrze. Pozostaniemy tam jakieś pięć, sześć dni. Później wrócimy tutaj».
«Doskonale. Ale musicie koniecznie zabrać ze sobą to».
Turgut wstał zza biurka i wyjął z szafy niewielką skrzyneczkę z zestawem przyrządów służących do zabijania wampirów, którą pokazał nam poprzedniego dnia. Postawił ją przede mną.
«Ależ to jeden z twoich najcenniejszych eksponatów – zaprotestowałem. – Poza tym mogą nam to zarekwirować na granicy».
«Nie musisz się nią chwalić celnikom. Najlepiej, jak dasz ją pannie Rossi. Oni kobiecego bagażu tak dokładnie nie sprawdzają. – Uśmiechnął się zachęcająco. – Nie zaznam spokoju, jeśli tego ze sobą nie weźmiecie. Kiedy będziecie w Budapeszcie, pogrzebię w starych książkach, ale wy tam będziecie tropić prawdziwego potwora. Teraz schowaj to do teczki. Pudełko jest niewielkie i lekkie. – Bez słowa ułożyłem drewnianą skrzynkę obok książki z wizerunkiem smoka. – W czasie gdy wy będziecie rozmawiać z matką Helen, ja tutaj będę tropić wszelkie wzmianki o grobowcu. Wciąż nie odrzucam pomysłu, że grób znajduje się w Stambule. – Popatrzył na mnie zwężonymi oczyma. – Wyjaśniałoby to pochodzenie plagi, jaka prześladuje nasze miasto od tamtych czasów. Jeśli uda się nam nie tylko sprawę wyjaśnić, ale i położyć jej kres…»
W tej chwili otworzyły się drzwi od gabinetu i w progu stanęła pani Bora. Oznajmiła, że lunch gotowy. Posiłek był równie smaczny jak ten poprzedniego dnia, lecz panująca przy stole atmosfera znacznie bardziej ponura. Helen milczała. Sprawiała wrażenie kompletnie wyczerpanej. Pani Bora z wdziękiem podsuwała nam półmiski, a pan Erozan, który również dosiadł się do nas, jadł niewiele. Kiedy jednak żona naszego gospodarza podsunęła mu szklaneczkę czerwonego wina i smakowitą porcję mięsa, bibliotekarz doszedł trochę do siebie. Turgut był przyciszony i wyraźnie w melancholijnym nastroju. Odczekaliśmy z Helen na stosowną chwilę i grzecznie pożegnaliśmy gospodarzy.
Turgut odprowadził nas aż na ulicę. Swoim zwyczajem potrząsnął serdecznie naszymi dłońmi, nalegając przy tym, byśmy koniecznie zawiadomili go telefonicznie o terminie naszego wyjazdu. Dodał, że po powrocie musimy zatrzymać się w jego domu. Następnie popatrzył na mnie i znacząco poklepał teczkę, którą trzymałem w ręku. Kiwnąłem głową, dając jednocześnie Helen znak, że wszystko jej później wyjaśnię. Turgut machał nam, aż zniknęliśmy za porastającymi ulicę lipami i topolami. Helen wzięła mnie pod rękę. Powietrze przesączała woń bzu i przez chwilę, na szerokiej, szarej ulicy, posuwając się po upstrzonym plamami słonecznego światła trotuarze, poczułem się, jakbym był na wakacjach w Paryżu".
«Helen była śmiertelnie zmęczona, ale niechętnie zostawiłem ją w jej pokoju w pension, gdzie natychmiast zapadła w kamienny sen. Nie chciałem, aby była sama, lecz przekonała mnie, że jasne światło dnia zapewnia jej pełne bezpieczeństwo. Jeśli nawet złowieszczy bibliotekarz wie, gdzie przebywamy, nie wejdzie do naszych zamkniętych na klucz pokoi, a ponadto Helen nie rozstawała się ze srebrnym krzyżykiem. Do ciotki zadzwonić miała dopiero za kilka godzin. Bez jej instrukcji nie mogliśmy rozpoczynać żadnych przygotowań do podróży. Teczkę oddałem pod opiekę Helen i opuściłem dom. Czułem, że gdybym pozostał w swoim pokoju, po prostu bym zwariował.
Była to doskonała okazja, aby jeszcze trochę pozwiedzać Stambuł. Ruszyłem do przypominającego olbrzymi labirynt, nakrytego kopułą kompleksu pałacowego Topkapi, dokąd sułtan Mehmed przeniósł swoją siedzibę. Budowla ta przyciągała moją uwagę od pierwszego dnia pobytu w Stambule. Topkapi zajmuje rozległy obszar na cyplu otoczonym wodami Bosforu, Złotego Rogu i morza Marmara. Gdybym nie odwiedził tego miejsca, przeoczyłbym niebywale istotną część historii osmańskiego Stambułu. Być może zapomniałem na chwilę o Rossim, ale naszła mnie refleksja, że nawet on sam postąpiłby tak samo, mając przed sobą kilka godzin wymuszonej okolicznościami bezczynności.
Gdy przemierzałem parki, dziedzińce i pawilony, gdzie przez setki lat biło serce imperium, czułem pewne rozczarowanie, że wystawiano tam lak niewiele eksponatów pochodzących z czasów Mehmeda – niewiele, z wyjątkiem klejnotów i mieczy poszczerbionych i pokiereszowanych w nieustannych zmaganiach. Miałem nadzieję, iż natknę się na rzeczy ukazujące mi w innym świetle sułtana, którego wojska walczyły z Vladem Draculą, a tajne służby interesowały się domniemanym grobowcem księcia na Snagov. Pomyślałem sobie, wspominając starców grających na bazarze, że przypomina to określanie pozycji króla przeciwnika w shahmat, kiedy zna się jedynie pozycję własnego króla.
Niemniej w pałacu było wiele do oglądania. Zgodnie z tym, co Helen powiedziała mi poprzedniego dnia, był to świat, w którym ponad pięć tysięcy służących, o tytułach takich jak Wielki Nawijacz Turbanu, spełniało każde życzenie sułtana; gdzie trzebieńcy strzegli czystości ogromnego haremu, który w rzeczywistości był złotą klatką. To tutaj Sulejman Wspaniały, rządzący w połowie szesnastego wieku, scalił imperium, przeprowadził reformę administracji, armii i finansów, a ze Stambułu stworzył metropolię dorównującą wspaniałością stolicy cesarzy bizantyjskich. Podobnie jak oni, sułtan co tydzień udawał się na modlitwę do Hagia Sophii – ale zawsze w piątki (u muzułmanów dniem świętym jest piątek, nie niedziela). Był to świat sztywnej etykiety, wystawnych uczt, cudownych tkanin, przepięknych mozaik, wezyrów w zielonych szatach i przybranych na czerwono szambelanów, w bajecznie kolorowych butach i ogromnych turbanach.
Szczególne wrażenie zrobiła na mnie opowieść Helen o janczarach, gwardii formowanej z pojmanych w niewolę chłopców pochodzących z terytoriów całego imperium. Czytałem o nich wcześniej. Chłopcy ci, pochodzący z chrześcijańskich krajów, takich jak Serbia czy Wołoszczyzna, wychowywani byli w wierze islamskiej, wpajano im nienawiść do ojczystych krain, a kiedy osiągali dojrzałość, zdejmowano im kaptury, by zabijali niczym sokoły. Widywałem w różnych albumach wizerunki janczarów. Myśląc o ich młodych, pozbawionych wszelkiego wyrazu twarzach, przeprowadzających zmasowane ataki w obronie sułtana, czułem zaciskający się wokół mnie chłód pałacu.
Pomyślałem, że młodziutki Vlad Draculą byłby wspaniałym janczarem. Ale imperium nie skorzystało z tej możliwości. Vlad był za stary. Imperium musiałoby pojmać go w o wiele młodszym wieku i trzymać w niewoli w Azji Mniejszej. A tak w końcu oddali go jego ojcu. Książę stał się zbyt niezależnym renegatem wiernym tylko samemu sobie, i z równą łatwością zabijał zarówno swoich stronników, jak i tureckich wrogów.
Zupełnie jak Stalin – pomyślałem, sam zaskoczony nieoczekiwanym skojarzeniem. Patrzyłem na połyskliwą toń Bosforu. Stalin umarł przed rokiem i do zachodniej prasy zaczęły przeciekać pierwsze wiadomości o dokonywanych przez niego okrucieństwach. Pamiętam artykuł o wiernym mu generale, którego tuż przed wybuchem wojny oskarżył o próbę zamachu stanu. W środku nocy wywleczono generała z domu i zawieszono głową do dołu na słupie trakcji elektrycznej na jednej z ruchliwych stacji podmoskiewskiej kolejki. Wisiał tam przez kilka dni, aż umarł. Wsiadający i wysiadający z pociągu pasażerowie dobrze widzieli generała, ale nikt nie popatrzył w jego stronę po raz drugi. Później okoliczni mieszkańcy nie potrafili powiedzieć, czy rzecz taka naprawdę się zdarzyła.
Tego typu niepokojące myśli towarzyszyły mi, gdy przechodziłem z jednej, urządzonej z przepychem, sali do następnej. Wszędzie wyczuwałem coś złowrogiego i zdradliwego. Była to przytłaczająca aura najwyższej, autorytarnej władzy sułtana, władzy nie tyle skrywanej, co objawiającej się tymi właśnie wąskimi korytarzami, tajnymi przejściami, zakratowanymi oknami, otoczonymi krużgankami ogrodami. W końcu, szukając wytchnienia od wymieszanych ze sobą zmysłowości i uwięzienia, elegancji i ucisku, wyszedłem na zewnętrzny dziedziniec, porośnięty pławiącymi się w słonecznym blasku drzewami.
Ale tutaj zetknąłem się z najgorszymi upiorami przeszłości. Przewodnik ze szczegółami opisywał to miejsce kaźni, gdzie sułtani ścinali głowy najwyższym urzędnikom lub osobom, z którymi się nie zgadzali. Ich głowy były później nabijane na tyczki i wystawiane na widok publiczny. Tak więc sułtan i renegat z Wołoszczyzny niczym się od siebie zasadniczo nie różnili – pomyślałem, opuszczając z niesmakiem dziedziniec. Spacer po pobliskim parku ukoił nieco moje nerwy. Czerwony blask promieni stojącego nisko słońca, odbijających się w wodzie, i ciemna sylwetka statku płynącego Bosforem uświadomiły mi, że zapada zmierzch i powinienem wrócić do Helen. Zapewne miała już jakieś wiadomości od swej ciotki.
Czekała na mnie w holu. W ręku trzymała angielską gazetę.
«I jak wycieczka?» – zapytała, podnosząc wzrok.
«Okropna. Odwiedziłem pałac Topkapi».
«0, przepraszam. Zupełnie o tym zapomniałam». – Złożyła gazetę.
«Nie masz za co przepraszać. A co dzieje się w szerokim świecie?»
«Same okropne rzeczy – odparła, przeciągając palcem po tytułach. Ale mam dla ciebie dobrą wiadomość».
«Mówisz o swojej ciotce?» – Rozsiadłem się na rozchwierutanym krześle obok niej.
«Oczywiście. I jak zwykle była fantastyczna. Jestem pewna, że kiedy już tam przyjedziemy, zjedzie mnie jak burą sukę. Ale to nieważne. Istotne jest to, że zgłosiła nas jako uczestników pewnej konferencji».
«Konferencji?»
«Tak, bardzo ważnej konferencji. W tym tygodniu ma się odbyć w Budapeszcie międzynarodowe spotkanie historyków. Załatwiła nam zaproszenia i wizy. – Lekko się uśmiechnęła. – Najwyraźniej ciotka ma zaprzyjaźnionego historyka na uniwersytecie w Budapeszcie».
«A jaki jest temat tej konferencji?»
«Kwestie robotnicze w Europie do tysiąc sześćsetnego roku».
«Szeroki temat. A my wystąpimy tam jako specjaliści od Imperium Osmańskiego?»
«Jak na to wpadłeś, drogi Watsonie?»
«Na szczęście zwiedziłem dziś Topkapi».
Helen przesłała mi uśmiech. Nie byłem pewien, czy złośliwy, czy aprobujący.
«Konferencja zaczyna się w piątek, tak więc będziemy mieli tylko dwa dni. W weekend wygłaszane będą referaty, w tym twój. Część niedzieli uczestnicy konferencji będą mogli poświęcić na zwiedzanie zabytków Budapesztu. Wtedy to spotkamy się z moją matką».
«Co mam wygłosić?» – zapytałem, obrzucając Helen płonącym spojrzeniem. Ale ona z wdziękiem wsunęła za ucho niesforny kosmyk włosów i uśmiechnęła się do mnie niewinnie.
«Referat. Wygłosisz referat. To jedyny sposób, abyśmy dostali się na Węgry «.
«A o czym ma być ten referat?»
«0 obecności Osmanów w Transylwanii i na Wołoszczyźnie. Moja ciotka włączyła go już w program konferencji. Referat nie musi być długi, bo tak naprawdę Turcy nigdy do końca nie podbili Transylwanii. To chyba dobry temat, gdyż oboje wyśmienicie znamy dzieje Vlada, a on, w swoich czasach, odegrał kluczową rolę w zmaganiach wojennych^
«Dobra jesteś – parsknąłem. – To ty chyba dobrze znasz ten temat. Chcesz, żebym stanął przed międzynarodowym gremium uczonych i zaczął im prawić o Draculi? Przypomnij sobie, że moja praca doktorska dolyczyła holenderskich gildii handlowych, a co więcej, nawet jej nie skończyłem. Dlaczego to nie ty wygłosisz odczyt?»
«Bo byłoby to śmieszne – odparła, składając ręce na gazecie. – Mnie już tam znają jak zły szeląg. Wszyscy mają dosyć moich badań. A Amerykanin doda trochę dodatkowego eclat zgromadzeniu i wszyscy będą mi wdzięczni za to, że cię tu sprowadziłam, chociaż w ostatniej chwili. (ioszcząc u siebie Amerykanina, gospodarze będą czuć się mniej skrępowani nędznym hotelem uniwersyteckim i puszkowanym grochem, który serwują zawsze podczas uroczystej kolacji na zakończenie kongresu. Pomogę ci przy tym referacie, a może nawet sama go napiszę, jeśli okażesz się aż tak niemiły. Wygłosisz go w sobotę. Ciotka wspominała coś o godzinie pierwszej po południu».
Jęknąłem w duchu. Helen była najbardziej nieznośną osobą, jaką znalem. Dotarło do mnie, że obecność mojej osoby na kongresie może mieć większą wagę polityczną, niż się wydawało.
«Ale co Osmanowie na Wołoszczyźnie czy w Transylwanii mają wspólnego z kwestiami robotniczymi w Europie?»
«Oj, zawsze się coś znajdzie. To jest właśnie cały urok solidnej, marksistowskiej edukacji, która niestety ciebie ominęła. Uwierz mi, kwestię robotniczą znajdziesz tam w każdym podejmowanym temacie. Poza tym Imperium Osmańskie stanowiło wielką potęgę ekonomiczną, a Vlad niszczył ich szlaki handlowe, blokując dostęp do zasobów naturalnych w rejonie naddunajskim. Nie bój się, będzie to porywający referat».
«Jezu słodki!» -jęknąłem.
«Tylko nie Jezus, proszę. Stosunki robotnicze».
Nie byłem w stanie powstrzymać się od śmiechu, jak też nie mogłem odmówić sobie przyjemności popatrzenia w jej ciemne, świetliste oczy.
«Mam tylko nadzieję, że wieść o tym występie nie dotrze na mój macierzysty uniwersytet. Wyobrażam sobie reakcję komisji egzaminacyjnej zajmującej się moim doktoratem. Z drugiej strony, cała ta afera setnie by rozbawiła Rossiego».
Ponownie roześmiałem się, wyobrażając sobie złośliwy błysk w jasnoniebieskich oczach Rossiego. Natychmiast jednak przestałem się śmiać. Na myśl o moim promotorze odeszła mi cała wesołość. Poczułem bolesny skurcz serca. Znajdowałem się po drugiej stronie kuli ziemskiej, bardzo daleko od gabinetu, w którym widziałem go po raz ostatni. A co więcej, miałem wszelkie powody, by sądzić, że nigdy go już żywego nie zobaczę; zapewne nawet nigdy nie dowiem się, jaki spotkał go los. Słówko «nigdy» dłuższą chwilę dźwięczało mi w uszach, aż w końcu odepchnąłem od siebie te przykre myśli. Wybieraliśmy się na Węgry, by porozmawiać z kobietą, która kiedyś go znała – łączył ich bardzo intymny związek – i znacznie wcześniej, nim ja go poznałem. Właśnie wówczas tak gorączkowo poszukiwał wszelkich śladów Draculi. Tego tropu nie wolno nam zignorować. Byłem zatem gotów za wszelką cenę dostać się na Węgry; nawet za cenę hochsztaplerskiego wykładu.
Helen w milczeniu bacznie mi się przyglądała, a ja, nie po raz pierwszy, odniosłem wrażenie, iż potrafi czytać w moich myślach. Potwierdziły to jej następne słowa:
«Warte jest to tej ceny, prawda?»
«Tak» – odrzekłem, odwracając głowę.
«To dobrze – powiedziała cicho. – A ja bardzo jestem rada, że poznasz moją ciotkę, która jest cudownym człowiekiem, i moją matkę, równie cudowną, ale w inny sposób. I cieszę się, iż one poznają ciebie».
Rzuciłem jej szybkie spojrzenie. Łagodny ton Helen sprawił, że ścisnęło mi się serce. Wyraz twarzy miała jednak twardy i nieustępliwy.
«Kiedy więc wyjeżdżamy?» – spytałem.
«Jutro rano dostaniemy wizy, a polecimy pojutrze, jeśli oczywiście będą bilety. Ciotka poleciła mi, abyśmy jutro stawili się w konsulacie węgierskim jeszcze przed jego otwarciem, o siódmej trzydzieści. Mamy zadzwonić do frontowych drzwi. Stamtąd udamy się bezpośrednio do biura podróży i zamówimy bilety. Jeśli ich nie będzie, pojedziemy pociągiem, ale to już byłaby długa podróż».
Potrząsnęła głową, lecz ja doznałem nieoczekiwanie wizji huczącego, posuwającego się z łoskotem bałkańskiego pociągu, który mija jedno starodawne miasto za drugim i nagle, mimo że stracilibyśmy przez to wiele czasu, zapragnąłem, by zabrakło miejsc w samolocie.
«Czy mam rację, sądząc, że znacznie więcej cech odziedziczyłaś po swej ciotce niż po matce?»
I być może to marzenie o pędzącym pociągu sprawiło, że przesłałem Helen serdeczny uśmiech.
«I znów masz rację, Watsonie. Dzięki Bogu, jestem niezwykle podobna do ciotki. Ale moją matkę też bardzo polubisz… wszyscy ją lubią. A teraz zapraszam cię na kolację do wytwornej restauracji. Tam popracujemy nad referatem».
«Z największą przyjemnością, ale pod warunkiem, że wokół nie będą się kręcić Cyganki».
Podałem jej szarmancko ramię, które chętnie przyjęła. Kiedy szliśmy zalewanymi złocistym blaskiem zachodzącego słońca bizantyjskimi ulicami, naszła mnie refleksja, że nawet w najdziwaczniejszych okolicznościach, w najtrudniejszych chwilach naszego życia, mimo wielkiego oddalenia od domu i znanego świata, bywają chwile niezaprzeczalnej radości".
W słoneczny poranek, jaki powstał nad Boulois, Barley i ja wsiedliśmy do pociągu zmierzającego do Perpignan.
«Piątkowy samolot ze Stambułu do Budapesztu był w połowie pusty. Kiedy zajęliśmy miejsca wśród przybranych w czarne garnitury tureckich biznesmenów, hałaśliwych, węgierskich urzędników w szarych marynarkach, starych kobiet w niebieskich płaszczach i szalach na głowach – czy leciały do Budapesztu do pracy jako sprzątaczki, czy powydawały tam córki za mąż? – pomyślałem z żalem, że czeka nas tylko krótki lot, zamiast ciekawej wycieczki pociągiem.
Na podróż torami ciągnącymi się przez góry, lasy i skrajem urwisk, po przerzuconych przez rzeki mostach, migające za oknem starodawne, feudalne miasteczka, jak sama najlepiej wiesz, musiałem poczekać jeszcze kilka ładnych lat. Później trasę tę przebyłem pociągiem dwukrotnie. Jest dla mnie coś niebywale tajemniczego w takiej podróży, kiedy człowiek przemieszcza się ze świata islamskiego w chrześcijański, z Imperium Osmańskiego do Austro-Węgier, od muzułmanów do chrześcijan i proteItantów. Istnieje gradacja miast, architektury, stopniowy zanik minaretów |)a rzecz kopuł kościelnych, widoku lasów i rzek, tak że w pewnej chwili Człowiek zaczyna czytać w samej naturze przepojonej historią. Czy ramię tureckiego wzgórza odbiega wyglądem od zbiegającej stokiem węgierskiej łąki? Na pierwszy rzut oka nie, ale istniejących różnic tych nie możtto nie zauważyć, tak jak i wyrzucić z umysłu historii tych krain. Później, bod różując tą trasą, widziałem wszystko na przemian raz w łagodnych, pumych barwach, raz skąpane we krwi – to kolejna sztuczka historycznego widzenia świata, bezlitośnie rozdartego między dobrem a złem, wojną i pokojem. Ilekroć wyobrażałem sobie najazd otomanów na krainy naddunajskie czy wcześniejsze wtargnięcie ze wschodu hord Hunów, zawsze miotały mną sprzeczne uczucia: z jednej strony widziałem oczyma duszy odciętą głowę wwożoną z rykiem triumfu i nienawiści do obozowiska, a z drugiej turecką staruszkę, która czule ubiera wnuczka w cieplejsze ubranie, gładzi go po twarzy i sprawdza, czy jedzenie nie jest za gorące.
Ale wszystkie te refleksje stanowiły dla mnie jeszcze przyszłość, i podczas naszej podróży samolotem żałowałem tylko rozciągających się w dole widoków, nie wiedząc, jakie naprawdę są ani do jakich rozmyślań w przyszłości mnie skłonią. Helen bardziej zaprawiona w takich wyprawach, które nie robiły na niej większego wrażenia, po prostu usnęła. Przez dwa wieczory, do późnych godzin nocnych, przy restauracyjnym stoliku w Stambule, pisaliśmy mój referat na konferencję w Budapeszcie. Musiałem przyznać, że moja wiedza o walkach Vlada z Turkami wzrosła niepomiernie, lecz wciąż było tego mało. Miałem nadzieję, że z sali nie posypią się pytania dotyczące moich na wpół wyuczonych wiadomości. Pozostawałem pod wrażeniem ogromu wiedzy, jaką Helen samodzielnie zdobyła o Draculi, kierowana jedynie zwodniczą nadzieją, że kiedyś weźmie na ojcu srogi odwet. Kiedy jej głowa opadła mi na ramię, pozwoliłem, by tak spoczywała, a jednocześnie starałem się nie wdychać zapachu… węgierski szampon?… jej włosów. Helen była bardzo zmęczona. Siedziałem sztywno wyprostowany, kiedy spała.
Budapeszt, oglądany z okien taksówki, którą jechaliśmy z lotniska, wywarł na mnie kolosalne wrażenie. Helen wyjaśniła mi, że zatrzymamy się w hotelu nieopodal uniwersytetu, po wschodniej stronie Dunaju, w Peszcie. Nieoczekiwanie zwróciła się do kierowcy z prośbą, by przejechał z nami trochę wzdłuż rzeki, zanim wysadzi nas przed hotelem. Najpierw jechaliśmy jeszcze pełnymi dostojeństwa, dziewiętnasto- i dwudziestowiecznymi ulicami, wzdłuż których ciągnęły się budynki stanowiące wprost fantazję art nouveau lub olbrzymie, niewiarygodnie wiekowe drzewa, a następnie otworzył się przed nami widok na Dunaj. Był olbrzymi – nie spodziewałem się takiego ogromu. Jego brzegi spinały trzy wielkie mosty. Po naszej stronie rzeki kłuły niebo nieprawdopodobne, strzeliste, neogotyckie wieże i majaczyła kopuła budynku parlamentu. Po drugiej stronie rzeki wznosiły się, pośród zieleni drzew, ogromne mury zamku królewskiego i wieże średniowiecznych kościołów. Sama; rzeka była szeroka, szarozielona, jej toń, marszczona lekkimi podmuchami wiatru, lśniła w promieniach słońca. A nad kopułami, budynkami i świątyniami rozciągało się bezkresne, niebieskie niebo, nadając wodzie różnorodne barwy.
Spodziewałem się, że uroda Budapesztu zaskoczy mnie, że będę to miasto podziwiać. Nie spodziewałem się jednak, iż wzbudzi we mnie również zgrozę i strach. Odniosłem wrażenie, że miasto to przyjęło cechy wszystkich najeźdźców i sprzymierzeńców, zaczynając od Rzymian, a kończąc na Austriakach (albo też na Sowietach – pomyślałem, przypominając sobie gorzkie uwagi Helen), a jednocześnie całkowicie się od nich różniło. Nie było ani Zachodem, ani Wschodem jak Stambuł, ani też, ze względu na gotycką architekturę, nie należało do północnej Europy. Uwięziony w ciasnocie taksówki podziwiałem cały splendor miasta. Helen również wyglądała przez okno, choć po chwili odwróciła się w moją stronę. Musiała zobaczyć malujący się na mej twarzy zachwyt i podniecenie, gdyż wybuchnęła dźwięcznym śmiechem.
«Widzę, że podoba ci się nasze małe miasteczko – powiedziała /. lekką ironią, pod którą jednak wyczułem rozpierającą ją dumę. Nieoczekiwanie zniżyła głos. – Czy wiesz, że Dracula jest tutaj jednym z naszych? W roku tysiąc czterysta sześćdziesiątym drugim został uwięziony przez króla Macieja Korwina w odległości trzydziestu kilometrów od Uudy [12], gdyż zagrażał interesom Węgier w Transylwanii. Korwin traktował go jednak bardziej jak gościa niż więźnia i dał mu za żonę kobietę pochodzącą z węgierskiego rodu królewskiego, choć nikt dokładnie nie wie, kim była ta druga żona Draculi. Okazując swą wdzięczność, Vlad przeszedł na wiarę katolicką i małżonkom zezwolono zamieszkać na jakiś czas w Peszcie. A kiedy tylko Dracula został wypuszczony na wolność…»
«Pozwól, że sam dopowiem. Natychmiast udał się na Wołoszczyznę, tam najszybciej, jak zdołał, przejął tron i wyrzekł się katolicyzmu».
«Generalnie masz rację – przyznała. – Zaczynasz rozumieć naszego przyjaciela. Jego największym pragnieniem było przejęcie i utrzymanie wołoskiego tronu».
Taksówka stanowczo za wcześnie zatoczyła pętlę i wróciła do starej, oddalonej od rzeki części Pesztu. Tam jednak odkryłem nowe cuda, na których widok dosłownie zaparło mi dech: zdobione balkonami kawiarnie imitujące chwałę Egiptu i Asyrii, przelewające się ulicami tłumy przechodniów, las żelaznych ulicznych latarni, mozaiki, postacie aniołów i świętych, królów i cesarzy kute w marmurze i brązie, skrzypkowie w białych koszulach grający na rogach ulic.
«Jesteśmy na miejscu – oświadczyła nieoczekiwanie Helen. – To dzielnica uniwersytecka. Tam znajduje się biblioteka. – Wyciągnąłem szyję, by popatrzeć na ładny, klasyczny budynek z żółtego kamienia. W wolnej chwili zwiedzimy ją… i tak zresztą muszę coś w niej sprawdzić. A to nasz hotel, tuż za Magyar utca – za ulicą Węgierską. Zresztą wystaram ci się o plan miasta, żebyś nie musiał błądzić».
Szofer postawił nasze bagaże przy eleganckiej, patrycjuszowskiej fasadzie budynku z szarego kamienia. Podałem Helen dłoń, pomagając jej wysiąść z samochodu.
«Wiedziałam od początku – burknęła. – Zawsze uczestników konferencji kwaterują w tym hotelu».
«Wygląda całkiem sympatycznie» – bąknąłem.
«0, nie jest tak źle – odparła z przekąsem. – Polubisz szczególnie panujący tam chłód, zimną wodę w kranach i puszkowane fabrycznie jedzenie» – odparła, wręczając kierowcy zapłatę za kurs.
«Myślałem, że węgierskie jedzenie jest przepyszne. Tak wszyscy mówią. Gulasz, papryka, te rzeczy».
Helen wywróciła oczyma.
«Wszyscy, mówiąc o Węgrzech, wspominają o gulaszu. Podobnie jak z Transylwanią – wymienisz tę nazwę, a wszyscy wspominają Draculę. Roześmiała się. – Nie zwracaj uwagi na hotelowe jedzenie. Poczekaj, aż spróbujesz kuchni mojej ciotki lub matki. Wtedy dopiero podyskutujemy o węgierskim jedzeniu».
«Sądziłem, że są Rumunkami» – odparłem i natychmiast pożałowałem swych słów. Twarz Helen stężała.
«Możesz sobie sądzić, co chcesz, jankesie» – powiedziała ozięble i sięgnęła po swoją walizkę, zanim zdążyłem zaoferować jej pomoc.
Hol był pusty i chłodny. Jego ściany pokrywały marmury i złocenia pochodzące z lepszych czasów. Ogólnie jednak wnętrze sprawiało miłe wrażenie i doprawdy Helen nie miała się czego wstydzić. W chwilę później dopiero uświadomiłem sobie, że po raz pierwszy jestem w komunistycznym kraju. Nad recepcją wisiały na ścianie portrety przywódców państwowych, a uniformy personelu były ciemnoniebieskie i cokolwiek proletariackie w kroju i wyglądzie. Helen zameldowała nas i wręczyła mi klucz do pokoju.
«Ciotka wspaniale wszystko załatwiła – powiedziała z nutą satysfakcji w głosie. – Zostawiła też wiadomość, że przyjedzie tu o dziewiętnastej, by zabrać nas na kolację. Ale najpierw musimy zameldować się na konferencji. O siedemnastej nastąpi oficjalne powitanie uczestników».
Rozczarowała mnie trochę wiadomość, że ciotka Helen nie zabierze nas do siebie na domową, węgierską kolację, gdzie mógłbym przy okazji zobaczyć, jak żyją w tym kraju elity urzędnicze. Natychmiast jednak uprzytomniłem sobie, że w końcu jestem Amerykaninem i nie każde drzwi muszą stanąć przede mną otworem. Mogłem okazać się gościem niebezpiecznym, a w najlepszym razie kłopotliwym. Tak więc powinienem siedzieć cicho jak mysz pod miotłą i sprawiać gospodarzom jak najmniej kłopotów. Cieszyłem się, że jestem w tym kraju i ostatnia rzecz, jakiej chciałem, to sprowadzić na głowy Helen i jej rodziny przykrości.
Mój pokój okazał się czysty i duży, z kilkoma niepasującymi do całości elementami dawnego przepychu. W górnych rogach pokoju widniały rzeźby pulchnych, złoconych cherubinków, a umywalka miała kształt wielkiej, morskiej muszli. Umyłem w niej ręce i spoglądając w lustro, zaczesałem włosy. Odrywając wzrok od wdzięczących się putti, zerknąłem na wąskie, schludnie zasłane łóżko, przypominające bardziej wojskową pryczę. Tym razem mój pokój znajdował się na innym piętrze niż pokój Helen – przezorność jej ciotki? – ale przynajmniej zostawały mi na osłodę niemodne amorki oraz austro-węgierskie wieńce i girlandy.
Helen czekała na mnie w głównym holu i bez słowa wyprowadziła przez wielkie, hotelowe drzwi na szeroką ulicę. Znów miała na sobie jasnoniebieską bluzkę -ja po podróży wyglądałem cokolwiek niechlujnie, podczas gdy ona była odświeżona i w wyprasowanym ubraniu – a włosy upięła na karku w zgrabny węzeł. W drodze na uniwersytet milczała zatopiona we własnych myślach. Nie śmiałem o nic pytać, ale niebawem ona sama przerwała ciszę.
«To dziwne uczucie wrócić tu tak nagle» – powiedziała, odwracając twarz w moją stronę.
«W dodatku z dziwacznym Amerykaninem?»
«W dodatku z dziwacznym Amerykaninem» – odparła tonem, który nie zabrzmiał jak komplement.
Uniwersytet tworzyły okazałe budynki, niektóre z nich przypominały sympatyczną bibliotekę, którą widzieliśmy wcześniej. Poczułem osobliwe drżenie, kiedy Helen wskazała mi cel naszej wędrówki: rozległą, klasyczną budowlę otoczoną na wysokości pierwszego piętra kamiennymi posągami. Zadarłem głowę, by odczytać niektóre imiona napisane po węgiersku: Plato, Descartes, Dante. Wszystkie postaci miały na głowach laurowe wieńce i spowijały je klasyczne szaty. Pozostałe posągi były mi mniej znane: Istvan Szent, Corvinus Matyas, Janos Hunyady. Wszyscy dzierżyli berła lub nosili korony.
«Kogo przedstawiają posągi?» – zapytałem Helen.
«Powiem ci jutro – odparła. – Teraz się pospieszmy. Już po piątej».
Wkroczyliśmy do głównego holu. Dostrzegłem kilkunastu młodych i wyraźnie ożywionych ludzi, z pewnością studentów. Wspięliśmy się po schodach na pierwsze piętro i weszliśmy do rozległej sali. Na chwilę skurczył mi się żołądek. Miejsce wypełnione było profesorami w czarnych, szarych bądź tweedowych garniturach i przekrzywionych krawatach (to muszą być profesorowie – przekonywałem sam siebie), którzy zajadali z małych talerzyków czerwoną paprykę z białym serem, krzepiąc się czymś, co pachniało jak silny medykament. Wszyscy są historykami pomyślałem i aż jęknąłem w duchu. Mimo że pozornie byłem jednym z nich, kurczyło mi się z bojaźni serce. Helen natychmiast otoczył wianuszek kolegów i znajomych. Dostrzegłem, iż w przyjacielskim geście potrząsa dłonią mężczyzny z białą czupryną ufryzowaną a la pompadour, co przypominało pudla. Postanowiłem właśnie podejść do okna i udawać, że podziwiam wspaniałą fasadę majaczącego za szybą kościoła, kiedy Helen złapała mnie za łokieć – czy był to z jej strony rozsądny gest? – i pociągnęła za sobą w tłum.
«To jest profesor Sandor, dziekan wydziału historycznego uniwersytetu w Budapeszcie, a jednocześnie wybitny mediewista» – przedstawiła białego pudla, a ja pośpiesznie wymieniłem swoje imię i nazwisko.
Profesor Sandor zgniótł mi dłoń w żelaznym uścisku i oświadczył, że to wielki honor gościć mnie na tej konferencji. Przez chwilę zastanawiałem się, czy jest bliskim znajomym tajemniczej ciotki. Ku memu zdziwieniu mówił poprawną, choć powolną angielszczyzną.
«Cała przyjemność po naszej stronie – zapewnił mnie gorąco. – Z niecierpliwością czekamy na pański jutrzejszy wykład».
Unikając wzroku Helen, odwzajemniłem się stwierdzeniem, że udział w konferencji to dla mnie wielki zaszczyt.
«Wyśmienicie! – zagrzmiał profesor Sandor. – Darzymy ogromnym respektem uniwersytety w pańskim kraju. Niech nasze dwa kraje zawsze żyją w pokoju i przyjaźni. – Wzniósł na moją cześć toast kieliszkiem wypełnionym trunkiem o zapachu medykamentu. Natychmiast odwzajemniłem jego gest, gdyż w sposób wręcz magiczny taki sam kieliszek znalazł się nagle w mojej dłoni. – Pragniemy jak najbardziej uprzyjemnić panu pobyt w naszym ukochanym Budapeszcie. Proszę tylko bez skrępowania wyrażać swoje życzenia».
Jego ciemne oczy, błyszczące młodzieńczym blaskiem w podstarzałej twarzy i osobliwie kontrastujące z gęstą, białą czupryną przypomniały mi Helen. Odniosłem nagle wrażenie, że polubię tego człowieka.
«Dziękuję, profesorze» – powiedziałem szczerze i Węgier klepnął mnie wielką dłonią w plecy.
«A teraz proszę się ugościć. Proszę jeść, pić, a w międzyczasie utniemy sobie pogawędkę».
Jednak po tych słowach natychmiast zniknął w tłumie, by pełnić swoje inne, rozliczne obowiązki. Natychmiast otoczyli mnie pracownicy wydziału i goszczący na konferencji naukowcy, z których niejeden był młodszy ode mnie. Tłocząc się wokół mnie i Helen, zasypali nas gradem pytań. Mówili po niemiecku, po francusku i w jakimś innym języku, zapewne rosyjskim. Byli tak bardzo ożywieni, serdeczni i przyjacielscy, że stopniowo zaczęło opuszczać mnie zdenerwowanie. Helen przedstawiała mnie z wdziękiem, lecz bez poufałości, wyjaśniając jednocześnie istotę naszych wspólnych badań, mających zaowocować obszerną publikacją w jednym z amerykańskich czasopism naukowych. Otaczali ją pełni entuzjazmu ludzie, zadając wiele pytań po węgiersku. Kiedy ściskała im dłonie, a niektórych dawnych współpracowników całowała jowialnie w policzek, na twarz wystąpiły jej rumieńce. Najwyraźniej nikt o niej tu nie zapomniał. Zresztą jak ktokolwiek mógł to zrobić? – błysnęła mi myśl. Zauważyłem, że na sali przebywa sporo kobiet, starszych lub młodszych od niej, lecz ona wszystkie je przyćmiewa swoją osobą. Była wyższa, bardziej światowa, pewniejsza siebie, o szerokich ramionach i szlachetnym kształcie głowy, na jej twarzy malował się wyraz pewności siebie i lekkiego dystansu. Ognisty trunek zaczynał już krążyć mi w żyłach, więc by nie patrzeć na Helen, zwróciłem się do jednego z pracowników wydziału.
«Czy często organizujecie tu takie konferencje?» – Sam właściwie nie wiedziałem, o co pytam, ale musiałem coś powiedzieć, by oderwać wzrok od Helen.
«0 tak – odparł z dumą mój rozmówca. Był niskim człowiekiem około sześćdziesiątki, w szarej marynarce i szarym krawacie. – Na naszym uniwersytecie odbywa się wiele międzynarodowych imprez tego typu, zwłaszcza teraz».
Zamierzałem właśnie zapytać go, co rozumie przez «zwłaszcza teraz», lecz nieoczekiwanie zmaterializował się profesor Sandor, prowadząc ze sobą przystojnego mężczyznę, który najwyraźniej pałał chęcią poznania mnie.
«Pragnę przedstawić panu profesora Józsefa Gezę. Bardzo chce zawrzeć z panem znajomość».
W tej samej chwili popatrzyła w naszą stronę Helen i ku swemu zdziwieniu zauważyłem na jej twarzy wyraz wielkiego niezadowolenia wręcz odrazy? Natychmiast, jakby idąc mi z odsieczą, ruszyła w naszą stronę.
«Jak się masz, Geza?» – powiedziała, potrząsając chłodno i z rezerwą jego dłoń, zanim ja sam zdążyłem przywitać się z nowym znajomym.
«Miło cię znów widzieć, Elena» – odparł profesor Geza, składając lekki ukłon.
Wyczułem w jego głosie jakiś osobliwy ton. Było w nim trochę szyderstwa, ale też wiele innych emocji. Przez chwilę zastanawiałem się, czy rozmawiają po angielsku jedynie przez wzgląd na moją obecność.
«Też cieszę się, że cię widzę – odparła bezbarwnym głosem. – Pozwól, że przedstawię ci mego kolegę, z którym razem pracujemy w Ameryce…»
«Miło mi pana poznać» – powiedział z czarującym uśmiechem na przystojnej twarzy.
Był wyższy ode mnie, miał gęste, kasztanowe włosy i pewność siebie człowieka najgłębiej przekonanego o swej męskości. Pomyślałem, że wspaniale prezentowałby się na końskim grzbiecie, pędząc przez równiny i gnając przed sobą stada owiec. Uścisnął mi serdecznie dłoń, a drugą ręką, w koleżeńskim geście, siarczyście wyrżnął w ramię. Nie rozumiałem, dlaczego Helen uważała go za odrażającego typa, ale wyraźnie widziałem, że tak dokładnie go traktuje.
«Jutro wygłosi pan referat? To dla nas honor… – Urwał na chwilę. Mój angielski nie jest najlepszy. Może woli pan przejść na francuski lub niemiecki?»
«Jestem przekonany, że pański angielski jest znacznie lepszy niż mój francuski lub niemiecki» – odparłem szybko.
«Bardzo pan uprzejmy. – Jego uśmiech przypominał ukwieconą łąkę. – Rozumiem, że pańskie zainteresowania koncentrują się wokół dominacji Osmanów w Karpatach?»
Wieści rozchodzą się tu równie szybko jak u nas – pomyślałem.
«To prawda – przyznałem. – Niemniej jestem pewien, że na waszej uczelni pogłębię swoją wiedzę».
«Na pewno nie – mruknął uprzejmie. – Ale ja studiowałem trochę ten temat i z największą chęcią przedyskutuję z panem kilka kwestii».
«Profesor Geza ma bardzo szerokie zainteresowania» – włączyła się nieoczekiwanie do rozmowy Helen.
Ton jej głosu mógłby zmrozić w żyłach krew. Cała sytuacja stanowiła dla mnie zagadkę i dopiero po chwili uprzytomniłem sobie, że na wszystkich uniwersyteckich wydziałach trwała między pracownikami nieustanna, podziemna wojna, a budapeszteńska uczelnia nie stanowiła w tym wypadku wyjątku. Zanim wymyśliłem jakąś dyplomatyczną odpowiedź, Helen gwałtownie odwróciła się w moją stronę.
«Profesorze, czeka nas jeszcze kolejne spotkanie» – powiedziała, a ja przez chwilę nie miałem pojęcia, o czym mówi. Ujęła mnie energicznie pod ramię.
«Rozumiem, jesteście państwo bardzo zajęci – oświadczył z wyraźnym żalem profesor Geza. – Porozmawiamy zatem o kwestiach tureckich innym razem. Z największą chęcią oprowadziłbym pana po naszym mieście, profesorze. Moglibyśmy razem zjeść lunch…»
«Profesor będzie bez reszty zajęty sprawami związanymi z konferencją» – odrzekła Helen.
Uścisnąłem rękę mężczyzny na tyle ciepło, na ile pozwalał mi lodowaty wzrok Helen. Następnie profesor Geza ujął jej dłoń.
«Z jaką radością znów cię widzę w ojczyźnie» – oświadczył, nisko się skłonił i pocałował ją w dłoń.
Helen szybko cofnęła rękę, a na jej twarzy pojawił się dziwaczny grymas. W jakiś sposób gest mężczyzny poruszył ją do głębi – pomyślałem i w jednej chwili straciłem całą sympatię do czarującego, węgierskiego historyka. Helen ponownie zaprowadziła mnie do profesora Sandora, gdzie przeprosiliśmy, że musimy wcześniej opuścić spotkanie, wyrażając jednocześnie wielką radość z uczestnictwa w konferencji następnego dnia.
«A my z niecierpliwością będziemy oczekiwać pańskiego wykładu».
Ujął moją rękę w obie dłonie i przyjacielsko ją uścisnął. Węgrzy to jednak bardzo serdeczni ludzie – pomyślałem z uczuciem, które tylko częściowo było wynikiem krążącego w mych żyłach mocnego, aromatycznego trunku. Dopóki nie myślałem o czekającym mnie wykładzie, czułem się mile rozluźniony. Helen ujęła mnie pod ramię, a ja odniosłem wrażenie, że przed wyjściem obrzuciła salę czujnym spojrzeniem.
«0 co w tym wszystkim chodziło? – Wieczorne powietrze było rozkosznie chłodne, a ja tryskałem energią jak nigdy dotąd. – Twoi rodacy to najserdeczniejsi ludzie, jakich spotkałem w życiu, lecz odniosłem wrażenie, że profesorowi Gezie najchętniej obcięłabyś głowę».
«Oczywiście – warknęła. – Jest nadznośny».
«Raczej nieznośny – poprawiłem. – Dlaczego potraktowałaś go w taki sposób? Przywitał cię jak dawną przyjaciółkę».
«Generalnie jest w porządku, z tym tylko, że to sęp. Wampir… Urwała i popatrzyła na mnie wielkimi oczyma. – Znaczy – nie…»
«Wiem, wiem. Dobrze przypatrzyłem się jego zębom».
«Ty też jesteś nieznośny» – burknęła, wysuwając mi spod ramienia rękę.
«Nie mam nic przeciwko temu, żebyś trzymała mnie pod rękę – powiedziałem z niejakim żalem – ale nie powinnaś robić tego na oczach całego uniwersytetu».
Przystanęła i obrzuciła mnie mrocznym spojrzeniem, z którego nie potrafiłem nic wyczytać.
«Już ty się niczym nie martw. Na sali nie ma nikogo z wydziału antropologii^
«Jednak znasz wielu historyków, a ludzie lubią gadać» – upierałem się przy swoim.
«Ale nie tu. – Parsknęła urywanym, suchym śmiechem. – Tutaj wszyscy jesteśmy towarzyszami pracy. Żadnych plotek, żadnych konfliktów tylko dialektyka. Jutro sam się o tym przekonasz. To naprawdę coś w rodzaju małej utopii».
«Helen -jęknąłem. – Czy możesz choć raz być poważna? Naprawdę zależy mi na twojej reputacji tutaj… politycznej reputacji. Ostatecznie pewnego dnia będziesz musiała tu wrócić i ponownie mieć do czynienia z tymi wszystkimi ludźmi».
«Naprawdę muszę wracać? – Znów wzięła mnie pod rękę, a ja nie zaprotestowałem. Niewiele istniało na świecie rzeczy, które ceniłbym wyżej od czarnego rękawa jej żakietu ocierającego się o mój łokieć. – Niemniej było to tego warte. Geza tylko zgrzytał zębami… to znaczy – kłami».
«Dziękuję» – bąknąłem, gdyż sam sobie nie dowierzałem i bałem się powiedzieć coś więcej.
Jeśli zamierzała wzbudzić czyjąś zazdrość, to w stosunku do mnie sztuka ta wychodziła jej znakomicie. Nieoczekiwanie oczyma duszy ujrzałem ją w silnych ramionach Gezy. Czy przed opuszczeniem przez nią Budapesztu łączył ich romans? Bardzo do siebie pasowali – błysnęła mi myśl. Oboje przeświadczeni o swej urodzie, oboje wysocy i o wdzięcznych sylwetkach, ciemnoocy, przepełnieni siłą i energią. Poczułem się nagle drobnym, słabowitym Amerykaninem, niedorównującym w niczym jeźdźcom przemierzającym konno bezkresne stepy. Wyraz twarzy Helen zniechęcił mnie do dalszych pytań i musiałem zadowolić się jedynie ciężarem jej ręki spoczywającej na moim ramieniu.
Stanowczo zbyt szybko dotarliśmy do złoconych odrzwi prowadzących do hotelu i pogrążonej w ciszy recepcji. Kiedy weszliśmy do środka, ujrzeliśmy samotną postać stojącą wśród obitych skórą foteli i zasadzonych w donicach palm. Kobieta czekała cierpliwie na nasze nadejście. Helen wydała cichy okrzyk i jak szalona ruszyła przed siebie z wyciągniętymi ramionami.
«Eva!»"
«Od czasu, kiedy poznałem ciotkę Helen, Evę – a widziałem ją tylko trzy razy; za drugim i trzecim zaledwie przelotnie – wielokrotnie o niej myślałem. Istnieją ludzie, których po krótkiej znajomości pamiętam lepiej niż osoby przez długi czas spotykane codziennie. Ciotka Eva należała do tych barwnych postaci, które w mej pamięci i wyobraźni przetrwały ponad dwadzieścia lat, nie tracąc nic ze swego kolorytu. Często wiele cech jej charakteru odnajdywałem później u bohaterek czytanych przeze mnie książek lub w postaciach historycznych. Automatycznie pojawiła mi się przed oczyma, kiedy czytałem o pani Merle, przystojnej intrygantce z powieści Henry'ego Jamesa Portret damy.
W rzeczywistości ciotka Eva zlała się w mych wspomnieniach z tyloma niebezpiecznymi, wytwornymi i subtelnymi postaciami kobiecymi, że trudno mi jest czasami, kiedy sięgam pamięcią wstecz, określić, jaka była naprawdę tamtego wczesnego, letniego wieczoru w Budapeszcie w roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym czwartym. Pamiętam, że Helen jak szalona ruszyła w jej stronę z wyciągniętymi ramionami, podczas gdy Eva stała bez ruchu, opanowana i wyniosła. Objęła siostrzenicę i hałaśliwie ucałowała ją w oba policzki. Gdy Helen odwróciła się w moją stronę, by przedstawić mnie ciotce, w oczach obu kobiet zauważyłem łzy.
«Evo, poznaj mego amerykańskiego kolegę, o którym ci już mówiłam… Paul, to moja ciocia, Eva Orban».
Nie podnosząc wzroku, uścisnąłem jej dłoń. Pani Orban była wysoką, bardzo elegancką niewiastą około pięćdziesiątki. Urzekło mnie niesamowite podobieństwo między tymi kobietami. Wyglądały jak siostry – jedna starsza, druga znacznie młodsza – a nawet jak bliźniaczki, z tym że jedna przedwcześnie postarzała się poprzez burzliwe koleje życia, podczas gdy druga w magiczny sposób zachowała młodość i świeżość. Ciotka, odrobinę niższa od siostrzenicy, miała tę samą silną i pełną wdzięku sylwetkę. Kiedyś zapewne przewyższała urodą nawet Helen, lecz i dzisiaj pozostawała niebywale powabną niewiastą. Zauważyłem taki sam jak u jej siostrzenicy prosty, długi nos, wydatne kości policzkowe i pełne zadumy, ciemne oczy. Zaskoczył mnie kolor jej włosów i dopiero po dłuższej chwili zrozumiałem, że nie jest to ich naturalna barwa. Były ogniście purpurowe z siwymi odrostami na czubku głowy. Podczas następnych dni spędzonych w Budapeszcie spotkałem wiele kobiet ufarbowanych podobnie, ale tamten pierwszy raz bardzo mnie zaskoczył. Nosiła małe, złote kolczyki i ciemną garsonkę, taką samą jak Helen, a pod żakietem czerwoną bluzkę.
Po przywitaniu ciotka Eva popatrzyła uważnie, prawie taksująco w moją twarz. Może szuka we mnie oznak jakiejś słabości charakteru, by ostrzec siostrzenicę – pomyślałem absurdalnie. Szybko jednak sam się zbeształem w duchu. Niby dlaczego miałaby traktować mnie jak starającego się o rękę Helen? Zauważyłem delikatną siatkę zmarszczek wokół jej oczu i kącików ust, kiedy po dłuższej chwili przesłała mi lekki, osobliwy uśmiech. Przestałem się już dziwić, że udało się jej w ostatniej chwili dołączyć nasz referat do programu konferencji i załatwić wizy. Promieniującą z kobiety inteligencję można było porównać jedynie z jej olśniewającym uśmiechem. Podobnie jak Helen, miała równe, zadziwiająco białe zęby, co, jak zauważyłem, nie było cechą często spotykaną u Węgrów.
«Bardzo miło mi panią poznać – powiedziałem. – Jestem niezmiernie wdzięczny, że umożliwiła mi pani uczestniczenie w tej konferencji».
Ciotka Eva wybuchnęła perlistym śmiechem, a ja pomyślałem, że niewłaściwie ją oceniłem, traktując jako osobę wyniosłą i pełną rezerwy. Z jej ust popłynął potok węgierskich słów, zupełnie jakby spodziewała się, że cokolwiek z tego zrozumiem. Natychmiast z odsieczą pospieszyła mi Helen.
«Ciocia Eva nie zna angielskiego – wyjaśniła – choć rozumie z niego więcej, niż się do tego przyznaje. Starsi ludzie znają tu niemiecki i rosyjski, czasami francuski, lecz angielski jest rzadkością. Będę ci służyć za tłumacza. Cicho… – Serdecznym gestem położyła dłoń na ramieniu ciotki i powiedziała coś po węgiersku. – Mówi, że serdecznie cię wita i ma nadzieję, że nie spotkają cię w tym kraju żadne nieprzyjemności. Ostatecznie kwestia twego udziału w konferencji oparła się o samego podsekretarza stanu do spraw wizowych. Spodziewa się, iż zaprosisz ją na swój wykład – którego i tak nie zrozumie, ale chodzi tu o zasadę – a poza tym musisz jej dokładnie opowiedzieć o swoim uniwersytecie, o tym, czy ja zachowuję się w Ameryce właściwie, i o kuchni swojej matki. Na inne pytania przyjdzie czas później».
Popatrzyłem na nie lekko oszołomiony. Obie wspaniałe kobiety spoglądały na mnie z uśmiechem. Zauważyłem lustrzane wręcz odbicie cechującej Helen ironii w twarzy jej ciotki, choć z drugiej strony Helen najwyraźniej przejęła po Evie promienny uśmiech. Doprawdy trudno byłoby wystrychnąć na dudka kogoś tak rozgarniętego i bystrego jak Eva Orban. Ostatecznie przebyła długą drogę z nic nieznaczącej, rumuńskiej wioski, do najwyższych stanowisk w węgierskim rządzie.
«Z największą przyjemnością zaspokoję ciekawość twojej cioci – odrzekłem. – Powiedz jej, że specjalnością mojej matki są klopsy z makaronem i serem».
«Klopsy. – Wyjaśnienie moich słów przez Helen sprawiło, iż na twarzy jej ciotki zagościł szeroki uśmiech. – Ciotka prosi, byś przekazał swojej mamie w Ameryce jej pozdrowienia i gratulacje, że ma tak sympatycznego syna. – Kompletnie zbity z tropu, oblałem się gorącym rumieńcem, lecz obiecałem, że przekażę matce słowa Evy. – A teraz zabierze nas do restauracji, gdzie poznasz prawdziwą kuchnię dawnego Budapesztu».
W kilka chwil później siedzieliśmy już w prywatnym samochodzie Evy – swoją drogą nie było to bynajmniej proletariackie auto – a Helen, przy aprobacie swej ciotki, informowała mnie o mijanych przez nas okolicach. Powinienem tu wspomnieć, że podczas naszych spotkań ciotka Helen ani razu nie odezwała się po angielsku, lecz odniosłem wrażenie, iż chodziło tu tylko o zasadę – antyzachodni protokół? – i o nic więcej. Kiedy wymieniałem z Helen uwagi, ciotka najwyraźniej dobrze wiedziała, o czym mówimy, zanim jeszcze siostrzenica przetłumaczyła nasze słowa. Było to tak, jakby Eva składała lingwistyczną deklarację, że do spraw Zachodu należy podchodzić z wielkim dystansem, nawet z odrazą, lecz poszczególni przedstawiciele tamtych regionów świata są całkiem do przyjęcia i zasługują na to, by okazać im węgierską gościnność. W końcu przyzwyczaiłem się do rozmowy z nią za pośrednictwem Helen tak bardzo, że prawie zacząłem rozumieć ich obco brzmiącą dla mnie mowę.
Pewne rzeczy jednak nie wymagały tłumaczenia ani interpretacji. Po tej kolejnej, zapierającej dech w piersiach jeździe wzdłuż rzeki przejechaliśmy przez Szechenyi Lanchid, łańcuchowy most Szechenyiego, jeden z cudów dziewiętnastowiecznej inżynierii, nazywany tak od nazwiska jednego z największych miłośników Budapesztu, hrabiego Istvana Szechenyia. Kiedy skręcaliśmy na most, toń Dunaju odbijała w przedwieczornym blasku przepiękne sylwetki zamku i kościołów w Budzie, do której zmierzaliśmy. Wszystko zalewało cudowne, brązowozłote światło przedwieczerza. Sam most tworzył wspaniały monolit. Z obu stron strzegły go lwy couchants i wieńczyły dwa, podtrzymujące most, olbrzymie łuki triumfalne. Malujący się na mej twarzy podziw wywołał lekki uśmiech u Evy. Siedząca między nami Helen również uśmiechnęła się z dumą.
«Tak, to naprawdę piękne miasto» – stwierdziłem.
Eva wyciągnęła rękę i uścisnęła mi łokieć, jakbym był jednym z jej dorosłych synów.
Helen wyjaśniła mi, że jej ciotka chce opowiedzieć mi o odbudowie tego mostu.
«Budapeszt został bardzo zniszczony podczas ostatniej wojny – tłumaczyła. – Jeden z naszych mostów nie został jeszcze całkowicie odremontowany, jak również wiele zabytkowych budowli. W wielu miejscach miasta możesz zauważyć prace budowlane. Ale ten most odbudowano w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym dziewiątym ze względu na jego… jak to powiedzieć?… stulecie. Jesteśmy bardzo z niego dumni. A ja jestem szczególnie dumna, gdyż to moja ciocia sprawiła, że most został zrekonstruowany «.
Eva z uśmiechem skinęła głową, udając, że nie rozumie nic z tego, co powiedziała jej siostrzenica.
W chwilę później wjechaliśmy do tunelu, który prowadził pod samym zamkiem, a Eva oświadczyła nam, że wybrała jedną ze swych ulubionych restauracji, «naprawdę węgierskich», przy ulicy Attily Józsefa. Wciąż zadziwiały mnie nazwy budapeszteńskich ulic, jedne z nich całkowicie dla mnie obce i egzotyczne, jak ta, inne przywołujące mi w pamięci liczne lektury. Ulica nosząca nazwę Attily okazała się równie okazała jak inne arterie miasta, i nie miała nic wspólnego z błotnistym szlakiem, wzdłuż którego rozłożyły się obozowiska Hunów, pożerających w siodłach surowe mięso. Restauracja była niezwykle wytworna. Maitre d'hotel ruszył spiesznie w naszą stronę, witając Evę po imieniu. Najwyraźniej była przyzwyczajona do takich honorów. Niebawem zasiedliśmy przy najlepszym stoliku, skąd mieliśmy przepyszny widok na wielkie drzewa i starodawne budynki, przechodniów w letnich ubraniach i samochody przemierzające ulice miasta. Z wielką ulgą rozparłem się na krześle.
Zamawiała oczywiście Eva i niedługo pojawiły się pierwsze dania wraz z mocnym trunkiem zwanym pdlinka. Helen wyjaśniła mi, iż trunek ten destylowany jest z moreli.
«Teraz skosztujemy czegoś, co najbardziej do tego pasuje – wyjaśniła Eva za pośrednictwem Helen. – Zamówiłam hortobdgyi palacsinta. To rodzaj naleśników z nadzieniem z cielęciny, tradycyjna potrawa pasterzy z węgierskiej puszty. Posmakują ci».
Posmakowały, podobnie jak kolejne dania – duszone mięso z kartoflami i cebulą, ziemniaki z salami i jajkami na twardo, sałatki, baranina z zieloną fasolą i wspaniały, chrupiący razowiec. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo jestem głodny po wyczerpującej podróży i pełnym wrażeń dniu. Helen i jej ciotka pałaszowały jedzenie z takim apetytem, jakiego żadna Amerykanka nie śmiałaby publicznie okazać.
Podczas kolacji Eva opowiadała, a Helen tłumaczyła jej słowa. Od czasu do czasu zadawałem jakieś pytanie, lecz głównie zajmowałem się jedzeniem i słuchałem tego, o czym mówiła ciotka Helen. Eva najwyraźniej ani na chwilę nie zapominała, że jestem historykiem. Podejrzewała jednak, iż moja znajomość historii Węgier jest raczej mierna, a nie chciała, żebym skompromitował ją podczas konferencji. Może zresztą kierowała się tylko uczuciem patriotyzmu w stosunku do kraju, w którym od tak dawna przebywała na emigracji. Ale bez względu na kierujące nią motywy, mówiła ze swadą i tak potoczyście, że prawie potrafiłem wyczytać z jej wyrazistej, ożywionej twarzy następne zdanie, zanim jeszcze Helen je przetłumaczyła.
Tak więc, kiedy już wznieśliśmy pdlinką toasty za przyjaźń łączącą nasze kraje, jeszcze nad pasterskimi naleśnikami, zaczęła się opowieść o początkach Budapesztu. W czasach rzymskich mieścił się tu garnizon zwany Aąuincum, którego pozostałości przetrwały do dzisiaj. Barwnie opisała najazd Hunów pod dowództwem Attyli, do którego doszło w piątym wieku. Osmanowie mieli jednak lepsze maniery – pomyślałem. Przy duszonym mięsie z warzywami – przy gulyds, choć Helen zapewniła mnie, że nie jest to prawdziwy węgierski gulasz – Eva wdała się w długi opis inwazji na ziemie Madziarów w dziewiątym wieku. Przy ziemniakach z salami, znacznie smaczniejszych niż klops z makaronem i serem, opowiedziała o koronacji w tysiąc pierwszym roku króla Stefana 1 – późniejszego świętego Istvana – której dokonał sam papież.
«Ubierał się wprawdzie jeszcze w zwierzęce skóry – mówiła ciotka Eva – ale był pierwszym węgierskim królem. To on sprowadził na Węgry chrześcijaństwo. Na jego imię natkniesz się w Budapeszcie dosłownie wszędzie».
Kiedy już myślałem, że nie przełknę ani kęsa więcej, pojawiło się dwóch kelnerów. Przynieśli na tacach słodycze i tort, tak popularne na dworze austro-węgierskim, z kremem i oblane czekoladą, oraz filiżanki z kawą.
«Eszpresszó – wyjaśniła Eva. Jakoś znaleźliśmy jeszcze miejsce i na słodycze. – Kawa ma w Budapeszcie tragiczną historię – tłumaczyła jej słowa Helen. – Dawno temu, w tysiąc pięćset czterdziestym pierwszym roku, najeźdźca Sulejman I zaprosił do swego namiotu na wystawną ucztę jednego z naszych dowódców, Balinta Tóróka. Na koniec podano kawę – Tórók był pierwszym Węgrem, który pił ten napój – i wtedy sułtan Sulejman poinformował, że podczas gdy go gościł, doborowe oddziały tureckie zajęły zamek w Budzie. Wyobrażasz sobie, jak naszemu dowódcy gorzko smakowała kawa?»
Tym razem Eva uśmiechnęła się posępnie. I znów wracamy do Osmanów – pomyślałem. Ależ byli przebiegli i okrutni, choć o wyrafinowanym smaku estetycznym, co nie przeszkadzało im jednocześnie stosować barbarzyńskie metody walki. W roku tysiąc pięćset czterdziestym pierwszym już od blisko stu lat władali Stambułem. Dawało mi to pojęcie o ich potędze, o władzy nad tym skrawkiem świata, z którego wyciągali macki w stronę Europy, gdzie zostali powstrzymani dopiero pod Wiedniem. Vlad Dracula, wraz ze swymi chrześcijańskimi rodakami, stawiał im opór, lecz była to walka Dawida z Goliatem, z wynikiem o wiele gorszym, niż osiągnął Dawid. Z drugiej strony jednak, walka drobnej szlachty w Europie Wschodniej i na Bałkanach, nie tylko na Wołoszczyżnie, ale i na Węgrzech, w Grecji i w Bułgarii, by wymienić tylko te kraje, doprowadziła do wyzwolenia tych krain spod tureckiej okupacji. Wszystko to Helen stopniowo tłoczyła mi w mózg tak, że w końcu zacząłem czuć do Draculi pewien rodzaj perwersyjnego podziwu. Książę doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że na krótszą metę jego walka skazana jest na porażkę, a jednak przez całe życie nieustępliwie walczył z najeźdźcą.
«Tak naprawdę w jego czasach Turcy już po raz drugi okupowali tę krainę. – Helen upiła łyk kawy i westchnęła z zadowoleniem, jakby napój smakował jej tu lepiej niż w każdym innym zakątku świata. – Janos Hunyady pokonał ich pod Belgradem w roku tysiąc czterysta pięćdziesiątym szóstym. Od tego czasu jest jednym z naszych największych bohaterów narodowych, obok królów Istoana i Macieja Korwina. To on wybudował nowy zamek i stworzył bibliotekę, o której już ci wspominałam. Kiedy jutro w południe usłyszysz bicie kościelnych dzwonów, pamiętaj, że to na pamiątkę zwycięstwa, które Hunyady odniósł kilkaset lat temu. Dzwony te biją codziennie».
«Hunyady – mruknąłem zamyślony. – Wspominałaś o nim wczorajszego wieczoru. Powiedziałaś, że odniósł zwycięstwo w tysiąc czterysta pięćdziesiątym szóstym roku?»
Popatrzyliśmy na siebie. Każda data przypadająca na lata działalności Draculi stanowiła dla nas sygnał wywoławczy.
«W tym czasie przebywał na Wołoszczyźnie» – wyjaśniła niskim głosem Helen.
Zdawałem sobie sprawą z tego, że nie miała na myśli Hunyadyego, gdyż zawarliśmy niepisany pakt niewymieniania imienia Draculi publicznie.
Ciotka Eva była jednak zbyt bystrą osobą, by zmyliły ją nasze milczenie lub bariery językowe.
«Hunyady?» – zapytała i dodała coś po węgiersku.
«Ciocia pyta, czy interesujesz się specjalnie czasami Hunyadyego?» wyjaśniła Helen.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, więc wyjaśniłem, że coraz bardziej zaczyna interesować mnie historia tej części Europy. Owo nieprzekonujące wyjaśnienie sprawiło, iż Eva zmarszczyła brwi. Szybko więc dodałem:
«Zapytaj panią Orban, czy mogę zadać jej osobiste pytanie».
«Naturalnie». – Na twarzy Helen pojawił się promienny uśmiech, gdyż w lot pojęła intencję mej prośby.
Kiedy przetłumaczyła pytanie ciotce, ta popatrzyła w moją stronę z czujnym uśmiechem na twarzy.
«Ciekaw jestem, czy to prawda, co mówią na Zachodzie o odwilży węgierskiej «.
Twarz Helen stężała i lada chwila oczekiwałem bolesnego kopnięcia w piszczel. Ale jej ciotka kiwnęła tylko głową i kazała siostrzenicy przetłumaczyć moje słowa. Kiedy wyjaśniła jej, o co mi chodzi, na twarzy Evy pojawił się łagodny, pobłażliwy uśmiech.
«Węgrzy zawsze najwyżej cenili własny styl życia i niezależność. Dlatego czasy panowania osmańskiego, a później austriackiego, stanowiły dla nich okres tak ciężkiej próby. Prawdziwy rząd Węgier zawsze i nieodmiennie służył swemu narodowi. Kiedy nasza rewolucja wydobyła robotników i chłopów z niewoli i ubóstwa, rozpoczęliśmy nową erę w dziejach naszej ojczyzny. – Jej uśmiech jeszcze bardziej się pogłębił, a ja miałem tylko nadzieję, że dobrze odczytałem jego sens. – Komunistyczna Partia Węgier nadąża za duchem czasu».
«Tak zatem i pani czuje, iż Węgry rozkwitają pod rządami Imre Nagya?»
Od chwili kiedy pojawiłem się w tym kraju, zastanawiałem się nad zmianami administracyjnymi, jakie wprowadził nowy, nadzwyczaj liberalny premier Węgier, zastępując twardogłowego, komunistycznego premiera Rakosiego. Byłem ciekaw, czy cieszy go sympatia, jaką darzyła Nagya prasa zachodnia. Helen tłumaczyła moje słowa lekko drżącym głosem, ale z twarzy Evy nie schodził pełen pewności siebie uśmiech.
«Widzę, że śledzisz najnowsze wydarzenia polityczne, młody człowieku^
«Zawsze interesowałem się polityką. Uważam, iż studiowanie historii przygotowuje nas raczej do rozumienia teraźniejszości niż uciekania od niej w zamierzchłą przeszłość».
«To bardzo mądra uwaga. Cóż, zaspokoję twoją ciekawość… Nagy cieszy się wielką popularnością w społeczeństwie i przeprowadza reformy doskonale wpasowane w tradycje naszej narodowej historii».
Dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie, że Eva mówi o niczym. Zrozumiałem jednak, że stosuje dyplomatyczną strategię, która pozwala jej zachować prawomyślność wobec prosowieckiej polityki, a jednocześnie wyrazić pochwałę prowęgierskich reform. Niezależnie od tego, co sądziła o Nagyu, to on właśnie kontrolował rząd, któremu służyła. Być może to właśnie jego polityka otwartości sprawiła, że w Budapeszcie tak wysoko postawiona w hierarchii partyjnej osoba jak ona mogła zaprosić na kolację do restauracji Amerykanina. Błysk w jej ciemnych oczach mógł znaczyć aprobatę dla jego polityki. Później dopiero zrozumiałem, że mój domysł był słuszny.
«A teraz, kolego, musisz dobrze wypocząć przed swoim wspaniałym wykładem. Oczekuję go z niecierpliwością. Wtedy powiem ci, co o nim sądzę» – tłumaczyła słowa ciotki Helen.
Eva pokiwała zabawnie głową, a ja nie potrafiłem powstrzymać się od uśmiechu. Obok niej natychmiast pojawił się kelner. Zupełnie jakby podsłuchiwał. Uczyniłem nieśmiały gest, chcąc uregulować rachunek, ale nie znałem ani węgierskich obyczajów, ani nie wiedziałem, czy wymieniłem na lotnisku wystarczającą sumę pieniędzy, by zapłacić za tak wystawną kolację. Ale jeśli nawet był jakikolwiek rachunek, nie zobaczyłem go. Nie wiedziałem nawet, czy w ogóle został uregulowany. W szatni podałem Evie żakiet, wyręczając w tym szwajcara, i ruszyliśmy do czekającego na nas samochodu.
Przy wjeździe na most Eva powiedziała coś po węgiersku i kierowca zatrzymał pojazd. Wysiedliśmy i dłuższą chwilę spoglądaliśmy na rozświetlony Peszt po drugiej stronie rzeki oraz na pomarszczoną, ciemną toń Dunaju. W porównaniu z balsamicznym powietrzem Stambułu w Budapeszcie panował chłód, wiał zimny wiatr, a ja wyczuwałem rozciągające się tuż za horyzontem niezmierzone przestrzenie równin Europy Środkowej. Przez całe życie pragnąłem ujrzeć taki widok, jaki miałem przed sobą. Wprost nie mieściło mi się w głowie, że spoglądam na światła Budapesztu.
Ciotka Eva powiedziała coś niskim głosem i Helen natychmiast mi to przetłumaczyła.
«Nasze miasto wiecznie pozostanie wielkie».
Te słowa na zawsze zapadły mi w pamięć. Dopiero dwa lata później dowiedziałem się, jak bardzo Eva Orban była zaangażowana w reformy węgierskiego rządu. Jej dwóch synów zabiły na miejskim placu rosyjskie czołgi podczas rewolty studentów w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym. Sama Eva, wraz z piętnastoma tysiącami innych uchodźców z marionetkowego państwa sowieckiego, uciekła do północnej Jugosławii, gdzie zamieszkała w jednej z wiosek. Helen wielokrotnie do niej pisała, chcieliśmy sprowadzić ją do Stanów Zjednoczonych, ale Eva stanowczo odmawiała. Kilka lat temu sam próbowałem nawiązać z nią kontakt, ale bez skutku. Kiedy straciłem Helen, straciłem też wszelki kontakt z Evą".
«Następnego dnia, kiedy obudziłem się na twardym, wąskim, hotelowym łóżku, napotkałem wzrok złoconych amorków. Przez chwilę nie wiedziałem, gdzie jestem. Było to paskudne uczucie. Czułem się zawieszony w próżni, daleko od domu. Nie mogłem sobie przypomnieć, czy znajduję się w Nowym Jorku, w Stambule, w Budapeszcie, czy w jakimś innym mieście. W nocy dręczyły mnie koszmary. Ból serca uświadomił mi z całą mocą zaginięcie Rossiego. Często zresztą budziłem się w takim stanie. Przez chwilę myślałem, że być może majaki senne zawiodły mnie w jakieś koszmarne miejsce, gdzie odnalazłbym przyjaciela, gdyby sen trwał dłużej.
Helen spotkałem w hotelowej restauracji. Przy stoliku studiowała jakąś węgierską gazetę. Spojrzenie na tekst w całkowicie niezrozumiałym dla mnie języku przygnębiło mnie jeszcze bardziej. Na mój widok kobieta przyjacielsko machnęła ręką. Wspomnienie nocnych koszmarów, niezrozumiałe gazetowe tytuły w obcym języku i świadomość zbliżającego się nieuchronnie referatu sprawiły, że wyraz mej twarzy był nieciekawy. Helen popatrzyła na mnie figlarnie:
«Istny obraz nędzy i rozpaczy! Znów rozmyślałeś o okrucieństwie Osmanów?»
«Nie, o międzynarodowej konferencji».
Przysiadłem się do stolika i aby zabić gorzkie myśli, podałem jej koszyczek z bułkami i białą serwetkę. Hotel, choć raczej nędzny, świecił czystością. Bułki z masłem i truskawkowym dżemem były wyśmienite, podobnie jak podana po chwili kawa. Nie było w tym nic z goryczy.
«Nie martw się – powiedziała pogodnie Helen. – Po prostu…»
«Sprawię, że zacne grono naukowców zdębieje i zdrowo mi przysunie?»
«Dzięki tobie coraz lepiej mówię po angielsku – odparła ze śmiechem. – Ale zarazem psujesz mój literacki język».
«Wciąż jestem pod wrażeniem twojej ciotki» – zmieniłem temat, smarując masłem kolejną bułkę.
«To widać».
«Wybacz moje pytanie, nie musisz na nie odpowiadać. Ale jak to się stało, że twoja ciocia przybyła tu z Rumunii i zdołała zajść tak wysoko w hierarchii władzy?»
«Był to czysty przypadek, a może przeznaczenie. – Helen w zamyśleniu upiła łyk kawy. – Pochodziła z bardzo ubogiej rodziny. Mieszkała w Transylwanii, w niewielkiej wiosce, która dzisiaj już nie istnieje. Moi dziadkowie mieli dziewięcioro dzieci. Eva była trzecia. Kiedy skończyła sześć lat, wysłali ją do pracy, gdyż nie mieli pieniędzy, aby wyżywić tak liczną rodzinę. Pracowała w villa bogatych Węgrów, do których należały tereny rozciągające się wokół wioski. Żyło tam wielu węgierskich właścicieli ziemskich, dopóki nie zaskoczył ich traktat pokojowy z Trianon».
«To on właśnie odmienił granice po pierwszej wojnie światowej» stwierdziłem, kiwając głową.
«Na piątkę. Tak zatem Eva pracowała od najmłodszych lat. Twierdzi, że jej państwo byli dla niej bardzo mili. Dawali jej wolne niedziele, tak że mogła spotykać się z rodziną. Kiedy skończyła siedemnaście lat, rodzina, u której pracowała, postanowiła wrócić do Budapesztu. Zabrali ją ze sobą. Tam spotkała młodego człowieka, dziennikarza i rewolucjonistę, Janosa Orbana. Zakochali się w sobie i pobrali, dzięki czemu jej mąż uniknął powołania do służby wojskowej podczas tej wojny. Helen ciężko westchnęła. – Tylu młodych Węgrów poległo w Europie podczas pierwszej wojny światowej. Pochowani są w masowych grobach w Polsce, w Rosji… Tak czy owak, Orban zrobił po zakończeniu wojny wielką karierę polityczną w rządzie koalicyjnym, gdzie zajmował wysokie stanowisko. Zginął w wypadku samochodowym. Eva wychowywała synów i kontynuowała karierę polityczną męża. Jest kobietą zdumiewającą. Nigdy nie zdołałam dowiedzieć się, jakie naprawdę ma przekonania polityczne. Czasami odnoszę wrażenie, że do polityki odnosi się z wielkim dystansem, traktując japo prostu jak pracę. Mój wuj był żarliwym stronnikiem doktryny leninowskiej, wielbicielem Stalina, nim jeszcze wieści o jego okrucieństwach dotarły do naszego kraju. Nie mówię, że moja ciotka była taka sama, niemniej zrobiła oszałamiającą karierę. Jej synowie cieszyli się w tym kraju wszelkimi przywilejami. Jak już ci mówiłam, dzięki swemu stanowisku mogła pomóc mnie».
Z najwyższą uwagą słuchałem jej zwierzeń.
«Dzięki niej ty wraz z matką znalazłyście się tutaj?»
Helen ponownie ciężko westchnęła.
«Moja matka jest o dwanaście lat młodsza od Evy. Ciotka ją właśnie najbardziej lubiła spośród całego rodzeństwa. Miała zaledwie pięć lat, kiedy Eva wyjechała do Budapesztu. Później matka, jako dziewiętnastoletnia panna, zaszła w ciążę. Bała się reakcji rodziców i innych mieszkańców wioski… chyba rozumiesz, że w tak tradycyjnej kulturze groziło jej wykluczenie ze społeczności i śmierć z głodu. Napisała więc do Evy z prośbą o pomoc. Ciotka i wujek załatwili jej podróż do Budapesztu. Janos czekał na nią na pilnie strzeżonej granicy, skąd zabrał ją do miasta. Od ciotki wiem, iż wręczył urzędnikom na granicy bajońską łapówkę. Po traktacie z Trianon na Węgrzech nienawidzono mieszkańców Transylwanii. Matka mówiła mi, że po prostu czciła mego wujka – nie tylko dlatego, iż wybawił ją z dramatycznej sytuacji, ale też za to, że traktował ją jak rodowitą Węgierkę. Kiedy zginął, jej rozpacz nie miała granic. Bo to on sprowadził ją bezpiecznie do Węgier i podarował nowe życie».
«I tu się urodziłaś?» – powiedziałem cicho.
«Tu się urodziłam. W szpitalu w Budapeszcie. Ciotka i wuj wychowali mnie i zapewnili wykształcenie. W Budapeszcie mieszkaliśmy aż do czasu ukończenia liceum. W czasie wojny Eva zabrała nas na wieś, gdzie udało się jej jakoś nas wyżywić. Moja matka też skończyła szkołę i nauczyła się węgierskiego. Nigdy jednak nie chciała nauczyć mnie rumuńskiego, choć często, przez sen, przemawiała w tym języku. – Helen obrzuciła mnie ponurym spojrzeniem i wykrzywiła usta w paskudnym grymasie. – Sam widzisz, do czego doprowadził nas twój ukochany Rossi. Gdyby nie ciotka i wujek, moja matka umarłaby w porastających wioskę lasach, a jej zwłoki pożarłyby wilki. Ją i mnie»…
«Ja też jestem im za to wdzięczny» – powiedziałem i aby ukryć zmieszanie, sięgnąłem po metalowy imbryk z kawą.
Helen przez długą chwilę milczała, po czym wyciągnęła z torebki konspekty referatu.
«Wracajmy lepiej do twego wykładu» – powiedziała".
«Słoneczny, chłodny poranek zapowiadał się bardzo groźnie. Szliśmy w kierunku uniwersytetu, a ja myślałem tylko o jednym, o straszliwej chwili, kiedy będę musiał rozpocząć wykład. Tylko raz w życiu wygłaszałem referat. Było to rok wcześniej, gdy wraz z Rossim zabrałem głos na zorganizowanej przez niego konferencji na temat holenderskiego kolonializmu. Każdy z nas napisał połowę tekstu. Moja część, trwająca dwadzieścia minut, stanowiła żałosną próbę przedstawienia zarysu przyszłej pracy doktorskiej, nad którą właśnie pracowałem. Rossi wygłosił błyskotliwy, wszechstronny wykład o dziedzictwie kulturalnym Niderlandów, o potędze holenderskiej marynarki i samej naturze kolonializmu. Mimo że zdawałem sobie sprawę z własnej nieadekwatności, fakt, iż Rossi zaprosił mnie do współpracy, bardzo łechtał moją próżność. Poza tym bardzo podtrzymywało mnie na duchu jego serdeczne wsparcie, gdy znajdowałem się na podium, i przyjacielskie klepnięcie w plecy, kiedy przekazywałem mu głos. Dzisiaj miałem być jednak zdany na własne siły. Perspektywa przedstawiała się ponuro, jeśli nie przerażająco, i tylko pamięć o Rossim sprawiła, że nie rozkleiłem się do końca.
Wokół nas rozciągał się elegancki Peszt. Dopiero teraz, w pełnym świetle dnia, zobaczyłem, że jest w budowie – a właściwie przebudowie – po zniszczeniach wojennych. W wielu budynkach wciąż brakowało części ścian i okien na wyższych piętrach. Z niektórych domów zostały tylko fundamenty, a na zachowanych murach widniały ślady po kulach. Chciałbym dłużej pospacerować po Peszcie, ale wcześniej ustaliliśmy, że cały dzień spędzimy przykładnie na sali konferencyjnej, by jeszcze bardziej uwierzytelnić naszą obecność.
«A później, już po zakończeniu obrad, udamy się do biblioteki uniwersyteckiej «- oświadczyła zamyślona Helen.
Kiedy dotarliśmy do rozległego budynku z posągami, Helen nieoczekiwanie przystanęła.
«Czy mogę mieć do ciebie prośbę?»
«Jasne. O co chodzi?»
«Nie wspominaj Józsefowi Gezie o naszych podróżach ani o tym, że kogoś szukamy».
«Skąd w ogóle przyszedł ci taki pomysł do głowy?» – zapytałem z oburzeniem.
«Po prostu chcę cię ostrzec. On potrafi być bardzo czarujący» – powiedziała, unosząc w pojednawczym geście dłoń.
«Nie ma sprawy» – odparłem i popchnąłem wielkie, barokowe drzwi.
W auli na pierwszym piętrze siedzieli już zaproszeni goście, wielu z nich widziałem poprzedniego dnia. Rozmawiali ze sobą z ożywieniem lub studiowali jakieś materiały.
«Wielki Boże – mruknęła Helen. – Wydział antropologii stawił się niemal w komplecie».
Po chwili otoczył ją tłumek ludzi. Wymieniała z nimi uwagi i zdawkowe pozdrowienia. Uśmiechała się promiennie do swych dawnych kolegów, zapewne przyjaciół, z którymi przez lata pracowała na uczelni. Ogarnęło mnie poczucie samotności i zagubienia. Helen zdawała się wskazywać z daleka w moją stronę, jakby mnie przedstawiała, ale zmieszany szum głosów w niezrozumiałej dla mnie mowie stawiał między nami prawie namacalny, trudny do przebicia mur.
W tej samej chwili ktoś klepnął mnie po ramieniu i ujrzałem przed sobą krzepką postać Gezy. Z pełnym ciepła uśmiechem uścisnął mi serdecznie dłoń.
«I jak podoba się panu nasze miasto? – zapytał. – Czy przypadło panu do gustu?»
«Jest fantastyczne» – odparłem z równym entuzjazmem. Wciąż miałem w pamięci ostrzeżenie Helen, ale temu człowiekowi naprawdę trudno było się oprzeć.
«Bardzo się cieszę. Po południu wygłosi pan wykład?»
Odkaszlnąłem.
«Zgadza się. A pan? Czy pan też zabierze dzisiaj głos?»
«0 nie, tylko nie to. Obecnie pracuję nad pewnym tematem, który pochłonął mnie bez reszty. Ale nie jestem jeszcze gotów, by zaprezentować go szerszej publiczności».
«A jakiż to temat?» – zapytałem zaintrygowany.
W tej samej chwili jednak na podium pojawił się profesor Sandor o siwej pompadour i poprosił zgromadzonych o ciszę. Naukowcy umilkli i rozsiedli się w fotelach niczym kury na grzędzie. Zająłem miejsce w ostatnim rzędzie obok Helen. Popatrzyłem na zegarek. Była dopiero dziewiąta trzydzieści, więc trochę się rozluźniłem. József Geza usiadł w pierwszym rzędzie. Widziałem zarys jego głowy i ramion. Rozejrzałem się wokół siebie. Dostrzegłem kilka znajomych twarzy z poprzedniego dnia. Wszyscy zebrani wpatrywali się z przejęciem w profesora Sandora.
«Guten Morgen – powitał zebranych grzmiącym głosem. Mikrofon zaskrzeczał i po chwili ubrany w niebieską bluzę student wyregulował sprzęt. – Witam szanownych gości. Guten Morgen, bonjour, witam na naszym uniwersytecie. Z dumą zapraszamy państwa na pierwszy europejski kongres historyków»… – Mikrofon znów zaczął skrzeczeć i straciliśmy kilka następnych zdań.
Najwyraźniej profesor Sandor przeszedł z angielskiego na węgierski, francuski i niemiecki. Z jego przemowy po francusku i niemiecku zrozumiałem, że lunch zostanie podany o dwunastej, a następnie, ku mej zgrozie, wystąpi główny mówca, ozdoba konferencji, znany amerykański naukowiec, specjalista nie tylko od Niderlandów, ale też od stosunków ekonomicznych w Imperium Osmańskim oraz znawcą ruchów robotniczych w Stanach Zjednoczonych Ameryki (czy to ostatnie wymyśliła ciotka Eva?), którego książka o holenderskich gildiach kupieckich w czasach Rembrandta ma ukazać się drukiem w przyszłym roku. Dodał też, że jest niezmiernie rad, iż w ostatniej chwili zgodziłem się wziąć udział w tej konferencji.
Coś podobnego nie mogłoby mi się przyśnić nawet w najgorszych snach. Przysiągłem sobie w duchu, że jeśli maczała w tym palce Helen, drogo mi za to zapłaci. Wielu zgromadzonych na widowni uczonych odwróciło się w moją stronę, serdecznie kiwali głowami, pokazywali mnie sobie palcami. Helen, ze śmiertelnie poważną twarzą, siedziała obok mnie dumnie wyprostowana, choć lekkie skrzywienie ust i nieco pochylone ramiona sugerowały – tylko mnie, oczywiście – że jest bliska wybuchnięcia śmiechem. Ja też starałem się trzymać fason, wmawiając sobie, że wszystko to robię dla Rossiego.
Kiedy profesor Sandor skończył swą grzmiącą przemowę, drobny, łysy człowieczek wygłosił referat na temat Hanzy, a po nim siwowłosa niewiasta w niebieskiej sukience mówiła coś o historii Budapesztu, ale niewiele z jej wykładu zrozumiałem. Przed lunchem wystąpił jeszcze młody naukowiec z uniwersytetu londyńskiego – był mniej więcej w moim wieku – i ku mej wielkiej radości mówił po angielsku, a student z filologii tłumaczył z kartki jego słowa na niemiecki. (To dziwne – pomyślałem – że słyszę tu niemiecki zaledwie w dziesięć lat od czasu, kiedy Niemcy o mało nie zrównali Budapesztu z ziemią. Natychmiast sobie jednak przypomniałem, iż ta właśnie mowa stanowiła lingua franca cesarstwa austro-węgierskiego). Profesor Sandor przedstawił Anglika jako Hugh Jamesa, profesora zajmującego się historią Europy Wschodniej.
James był postawnym mężczyzną w brązowym, tweedowym garniturze i oliwkowym krawacie. W stroju tym przypominał tak typowego Anglika, że o mało nie wybuchnąłem śmiechem. Popatrzył na nas błyszczącymi oczyma i przesłał uprzejmy uśmiech.
«Nigdy nie spodziewałem się, że trafię do Budapesztu – oświadczył, rozglądając się po audytorium. – To dla mnie zaszczyt i przyjemność przebywać w tym największym mieście Europy Środkowej, stanowiącym wrota łączące Wschód z Zachodem. A teraz pragnę zająć pańswu chwilę, by podzielić się refleksjami na temat dziedzictwa, które Imperium Osmańskie zostawiło w Europie Środkowej po druzgoczącej klęsce, jaką poniosło pod Wiedniem w roku tysiąc sześćset osiemdziesiątym trzecim».
Przerwał na chwilę i popatrzył z uśmiechem na studenta filologii, który z zapałem czytał jego słowa po niemiecku. Profesor James jednak zbaczał czasami z ustalonego tekstu i wtedy student spoglądał na niego ze zdumieniem i niedowierzaniem.
«Wszyscy, naturalnie, znamy historię rogalików, które wymyślił pewien piekarz paryski, by uczcić wiedeńską wiktorię. Rogalik przedstawiał oczywiście osmański półksiężyc ułożony z tureckich sztandarów. Symbol ten cały zachodni świat aż do dzisiaj z apetytem zajada do czarnej kawy. – Z dumą rozejrzał się po sali i dopiero w tej chwili najwyraźniej dotarło do niego, podobnie jak i do mnie, że większość zgromadzonych węgierskich naukowców nigdy nie była ani w Paryżu, ani w Wiedniu. – No tak… dziedzictwo Imperium Osmańskiego można podsumować jednym słowem: estetyka».
Zaczął mówić o architekturze wielu miast Europy Środkowej i Wschodniej, o grach i modzie, przyprawach i wystroju wnętrz. Chłonąłem jego słowa z wielkim zainteresowaniem, zwłaszcza że mówił w moim ojczystym języku. Kiedy James rozprawiał o tureckich łaźniach w Budapeszcie oraz o prototureckich i austro-wegierskich budowlach w Sarajewie, wróciły do mnie wszystkie wspomnienia ze Stambułu. Kiedy zaczął mówić o pałacu Topkapi, pokiwałem z entuzjazmem głową i dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że powinienem jednak zachowywać się z większym umiarem.
Po zakończonym wykładzie widownia nagrodziła profesora owacją na stojąco. Później Sandor zaprosił wszystkich na lunch. W kłębiącym się tłumie naukowców udało mi się jakoś wypatrzyć przy stoliku profesora Jamesa. Natychmiast do niego podszedłem.
«Czy mogę się przysiąść?» – zapytałem.
«Oczywiście, oczywiście – odparł, podnosząc się z miejsca. – Jestem Hugh James. A pan?»
Przedstawiłem się i uścisnęliśmy sobie dłonie. Kiedy już zająłem miejsce naprzeciwko niego, popatrzyliśmy na siebie z przyjacielską ciekawością.
«A więc to pan jest tym honorowym wykładowcą? Z niecierpliwością oczekuję pańskiego wystąpienia».
Widząc go z bliska, zrozumiałem, że jest jednak starszy ode mnie o dobrych dziesięć lat. Miał niewiarygodnie jasnobrązowe, lekko wyłupiaste oczy, jak basset. Po akcencie poznałem, iż pochodzi z północnej Anglii.
«Dziękuję – odrzekłem, opanowując wewnętrzne drżenie. – Pańskiego wykładu wysłuchałem z najwyższą uwagą. To niesamowite, ale interesuje pana dokładnie ta sama tematyka co mnie. Zastanawiam się, czy słyszał pan o moim… eee… promotorze, Bartholomew Rossim. On też jest Anglikiem».
«Ależ naturalnie! – Hugh James gwałtownie rozwinął serwetkę. Profesor Rossi jest bardzo wybitnym naukowcem… Czytałem wszystkie jego prace. Pan z nim pracuje? Jest pan szczęściarzem».
Na chwilę straciłem Helen z oczu, lecz niebawem spostrzegłem ją przy bufecie w towarzystwie Gezy, który coś gorączkowo szeptał jej do ucha. Kobieta skinęła głową i oboje przenieśli się do stolika po drugiej stronie sali. Widziałem, że na obliczu Helen maluje się kwaśny wyraz, co wcale nie poprawiało mi humoru. Mężczyzna pochylał się w jej stronę, spoglądając uporczywie w twarz, ona trzymała wzrok wbity w ziemię. Oddałbym wszystko, by dowiedzieć się, o czym jej mówił.
«Tak czy owak… – Hugh James wciąż rozprawiał o Rossim. – Jego studia nad greckim teatrem są wspaniałe. Ten człowiek zna się na wszystkim-
«To prawda – odrzekłem nieobecnym tonem. – Ostatnio pracował nad czymś, co zatytułował Duch w amforze. Praca dotyczyć miała rekwizytów używanych w greckich tragediach-…
Nieoczekiwanie zamilkłem. Uświadomiłem sobie, że zdradzam zawodowe tajemnice Rossiego. Ale gdybym nawet nagle nie umilkł i tak zauważyłbym, że wyraz twarzy profesora Jamesa uległ gwałtownej zmianie.
«Co? – zapytał zdumiony. Odłożył nóż i widelec, zapominając całkowicie o jedzeniu. – Co pan powiedział? Duch w amforze?»
«Tak. – Zapomniałem nagle o Helen i Gezie. – Dlaczego pan pyta?»
«Ależ to zdumiewające! Muszę natychmiast napisać do profesora Rossiego. Bo rozumie pan, ostatnio pracuję nad niezwykłe intrygującym dokumentem pochodzącym z piętnastowiecznych Węgier. To właśnie on przywiódł mnie do Budapesztu. Zajmuję się teraz historią Węgier tamtego okresu. Dzięki uprzejmości profesora Sandora miałem okazję pojawić się na tej konferencji. Dokument ten napisał jeden z uczonych króla Macieja Korwina. Wspomina w nim właśnie o duchu w amforze».
Poprzedniego wieczoru Helen mówiła mi o tym władcy, który ufundował wielką bibliotekę w zamku w Budzie. Ciotka Eva również wspomniała o Macieju Korwinie.
«Proszę mi o wszystkim opowiedzieć» – odezwałem się niezwykle podekscytowany.
«Cóż, może zabrzmi to niemądrze, ale od kilku lat interesuję się legendami pochodzącymi z Europy Środkowej. Nie wiem, może to los sprawił mi psikusa, ale dawno temu zafascynowała mnie legenda o wampirze-
Popatrzyłem na niego tępym wzrokiem. Wyglądał normalnie. Miał rumianą, pogodną twarz, a na sobie tweedowy garnitur, lecz ja odnosiłem wrażenie, że śnię.
«Och, wiem, że brzmi to zabawnie – hrabia Dracula i te rzeczy – ale jeśli się temu lepiej przyjrzeć, jest to zadziwiający temat. Dracula to postać historyczna, choć naturalnie żadnym wampirem nie był, ale mnie zafrapował problem, czy dzieje jego życia mają jakikolwiek związek z ludowymi podaniami o wampirze. Kilka lat temu zacząłem szukać materiałów pisanych na ten temat. Odkryłem, że żadne nie istnieją. Postać wampira przewija się jedynie w przekazywanych ustnie legendach w wioskach Europy Środkowej i Wschodniej».
Rozparł się na krześle i zabębnił palcami o blat stołu, po czym kontynuował:
«Proszę sobie wyobrazić, że studiując materiały w uniwersyteckiej bibliotece, natrafiłem na dokument, który najwyraźniej powstał na zlecenie Korwina. Rozkazał on, by ktoś zgromadził całą, najstarszą wiedzę o wampirach. Wykonujący to zadanie uczony – z pewnością jakiś klasycysta – zamiast włóczyć się po wioskach, jak przystało na antropologa z prawdziwego zdarzenia, zaczął szperać w łacińskich i greckich tekstach – Korwin zgromadził ich co niemiara – szukając jakichkolwiek wzmianek i odniesień do wampirów. Tam natknął się na koncepcję starożytnych Greków, o której nigdy nie słyszałem – dopiero pan wspomniał mi o niej po raz pierwszy – o duchu w amforze. Zgodnie z kulturą i dramatami starodawnej Grecji w amforach chowano prochy zmarłych. Ciemny lud wierzył, że jeśli takiej amfory nie pogrzebie się w odpowiedni sposób, narodzi się z niej wampir. Niewiele jeszcze zdobyłem informacji na ten temat. Być może profesor Rossi dowiedział się czegoś więcej, skoro pisze o duchach w amforach. To zdumiewający zbieg okoliczności, nieprawdaż? A tak mówiąc między nami, w greckim folklorze do dziś pokutuje mit wampirów».
«Wiem – mruknąłem. – Vrykolaksy».
Tym razem Hugh James popatrzył na mnie ze zdumieniem. Jego wyłupiaste, orzechowe oczy jeszcze bardziej wyszły z orbit.
«Skąd pan zna tę nazwę? – wysapał. – Znaczy się… przepraszam… jestem zdumiony spotkaniem z kimś…»
«Kto interesuje się wampirami? – przerwałem mu sucho. – Tak, mnie to również zaskoczyło, ale ostatnio zdążyłem się już do tego przyzwyczaić. Profesorze James, skąd wzięło się pańskie zainteresowanie tym tematem?»
«Hugh – powiedział cicho. – Proszę mówić mi po imieniu. Po prostu Hugh… – Przez chwilę spoglądał na mnie przenikliwie, a ja po raz pierwszy ujrzałem pod jego pozornie nieskomplikowaną powierzchownością prowincjusza spalający go płomień wiedzy. – To coś wprost nie mieści się w głowie, więc nikomu nie mówię o…»
Nie mogłem dłużej zwlekać.
«A może znalazłeś starą książkę z wizerunkiem smoka w środku?»
Jego oczy jeszcze bardziej się rozszerzyły, a z twarzy odpłynęła cała krew.
«Tak. Znalazłem taką książkę. – Zacisnął palce na krawędzi stolika, aż pobielały mu kłykcie. – Kim jesteś?»
«Ja też znalazłem taką samą».
Długi czas wpatrywaliśmy się w siebie w milczeniu. Moglibyśmy tak siedzieć w nieskończoność, gdyby nie przerwano nam naszej samotności. Usłyszałem głos Gezy, zanim jeszcze zobaczyłem jego postać. Pochylał się nad naszym stolikiem z bezpretensjonalnym uśmiechem. Za nim stała Helen. Na jej twarzy malował się dziwny, prawie pełen winy wyraz.
«Witajcie, towarzysze – odezwał się kordialnie Geza. – O co chodzi z tymi znalezionymi książkami?»".
«Kiedy profesor Geza pochylił się nad naszym stolikiem i zadał pytanie, w pierwszej chwili nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Pragnąłem jedynie porozmawiać z Hugh Jamesem w cztery oczy, z dala od ludzi, a już na pewno nie w towarzystwie osoby, przed którą ostrzegała mnie – dlaczego? – Helen.
«Rozmawiamy właśnie o starodawnych księgach, które obaj kochamy – zdobyłem się w końcu na odpowiedź. – Chyba każdy naukowiec podziela naszą pasję».
Nieoczekiwanie zza pleców Gezy wysunęła się Helen. Popatrzyła na mnie niespokojnym, a zarazem pełnym aprobaty wzrokiem. Natychmiast zerwałem się z krzesła, by ustąpić jej miejsca. Mimo że w obecności Józsefa Gezy udawałem beztroskę, musiała wyczuć moje podniecenie, gdyż popatrzyła uważnie na Hugh. Geza obrzucił nas pogodnym spojrzeniem, lecz lekkie zwężenie jego oczu przywiodło mi na myśl Huna, który skośnymi oczyma spoglądał poprzez wycięcia w skórzanym hełmie na słońce zachodu. Od tej chwili starałem się już na niego nie patrzeć.
Mogliśmy w takim otępieniu, unikając wzajemnie wzroku, siedzieć do końca dnia, gdyby nie pojawienie się profesora Sandora.
«Doskonale – odezwał się gromkim głosem. – Widzę, że smakował wam lunch. Ale teraz, jeśli pan pozwoli, proszę udać się ze mną. Musimy przygotować wszystko do pańskiego wystąpienia».
Nie mrugnąwszy okiem – choć tak naprawdę zapomniałem chwilowo o czekającej mnie drodze krzyżowej – posłusznie podniosłem się z miejsca. Geza z uszanowaniem – zbyt wielkim uszanowaniem – stanął za jego plecami. Dało mi to okazję, by przesłać Helen wymowne spojrzenie, wskazując wzrokiem Hugh Jamesa, który również uprzejmie wstał od stołu. Zaskoczona kobieta zmarszczyła brwi, ale w tej samej chwili, ku mej niewymownej uldze, profesor Sandor klepnął Gezę po ramieniu, dając znak, by z nim poszedł. Odniosłem wrażenie, że na twarzy krzepkiego profesora odbił się wyraz niepokoju, ale może tylko udzieliła mi się paranoja Helen dotycząca tego człowieka. Tak czy owak, mieliśmy chwilę dla siebie.
«Hugh również znalazł książkę» – szepnąłem, bezwstydnie łamiąc zaufanie, jakim obdarzył mnie Anglik.
Helen popatrzyła na mnie nierozumiejącym wzrokiem.
«Hugh?»
Wskazałem szybko głową na spoglądającego na nas ze zdziwieniem angielskiego naukowca. Helen była zaskoczona. Hugh spojrzał na nią ze zdumieniem.
«Czy pani również…?»
«TMie – szepnąłem. – Ona mi tylko pomaga. To panna Helen Rossi, antropologa
Hugh, nie spuszczając wzroku z Helen, szorstko uścisnął jej dłoń. Ale w tej samej chwili pojawił się profesor Sandor i nie mieliśmy innego wyjścia, jak przyłączyć się do niego. Z Helen i Hugh trzymaliśmy się blisko siebie niczym trzy owce w stadzie.
Aula zaczęła wypełniać się słuchaczami. Zająłem miejsce w pierwszym rzędzie i lekko drżącą ręką wyjąłem z teczki notatki. Profesor Sandor i jego asystent znów zajmowali się mikrofonem. Przyszła mi do głowy ożywcza myśl, że może słuchacze nie usłyszą wcale mego wykładu. Niestety sprzęt zadziałał nad podziw dobrze i profesor, potrząsając siwą grzywą włosów, zaczął przedstawiać mnie zgromadzonym naukowcom. Podkreślił moje listy uwierzytelniające, prestiż, jakim cieszy się moja uczelnia w Stanach Zjednoczonych i pogratulował słuchaczom, że będą mieli okazję wysłuchania mego referatu, tym razem po angielsku.
W tej chwili uświadomiłem sobie, iż nikt nie będzie tłumaczył mych słów na niemiecki, co dodało mi wielkiej otuchy, kiedy stanąłem twarzą w twarz z oceniającym mnie gremium.
«Witam kolegów historyków – zacząłem i czując, iż zabrzmiało to zbyt pompatycznie, odłożyłem notatki. – Dziękuję za to, że mam honor podzielić się dziś z wami swoimi refleksjami na temat inwazji Osmanów na tereny Transylwanii i Wołoszczyzny, dwóch księstw, których terytoria należą obecnie do Rumunii. – Zebrani wlepili we mnie wzrok. Odniosłem wrażenie, iż moje słowa zelektryzowały słuchaczy. Transylwania stanowiła dla węgierskich historyków, jak i dla wszystkich Węgrów, temat drażliwy. – Jak dobrze wiemy, Imperium Osmańskie po zdobyciu Konstantynopola w tysiąc czterysta pięćdziesiątym trzecim roku przez ponad pięćset lat z metropolii tej zarządzało ogromnymi połaciami Europy Wschodniej. Podbiło dwanaście krajów. Niektóre jednak rejony nie poddały się. Były to krainy leżące w pokrytych górami ostępach Europy Wschodniej, gdzie zarówno miejscowa ludność, jak i położenie geograficzne nie pozwoliły na łatwy podbój. Jednym z takich krajów była właśnie Transylwania».
Mówiłem, częściowo korzystając z notatek, częściowo odwołując się do pamięci, ale nieustannie drążył mnie lęk. Nie znałem przecież wszystkich materiałów, choć miałem w pamięci lekcje, jakich udzieliła mi Helen. Po ogólnym wstępie opowiedziałem pokrótce o tureckich szlakach handlowych w tym regionie, a następnie zacząłem wymieniać władców i wielmożów, którzy stawiali Turkom zajadły opór. Wymieniłem między innymi Vlada Draculę, gdyż pominięcie jego postaci mogłoby wzbudzić podejrzenia historyków, którzy dobrze wiedzieli, jaką rolę odegrał w niszczeniu tureckiej armii. Kosztowało mnie wiele nerwów, gdy wybąkałem wreszcie przed tak szacownym gremium jego imię, a następnie zacząłem opisywać, w jaki sposób wbił na pal dwadzieścia tysięcy tureckich żołnierzy. Tak mi się przy tym trzęsły ręce, że wywróciłem stojącą na mównicy szklankę z wodą.
«Och, wybaczcie mi!» – zawołałem, spoglądając bezradnie na morze współczujących mi twarzy.
Tylko dwa oblicza pozostały niewzruszone. Helen była blada i wyraźnie spięta, a pochylony lekko do przodu József Geza, ze ściągniętą twarzą, spoglądał na mnie, jakby chciał wychwycić jakiś błąd w moich wywodach. Profesor Sandor i student w niebieskiej bluzie jednocześnie podsunęli mi chusteczki od nosa i po chwili podjąłem wykład. Wykazałem, że choć Turcy pokonali w końcu Vlada Draculę i wielu z jego towarzyszy – uznałem to słowo za bardzo stosowne – opór ten trwał i trwał, aż w końcu załamała się potęga imperium. Były to wprawdzie powstania lokalne, ale w sumie skutecznie podkopały ogromną machinę wojenną Osmanów.
Chciałem bardziej błyskotliwie zakończyć swój wykład, ale wystarczyło to, co powiedziałem. Rozległy się rzęsiste oklaski. I w taki to sposób, ku swemu zaskoczeniu, zakończyłem występ. Nie spotkała mnie żadna zła przygoda. Helen z ulgą skuliła się w fotelu, a profesor Sandor, energicznie potrząsając moją dłonią, wyrażał podziękowania za wygłoszony referat. Rozglądając się po sali, dostrzegłem Evę. Klaskała, przesyłając mi promienne uśmiechy. Ale coś było nie w porządku. Dopiero po dłuższej chwili zauważyłem brak barczystej sylwetki Gezy. Zapewne opuścił aulę pod koniec mego wykładu, który wydał mu się nudny.
Salę znów wypełnił zgiełk rozmów prowadzonych w wielu językach. Podeszło do mnie czterech węgierskich uczestników konferencji, by uścisnąć mi dłoń i pogratulować wykładu. Profesor Sandor promieniał.
«Coś wspaniałego! – grzmiał. – To niebywałe, że w Ameryce ktoś tak doskonale rozumie problematykę Transylwanii».
Zastanawiałem się, co powiedziałby na wieść, że całą tę wiedzę zdobyłem przy stoliku w stambulskiej restauracji od jego koleżanki z wydziału.
Zbliżyła się z wyciągniętą ręką Eva. Nie wiedziałem, czy mam jej dłoń pocałować, czy uścisnąć. Zdecydowałem się na to drugie. Tego dnia, wśród tłumu mężczyzn w wyświechtanych garniturach, wydawała się wyższa i bardziej postawna. Miała na sobie ciemnozielony kostium i ciężkie, złote kolczyki w uszach. Spod niewielkiego, zielonego kapelusika wystawały pukle włosów, które w ciągu jednej nocy zmieniły kolor z purpurowego na czarny.
Wdała się w rozmowę z Helen. Wprost nie wierzyłem własnym oczom, widząc, z jakim dystansem odnoszą się do siebie w obliczu otaczającego ich tłumu ludzi. Czy to ta sama Helen, która poprzedniego wieczoru biegła do ciotki z wyciągniętymi ramionami? Zaczęła tłumaczyć komplementy, jakimi zarzuciła mnie Eva:
«Kawał dobrej roboty, młody człowieku. Widziałam po twarzach zgromadzonych gości, że nikogo nie uraziłeś swoim referatem. Na podium prezentowałeś się tak wspaniale i wyniośle. – Eva prawiła te komplementy z promiennym uśmiechem, odsłaniając przy tym swe zachwycająco białe zęby. – Teraz jednak muszę uciekać. W domu czeka mnie huk roboty. Spotkamy się jutro na kolacji. Zjemy ją w restauracji pańskiego hotelu. – Nie wiedziałem jeszcze o tym, ale byłem zadowolony z perspektywy ponownego spotkania. – Przykro mi, że nie mogę zaprosić pana do siebie na naprawdę dobre jedzenie, ale mój dom, jak cały zresztą Budapeszt, jest remontowany i w jadalni panuje straszliwy bałagan».
Z jej długiej przemowy wywnioskowałem dwie rzeczy: pierwsza, że w mieście, gdzie przeważały (zapewne) malutkie mieszkanka, w swoim miała nawet jadalnię. A druga, że bała się zapraszać do domu obcego Amerykanina.
«Dziś wieczorem chciałabym porozmawiać z moją siostrzenicą. Czy nie będzie pan miał nic przeciwko temu, że zostawi pana samego?»
«Ależ skądże – odparłem, przesyłając jej promienny uśmiech. – Doskonale rozumiem, że po tak długim rozstaniu macie panie wiele spraw do omówienia. Ja już zorganizuję sobie jakoś czas».
Nieustannie wypatrywałem w tłumie brązowego, tweedowego garnituru Hugh Jamesa.
«Swietnie» – powiedziała, podając mi znów dłoń, którą tym razem pocałowałem jak rodowity Węgier.
Na podium pojawił się kolejny prelegent i przedstawił po francusku temat rewolt chłopskich we Francji na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Następny mówca kontynuował temat, z tym tylko, że przeniósł się myślą do Niemiec i na Węgry. Siedząc obok Helen, słuchałem wystąpień. Cieszyła mnie moja anonimowość. Kiedy podium opuścił rosyjski naukowiec, który zajął się państwami nadbałtyckimi, Helen oświadczyła, że dosyć już się tam wysiedzieliśmy i pora wyjść.
«Bibliotekę zamykają za godzinę – dodała. – Chodź».
«Ale za chwilę. Muszę jeszcze umówić się na kolację».
Odnalazłem Hugh Jamesa, który również najwyraźniej mnie poszukiwał. Umówiliśmy się na dziewiętnastą w hotelowym holu. Helen do ciotki miała pojechać miejskim autobusem. Ale najbardziej była ciekawa tego, co miał nam do powiedzenia Hugh James.
Ściany uniwersyteckiej biblioteki pokryte były nieskazitelną ochrą. Nieustannie zdumiewało mnie tempo, w jakim naród węgierski odbudowywał swój kraj po wojennej katastrofie. Nawet najbardziej narzucony rząd najwyraźniej dbał o obywateli, odbudowując tak szybko ich ojczyznę. Poza tym dużą rolę odgrywał w tym węgierski nacjonalizm – pomyślałem, przypominając sobie dwuznaczne, wymijające uwagi Evy o komunistycznym zapale.
«0 czym myślisz?» – zapytała Helen. Na dłoniach znów miała rękawiczki, a pod pachą ściskała torebkę.
«0 twojej ciotce».
«Skoro tak bardzo ci się spodobała, moja matka nie przypadnie ci do gustu – odparła z prowokującym śmiechem. – Ale o tym przekonamy się jutro. Teraz tutaj musimy czegoś poszukać».
«Ale czego? Przestań być taka tajemnicza».
Puściła mimo uszu moje pytanie i przez wielkie, rzeźbione w drewnie drzwi weszliśmy do budynku.
«Renesansowe?» – zapytałem szeptem, ale Helen potrząsnęła przecząco głową.
«Dziewiętnastowieczna podróbka. Zresztą oryginalny księgozbiór trafił do Pesztu dopiero w ubiegłym wieku. Wcześniej mieścił się w Budzie, podobnie jak cały uniwersytet. Jeden z bibliotekarzy powiedział mi, że najstarsze książki z tej kolekcji przekazane zostały bibliotece w szesnastym wieku przez rody, które uciekały przed tureckimi najeźdźcami. Sam więc widzisz, że i Turkom zawdzięczamy to i owo. Kto wie, jaki los spotkałby te księgi, gdyby nie oni?»
Z radością wszedłem do biblioteki. Pachniało tam jak w domu. Budynek urządzony został w stylu neoklasycznym o ścianach wyłożonych ciemną, ozdobną boazerią, pełen balkonów, galerii i fresków. Ale moją uwagę przykuwały głównie same książki: setki tysięcy książek umieszczonych wzdłuż ścian poszczególnych sal, od podłogi do sufitu, ich czerwone, brązowe i złocone oprawy. Ustawione były równymi rzędami, a marmurkowe wyklejki książek, tak delikatne w dotyku, onieśmielały. Zastanawiałem się, gdzie ukryto je na czas wojny i ile czasu zajęło ponowne ich ułożenie na zrekonstruowanych regałach.
Przy długich stołach siedziało kilkunastu studentów. Za wielkim biurkiem młody człowiek segregował woluminy. Helen podeszła do niego i zamieniła kilka słów. Młodzieniec skinął głową i zaprowadził nas do rozległej czytelni. Czekało tam już na nas opasłe tomisko położone na jednym ze stolików. Bibliotekarz odszedł, a Helen ściągnęła rękawiczki.
«No tak – powiedziała cicho. – To jest właśnie ta księga, którą pamiętam. Przejrzałam ją pobieżnie rok temu, tuż przed wyjazdem z Budapesztu, ale nie sądziłam, by mogła mi się na coś przydać».
Otworzyła wolumin na pierwszej stronie. Tytuł był w nieznanym mi języku. Słowa wydawały się dziwnie znajome, ale żadnego nie potrafiłem przetłumaczyć.
«Po jakiemu to?» – zapytałem, dotykając palcem pierwszego słowa tytułu napisanego brązowym atramentem na wytwornym, grubym papierze.
«Po rumuńsku».
«Umiesz to odczytać?»
«Pewnie. – Położyła dłoń na stronicy tak, że jej palce zetknęły się prawie z moimi. Mimochodem zauważyłem, iż mamy dłonie tej samej wielkości, choć jej palce były kształtniejsze, a paznokcie starannie przycięte. – O, tu… Czy znasz francuski?»
«Oczywiście – powiedziałem i w jednej chwili pojąłem, o co jej chodzi. Zacząłem tłumaczyć tytuł: Ballady o Karpatach, 1790».
«Dobrze – odrzekła. – Bardzo dobrze».
«Myślałem, że nie znasz rumuńskiego».
«Mówię słabo, ale potrafię dobrze czytać. W szkole przez dziesięć lat miałam łacinę, a ciotka uczyła mnie w domu pisać i czytać po rumuńsku. Oczywiście wbrew woli mojej mamy, która jest osobą bardzo upartą. Rzadko kiedy wspomina o Transylwanii».
«A co jest w tej księdze?»
Delikatnie odwróciła stronicę. Ujrzałem długą kolumnę całkowicie niezrozumiałego dla mnie tekstu, pisanego wprawdzie łacińskim alfabetem, ale poszczególne litery zdobione były krzyżami, znakami diakrytycznymi i innymi najprzeróżniejszymi symbolami, których znaczenia nawet się nie domyślałem. Przypominało to bardziej jakieś magiczne pismo niż zwykły romański tekst.
«Trafiłam na tę księgę tuż przed wyjazdem do Anglii. W tej bibliotece znajduje się niewiele materiałów dotyczących wampirów. Znalazłam tylko kilka ogólnych opracowań, gdyż Maciej Korwin, król bibliofil, przez jakiś czas interesował się tym tematem».
«Hugh powiedział to samo».
«Słucham?»
«Wyjaśnię ci to później. Teraz mów ty».
«Cóż, nie chciałam niczego przeoczyć, więc przewertowałam olbrzymią ilość materiałów dotyczących historii Wołoszczyzny i Transylwanii.
Praca ta zajęła mi kilka miesięcy. Większość dokumentów dotyczących Transylwanii jest po węgiersku i pochodzi z czasów panowania Węgier nad tym regionem. Natknęłam się jednak również na materiały rumuńskie. Masz przed sobą zbiór ludowych pieśni z Transylwanii i Wołoszczyzny zebranych przez anonimowego badacza folkloru. Wiele z zamieszczonych tu tekstów to znacznie więcej niż tylko ludowe piosenki. Są to całe epickie poematy».
Poczułem lekkie rozczarowanie. Spodziewałem się ujrzeć unikalne dokumenty historyczne dotyczące Draculi.
«Czy w księdze tej znajdują się jakieś wzmianki o naszym przyjacielu?» – zapytałem.
«Obawiam się, że nie. Lecz jeśli dobrze pamiętam, jedna z pieśni nawiązuje do tego, co pokazał nam Selim Aksoy w archiwum w Stambule. Chodzi o wzmiankę o karpackich mnichach, którzy pojawili się w mieście na wozie zaprzężonym w muły. Pamiętasz? Szkoda, że nie ma tu z nami Turguta. On by nam to wszystko dokładnie przetłumaczył».
Zaczęła z uwagą kartkować księgę. Niektóre z dłuższych tekstów zilustrowane zostały na górnym marginesie drzeworytami przedstawiającymi ludowe wzory, prymitywne wizerunki drzew, domów i zwierząt. Druk był wyraźny, lecz sama księga wykonana najpewniej domowymi sposobami. Helen wodziła palcem po wersach pieśni, poruszając przy tym bezgłośnie wargami.
«Niektóre z nich są bardzo smutne. Mentalność Rumunów różni się jednak znacznie od węgierskiej».
«Nie rozumiem».
«Węgierskie przysłowie mówi: Madziar czerpie przyjemność ze smutku. I to prawda. Węgierskie pieśni są przepełnione smutkiem i tęsknotą, a wioski pełne przemocy, pijaństwa i samobójstw. Ale Rumunia jest jeszcze bardziej nostalgiczna. Moim zdaniem nie bierze się to z samej natury życia. – Pochyliła się nad księgą. – Posłuchaj tego, to jedna z typowych, rumuńskich pieśni».
Tłumaczenie szło jej kulawo, lecz tekst przypominał trochę pieśń, jaką czytałem w jednej z książek z mego własnego księgozbioru.
«Wielki Boże! – wykrzyknąłem, a po krzyżu przeszedł mi zimny dreszcz. – Teraz już rozumiem, że ludzie, którzy tworzyli takie pieśni, wierzyli w wampiry… a nawet powołali je do życia».
«Zgadza się – mruknęła Helen i zaczęła dalej kartkować księgę. Chwileczkę… – urwała gwałtownie. – To chyba to».
Wskazała na krótką zwrotkę ozdobioną drzeworytem przedstawiającym wizerunki domów i zwierząt w splotach ciernistego lasu.
Siedziałem w bezruchu, podczas gdy Helen w myślach tłumaczyła tekst. Po bardzo długiej chwili podniosła na mnie wzrok. Jej oczy lśniły.
«Sam posłuchaj. Przetłumaczę ci to dosłownie».
Zapisałem dla Ciebie dokładne tłumaczenie tego tekstu, które przed dwudziestu laty utrwaliłem w moich papierach.
I znów na dźwięk tych dziwacznych wersów przeszedł mi po grzbiecie dreszcz. Ale nie dawałem za wygraną.
«Tekst jest bardzo ogólnikowy. Wspomina wprawdzie o Karpatach, ale podobnych, starych dokumentów istnieją setki. A wielkie miasto może znaczyć cokolwiek. Może chodzi tu o Miasto Boga, o Królestwo Niebieskie?»
Helen energicznie potrząsnęła głową.
«Nie sądzę. Dla mieszkańców Bałkanów i Europy Środkowej, zarówno dla chrześcijan, jak i muzułmanów, wielkim miastem zawsze był Konstantynopol, chyba że weźmiesz pod uwagę rzesze pielgrzymów, którzy od stuleci wędrują do Jerozolimy lub Mekki. Ale ta wzmianka o pladze i mnichach… ona ma konkretny związek z fragmentem z książki, który pokazał nam Selim Aksoy. Czyżby panem wspomnianym w pieśni nie mógł być sam Vlad Tepes?»
«Może – odparłem powątpiewająco. – Ale mamy ważniejsze sprawy na głowie. Jak stara jest twoim zdaniem ta pieśń?»
«Trudno jest określić wiek ludowej poezji – powiedziała Helen, obrzucając mnie zamyślonym wzrokiem. – Książkę wydrukowano, jak sam widzisz, w roku tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym. Ale poezja ludowa ma długie życie, przetrwa nawet i czterysta lat. Tak więc ta pieśń może pochodzić z początków piętnastego wieku. Może być nawet starsza, ale w takim przypadku nie pasuje do naszych poszukiwań».
«Ciekawy jest ten drzeworyt» – zauważyłem, przyglądając się z uwagą ilustracji.
,»W książce znajdziesz ich całe mnóstwo – mruknęła Helen. – Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy przeglądałam ten wolumin, zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Ten rysunek akurat nie ma nic wspólnego z treścią samego tekstu. Chciałbyś, aby drzeworyt przedstawiał pogrążonego w modlitewnej ekstazie mnicha lub otoczone wyniosłymi murami miasto?»
«Zgoda – odparłem po krótkim namyśle. – Ale przypatrz się tej ilustracji dokładniej. – Pochyliliśmy się nad księgą tak, że nasze głowy prawie się ze sobą zetknęły. – Szkoda, że nie mamy szkła powiększającego mruknąłem. – Czy nie odnosisz wrażenia, że w tym lesie… czy chaszczach… czymkolwiek to jest… kryją się jakieś stwory? Nie jest to wielkie miasto, ale jeśli dokładniej się przyjrzysz, zobaczysz budowlę przypominającą kościół z krzyżem na kopule, a obok…»
«Jakieś niewielkie stworzenie. – Zmrużyła oczy i głośno wciągnęła powietrze w płuca. – Mój Boże, przecież to smok!»
Skinąłem w milczeniu głową i z zapartym tchem długi czas przyglądaliśmy się ilustracji. Maleńki, nieforemny kształt był przerażająco znajomy – rozpostarte skrzydła, skręcony ogon. Tego wizerunku nie musiałem porównywać z wyobrażeniem w książce, którą trzymałem w teczce.
«Co to znaczy?» – zapytałem cicho.
«Chwileczkę. – Helen pochyliła się dosłownie na centymetr nad ilustracją. – A niech mnie licho! Nie widzę dobrze, ale między wizerunkami drzew jest wypisane jakieś słowo. Litera po literze. Są maleńkie, ale to na pewno literki».
«Drakulya?» – spytałem szeptem.
Potrząsnęła przecząco głową.
«Nie. To nie może być imię, chociaż… lvi… Ivireanu. Nie wiem, co to znaczy. Nigdy nie spotkałam się z takim słowem, ale na u kończy się wiele rumuńskich imion. Co, na Boga, to znaczy?»
Ciężko westchnąłem.
«Też nie wiem, ale instynkt dobrze ci podpowiedział. Ten tekst ma jakiś związek z Draculą. W przeciwnym razie nie byłoby tu wizerunku smoka. Nie tego smoka».
Popatrzyliśmy na siebie bezradnie. Czytelnia, tak przyjazna i przytulna jeszcze przed pół godziną, stała się naraz posępnym mauzoleum skrywającym w sobie zapomnianą, przeklętą wiedzę.
«Nawet bibliotekarze nie wiedzieli o tej księdze – przerwała milczenie Helen. – Dopiero ja powiedziałam im o białym kruku, jaki znajduje się w tutejszych zbiorach».
«Cóż, nie rozwiążemy teraz tej zagadki – powiedziałem. – Zróbmy przynajmniej tłumaczenie tego tekstu oraz kopię drzeworytu».
Wyjąłem notes i dokładnie skopiowałem rysunek. Helen popatrzyła na zegarek.
«Muszę wracać do hotelu, a następnie pojechać do ciotkk – powiedziała.
«A ja jestem umówiony na kolację z Hugh Jamesem».
Zebraliśmy swoje rzeczy i odstawiliśmy z całym szacunkiem szacowny zabytek piśmienniczy na półkę.
Zapewne zamęt umysłu, w jaki wprawił mnie wiersz i towarzysząca mu ilustracja, a także zmęczenie podróżą i kolacją z Evą, która przeciągnęła się do późnych godzin nocnych, oraz wykład wygłoszony przed międzynarodowym gremium stępił moje zmysły do tego stopnia, że po powrocie do hotelowego pokoju w pierwszej chwili nie zauważyłem w nim żadnych zmian. Kiedy dotarło do mnie, iż to samo mogło spotkać Helen zajmującą pokój dwa pietra wyżej, w obawie o jej bezpieczeństwo, jak szalony pognałem do niej po schodach. Moja kwatera została dokładnie przeszukana. Zawartość szuflad i szafek powyrzucano na podłogę, a pościel i moje osobiste rzeczy zostały zniszczone i podarte z dokładnością wskazującą już nie tyle na pośpiech, co na złośliwość i złą wolę.
«Ale dlaczego nie wezwaliście policji? W tych okolicach kręci się jej aż za dużo. – Hugh odłamał kawałek chleba i zaczął go żuć. – Żeby coś takiego przytrafiło się w międzynarodowym hotelu!»
«Wezwano policję – zapewniłem. – Zrobił to za nas hotelowy urzędnik. Oświadczył, że funkcjonariusze pojawią się dopiero nocą lub nad ranem. Zabronił nam czegokolwiek dotykać w pokojach i przeniósł nas do innych kwater».
«Co takiego? – Hugh popatrzył na mnie okrągłymi jak spodki oczyma. – Pokój panny Rossi też splądrowano? Czy w hotelu ucierpiał ktoś jeszcze?»
«Bardzo wątpię» – odparłem ponuro.
Siedzieliśmy w ogródku jednej z restauracji w Budzie, nieopodal Góry Zamkowej, skąd mieliśmy przepyszny widok na Dunaj i rozciągający się na jego drugim brzegu Peszt z masywną sylwetką gmachu parlamentu. Na dworze wciąż jeszcze było jasno i zaróżowione przedwieczorną łuną niebo odbijało się barwnie w falach rzeki. Hugh specjalnie wybrał to miejsce. Jak mi wyjaśnił, pojawiali się tam budapeszteńczycy w różnym wieku, włóczyli się po ulicach, przystawali przy kamiennej balustradzie, poniżej której toczył swe wody Dunaj, podziwiając z zachwytem wspaniałą panoramę, jakby zawsze było im jej mało. Hugh zamówił kilka miejscowych potraw, które kazał mi próbować, oraz wszechobecny, brązowy, chrupiący chleb. Zaordynowaliśmy też butelkę tokaju, wyśmienitego wina tłoczonego w północno-zachodnich Węgrzech, jak wyjaśnił mi Anglik. Obaj już przekroczyliśmy nasze budżety uniwersyteckie, moją zaliczkę na poczet doktoratu (James zachichotał, kiedy powiedziałem mu, jak bardzo opaczne pojęcie o mojej pracy miał profesor Sandor), fundusz Hugh przeznaczony na studia na Bałkanach i pieniądze, które dostał a conto książki o osmańskich miastach w Europie. Miała ona niebawem ukazać się drukiem.
«Czy coś wam ukradziono?» – zapytał Hugh, napełniając kieliszki.
«Nic – mruknąłem posępnie. – Oczywiście nie zostawiłem w pokoju ani pieniędzy, ani cennych rzeczy, a mój paszport spoczywa zapewne bezpiecznie albo na biurku, albo już na komendzie policji».
«Czego więc szukali?» – zapytał Hugh, wznosząc toast kieliszkiem wina.
«To bardzo długa historia – odparłem z ciężkim westchnięciem. – Ale dokładnie pasuje do pewnych rzeczy, o których powinniśmy porozmawiać^
Skinął głową.
«W porządku, mów».
«Jeśli później ty opowiesz mi swoją historię».
«Naturalnie».
Aby dodać sobie animuszu, wypiłem pół kieliszka wina i zacząłem wszystko od początku. Opowiedziałem ze szczegółami całą historię Rossiego. Niczego nie opuściłem, by Hugh później powiedział mi wszystko, co sam wie. Słuchał w milczeniu i dopiero kiedy wspomniałem o decyzji Rossiego, żeby podjąć badania w Stambule, podskoczył jak oparzony.
«Na Boga! – wykrzyknął. – Też myślałem o tym, żeby udać się tam osobiście… to znaczy wrócić, gdyż wcześniej bywałem w tym mieście dwukrotnie. Ale nigdy nie tropiłem tam Draculk.
«Zaoszczędzę ci zatem fatygi».
Tym razem to ja napełniłem kieliszki i zrelacjonowałem dokładnie przygody Rossiego w Stambule, po czym opowiedziałem o tajemniczym zniknięciu profesora. Hugh milczał jak zaklęty, ale jego odrobinę wyłupiaste oczy jeszcze bardziej wyszły na wierzch. Następnie opisałem spotkanie z Helen, nie ukrywając prawdziwych powodów, dla których poszukuje Rossiego. Poinformowałem go szczegółowo o naszych podróżach i poszukiwaniach aż do tej chwili. Nie pominąłem też wątku Turguta.
«Sam więc widzisz – zakończyłem – że nie dziwi mnie to, iż ktoś wywrócił nasze pokoje do góry nogami».
«No tak – mruknął Hugh i nieco się zasępił. Wbiliśmy już w siebie wprawdzie masę mięsa, przypraw i pikli, a mimo to Anglik z wyraźnym żalem odłożył nóż i widelec. – Nasze nieoczekiwane spotkanie rzeczywiście daje wiele do myślenia. Jednocześnie strapiła mnie wieść o zniknięciu profesora Rossiego… bardzo strapiła i zdumiała. To dziwne. Gdybyś nie opowiedział mi tej historii, nie wpadłoby mi do głowy, że Rossi do tego stopnia zaangażował się w tropienie Draculi, iż porzucił swoje zwykłe badania. Ale i mnie przez cały czas dręczyły paskudne odczucia dotyczące mojej książki».
«Widzę, że nie rozbudziłem jednak w tobie ciekawości swoją opowieścią, jak się spodziewałem».
«Te książki… – powiedział z zadumą. – Naliczyłem ich już cztery: moją, twoją, profesora Rossiego i tę, należącą do profesora ze Stambułu. To bardzo dziwne, że istnieją tylko cztery takie woluminy».
«A może spotkałeś się z Turgutem Borą? – zapytałem. – W Stambule byłeś już kilkakrotnie».
Potrząsnął przecząco głową.
«Nie, nawet nigdy nie słyszałem jego imienia i nazwiska. Ale to literaturoznawca, nie miał więc okazji bywać na wydziale historycznym czy brać udziału w naszych sympozjach. Byłbym jednak niebywale rad, gdybyś przy najbliższej, sprzyjającej okazji mnie z nim poznał. Nigdy nie byłem w archiwum, o którym wspomniałeś, lecz czytałem o nim w Anglii i myślałem nawet, by przy najbliższej okazji je odwiedzić. Rzeczywiście, zaoszczędziłeś mi fatygi, jak sam to powiedziałeś. Nigdy nie pomyślałbym o tym stworze jako o mapie… Mówię o wizerunku smoka w książce. To niesamowity pomysł».
«Tak, zwłaszcza że jest to kwestia życia lub śmierci profesora Rossiego – burknąłem. – Ale teraz kolej na ciebie. Jak wszedłeś w posiadanie swojej książki?»
Spojrzał na mnie z poważnym wyrazem twarzy.
«W przeciwieństwie do okoliczności, w jakich ty i dwaj twoi znajomi dostaliście swoje, ja o mojej nie wiem nic poza tym, że ją dostałem, choć nie mam zielonego pojęcia, skąd i od kogo. Muszę zresztą opowiedzieć ci całą historię. – Długo milczał, a ja odniosłem nieprzeparte wrażenie, iż to wyznanie nie będzie dla niego sprawą prostą. – Widzisz, studia na Oksfordzie ukończyłem przed dziewięciu laty, po czym zacząłem wykładać na Uniwersytecie Londyńskim. Moja rodzina, mieszkająca w okręgu jezior w Górach Kumbryjskich, nie była zamożna. Robiła wszystko i ja też – abym zdobył jak najlepsze wykształcenie. W szkole publicznej czułem się trochę na uboczu, ale w tamtych czasach bardzo pomógł mi wuj. Nauce poświęcałem więcej czasu niż inni i osiągałem celujące oceny. Historia od samego początku była moim ukochanym przedmiotem^
Wytarł usta serwetką i potrząsnął głową, jakby wspominał czasy młodzieńczych fantazji.
«Pod koniec drugiego roku na uniwersytecie zrozumiałem, że idzie mi całkiem dobrze, co jeszcze dodawało mi ochoty do dalszej nauki. Wtedy przyszła wojna i wszystko się skończyło. Byłem właśnie na trzecim roku studiów na Oksfordzie. Słyszałem o Rossim, ale nigdy go osobiście nie spotkałem. Musiał wyjechać do Ameryki kilka lat wcześniej, nim wstąpiłem na uniwersytet».
Potarł brodę dużą, niezbyt wypielęgnowaną dłonią.
«Najbardziej przepadałem za studiami, ale kochałem też ojczyznę, więc zaciągnąłem się do marynarki. Wysłano mnie do Włoch, a następnie, w rok później, z powrotem do kraju, z poranionymi kończynami».
Dotknął szyi tuż nad kołnierzykiem białej, bawełnianej koszuli z krótkimi rękawami, jakby zdziwiony, że nie widzi krwi.
«Szybko wróciłem do zdrowia i robiłem wszystko, by ponownie znaleźć się na froncie, ale mnie nie puszczono. W wyniku eksplozji na okręcie miałem uszkodzone jedno oko. Wróciłem więc do Oksfordu, gdzie nie zważając na dźwięk syren, pracowałem nad pracą magisterską i skończyłem ją pisać tuż po zakończeniu wojny. Byłem w tamtym czasie najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi mimo wszystkich ograniczeń i braków. Zniknęło straszliwe widmo wojny, ukończyłem studia, a dziewczyna mieszkająca w moim rodzinnym miasteczku, którą kochałem nad życie, zgodziła się za mnie wyjść. Nie miałem pieniędzy, wszędzie brakowało żywności, ale ja, siedząc w swoim pokoju, zajadałem sardynki i pisałem do dziewczyny płomienne listy miłosne. Pracowałem jak szatan, przygotowując się do egzaminów… chyba nie masz nic przeciwko temu, że ci o tym wszystkim mówię? Pod koniec przypominałem cień człowieka».
Sięgnął po butelkę z tokajem, ale flaszka była już pusta, więc z ciężkim westchnieniem odstawił ją ponownie na stół.
«Prawie przeszedłem już tę próbę ognia. Datę ślubu wyznaczyliśmy na koniec czerwca. Wieczorem, przed końcowym egzaminem, do bardzo późnych godzin nocnych przeglądałem jeszcze raz notatki. Wiedziałem, że materiał mam wykuty na blachę, ale nie mogłem jakoś przestać. Siedziałem w rogu biblioteki mojego college'u, w zacisznym kącie skrytym między regałami, skąd nie musiałem patrzeć na innych, podobnych do mnie maniaków, wertujących notatki.
W tej niewielkiej bibliotece znajdowało się wiele wspaniałych dzieł. Pozwoliłem więc sobie na chwilę wytchnienia i sięgnąłem po tomik sonetów Drydena, stojący na półce tuż obok mnie. Po chwili jednak doszedłem do wniosku, że powinienem raczej trochę odpocząć od słowa pisanego i zapalić papierosa. Odstawiłem więc książkę na półkę i wyszedłem na dziedziniec. Była przepiękna, wiosenna noc. Ćmiłem papierosa i rozmyślałem o Elspeth, szykującej już dla nas przytulny, wiejski domek, oraz o moim najlepszym przyjacielu, który zginął nad polami naftowymi w Ploeszti – bombardował je wraz z Amerykanami – a następnie wróciłem do biblioteki. Ku memu zdumieniu tomik Drydena znów leżał na blacie mego stolika, zupełnie jakbym wcale nie odstawiał go na półkę. Pomyślałem, że od nadmiaru nauki zaczyna mieszać mi się w głowie. Odwróciłem się więc, by odstawić książkę na miejsce, lecz na półce nie było wolnego miejsca. Miałem pewność, że Dryden stał obok Dantego, ale tam znajdowała się inna książka. Miała bardzo stary grzbiet z wygrawerowanym niewielkim wizerunkiem jakiegoś stworzenia. Zdjąłem ją z regału, a ona otworzyła mi się w ręku na… sam wiesz».
Twarz mu śmiertelnie pobladła. Zaczął gorączkowo szukać czegoś w kieszeniach spodni i w końcu wyciągnął paczkę papierosów.
«Nie palisz? – zapytał, zaciągając się mocno dymem. – Zaintrygowało mnie tajemnicze pojawienie się książki, jej starodawny wygląd i złowróżbny wizerunek smoka – tak samo jak ciebie i twoich znajomych. O trzeciej nad ranem w czytelni od dawna nie było już bibliotekarzy, więc zszedłem do katalogów i zacząłem w nich szperać. Natknąłem się tylko na Vlada Tepesa i jego ród. Ponieważ na książce nie było bibliotecznego stempla, zabrałem ją ze sobą do domu.
Marnie spałem tamtej nocy, a rano z trudem skupiałem się nad egzaminem. Myślałem tylko o tym, by udać się do jakichś-innych bibliotek, być może nawet do samego Londynu, i poszperać w ich zbiorach. Ale choć nie miałem na to czasu, nieustannie nosiłem książkę ze sobą i przeglądałem ją przy każdej nadarzającej się okazji. Raz złapała mnie na tym Elspeth, a kiedy jej wszystko wyjaśniłem, znienawidziła książkę. Choć od ślubu dzieliło nas tylko pięć dni, nie przestawałem myśleć o tym woluminie, nieustannie jej o nim opowiadałem, aż w końcu kategorycznie zabroniła mi o tej książce wspominać.
I wtedy pewnego ranka, na dwa dni przed zaślubinami, wpadł mi do głowy nieoczekiwany pomysł. Nieopodal mej rodzinnej wioski wznosił się wielki dom z okresu Stuartów, stanowiący atrakcyjny zabytek, przystanek wszystkich autokarowych wycieczek po naszym regionie. W czasach szkolnych, kiedy często nas tam prowadzano, wydawał mi się niewymownie nudny, lecz zapamiętałem, że szlachcic, który go zbudował, był zapalonym bibliofilem i zgromadził tam księgi dosłownie ze wszystkich stron świata. Ponieważ przed ślubem nie miałem możliwości wyjechać do Londynu, postanowiłem odwiedzić słynną bibliotekę mieszczącą się w tym domu w nadziei, że znajdę w niej jakieś materiały dotyczące Transylwanii. Rodzicom oświadczyłem, iż wybieram się na długi spacer. Z całą pewnością myśleli, że chcę się spotkać z Elsie.
Był dżdżysty, pochmurny i mglisty poranek. Gospodyni wielkiego domu oświadczyła wprawdzie, że tego dnia budynek jest zamknięty dla zwiedzających, ale pozwoliła mi wejść do biblioteki. Ponieważ słyszała o moim ślubie i znała moją babcię, potraktowała mnie bardzo miło, częstując nawet filiżanką herbaty. Kiedy ściągnąłem z siebie nieprzemakalny płaszcz i wszedłem do biblioteki składającej się z książek ustawionych na dwudziestu wysokich regałach, zapomniałem o bożym świecie.
Szperając pośród białych kruków, które właściciel domu zgromadził w Anglii zapewne już po swej podróży, odnalazłem wreszcie dział dotyczący historii Węgier i Transylwanii, gdzie natknąłem się na materiały o Vladzie Tapesie. Na koniec, ku swej radości i zdumieniu, znalazłem opis jego pogrzebu nad jeziorem Snagov. Uroczystość odbyła się pod ołtarzem wcześniej przez Vlada odrestaurowanym. Relacja ta stanowiła odbicie legendy opisanej przez pewnego Anglika, poszukiwacza przygód, który zawędrował w tamte strony. Na karcie tytułowej swego dziełka określał siebie skromnym mianem «Podróżnik» i żył w czasach właściciela domu z epoki Stuartów. Jak sam widzisz, doszło do tego prawie sto trzydzieści lat po śmierci Vlada.
Podróżnik odwiedził monaster nad Snagov w roku tysiąc sześćset piątym. Odbył wiele rozmów z żyjącymi tam mnichami. Powiedzieli mu, że legenda wspomina o wielkiej księdze, największym skarbie monasteru, wyłożonej podczas pogrzebu Vlada, w której wszyscy uczestniczący w ceremonii mnisi złożyli swe podpisy. Nieumiejący pisać rysowali sylwetkę smoka jako hołd składany Zakonowi Smoka. Podróżnik, niestety, nie wspomina, co się później z tą księgą stało. Uznałem to za fakt godny najwyższej uwagi. Następnie Podróżnik poprosił mnichów, by pokazali mu grób, a ci zaprowadzili go do płaskiej, kamiennej płyty wmurowanej w posadzkę świątyni tuż przed ołtarzem. Widniał na niej namalowany wizerunek Vlada Draculi oraz łacińskie słowa, również namalowane, gdyż Podróżnik nie dostrzegł śladu rytów. Uderzył go brak zwyczajowego krzyża na grobowej płycie. Epitafium, które, gnany nieokreślonym instynktem, dokładnie skopiowałem, napisane było po łacinie».
Hugh zawiesił głos, rozejrzał się czujnie wokół siebie i zgasił niedopałek w popielniczce.
«Kiedy przepisałem te słowa, przez chwilę mozoliłem się nad ich tłumaczeniem. Inskrypcja brzmiała: Czytelniku, odkop go za… Sam ją zresztą dobrze znasz. Na zewnątrz wciąż padał gęsty deszcz, a jedno z obluzowanych okiem w bibliotece nieustannie otwierało się i zamykało, tak że czułem mocne podmuchy wilgotnego powietrza. Byłem bardzo poruszony i rozlałem na książkę herbatę. Zawstydzony własną niezgrabnością wycierałem wolumin i zerknąłem przypadkowo na zegarek. Dochodziła trzynasta i powinienem już wracać do domu na obiad. Ponieważ nie znalazłem innych materiałów na interesujący mnie temat, odstawiłem książki na półkę, gorąco podziękowałem gospodyni i ruszyłem spiesznie alejkami okolonymi krzewami czerwcowych róż.
Gdy dotarłem do domu mych rodziców, oczekiwałem, że wszyscy będą już siedzieć przy stole. Ale tam panował nieopisany rozgardiasz. W środku natknąłem się na kilku przyjaciół rodziny i licznych sąsiadów. Moja matka tonęła we łzach. Ojciec najwyraźniej był załamany. – Hugh zapalił kolejnego papierosa. W nadciągającym, wieczornym zmroku zapałka drżała w jego dłoni. – Położył mi na ramieniu dłoń i powiedział, że kiedy Elsie wracała pożyczonym samochodem z zakupów w sąsiednim miasteczku, na głównej drodze doszło do wypadku. Bardzo mocno padało. Świadkowie twierdzą, że gwałtownie zahamowała, jakby coś stanęło przed nią na drodze. Dzięki Bogu żyje, ale stan jest bardzo ciężki. Jej rodzice pojechali do szpitala, a moi czekali na mnie w domu, by zakomunikować mi tę tragiczną wiadomość.
Wskoczyłem do samochodu i jak wariat pojechałem, sam o mało nie powodując po drodze wypadku. Wiem, niechętnie tego słuchasz, ale… leżała z obandażowaną głową, a oczy miała szeroko otwarte. Tak właśnie wyglądała. Teraz przebywa w specjalnym domu, gdzie ma wprawdzie świetną opiekę, ale nie mówi, nic nie rozumie, nie może też samodzielnie jeść. To coś okropnego… – Głos zaczął mu drżeć. – To straszne. Zawsze sądziłem, że był to zwykły wypadek, ale teraz, po wysłuchaniu twej opowieści… o przyjacielu Rossiego, Hedgesie… o twoim… o twoim kocie… sam już nie wiem, co myśleć».
Zaciągał się łapczywie nowym papierosem. Głośno odetchnąłem.
«Bardzo, bardzo mi przykro. Cóż mam powiedzieć. Ale chyba wiem, co czujesz».
«Dziękuję. – Robił wszystko, by wrócić do równowagi. – Minęło już kilka lat, a czas leczy rany. Ale po prostu tamto…»
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, lecz teraz już domyślam się, czego nie dopowiedział… czcze słowa, niewysłowiony smutek po stracie najbliższej osoby. Siedzieliśmy w milczeniu, a między nami zawisła przeszłość. Kelner postawił na naszym stoliku świecę w szklanej lampie. Do restauracji napływali goście, z zewnątrz dochodził gwar ludzkich głosów i śmiechu.
«Zdumiała mnie twoja relacja o Snagov – powiedziałem po dłuższej chwili. – Nie znałem tych szczegółów. Nie słyszałem ani o inskrypcji, ani o namalowanej twarzy, ani o braku krzyża. Zgodność inskrypcji ze słowami, które Rossi odkrył na mapach w stambulskim archiwum, jest niebywale ważna. Moim zdaniem stanowi dowód, że grobowiec Draculi rzeczywiście znajduje się nad Snagov. – Ścisnąłem palcami skronie. Dlaczego więc mapa – mapa ze smokiem w książkach i ta w archiwum nie odpowiada topografii Snagov, dlaczego nie ma tam jeziora, nie ma wyspy?»
«Sam chciałbym to wiedzieć».
«Czy po tamtym zdarzeniu prowadziłeś jeszcze jakieś badania nad Draculą?»
«Przez kilka lat nie ruszałem tej sprawy. – Hugh zgniótł kolejny niedopałek papierosa. – Nie miałem do tego serca. Ale mniej więcej przed dwoma laty znów zacząłem o nim rozmyślać, a kiedy przystąpiłem do pracy nad obecną książką, książką o Węgrzech, postanowiłem mieć oko również na Draculę».
Zapadła już ciemność i w falach Dunaju odbijały się światła latarni ustawionych na moście oraz budynków w Peszcie. Kelner zaproponował nam eszpresszó, którą przyjęliśmy z ogromnym zadowoleniem. Hugh upił łyk aromatycznego napoju i zapytał:
«Czy chcesz zobaczyć książkę?»
«Tę, nad którą właśnie pracujesz?»
«Nie, moją książkę ze smokiem».
«Masz ją ze sobą?»
«Zawsze ją mam przy sobie – odparł z powagą. – No, prawie zawsze. Na czas dzisiejszego wykładu zostawiłem ją w hotelu, sądząc, że tam będzie bezpieczna. Na myśl, że ktoś mógłby mi ją skraść… – Urwał. – Swojej nie trzymałeś w pokoju?»
«Nie – odparłem z uśmiechem. – Noszę ją zawsze ze sobą».
Odsunął ostrożnie filiżanki, otworzył teczkę, z której wyciągnął błyszczące, drewniane pudełko, a z niego pakuneczek zawinięty w kawałek materiału. Położył go na stole. W środku znajdowała się książka. Mniejsza od mojej, ale oprawiona w taki sam wytarty welin. Stronice miała bardziej brązowe i bardziej kruche niż moja, ale wizerunek smoka był ten sam. Bez słowa sięgnąłem po swoją teczkę, wyjąłem z niej wolumin i położyłem obie książki obok siebie otwarte na wizerunku smoka. Są identyczne – pomyślałem, pochylając się nisko nad nimi.
«Popatrz na te smugi – powiedział cicho Hugh. – Niczym się od siebie nie różnią. Obie ilustracje odbito z tej samej matrycy».
Miał rację. Sam to od razu zauważyłem.
«A wiesz, przypomina mi to pewną rzecz, o której zapomniałem ci powiedzieć. Po wykładzie, przed powrotem do hotelu, panna Rossi zaprowadziła mnie do uniwersyteckiej biblioteki, ponieważ chciała zerknąć na coś, co widziała jakiś czas temu. – Opisałem wolumin z rumuńskimi pieśniami ludowymi i osobliwe wiersze mówiące o mnichach wjeżdżających do wielkiego miasta. – Sądziła, że może mieć to jakiś związek z opowieścią zamieszczoną w stambulskim rękopisie, o czym już ci mówiłem. Wiersze były bardziej niż ogólne, ale na górnym marginesie widniał intrygujący drzeworyt przedstawiający gęsty las, malutki kościółek, smoka, a między nimi słowo».
«Dracula?» – zapytał Hugh, tak samo jak ja w bibliotece.
«Nie. Ivireanu».
Kiedy przeliterowałem to słowo, oczy mu się rozszerzyły.
«Ależ to zdumiewające!» – wykrzyknął.
«Co takiego?»
«Na to samo imię natknąłem się ostatnio w bibliotece».
«W tej samej bibliotece? Gdzie? W tej samej książce?»
Byłem zbyt wzburzony, by spokojnie czekać na odpowiedź.
«Tak, w bibliotece uniwersyteckiej, ale w innej książce. Przez tydzień myszkowałem w księgozbiorze, poszukując materiałów do mojej książki, a ponieważ cały czas myślałem o naszym przyjacielu, zacząłem też poszukiwać wszelkich odniesień do jego życia. Jak wiesz, Dracula i Hunyadi byli zaprzysięgłymi wrogami, a później zaciekłym przeciwnikiem Draculi stał się Maciej Korwin. Podczas lunchu mówiłem ci, że odkryłem rękopis napisany na zlecenie Korwina, dokument wspominający o duchu w amforze».
«I w nim natknąłeś się na słowo Ivireanu?» - spytałem z ożywieniem.
«Nie. Manuskrypt Korwina jest bardzo interesujący, ale z całkiem innych względów. Rękopis mówi… no dobrze, część z niego skopiowałem. Oryginał napisany jest po łacinie».
Otworzył notatnik i przeczytał mi kilka zdań:
«Roku Pańskiego tysiąc czterysta sześćdziesiątego trzeciego oddany sługa królewski przesłał mu te słowa pochodzące z wielkiej księgi, by przekazać Jego Wysokości wiadomości o klątwie wampira, oby sczezł na wieki w piekle. Wiadomości te przeznaczone są dla królewskiej kolekcji Jego Wysokości. Może pomogą Mu wyplenić to zło z naszego miasta, skończyć z wampirami i odegnać tę plagę od naszych siedzib.
I tak dalej, i tak dalej. Następnie wierny skryba, niezależnie od tego, kim był, przytacza listę zapisków i adnotacji, na które trafił w licznych, klasycznych pracach, w tym również opowieści o duchu w amforze. Manuskrypt powstał w rok po wzięciu Draculi w niewolę i uwięzieniu go w Budzie. Wiadomość o zaniepokojeniu tym samym problemem zarówno tureckiego sułtana, o czym wyczytałeś w dokumencie w Stambule, jak i Macieja Korwina, skłoniła mnie do mniemania, iż Dracula, gdziekolwiek tylko się pojawił, zawsze sprawiał wielkie kłopoty. Oba dokumenty wspominają o pladze i wszystkie wyrażają niepokój faktem pojawienia się wampirów. Pod tym względem są bardzo do siebie podobne, nieprawdaż?
W każdym razie owe analogie do plagi nie są wcale naciągane. W bibliotece British Museum wpadły mi w ręce pewne włoskie dokumenty mówiące o tym, iż Dracula zarazy używał jako broni przeciw Turkom. Tak naprawdę był zapewne pierwszym Europejczykiem, który zastosował broń bakteriologiczną. Zarażonych najgorszymi chorobami poddanych posyłał na terytoria wroga w tureckim przebraniu».
W blasku bijącym ze stojącej na stole lampy widziałem jego zwężone oczy i skupioną twarz. Dotarło do mnie nieoczekiwanie, że w osobie Hugh Jamesa zyskaliśmy potężnego sprzymierzeńca o nieprzeciętnej wiedzy i inteligencji.
«Tak, wszystko, co mówisz, jest niebywale interesujące – stwierdziłem. – Ale co ze słowem Ivireanu?»
«Och, wybacz – odrzekł z lekkim uśmiechem. – Odrobinę zboczyłem z tematu. Tak, na słowo to natknąłem się w tutejszej bibliotece. Odkryłem je wczoraj w siedemnastowiecznym, rumuńskim Nowym Testamencie. Zainteresowałem się tą księgą, gdyż jej ozdobna okładka w zadziwiający sposób wskazywała na wpływy sztuki osmańskiej. Na dole strony tytułowej widniał napis Mreanu… tak, jestem pewien, że takie właśnie było to słowo. Ale szczerze mówiąc, nie zwróciłem na nie większej uwagi. Język rumuński zawsze stanowił dla mnie tajemnicę i potraktowałem ten wyraz jako nazwisko wydawcy, miejsce wydania lub coś w tym rodzaju. Uwagę moją przykuła wyjątkowo piękna i staranna czcionka, jaką je wydrukowano».
Jęknąłem w duchu.
«I to wszystko? Niczego innego nie zauważyłeś?»
«Obawiam się, że nie. – Hugh bawił się pustą filiżanką po kawie. – Ale jeśli jeszcze się gdzieś na nie natknę, niezwłocznie dam ci o tym znać».
«Dzięki, choć zapewne nie ma to większego związku z Draculą – powiedziałem, chcąc głównie poprawić własne samopoczucie. – Gdybyśmy tylko mieli czas na wspólną wyprawę do biblioteki. Niestety w poniedziałek muszę wracać do Stambułu. Dostałem wizę tylko na czas trwania konferencji. Ale gdybyś odkrył coś ciekawego…»
«Naturalnie. Zostanę tu jeszcze przez tydzień. Jeśli natknę się na coś interesującego, czy mogę napisać pod adres twego wydziału?»
Jego słowa podziałały na mnie niczym kubeł zimnej wody. Wiele dni minęło od czasu, gdy miałem dom. Teraz nie wiedziałem, kiedy… czy w ogóle, znów będę mógł odbierać pocztę z wydziałowej skrzynki.
«Nie, nie – powiedziałem spiesznie. – Tam chwilowo lepiej nie pisz. Jeśli natkniesz się na coś, co mogłoby pomóc nam w poszukiwaniach, zadzwoń, proszę, do profesora Bory. Wyjaśnij mu, że rozmawialiśmy. Zresztą kiedy go spotkam, sam mu powiem, iż powinien spodziewać się twego telefonu».
Wyciągnąłem kartę wizytową Turguta i zapisałem Hugh numer jego telefonu.
«Doskonale – powiedział James, chowając kartkę do wewnętrznej kieszeni marynarki. – Tu masz moją wizytówkę. W razie czego dzwoń. Zresztą mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy. – Długą chwilę siedzieliśmy w milczeniu, spoglądając nieruchomym wzrokiem na stolik z pustymi filiżankami i talerzami oraz filujący płomień świecy. – Posłuchaj, jeśli wszystko, co mi powiedziałeś, jest prawdą… albo raczej to, co przekazał ci Rossi… że hrabia Dracula czy też Vlad Palownik… w jakiś niepojęty, odrażający sposób przetrwał… chciałbym ci pomóc…»
«Unicestwić go? – dokończyłem cicho. – Będę o tym pamiętać».
Nie zostało już nic więcej do powiedzenia, choć żywiłem głęboką nadzieję, że jeszcze się spotkamy. Złapaliśmy taksówką, która zawiozła nas do Pesztu, gdzie Hugh uparł się, że odprowadzi mnie do hotelu. Pożegnaliśmy się serdecznie przy ladzie recepcji. Kiedy Hugh już odchodził, nieoczekiwanie wyłonił się ze swego pomieszczenia jeden z pracowników hotelu, z którym raz już rozmawiałem, i ściskając mnie mocno za łokieć, szepnął gorączkowo:
«Herr Paul!»
«0 co chodzi?»
Obaj z Hugh wytrzeszczyliśmy na niego oczy. Był to wysoki, przygarbiony mężczyzna w niebieskiej, służbowej kurtce. Miał wąsy, jakich mógłby mu pozazdrościć niejeden wojownik Hunów. Pochylił się w moją stronę i zaczął coś mówić niskim głosem, a ja dałem znak Hugh, żeby jeszcze nie odchodził. Hotelowe lobby było kompletnie puste, a ja nieszczególnie chciałem samotnie stawiać czoło kolejnemu kryzysowi.
«Herr Paul, wiem, kto był w twoim Zimmer dzisiejszego popołudnia».
«Co? Kto?»
«Hmm, hmm».
Pracownik recepcji zaczął mruczeć coś pod nosem, rozglądać się wokół siebie i grzebać w kieszeniach kurtki. Mogło to mieć w jego pojęciu jakieś znaczenie, gdybym tylko wiedział, o co mu chodzi.
«Chce łapówki» – przetłumaczył półgłosem Hugh.
«Och, na Boga!» – powiedziałem z irytacją, lecz twarz mężczyzny pojaśniała, kiedy wręczyłem mu dwa, dużego formatu, węgierskie banknoty. Bez słowa schował je do kieszeni.
«Herr Amerykanin – szepnął. – Wiem, to nie był ein człowiek w tego popołudnia. To było dwóch ludzi. Jeden przychodzi pierwszy, bardzo ważny człowiek. Później drugi. Widzę go, jak niosą walizę do innego Zimmer. Później widzę ich dwóch. Rozmawiają. Razem wyszli».
«I nikt ich nie zatrzymał? – warknąłem. – Kim byli ci ludzie? Czy to Węgrzy?»
Mężczyzna ponownie czujnie rozejrzał się wokół siebie, a ja z trudem powstrzymywałem się, by nie chwycić go za gardło. Atmosfera terroru policyjnego zaczynała już grać mi na nerwach. Na mojej twarzy musiała malować się wściekłość, gdyż Hugh uspokajająco położył mi dłoń na ramieniu.
«Ważny człowiek Węgier. Drugi człowiek nie-Węgier».
«Skąd o tym wiesz?»
Zniżył głos jeszcze bardziej.
«Jeden mężczyzna Węgier, ale mówili razem Anglischn.
Tyle tylko umiał powiedzieć mimo wielu moich pytań zadawanych. groźnym głosem. Najwyraźniej uznał, że za tyle forintów, ile ode mnie dostał, dostarczył mi wystarczającą ilość informacji. I zapewne nie powiedziałby nic więcej, gdyby coś nie przykuło nagle jego uwagi. Spoglądał na coś, co znajdowało się za moimi plecami. Po sekundzie sam odwróciłem się w tamtą stronę, podążając za jego wzrokiem. Natychmiast za szybą wielkiego hotelowego okna ujrzałem wygłodniałe oblicze o zapadniętych oczach, które znałem aż za dobrze. Twarz ta należała do grobu, nie do gwarnej ulicy. Pracownik hotelu, trzymając się kurczowo mego ramienia, wybełkotał:
«To on o diabelskiej twarzy – Anglischer człowiek!»
Z okrzykiem przypominającym bardziej wycie odtrąciłem lepiącego się do mnie hotelarza i pobiegłem w stronę drzwi. Hugh, z wielką przytomnością umysłu (co zrozumiałem dopiero później), porwał ze stojaka przy recepcyjnej ladzie parasol i ruszył moim śladem. Trzymana kurczowo w dłoni teczka bardzo utrudniała mi ruchy. Biegaliśmy po ulicy tam i z powrotem, ale bez skutku. Nie słyszeliśmy nawet kroków uciekającego człowieka, więc nie wiedzieliśmy, w którą stronę biec.
W końcu oparłem się o ścianę domu i z trudem łapałem powietrze. Hugh również ciężko dyszał.
«Co to było?» – wysapał.
«Bibliotekarz – wyjaśniłem, kiedy już byłem w stanie cokolwiek z siebie wykrztusić. – Ten, który podążył naszym tropem do Stambułu. Jestem pewien, że to był on».
«Jezu Chryste! – Hugh otarł rękawem spocone czoło. – Co on tu robi?»
«Próbuje zdobyć resztę moich notatek – wyjaśniłem ochrypłym głosem. – Wierz mi lub nie, ale to wampir, a my przywlekliśmy go ze sobą do tego pięknego miasta».
Na myśl o przekleństwie, które się za mną ciągnęło, w oczach stanęły mi łzy.
«Och, daj spokój – próbował uspokoić mnie Hugh. – Obaj wiemy, że mieli tu wampiry na długo przed naszym przybyciem».
Twarz miał śmiertelnie bladą, a w dłoni kurczowo ściskał parasol i gorączkowo rozglądał się wokół siebie.
«Niech to szlag!» – Z wściekłością uderzyłem dłonią w mur budynku.
«Musisz mieć teraz oczy szeroko otwarte – odezwał się poważnie Hugh. – Czy panna Rossi już wróciła?»
«Helen! – Zupełnie o niej zapomniałem i słysząc mój okrzyk, Hugh nieznacznie się uśmiechnął. – Wracam do hotelu, by to sprawdzić. Zamierzam też zadzwonić do profesora Bory. Posłuchaj, Hugh, ty też musisz mieć oczy szeroko otwarte. Obiecaj, że będziesz bardzo ostrożny. Bibliotekarz widział cię w moim towarzystwie, a ostatnio nikomu to dobrze nie wróży».
«Mną się nie przejmuj. – Obrzucił zamyślonym spojrzeniem trzymany w ręku parasol. – Ile zapłaciłeś temu pracownikowi?»
Na przekór straszliwym okolicznościom, roześmiałem się.
«Przestań mnie męczyć».
Serdecznie uścisnęliśmy sobie dłonie i Hugh zniknął, idąc do swego hotelu, który znajdował się nieopodal mego. Nie podobało mi się, że pozwoliłem mu samotnie odejść, ale na ulicy wciąż kręciło się jeszcze wielu ludzi. Poza tym wiedziałem, iż Hugh zawsze chadza swoimi drogami. Taki już miał charakter.
Po powrocie do hotelu nie zastałem wystraszonego pracownika. Zapewne skończyła się jego zmiana, gdyż w recepcji siedział inny, gładko ogolony, młody człowiek. Wskazał wiszący na haczyku klucz do pokoju Helen, co znaczyło, że jeszcze nie wróciła od ciotki. Młodzieniec pozwolił skorzystać mi z telefonu, ustalając przedtem bardzo precyzyjnie cenę usługi. Kilkakrotnie ponawiałem próby dodzwonienia się do Turcji, zanim w końcu w słuchawce rozległ się sygnał aparatu Turguta. Irytowało mnie to, że muszę dzwonić z hotelowego telefonu, który z pewnością był na podsłuchu, ale o tej porze nie miałem innego wyjścia. Żywiłem tylko nadzieję, że nasza rozmowa będzie zbyt dziwaczna, by ktokolwiek mógł ją zrozumieć. W końcu usłyszałem w słuchawce kliknięcie i po drugiej stronie linii rozległ się daleki, lecz jowialny głos Turguta mówiącego coś po turecku.
«Profesor Bora! – huknąłem w słuchawkę. – Turgut, to ja, Paul, dzwonię z Budapesztu!»
«Paul, drogi człopcze! – Nigdy jeszcze w życiu nie słyszałem niczego słodszego niż ów dudniący głos. – Są jakieś zakłócenia na linii… podaj mi na wszelki wypadek swój numer telefonu, gdyby całkowicie nam przerwało».
Recepcjonista podał mi numer, który szybko przekazałem Turgutowi.
«Jak się masz?! – wrzasnął. – Czy odnalazłeś go?»
«Nie! – odkrzyknąłem. – Z nami wszystko w porządku. Trochę się dowiedziałem, ale wydarzyła się rzecz straszna».
«Co takiego? – Mimo zakłóceń na linii wyczułem w jego głosie konsternację. – Czy coś ci się stało? A panna Rossi?»
«Nie, jesteśmy cali i zdrowi. Ale przywlókł się tu za nami bibliotekarz. – Ze słuchawki popłynął potok przekleństw, zapewne szekspirowskich, ale w panującym na linii szumie nie potrafiłem rozróżnić poszczególnych słów. – Co twoim zdaniem powinniśmy zrobić?»
«Jeszcze nie wiem. – Głos Turguta stał się odrobinę wyraźniejszy. Czy nosisz przy sobie zestaw, który ci dałem?»
«Oczywiście. Ale nie jestem w stanie zbliżyć się do tego upiora na tyle blisko, by zrobić użytek z tych narzędzi. Podejrzewam, że kiedy byłem dziś na konferencji, przeszukał mój pokój i najwyraźniej ktoś mu w tym pomagał».
Zapewne miejscowa policja cały czas podsłuchiwała naszą rozmowę, ale Bóg jeden raczył wiedzieć, co z tego zrozumiała.
«Bardzo na siebie uważaj, profesorze. – W głosie Turguta pojawiła się nuta wyraźnej troski. – Nie potrafię dać ci żadnej mądrej rady, ale niebawem otrzymam nowe wiadomości, może nawet jeszcze przed waszym powrotem do Stambułu. Cieszę się, że do mnie zadzwoniłeś. Odkryłem z Aksoyem nowy dokument, którego żaden z nas dotąd nie widział. Wygrzebaliśmy go w archiwum Mehmeda. Jest to dokument spisany przez mnicha z kościoła ortodoksyjnego w roku tysiąc czterysta siedemdziesiątym siódmym. Musimy go dopiero przetłumaczyć».
Na linii znów wzmogły się zakłócenia i musiałem wprost wrzeszczeć do słuchawki.
«Powiedziałeś: tysiąc czterysta siedemdziesiąty siódmy? W jakim języku został napisany?»
«Zupełnie cię nie słyszę, chłopcze – grzmiał z oddali głos Turguta. U nas jest burza. Zatelefonuję do ciebie jutro wieczorem».
Wdarł się między nas straszliwy zgiełk, który całkowicie pochłonął jego dalsze słowa. Nie wiedziałem, czy słyszę język węgierski czy turecki. Rozległo się kilka ogłuszających trzasków i w słuchawce zapadła cisza.
Powoli ją odłożyłem, zastanawiając się, czy nie powinienem zadzwonić jeszcze raz, ale recepcjonista z niepokojem na twarzy zabrał telefon i podał mi rachunek. Z ponurą miną wręczyłem mu pieniądze i przez chwilę nie ruszałem się z miejsca. Nie miałem najmniejszej ochoty wracać do nowego pokoju, jaki mi przydzielono, pozwalając zabrać jedynie przybory toaletowe i czystą koszulę. Ogarnęło mnie przygnębienie. Miałem za sobą długi, ciężki dzień, a zegar w recepcji wskazywał prawie dwudziestą trzecią. Załamałbym się całkowicie, gdyby nie taksówka, która zatrzymała się z piskiem opon przed hotelem. Wysiadła z niej Helen, zapłaciła szoferowi i przekroczyła próg hotelu. Nie dostrzegła mnie stojącego za ladą. Twarz miała poważną, zamkniętą, pełną jakiejś melancholii. Czasami widywałem na jej obliczu podobny wyraz. Otulona była grubym, czarno-czerwonym szalem, który widziałem po raz pierwszy – zapewne prezent od ciotki. W niemym zachwycie patrzyłem na jej postać w ciemnym kostiumie i jasną skórę, która zdawała się lśnić wewnętrznym blaskiem w ostrym świetle hotelowej recepcji. Przypominała księżniczkę z bajki i gapiłem się na nią bezwstydnie do chwili, aż mnie zauważyła. Ale nie tylko jej uroda, podkreślana jeszcze przepięknym wełnianym szalem, oraz dumny zarys podbródka sprawiły, że stałem jak wmurowany. Znów przypomniałem sobie z paskudnym dreszczem, który przeszył mi trzewia, portret w gabinecie Turguta – dumną głowę, długi, prosty nos, wielkie, ciemne oczy i gęste brwi. Być może był to tylko skutek zmęczenia, gdyż kiedy w końcu Helen zauważyła moją obecność i przesłała mi uśmiech, obraz ten znikł w jednej chwili".
Gdybym nie potrząsnęła Barleyem lub gdyby podróżował sam, przespałby granicę i obudziliby go dopiero brutalnie hiszpańscy celnicy. Dzięki mnie wytoczył się zaspany na peron w Perpignan, ale ostatecznie to ja musiałam wypytać o drogę do dworca autobusowego. Konduktor w granatowym uniformie zmarszczył na nasz widok brwi, jakby uważał, że o tak wczesnej porze powinniśmy znajdować się jeszcze w przedszkolu. Spytał, dokąd się wybieramy. Kiedy wyjaśniłam, że do Les Bains, przecząco pokręcił głową. Wybiła właśnie północ, a my musieliśmy czekać do rana. Na szczęście po drugiej stronie ulicy znajdował się schludny hotelik, w którym ja i mój «brat" wynajęliśmy pokój. Konduktor obrzucił nas podejrzliwym wzrokiem – popatrzył na moją prawie dziecięcą twarz i jasne włosy Barleya – mruknął coś pod nosem, cmoknął językiem i udał się w swoją stronę.
«Następny dzień był jeszcze piękniejszy i bardziej pogodny niż poprzedni. Kiedy spotkałem się z Helen w hotelowej restauracji, wszelkie złe przeczucia, jakie gnębiły mnie wieczorem, wydawały się tylko złym snem. Przez zakurzone okna wpadały potoki jaskrawego, słonecznego światła, rzucając jasne plamy na biały obrus i skrząc się w masywnych filiżankach z kawą. Helen pisała coś w niewielkim notatniku.
«Witaj – odezwała się pogodnie, a ja zająłem miejsce na krześle i nalałem sobie kawy. – Czy jesteś gotów na spotkanie z moją matką?»
«Od chwili przybycia do Budapesztu o niczym innym nie myślę – wyznałem. – Jak się tam dostaniemy?»
«Jej wioska leży przy szosie biegnącej z miasta na północ. Ale w niedzielę kursuje tam tylko jeden autobus, więc nie wolno go nam przegapić. Jazda potrwa godzinę. Droga wiedzie przez bardzo przygnębiające przedmieścia».
Wątpiłem, by cokolwiek w naszej eskapadzie mogło mnie znudzić lub przygnębić. Niepokoiła mnie tylko jedna rzecz.
«Helen, czy jesteś pewna, że powinienem jechać z tobą? Może lepiej będzie, jeśli porozmawiasz z nią sama? Czy nie poczuje się skrępowana, jeśli pojawisz się w towarzystwie całkowicie obcego dla niej mężczyzny, do tego jeszcze Amerykanina? Może moja obecność sprowadzi jej na głowę kłopoty?»
«Wręcz przeciwnie, twoja obecność właśnie powinna skłonić ją do zwierzeń – odparła zdecydowanie Helen. – Do mnie odnosi się z dużą rezerwą. A ty ją oczarujesz».
«Co jak co, ale nikt mi dotąd nie powiedział, że mogę być czarujący».
Posmarowałem trzy kromki chleba masłem.
«Tym się akurat nie przejmuj. Czarujący to ty na pewno nie jesteś odparła zgryźliwie, ale odniosłem wrażenie, że w jej oczach pojawił się wyraz sympatii. – Poza tym moją matkę łatwo jest oczarować».
Nie dodała, że skoro oczarował ją Rossi, dlaczego nie mógłbym zrobić tego również ja. Ale wolałem nie drążyć dłużej tego tematu.
«Mam nadzieję, że zawiadomiłaś ją o naszym przyjeździe».
Spoglądając na Helen, zastanawiałem się, czy opowie matce o tym, jak zaatakował ją bibliotekarz. Szyję wciąż miała mocno obwiązaną chustką, na którą starałem się nie patrzeć.
«Ciotka Eva wysłała do niej wczoraj depeszę» – wyjaśniła spokojnie, podając mi konfiturę.
Autobus, do którego wsiedliśmy w jednej z północnych dzielnic Budapesztu, krążył po przedmieściach. Najpierw przejechaliśmy przez mocno zdewastowane przez wojnę okolice, a później pośród nowo wznoszonych osiedli, białych i wyniosłych niczym grobowce gigantów. Przedstawiać miały sobą komunistyczny postęp społeczny, tak chętnie i z taką wrogością opisywany przez zachodnią prasę – setki tysięcy ludzi spędzonych do wyjałowionych, pozbawionych wszelkiego wyrazu bloków. Autobus kilkakrotnie zatrzymywał się przy takich blokowiskach, a mnie za każdym razem zdumiewał widok tych bezbarwnych osiedli, a wokół nich uprawianych przez mieszkańców przydomowych ogródków, pełnych warzyw i ziół, barwnych kwiatów, nad którymi unosiły się motyle. Na ławce przed jednym z bloków siedziało dwóch starych mężczyzn w białych koszulach i czarnych kamizelkach, grających w jakąś planszową grę… jaką? Nie potrafiłem określić tego z odległości. Do autobusu wsiadło kilka kobiet w wyszywanych barwną nicią koszulach… w niedzielnych strojach? Jedna z nich dźwigała klatkę z żywą kwoką. Szofer machnięciem ręki polecił jej, by przeniosła się z ptakiem i resztą bagażu na tył samochodu. Niewiasta posłusznie usiadła i zajęła się robótką.
Kiedy już minęliśmy przedmieścia, autobus, wzbijając tumany kurzu, zaczął ciężko toczyć się lokalnymi drogami. Po obu stronach szosy rozciągały się żyzne pola. Od czasu do czasu mijaliśmy zaprzężone w konie wozy powożone przez miejscowych chłopów w fedorach i kamizelkach. Od czasu do czasu mijał nas samochód, który w Stanach Zjednoczonych dawno już stałby w muzeum techniki. Kraina była pełna zieleni, a nad strumieniami pochylały się rosochate wierzby. Czasami mijaliśmy wioski z wznoszącymi się cebulastymi kopułami monasteru lub cerkwii. Siedząca obok mnie Helen też wyglądała przez okno.
«Niebawem dojedziemy do Esztergom, pierwszej siedziby węgierskich królów. Jeśli starczy nam czasu, zwiedzimy ją».
«Chyba innym razem. Dlaczego twoja matka wybrała sobie to miejsce?»
«Przeprowadziła się tutaj, kiedy jeszcze byłam w liceum. Wolała mieszkać bliżej gór. Ale ja nie chciałam jej towarzyszyć – zostałam w Budapeszcie u Evy. Moja matka nigdy nie lubiła miasta i twierdziła, że rozciągające się na północy Bórzsóny przypominają jej Transylwanię. Każdej niedzieli jeździ w te góry z miejscowym klubem turystycznym, jeśli oczywiście nie spadną zbyt obfite śniegi».
Słowa Helen stanowiły kolejny element w układance, z których składałem sobie w myślach portret jej matki.
«Dlaczego więc nie osiedliła się w górach?»
«Nie znalazłaby tam pracy, to park narodowy. Poza tym nie pozwoliłaby jej na to ciotka. I tak uważa, że mama zbyt izoluje się od ludzi i od życia».
«A co robi twoja matka?»
Na przystanku w kolejnej wiosce wyjrzałem przez okno. Stała tam tylko stara kobieta ubrana na czarno, ż głową spowitą czarną chustą. Trzymała w rękach bukiet czerwonych i różowych kwiatów. Nie wsiadła do autobusu ani nikogo w nim nie pozdrowiła. Kiedy odjeżdżaliśmy, stała bez ruchu, ściskając w rękach ogromny bukiet pachnących kwiatów.
«Pracuje w wiejskim ośrodku kultury, przewraca papiery, pisze na maszynie i robi kawę dla burmistrzów okolicznych miasteczek odwiedzających wioskę. Wielokrotnie mówiłam jej, że jest to zajęcie upokarzające dla kogoś z jej inteligencją, ale za każdym razem zbywała mnie machnięciem ręki. Mama zawsze lubiła proste życie. Zresztą sam zobaczysz».
W głosie Helen wyczułem pełen goryczy ton. Przez chwilę zastanawiałem się, czy jej zdaniem prostota taka nie tylko zaszkodziła matce w zrobieniu kariery, ale też utrudniła życie jej córce.
«Tym na szczęście zajęła się ciotka Eva» – oświadczyła Helen ze złośliwym uśmiechem.
Pojawiła się tablica z nazwą wioski, w której mieszkała matka Helen. Autobus zatoczył szeroki łuk i zatrzymał się na niewielkim placyku okolonym sykomorami, którego jedną stronę zajmował mur kościoła. Pod niewielką wiatą ujrzałem starą kobietę ubraną na czarno, bliźniaczo podobną do tej z poprzedniego przystanku. Popatrzyłem pytająco na Helen, ale ona potrząsnęła przecząco głową. Po chwili niewiasta wpadła w objęcia żołnierza, który wysiadł przed nami z autobusu.
Helen, najwyraźniej zadowolona z tego, że nikt na nas nie czeka, poprowadziła mnie szybko ulicą, wzdłuż której stały domki ze skrzynkami z kwiatami na parapetach i zamkniętymi okiennicami chroniącymi przed jaskrawym blaskiem słońca. Siedzący na drewnianym krześle przed jednym z budynków mężczyzna na nasz widok pochylił głowę i dotknął dłonią ronda kapelusza. Przy końcu ulicy ujrzałem przywiązanego do płotu konia, który łapczywie pił wodę z wiadra. Przed zamkniętym barem stały dwie niewiasty w domowych strojach i pantoflach, gorączkowo o czymś rozprawiając. Nad polami niósł się dźwięk kościelnego dzwonu, a pośród listowia lip śpiewały ptaki. Atmosfera była senna, a ja wreszcie poczułem, że otacza mnie prawdziwa natura.
Uliczka kończyła się nieoczekiwanie rozległym polem porośniętym chwastami. Helen zastukała do drzwi ostatniego domu. Był to niewielki, otynkowany na żółto budyneczek z dachem pokrytym czerwoną dachówką. Nad frontową ścianą zwieszał się okap dachu, tworząc rodzaj naturalnej werandy. W wykonanych z ciemnego drewna drzwiach widniała zardzewiała klamka. Dom stał w pewnym oddaleniu od pozostałych budynków, nie było przy nim ogródka, a prowadzącej do drzwi ścieżki nie wyłożono betonowymi płytami chodnikowymi, tak jak w innych domostwach przy tej ulicy. Sterczący okap dachu i wieńczące go rynny rzucały gęsty cień, tak że nie od razu mogłem dostrzec rysy kobiety, która otworzyła nam drzwi. Objęła Helen i ucałowała ją w oba policzki, choć w moim odczuciu uczyniła to w sposób prawie formalny. Następnie uścisnęła moją dłoń.
Nie wiem dokładnie, czego oczekiwałem. Zapewne pod wpływem opowieści Helen o zdradzie Rossiego i dramatycznych okolicznościach jej narodzin spodziewałem się ujrzeć podstarzałą, smętną, wręcz bezradną kobietę. Niewiasta, którą zobaczyłem, przypominała posturą córkę, choć była od niej niższa i bardziej masywna, miała miłą twarz o nieco pucułowatych policzkach i ciemne oczy. Czarne włosy, z nielicznymi pasmami siwizny, upięte były w kok. Miała na sobie bawełnianą sukienkę i kwiecisty fartuch. W przeciwieństwie do Ćvy nie nakładała na twarz makijażu. Jej strój niczym nie różnił się od ubrań innych kobiet, jakie widziałem w tej wiosce. Najwyraźniej przerwaliśmy jej jakieś zajęcia domowe, gdyż rękawy sukienki miała podwinięte. Bez słowa uścisnęła mi dłoń, spoglądając przy tym głęboko w oczy. I nagle, przez ulotną chwilę, widziałem ją taką, jaka była przed dwudziestu laty: w jej ciemnych, głębokich oczach, okolonych teraz kurzymi łapkami, zobaczyłem śliczną, skromną i nieśmiałą dziewczynę.
Wprowadziła nas do domu i gestem zaprosiła do zajęcia miejsca przy stole, na którym stały trzy nieco poobtłukiwane filiżanki i talerz z bułkami. Wyczułem zapach parzonej kawy. Matka Helen, tuż przed naszym przyjściem, najwyraźniej siekała jakieś warzywa, gdyż w powietrzu unosiła się ostra woń cebuli i kartofli.
W domu znajdowała się tylko jedna izba pełniąca rolę jednocześnie kuchni, sypialni i salonu. Wszędzie panował nieskazitelny porządek. Ustawione w kącie wąskie łóżko nakryte było białą kołdrą, a w głowie leżało kilka poduszek w poszwach haftowanych różnokolorowymi nićmi. Nieopodal łóżka stał stolik. Znajdowało się na nim kilka książek, okulary oraz naftowa lampa ze szklanym kloszem. Obok stało krzesło. W nogach łóżka gospodyni ustawiła wielki, malowany w kwiaty kufer. W części kuchennej, gdzie siedzieliśmy, znajdowała się prosta kuchenka do gotowania, stół i krzesła. W domu nie było elektryczności ani ubikacji (dowiedziałem się o tym, gdy sam musiałem wyjść do znajdującego się na podwórku wychodka). Na jednej ze ścian wisiał kalendarz ze zdjęciem robotników w fabryce, na drugiej wyszywana czerwonym kordonkiem makatka. Okno zasłaniała biała firanka, a na parapecie stała doniczka z kwiatem. Obok kuchennego stołu znajdował się mały, żelazny piecyk na drewno, a obok niego piętrzył się stos szczap.
Matka Helen przesłała mi lekki, trochę nieśmiały uśmiech, a ja po raz pierwszy zauważyłem jej podobieństwo do Evy oraz resztki urody, która ongiś musiała tak bardzo pociągnąć Rossiego. Uśmiech starszej kobiety miał w sobie tyle ciepła i serdeczności, że serce zaczęło mi się topić niczym wosk. Po chwili gospodyni odwróciła się i zaczęła ponownie szatkować warzywa. Popatrzyła na mnie i powiedziała coś po węgiersku do Helen.
«Prosi, żebym zrobiła ci kawę».
Zakrzątnęła się wokół kuchenki. Niebawem nalała mi kawę i podała w blaszanej puszce cukier. Jej matka podsunęła mi talerz z bułeczkami. Wziąłem nieśmiało jedną i podziękowałem jej dwoma, kulawymi słowami po węgiersku, jakie zdążyłem poznać. Na jej twarzy ponownie pojawił się ów promienny, pełen serdeczności uśmiech i znów powiedziała coś do Helen, która lekko pokraśniała i pochyliła się nad swoją filiżanką.
«0 co chodzi?» – zapytałem.
«0 nic. To tylko wioskowe pomysły mojej matki. – Postawiła przed matką filiżankę z kawą, po czym nalała sobie. – Paul, wybacz, ale chcę trochę z nią porozmawiać. O niej i o wiosce».
«Nie ma sprawy».
Zaczęły rozmowę, ona swym kontraltem, a matka lekko schrypniętym głosem. Ponownie rozejrzałem się dyskretnie po izbie. Matka Helen prowadziła zdumiewająco proste życie – zapewne takie samo jak jej sąsiedzi – a jednocześnie bardzo samotne. Zauważyłem tylko trzy książki, żadnych zwierząt, żadnych kwiatów z wyjątkiem doniczki na parapecie okna. Jej dom przypominał zakonną celę.
Kiedy ponownie przeniosłem na nią wzrok, ze zdziwieniem skonstatowałem, że wygląda wyjątkowo młodo – o wiele młodziej niż moja matka. Wprawdzie w jej włosach srebrzyły się białe pasma, a twarz naznaczył czas, było jednak w niej coś zdrowego, jakaś młodzieńczość, której nie potrafił ukryć nawet jej wieśniaczy ubiór. Mogła mieć nawet kilkunastu mężów – błysnęła mi w głowie myśl – jednak zachowała klasztorne wyciszenie. Ponownie przesłała mi uśmiech, a ja go jej oddałem. Uśmiech kobiety był tak serdeczny, że z trudem powstrzymałem się, by nie dotknąć jej dłoni siekających kartofle.
«Moja mama chciałaby się dowiedzieć o tobie wszystkiego» – odezwała się Helen.
Tłumaczyła pytania, na które odpowiadałem najdokładniej, jak umiałem. Matka Helen przewiercała mnie wzrokiem, jakby z góry znała moje odpowiedzi. Z której części Stanów Zjednoczonych pochodzę? Po co przyjechałem na Węgry? Kim są moi rodzice? Czy nie mają nic przeciwko temu, że wyjeżdżam tak daleko? W jaki sposób poznałem Helen? Zadała kilka kolejnych pytań, których Helen najwyraźniej nie przetłumaczyła. Przy jednym z nich matka delikatnie pogłaskała córkę po policzku. Helen sprawiała wrażenie bardzo wzburzonej i nie śmiałem wypytywać jej o szczegóły. Później rozmawialiśmy już o moich studiach, planach, o tym, co najbardziej lubię jeść.
Gdy już matka Helen zaspokoiła swoją ciekawość, wrzuciła do dużego garnka posiekane warzywa i kawałki mięsa, dodała do nich czegoś czerwonego i postawiła na ogniu. Wytarła dłonie w fartuch, usiadła naprzeciwko nas i zaczęła spoglądać na nas w milczeniu, jakby czas w ogóle się dla niej nie liczył. W końcu Helen niespokojnie się poruszyła i chrząknęła. Zrozumiałem, że zamierza wyjaśnić powód naszej wizyty. Matka słuchała słów córki z nieruchomą twarzą, dopóki ta nie wskazała na mnie ręką i nie padło słowo «Rossi». Wiele trudu kosztowało mnie zachowanie równowagi umysłu, gdy siedziałem w kompletnie obcej dla mnie węgierskiej wiosce, a matka Helen wierciła mnie spokojnym wzrokiem. W tej chwili jednak zamrugała oczyma, jakby ktoś chciał ją uderzyć. Następnie skinęła głową i zadała córce jakieś pytanie.
«Pyta, od jak dawna znasz profesora Rossiego?»
«Od trzech lata.
«Teraz opowiem jej o jego zniknięciu» – wyjaśniła Helen.
Cichym głosem, z wolna, jakby wbrew własnej woli, zaczęła opowieść, czasami gestykulując, czasami malując rękami jakieś obrazy w powietrzu. Dotarło do mnie słowo «Dracula», na którego dźwięk jej matka pobladła i kurczowo zacisnęła palce na krawędzi stołu. Helen i ja zerwaliśmy się na równe nogi. Córka podała jej szklankę wody. Starsza kobieta powiedziała coś szybko schrypniętym głosem.
«Mówi, że od początku wiedziała, iż tak się to właśnie skończy» wyjaśniła Helen, odwracając się w moją stronę.
Stałem, spoglądając bezradnie na obie kobiety, ale po kilku łykach wody matka Helen najwyraźniej wróciła do równowagi. Uniosła twarz, ku memu zdumieniu ujęła mnie za rękę i zmusiła, bym ponownie usiadł na krześle. Trzymała mnie czule, pieszczotliwie, zupełnie jakby traktowała mnie jak dziecko, które należało uspokoić. Nie wyobrażałem sobie, by jakakolwiek niewiasta pochodząca z mojej kultury, zrobiła coś podobnego podczas pierwszego spotkania z nieznanym jej mężczyzną. Zrozumiałem wreszcie, co Helen miała na myśli, mówiąc, że z dwóch starszych kobiet w jej rodzinie najbardziej polubię właśnie matkę.
«Chce wiedzieć, czy naprawdę wierzysz w to, że profesora Rossiego przejął Dracula».
Wciągnąłem głęboko w płuca powietrze.
«Wierzę».
«Chce też wiedzieć, czy naprawdę darzysz profesora Rossiego aż takim uczuciem».
Choć twarz miała poważną, w jej głosie wyczułem pogardliwe nutki. Gdybym był pewien, że mogę bezpiecznie ująć jej dłoń swoją wolną ręką, uczyniłbym to bez wahania.
«Oddałbym za niego życie».
Powtórzyła moje słowa matce, która nieoczekiwanie ścisnęła mi dłoń z siłą imadła. Później dopiero dotarło do mnie, że moc ta brała się z jej wieloletniej, nieustannej, morderczej pracy. Czułem szorstkość skóry i nagniotki na jej dłoniach, podpuchnięte palce. Spoglądając na jej drobne, a zarazem mocne dłonie, pojąłem, iż ręce te są znacznie starsze niż osoba, do której należą.
Po chwili matka Helen puściła mą dłoń, wstała i podeszła do skrzyni stojącej w nogach jej łóżka. Powoli uniosła pokrywę, przesunęła w środku kilka przedmiotów i wyjęła pakiet listów. Oczy Helen rozszerzyły się ze zdumienia, zadała ostrym tonem jakieś pytanie, ale jej matka puściła jej słowa mimo uszu. W milczeniu wróciła do stołu i wręczyła mi pakiet.
Listy były w kopertach bez znaczków pocztowych, pożółkłe ze starości i związane czerwoną tasiemką. Matka Helen ujęła moją dłoń zaciśniętą na listach, jakby domagając się, bym otaczał je czcią. Wystarczyło mi jedno spojrzenie na nazwisko adresata na pierwszej kopercie, bym nieomylnie rozpoznał pismo Rossiego. Nazwisko to nieustannie tkwiło w zakamarkach mej pamięci, a adres nadawcy brzmiał: Kolegium Świętej Trójcy, Oksford, Anglia".
«Do głębi poruszył mnie widok listów Rossiego, ale przede wszystkim musiałem wypełnić pewne swoje zobowiązania.
«Helen – powiedziałem, odwracając się w jej stronę. – Wiem, że czasami odnosiłaś wrażenie, że nie wierzę w opowieść o twoich narodzinach. Nie wierzyłem aż do teraz. Wybacz».
«Jestem równie zaskoczona jak ty – odparła cicho. – Matka nigdy mi nie wspominała, że ma listy Rossiego. Ale nie były pisane do niej, prawda? A w każdym razie nie ten pierwszy».
«Zgadza się. Ale znam to nazwisko. To jeden z większych angielskich historyków literatury… Specjalizował się w osiemnastym wieku. Czytałem na studiach pewną jego książkę, a Rossi wspominał o nim w jednym z listów, które mi dał».
Helen patrzyła na mnie nierozumiejącym wzrokiem.
«A co to ma wspólnego z Rossim i moją matką?»
«Zapewne bardzo dużo. Nie rozumiesz? Musiał to być Hedges, przyjaciel Rossiego… pamiętasz, to Rossi ukuł dla niego to przezwisko. Musiał pisać do niego z Rumunii, choć zupełnie nie rozumiem, w jaki sposób te listy znalazły się w posiadaniu twej matki».
Matka Helen siedziała z rękami złożonymi na podołku i spoglądała na nas wzrokiem wyrażającym bezmiar cierpliwości. Odnosiłem jednak wrażenie, iż dostrzegam w jej twarzy cień nieposkromionego podniecenia. Powiedziała coś do córki, a ta natychmiast przetłumaczyła mi jej słowa zdławionym głosem:
«Mówi, że opowie ci całą historię».
Z emocji prawie odebrało mi dech. Była to bardzo kulawa rozmowa. Starsza kobieta mówiła powoli, a Helen tłumaczyła jej słowa, niejednokrotnie zatrzymując się, najwyraźniej zdumiona rewelacjami objawianymi przez jej matkę. Zapewne słyszała wcześniej tę historię jedynie w ogólnych zarysach i teraz opowieść matki wstrząsnęła nią do głębi. Kiedy późnym wieczorem wróciłem do hotelu, spisałem ją z pamięci najwierniej, jak umiałem. Pamiętam, że zajęło mi to czas prawie do bladego świtu. Wtedy wydarzyło się też wiele dziwnych rzeczy i powinienem być śmiertelnie zmęczony. Przypominam sobie jednak, że spisałem wszystko niezwykle skrupulatnie, a robiłem to w jakimś osobliwym uniesieniu".
«Jako dziecko mieszkałam w malutkiej wiosce P. w Transylwanii, nieopodal rzeki Arges. Miałam liczne rodzeństwo, braci i siostry, z których większość do dzisiaj mieszka w tamtych stronach. Ojciec utrzymywał, że pochodzimy ze starej, szlacheckiej rodziny, która jednak podupadła w złych czasach i jako dziecko wzrastałam bez butów i ciepłego koca. W tym bardzo ubogim regionie dobrze powodziło się jedynie nielicznym węgierskim rodzinom, mieszkającym w przepysznych rezydencjach usytuowanych w dole rzeki. Ojciec był bardzo surowy i żyliśmy w nieustannym strachu przed jego batem. Moja matka często chorowała. Od najmłodszych lat pracowałam na naszym polu nieopodal wioski. Czasami ksiądz przynosił nam trochę żywności i artykułów pierwszej potrzeby, ale generalnie musieliśmy liczyć wyłącznie na siebie.
Kiedy miałam osiemnaście lat, w naszej wiosce pojawiła się kobieta mieszkająca w osiedlu położonym wysoko w górach. Była to vracd, uzdrowicielka, której największy rozgłos przyniosła umiejętność odczytywania przyszłości. Oświadczyła memu ojcu, że przyniosła prezent jemu i jego dzieciom, że słyszała o naszej rodzinie i pragnie przekazać mu coś magicznego, co prawowicie do niego należało. Ojciec był bardzo porywczy i przy każdej okazji wyśmiewał się z babskich przesądów, co nie przeszkadzało mu nacierać czosnkiem wszystkich otworów w naszej chacie: komina, framugi w drzwiach, dziurki od klucza i okien. Miało to odpędzać wampiry. Wygonił brutalnie staruszkę, krzycząc, że nie ma pieniędzy, żeby trwonić je na towary, jakie sprzedaje w okolicy. Później, gdy udałam się do wioskowej studni po wodę, spotkałam tam starowinę. Dałam jej kawałek chleba i napoiłam wodą. Pobłogosławiła mnie i powiedziała, że jestem znacznie lepsza niż mój ojciec, więc chce wynagrodzić mi moje dobre serce. Sięgnęła do przywiązanej do pasa sakwy i wręczyła mi niewielką monetę, radząc, abym strzegła jej jak źrenicy oka, gdyż należała do naszej rodziny. Dodała, że pieniążek pochodzi z zamku wznoszącego się nad rzeką Arges.
Zdawałam sobie sprawę z tego, że powinnam monetę pokazać swemu ojcu, ale tego nie zrobiłam. Bałam się gniewu, w jaki wpadłby na wieść, że rozmawiałam ze starą czarownicą. Ukryłam pieniążek w rogu łóżka, które dzieliłam ze swoją siostrą, i nikomu nie wspomniałam o nim słowem. Czasami, kiedy nikt mnie nie widział, wyciągałam monetę z ukrycia i dokładnie ją oglądałam. Zastanawiałam się cały czas nad powodem, dla którego stara kobieta przekazała ją właśnie mnie. Z jednej strony monety widniał wizerunek dziwacznego stworzenia z długim, skręconym ogonem, a po drugiej ptak i maleńki krzyż.
Minął jakiś czas. Wciąż pracowałam na naszym polu i pomagałam matce w gospodarstwie. Ojciec nieustannie rwał sobie włosy z głowy, że los obdarzył go tyloma córkami, których nigdy nie wyda za mąż, gdyż nie stać go na posag, i do końca życia będziemy żyły na jego garnuszku. Matka jednak twierdziła, że byłyśmy wyjątkowo ślicznymi dziewczętami i każdy kawaler w wiosce wziąłby nas nawet bez posagu. Zawsze wyjątkowo dbałam o odzież, czesałam włosy i dokładnie plotłam je w warkocze, wiedząc, że pewnego dnia wybierze mnie jeden z nich. Nie podobali mi się młodzieńcy zapraszający mnie zawsze do tańca podczas wioskowych świąt, ale wiedziałam, że będę musiała poślubić któregoś z nich, aby przestać być ciężarem dla swoich rodziców. Moja siostra Eva od dawna już przebywała w Budapeszcie z węgierską rodziną, u której pracowała. Czasami przekazywała nam trochę pieniędzy. Raz nawet przysłała mi parę nowych butów – prawdziwych, miejskich, skórzanych trzewików, z których byłam niebywale dumna.
Tak przedstawiała się moja sytuacja życiowa, kiedy spotkałam profesora Rossiego. Do naszej wioski rzadko kiedy przybywali obcy, a już nigdy z tak dalekiego świata. A jednak pewnego dnia gruchnęła wieść, że w karczmie pojawił się człowiek z Bukaresztu, któremu towarzyszy jakiś obcokrajowiec. Rozpytywali o wioski leżące wzdłuż rzeki i o ruiny zamku wznoszącego się w górach nad Argesem w odległości dnia drogi od naszej wioski. Sąsiad, który odwiedził nas, by podzielić się tą wiadomością, wyszeptał coś do ucha memu ojcu siedzącemu na ławce przed domem. Ojciec przeżegnał się i splunął na pokrytą kurzem ziemię:
– Głupoty i wymysły – burknął. – Nikt nie powinien pytać o takie rzeczy. Jest to tylko zaproszenie dla diabła.
Ale ja byłam zaintrygowana. Poszłam więc po wodę w nadziei, że dowiem się czegoś więcej. Kiedy znalazłam się na wioskowym placu, ujrzałam obcych siedzących przy jednym z dwóch wielkich stołów wystawionych przed karczmą. Rozmawiali z pewnym starcem, który przesiadywał tam całymi dniami. Jeden z przybyszów był potężnie zbudowanym mężczyzną, smagłym jak Cygan, lecz w miejskim ubraniu. Drugi z nich miał na sobie brązową marynarkę o kroju, jakiego nigdy jeszcze nie widziałam, szerokie spodnie wsunięte w wysokie buty, a na głowie brązowy kapelusz o szerokim rondzie. Znajdowałam się po drugiej stronie placu, nieopodal studni, skąd nie widziałam jego twarzy. Towarzyszące mi dwie moje przyjaciółki koniecznie chciały przyjrzeć mu się z bliska i namówiły mnie, bym z nimi poszła. Uczyniłam to bardzo niechętnie, bojąc się gniewu ojca.
Gdy mijałyśmy karczmę, obcokrajowiec popatrzył w naszą stronę i ze zdziwieniem ujrzałam, że jest młody i bardzo przystojny, o złocistej brodzie i jasnoniebieskich oczach, jak mieszkańcy niemieckich wiosek w naszym kraju. Palił fajkę i półgłosem gwarzył o czymś ze swoim towarzyszem. U jego nóg leżał wytarty, brezentowy worek z taśmami do noszenia go na plecach, a on sam zapisywał coś w notesie w tekturowej okładce. Natychmiast polubiłam jego twarz – malował się na niej trochę nieobecny wyraz, była niezwykle sympatyczna, a jednocześnie czujna. Na nasz widok pstryknął w rondo kapelusza. Za jego przykładem poszedł towarzyszący mu paskudny kompan. Obrzucili nas przeciągłym spojrzeniem, po czym wrócili do wypytywania starego Ivana. Jego słowa skrupulatnie notowali. Potężny mężczyzna rozmawiał ze starcem po rumuńsku, po czym tłumaczył wszystko swemu towarzyszowi na język, którego nie rozumiałam. Szybko ruszyłam za swoimi przyjaciółkami, żeby młody obcokrajowiec nie domyślił się, iż wzbudził moje zainteresowanie.
Następnego dnia rozniosła się wieść, że obcy zapłacili w karczmie pewnemu młodzieńcowi za to, by zaprowadził ich do ruin zamku zwanego Poenari, wznoszącego się wysoko nad Argesem. Zamierzali spędzić tam noc. Usłyszałam, jak ojciec oświadczył jednemu z przyjaciół, iż przybysze szukają zamku księcia Vlada. Pamiętał, że ów dureń z cygańską gębą odwiedził już kiedyś wioskę w poszukiwaniu tego miejsca.
– Głupiec nigdy się niczego nie nauczy – oświadczył ze złością.
Po raz pierwszy usłyszałam to imię – książę Vlad. Mieszkańcy wioski zazwyczaj nazywali zamek Poenari lub Arefu. Mój ojciec oświadczył, że młodzieńcowi, który zgodził się zaprowadzić tam obcych przybyszy, myśl o zarobionych pieniądzach kompletnie zamieszała w głowie. Dodał, iż on za żadne pieniądze nie zgodziłby się spędzić tam nocy, gdyż ruinami władają złe duchy. Przypuszczał, że obcy zapewne szuka skarbu księcia, który zamieszkiwał zamek, co było już zupełną głupotą, gdyż kosztowności zostały głęboko ukryte, a na dodatek obłożone straszliwą klątwą. Dodał przy tym, iż jeśli ktoś jednak odnajdzie ów skarb i przeprowadzi stosowne egzorcyzmy, część skarbu będzie mu się prawowicie należeć. Wtedy też dostrzegł mnie oraz moje siostry, i natychmiast zamilkł.
Jego słowa przypomniały mi o małej monecie, którą dała mi starucha. Z poczuciem winy pomyślałam, że posiadam coś, co powinnam oddać memu ojcu. Ale rósł we mnie jakiś bunt i postanowiłam przekazać pieniążek przystojnemu nieznajomemu, poszukującemu ukrytego w zamku skarbu. Przy pierwszej sprzyjającej okazji wyjęłam monetę z kryjówki i zawinęłam ją w róg chusteczki, którą włożyłam do kieszeni fartucha.
Nieznajomy przybysz zniknął i zobaczyłam go dopiero po dwóch dniach. Siedział samotnie przy stole przed karczmą. Był najwyraźniej wyczerpany, odzież miał poszarpaną i brudną. Przyjaciółki powiedziały mi, że tego dnia z samego rana Cygan z miasta opuścił wioskę i cudzoziemiec jest sam. Nikt nie wiedział, dlaczego tu został. Zdjął kapelusz. Potargane włosy miały kolor jasnoblond. Towarzyszyło mu kilku mieszkańców wioski, z którymi tęgo popijał. Nie śmiałam podejść do cudzoziemca otoczonego kompanami, więc przez chwilę porozmawiałam jedną ze swych przyjaciółek. W tym czasie obcy podniósł się z ławy i zniknął wewnątrz karczmy.
Ogarnął mnie smutek i zniechęcenie, pomyślałam, że nigdy nie znajdę okazji, by wręczyć mu monetę. Ale tego wieczoru dopisało mi szczęście. Kiedy schodziłam z pola, na którym pozostałam nieco dłużej, podczas gdy moi bracia i siostry zatrudnieni zostali przy innych zajęciach, na skraju lasu ujrzałam sylwetkę cudzoziemca. Szedł ciągnącą się wzdłuż rzeki ścieżką. Głowę miał spuszczoną, ręce trzymał za sobą. Był wreszcie sam, więc miałam doskonałą okazję, żeby go zagadnąć. Zatrzymałam się strwożona. By dodać sobie odwagi, wyjęłam z kieszeni chusteczkę z monetą i mocno ścisnęłam ją w dłoni. Wyszłam mu na spotkanie i stanęłam pośrodku drogi.
Wydawało mi się, że czekałam całe wieki. On najwyraźniej nie dostrzegł mojej obecności, dopóki nie stanęliśmy naprzeciwko siebie dosłownie twarz w twarz. Zaskoczony uniósł głowę. Uprzejmie zdjął kapelusz i ustąpił mi drogi, odsuwając się na bok. Aleja stałam nieporuszona. Zebrawszy się na całą odwagę, pozdrowiłam go. Lekko się skłonił, uśmiechnął się, ale nadal staliśmy w miejscu. W wyrazie jego twarzy ani w postawie nie było niczego, czego mogłabym się bać, ale spalał mnie wstyd i skrępowanie.
Zanim zupełnie straciłam rezon, rozwiązałam chusteczkę, w której trzymałam pieniążek. Bez słowa mu go wręczyłam, a on, obracając monetę w dłoni, zaczął ją z uwagą oglądać. Nagle twarz mu się rozjaśniła, popatrzył na mnie przenikliwie, jakby chciał wzrokiem zajrzeć w moje serce. Miał najbardziej świetliste oczy, bardziej niebieskie, niż było to można sobie wyobrazić. Zadrżałam.
– De unde? (Skąd?) – spytał.
Zilustrował pytanie ruchem ręki. Byłam zdumiona, że zna jakieś słowa w moim języku. Poklepał dłonią ziemię, a ja go zrozumiałam. Czy wykopałam monetę z ziemi? Potrząsnęłam przecząco głową.
– De unde? - powtórzył.
Próbowałam mu gestami przedstawić starą czarownicę, pokazywałam chustę spowijającą jej głowę, to jak wspierała się przygarbiona na kosturze. Kiwał głową, marszczył brwi. Pochylił się niczym staruszka, po czym wskazał ścieżkę prowadzącą do naszej wsi».
– Stamtąd? – zapytał.
– Nie! – zaprzeczyłam.
Potrząsnęłam gwałtownie głową i wskazałam górę rzeki, przenosząc rękę w stronę nieba, gdzie moim zdaniem znajdował się zamek i wioska uzdrowicielki. Palcem wskazałam, że powinien pójść w góry. Twarz ponownie mu się rozjaśniła i oddał mi monetę. Odmówiłam jednak jej przyjęcia, wskazując, że należy do niego. Strasznie się przy tym zaczerwieniłam. Po raz pierwszy uśmiechnął się, złożył mi ukłon, a ja poczułam, iż otwierają się przede mną wrota niebios.
– Multumesc (Dziękuję) – powiedział.
Musiałam się śpieszyć, zanim ojciec nie zauważy przy kolacji mojej nieobecności, ale obcy zatrzymał mnie jeszcze na chwilę. Wskazał na siebie.
– Ma numesc Bartolomeo Rossi – powiedział.
Powtórzył te słowa, po czym napisał je patykiem na ziemi u naszych stóp. Wybuchnęłam śmiechem, próbując wymówić obce imię i nazwisko. Wskazał na mnie.
– Voi? (A twoje?) – zapytał. Powiedziałam mu, a on ponownie się roześmiał.
– Familia? - Starał się dokładnie dobierać słowa.
– Moje nazwisko jest Getzi – odparłam.
Na twarzy odmalował mu się wyraz zdziwienia. Wskazał na rzekę i powtarzał coś na okrągło, gdzie nieustannie przewijało się słowo Drakulya, które ja rozumiałam jako smok. Zupełnie nie mogłam zrozumieć, o co mu chodzi. W końcu z rezygnacją potrząsnął głową, westchnął i powiedział:
– Jutro.
Wskazał na mnie, na siebie i na miejsce, w którym się znajdowaliśmy. Później zwrócił palec na niebo i na słońce. Zrozumiałam, że chce się ze mną spotkać następnego dnia o tej samej porze. Zdawałam sobie sprawę z tego, iż mój ojciec wpadnie we wściekłość, jeśli się o tym dowie. Pokazałam więc ścieżkę pod naszymi stopami i położyłam palec na ustach. Inaczej nie potrafiłam mu powiedzieć, by nikomu w wiosce o tym nie mówił. Popatrzył na mnie ze zdziwieniem, lecz po chwili sam przyłożył palec do ust i przesłał mi uśmiech. Aż do tamtej chwili trochę się go bałam, lecz jego szczery wyraz twarzy i błyszczące, niebieskie oczy rozproszyły wszelkie moje obawy. Ponownie próbował oddać mi monetę, lecz kiedy znów odmówiłam jej przyjęcia, skłonił się nisko, nałożył kapelusz i ruszył w stronę lasu. Zrozumiałam, że w ten sposób pozwolił mi wrócić do wioski. Ruszyłam do domu biegiem, nie odwracając się już za siebie.
Przez cały wieczór, przy kolacji, a później zmywając i wycierając z matką naczynia, rozmyślałam o cudzoziemcu. Myślałam o jego zagranicznym ubraniu, o tym, jak uprzejmie się kłaniał, o jego nieobecnym a jednocześnie czujnym spojrzeniu i przepięknych, świetlistych oczach. Myślałam o nim przez cały następny dzień, najpierw, gdy pracowałam z siostrami przy warsztacie tkackim, później robiąc obiad, niosąc ze studni wodę i pracując na polu. Kilkakrotnie matka zbeształa mnie, że nie przykładam się należycie do roboty i myślę o niebieskich migdałach. Wieczorem zostałam dłużej na polu, kończąc pielenie zagonu. Z ulgą zobaczyłam, że moi bracia w towarzystwie ojca ruszają w stronę wioski.
Gdy tylko zniknęli mi z oczu, pospieszyłam na skraj lasu. Obcy już tam był. Siedział oparty plecami o pień drzewa. Na mój widok zerwał się na równe nogi i gestem ręki poprosił, abym usiadła na leżącym obok ścieżki pniu. Bojąc się jednak, że drogą może ktoś przechodzić, zaciągnęłam go głębiej w las. Serce waliło mi jak młot. Przysiedliśmy na dwóch kamieniach. Las wypełniał ogłuszający, wieczorny świergot ptaków było wczesne lato, otaczała nas soczysta zieleń, a powietrze drżało lekko od upału.
Obcy wyjął pieniążek, który mu dałam, i ostrożnie położył go na ziemi. Następnie wyciągnął z plecaka dwie książki i zaczął je kartkować. Później zrozumiałam, że były to słowniki – jeden rumuński, drugi w języku, jakim mówił obcokrajowiec. Nieustannie do nich zaglądając, bardzo powoli, zapytał mnie, czy widziałam inne monety, takie same jak ta, którą mu podarowałam. Odrzekłam, że nie. Wyjaśnił mi, iż stworzenie na monecie to smok, i spytał, czy widziałam gdzieś jego wizerunek na jakimś domu czy w książce. Odparłam, że jeden mam na ramieniu.
Początkowo mnie nie zrozumiał. Byłam dumna z faktu, że znałam nasz alfabet i umiałam trochę czytać. Gdy byłam dziewczynką, chodziłam do wiejskiej szkoły prowadzonej przez księdza. Słowniki cudzoziemca stanowiły dla mnie czarną magię, lecz wspólnym wysiłkiem odnaleźliśmy słowo ramię. Popatrzył na mnie nierozumiejącym wzrokiem i znów zapytał: Dracul? Sięgnął po monetę. Dotknęłam zakrytego koszulą ramienia i skinęłam głową. Skrępowany popatrzył pod nogi, a ja poczułam się niezwykle zuchwała. Zdjęłam z siebie wełnianą kamizelkę i rozwiązałam pod szyją koszulę. Serce biło mi rozpaczliwie, ale nie mogłam się powstrzymać. Obcy odwrócił wzrok, ale ja ściągnęłam koszulę z ramienia i pokazałam mu znak.
Odkąd sięgałam pamięcią, zawsze miałam na ramieniu ten niewielki, ciemnozielony rysunek smoka. Matka mówiła, że w rodzinie ojca znaczono takim znakiem jedno dziecko w każdym pokoleniu, a on wybrał mnie, gdyż sądził, że będę najpaskudniejsza z całego potomstwa. Utrzymywał, iż to jego dziadek kazał mu to zrobić, by odpędzić od naszej rodziny złe duchy. Ojciec nie lubił o tym mówić i nie wiedziałam, czy ktoś z jego bliskich – spośród braci lub sióstr – a nawet on sam – nosił na ciele ten znak. Mój smok w niczym nie przypominał stworzenia z monety i dopóki nie zapytał mnie o to obcokrajowiec, nie kojarzyłam ze sobą tych dwóch wizerunków.
Obcy z uwagą oglądał smoka wytatuowanego na mojej skórze, przystawiał mi do ramienia pieniążek, ale nie próbował nawet mnie dotknąć. Na twarzy malował mu się krwisty rumieniec i odetchnął z wyraźną ulgą, kiedy w końcu zawiązałam koszulę i nałożyłam kamizelkę. Dłuższy czas szperał w słownikach i w końcu zapytał, kto wytatuował mi na ramieniu smoka. Kiedy wyjaśniłam, że uczynił to ojciec przy pomocy starej kobiety z naszej wioski, uzdrowicielki, spytał, czy mógłby porozmawiać o tym osobiście z moim ojcem. Tak gwałtownie potrząsnęłam głową, że ponownie zarumienił się po uszy. Z wielkim trudem wyjaśnił mi, iż pochodzę w prostej linii od księcia zła, tego, który wzniósł zamek nad rzeką. Księcia nazywano synem smoka i osobiście zamordował wiele osób. Powiedział też, że książę ów stał się pricolic, wampirem. Przeżegnałam się i poprosiłam w duchu Matkę Boską o ochronę. Zapytał, czy znam tę historię, a ja odparłam, że nigdy o niej nie słyszałam. Spytał mnie z kolei, ile mam lat, czy mam braci i siostry, i czy żyją w wiosce jacyś inni ludzie noszący nasze nazwisko.
W końcu wskazałam na słońce, które z wolna chowało się za drzewami. Musiałam koniecznie wracać do domu. On natychmiast się zerwał. Twarz miał poważną. Podał mi rękę, pomagając podnieść się z kamienia. Kiedy ujęłam go za dłoń, serce boleśnie obiło mi się o żebra. Poczułam okropne zmieszanie i szybko się odwróciłam. Wtedy też naszła mnie nagła myśl, że cudzoziemiec zbytnio interesuje się złymi duchami, co może się okazać dlań bardzo groźne. Zapewne powinnam mu podarować coś, co uchroni go przed niebezpieczeństwem. Wskazałam ziemię i słońce.
– Przyjść jutro-powiedziałam.
Przez chwilę się wahał, po czym twarz rozjaśnił mu szeroki uśmiech. Nałożył kapelusz, dotknął palcami jego ronda i zniknął w głębi lasu.
Następnego dnia, kiedy pojawiłam się przy studni, siedział przed karczmą w otoczeniu starców i zapisywał coś w swym zeszycie. Poczułam na sobie jego wzrok, lecz udał, że mnie nie zna. Rozparła mnie radość na myśl, iż zamierza dochować tajemnicy. Po południu, kiedy rodzice i rodzeństwo wyszli z chaty, dopuściłam się nikczemnego postępku. Otworzyłam drewniany kufer moich rodziców i zabrałam z niego srebrny sztylet, który kilkakrotnie widziałam. Pewnego razu matka powiedziała mi, że służy do zabijania wampirów, jeśli te się pojawiają, by atakować ludzi i trzodę. W ogródku matki narwałam też kwiatów czosnku. Gdy szłam do pracy na polu, zawinęłam to wszystko w chustkę.
Tym razem bracia pracowali ze mną dłużej i nie mogłam się ich pozbyć. W końcu jednak ogłosili koniec pracy i polecili mi wracać z nimi do wioski. Odparłam, że chcę jeszcze zebrać w lesie trochę ziół. Byłam bardzo zdenerwowana, kiedy wreszcie dołączyłam do cudzoziemca czekającego na mnie cierpliwie przy kamieniach w lesie. Palił fajkę, ale na mój widok natychmiast ją odłożył i wstał z miejsca. Usiadłam obok niego i pokazałam, co przyniosłam. Drgnął ze zdziwienia na widok noża, lecz gdy wyjaśniłam mu, że sztylet ten służy do zabijaniapricolici, bardzo się nim zainteresował. Początkowo wzbraniał się przed przyjęciem podarunku, lecz ja się uparłam i ostatecznie zawinął nóż w moją chustkę, a potem schował go do plecaka. Następnie wręczyłam mu kwiaty czosnku i kazałam nosić w kieszeniach kurtki.
Zapytałam, jak długo jeszcze pozostanie w naszej wiosce, a on pokazał mi pięć palców. Dodał, że zamierza jeszcze odwiedzić kilka okolicznych wiosek, by porozmawiać z ich mieszkańcami o zamku. Spytałam, gdzie się z kolei uda po opuszczeniu naszej wioski za pięć dni. Odparł, że do kraju, który nazywa się Grecja – tę nazwę już kiedyś słyszałam a stamtąd wróci do rodzinnej wioski w swojej ojczyźnie. Rysując patykiem na ziemi, naszkicował swój kraj, który nazywał się Anglia i leżał na wyspie bardzo odległej od Rumunii. Pokazał, gdzie znajduje się jego uniwersytet – nie wiedziałam, co to słowo znaczy – i napisał na piasku jego nazwę. Wciąż ją pamiętam: OKSFORD. Później pisałam sobie to słowo, by na nie popatrzeć. Był to najdziwaczniejszy wyraz, jaki w życiu widziałam.
I nagle pojęłam, że on niebawem wyjedzie i nigdy go już nie zobaczę ani nikogo innego takiego jak on. W oczach stanęły mi łzy. Wcale nie zamierzałam płakać – nigdy nie wylewałam łez z powodu wioskowych chłopaków – ale teraz łzy mnie nie słuchały i płynęły strumieniem po policzkach. Spoglądał na mnie przez chwilę strapiony, po czym wyciągnął z kieszeni kurtki białą chustkę do nosa i wsunął mija w dłoń.
– O co chodzi? – zapytał.
Potrząsnęłam tylko w milczeniu głową. Powoli podniósł się z ziemi, po czym pomógł mi wstać, tak samo jak zrobił to poprzedniego wieczoru. Nogi odmówiły mi posłuszeństwa, zatoczyłam się i odruchowo oparłam się o niego całym ciężarem ciała. On objął mnie i zaczęliśmy się całować. Po chwili jednak oprzytomniałam, gwałtownie wyrwałam się z jego ramion i pobiegłam w stronę wioski. Na ścieżce obejrzałam się, stał bez ruchu i spoglądał w moją stronę. Całą drogę powrotną przebyłam biegiem. W nocy nie zmrużyłam oka. Leżałam w łóżku z szeroko otwartymi oczyma i ściskałam w dłoni jego chusteczkę.
Następnego wieczoru stał w tym samym miejscu, jakby od chwili, gdy go zostawiłam, nie opuszczał lasu. Podbiegłam i padliśmy sobie w ramiona. Kiedy już nie mogliśmy się więcej całować, rozłożył na ziemi kurtkę, na której się położyliśmy. Wtedy też poznałam, co to jest miłość. Oczy miał niebieskie jak niebo. Wplatał mi we włosy kwiaty i całował palce. Byłam zdumiona tym, co robi, i tym, co ja robię. Wiedziałam, że jest to złe, że jest to grzech, ale jednocześnie otwierały się nad nami niebiosa.
Przed jego wyjazdem spotkaliśmy się jeszcze trzykrotnie. Za każdym razem wymyślałam w domu jakąś wymówkę i zawsze wracałam z naręczem leśnych ziół. Za każdym razem Bartolomeo zapewniał, że darzy mnie miłością, i błagał, żebym z nim uciekła. Bardzo tego chciałam, ale szeroki świat, z którego pochodził, napawał mnie przerażeniem. Poza tym nie mogłam przecież uciec od własnego ojca. Każdego wieczoru pytałam, dlaczego nie może zostać w naszej wiosce, ale on tylko kręcił głową, utrzymując, że musi wracać do domu i do swojej pracy.
Ostatniej nocy przed jego wyjazdem, gdy tylko zetknęły się nasze dłonie, wybuchnęłam płaczem. On tulił mnie i całował moje włosy. Nigdy nie spotkałam mężczyzny tak łagodnego i czułego. Kiedy przestałam płakać, ściągnął z małego palca lewej ręki srebrny pierścionek z jakąś pieczęcią. Nie byłam pewna, lecz wymyśliłam sobie, że jest to pieczęć jego uniwersytetu. Wsunął mi go na serdeczny palec i spytał, czy nie zostałabym jego żoną. Musiał dokładnie studiować słownik, gdyż zrozumiałam go bez trudu.
Początkowo pomysł ten wydał mi się tak absurdalny, że znów wybuchnęłam płaczem – byłam przecież taka młodziutka – ale w końcu przyjęłam jego oświadczyny. Obiecał, że przybędzie po mnie za cztery tygodnie. Musiał jeszcze wrócić do Grecji, by dopilnować tam jakichś spraw. Jakich, nie zrozumiałam. Następnie miał powrócić i dać memu ojcu sporo pieniędzy, by wyraził zgodę na nasz związek. Próbowałam mu wyjaśnić, że nie mam posagu, ale on puścił me słowa mimo uszu. Z uśmiechem pokazał mi sztylet i monetę, które mu dałam, a następnie ujął w dłonie moją twarz i czule pocałował mnie w usta.
Powinnam czuć się szczęśliwa, ale odnosiłam wrażenie obecności złych duchów i bałam się, że wydarzy się coś, co nie pozwoli mu po mnie wrócić. Tego wieczoru każda chwila była słodka, gdyż czułam, iż są to nasze ostatnie chwile. Był taki pewien siebie, absolutnie przekonany, że niebawem spotkamy się ponownie. Rozstaliśmy się już prawie po ciemku, kiedy zaczęłam obawiać się gniewu mego ojca. Po raz ostatni pocałowałam Bartolomea, upewniłam się, że ma w kieszeniach czosnek, i ruszyłam do domu. Tak często odwracałam się za siebie, iż szłam prawie tyłem. Cudzoziemiec stał nieruchomo między drzewami, ściskając w dłoni kapelusz. Wyglądał na bardzo samotnego.
Przez całą powrotną drogę płakałam. Zsunęłam z palca pierścionek, serdecznie go pocałowałam i zawinęłam w chustkę. Kiedy wróciłam do domu, ojciec był wściekły. Chciał wiedzieć, gdzie tak długo przebywałam poza domem bez jego pozwolenia. Wyjaśniłam, że mojej przyjaciółce Marii zginęła koza i pomagałam jej w poszukiwaniach. Do łóżka poszłam z ciężkim sercem. Raz ogarniała mnie rozpacz, a raz nadzieja.
Następnego dnia dowiedziałam się, że Bartolomeo opuścił wioskę. Jeden z rolników zabrał go swoim wozem do Tirgoviste. Dzień był bardzo smutny, a czas pełzł jak ślimak. Wieczorem udałam się do lasu na nasze stałe miejsce spotkań, pragnęłam samotności. Na widok naszych kamieni znów wybuchnęłam płaczem. Usiadłam na skale, a następnie położyłam się na miejscu, na którym spoczywaliśmy każdego wieczoru. Wtuliłam twarz w trawę i cicho szlochałam. Nagle moja wyciągnięta dłoń natrafiła na coś między paprociami. Ku memu zdumieniu był to pakiet listów. Nie potrafiłam odszyfrować wypisanych ręcznym pismem adresatów, ale na odwrotnych stronach kopert napisane było drukowanymi literami, jak w książce, jego przecudne imię. Otworzyłam kilka i całowałam jego pismo, choć wiedziałam, że korespondencja ta nie była skierowana do mnie.
Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie pisał tych listów do jakiejś innej kobiety, ale natychmiast odrzuciłam tę myśl. Pakiet musiał wysunąć się z plecaka, kiedy Bartolomeo pokazywał mi sztylet i monetę, które ode mnie dostał.
Pomyślałam, że powinnam mu je odesłać do Oksfordu na wyspę Anglia, ale nie wiedziałam, jak to zrobić, nie zwracając na siebie uwagi. Poza tym nie miałam pieniędzy, by zapłacić za przesyłkę na tak odległą wyspę. Jedynym pieniądzem, jakim w życiu dysponowałam, była moneta, którą oddałam Bartolomeowi. Postanowiłam zatem przekazać mu te listy osobiście, kiedy po mnie wróci.
Cztery tygodnie wlokły się i wlokły. Nieopodal naszego sekretnego miejsca rosło drzewo, na którym robiłam nacięcia, licząc każdy upływający dzień. Pracowałam na polu, pomagałam matce w gospodarstwie, długie godziny spędzałam przy warsztacie tkackim, przygotowując materiał na ciepłą odzież na kolejną zimę, uczęszczałam do kościoła i nasłuchiwałam jakichkolwiek wieści. Początkowo wioskowi starcy niewiele o nim mówili i potrząsali tylko głowami, wspominając jego zainteresowanie wampirami. Nic dobrego z tego nie wyniknie – mówił jeden, a reszta potakująco kiwała głowami. Słowa te napawały mnie zarówno zgrozą, jak i wielkim szczęściem. Cieszyłam się, że ktoś w ogóle o nim mówi, ale jednocześnie przechodził mi po krzyżu zimny dreszcz na myśl, że mógłby ściągnąć na siebie uwagąpricolici.
Nieustannie zastanawiałam się, co będzie, gdy Bartolomeo wróci. Czy wejdzie do naszej chaty i poprosi ojca o rękę córki? Wyobrażałam sobie zdumienie rodziny. Wszyscy staliby w progu i gapili się na Bartolomea rozdającego prezenty. Myślałam o chwili, kiedy będę całować ich na pożegnanie. Później odprowadziliby mnie do oczekującego wozu, może nawet auta. Wyjechalibyśmy z wioski i ruszyli w rozciągający się poza nią świat, za góry, za wielkie miasto, gdzie mieszkała moja siostra Eva, którą zawsze kochałam ponad życie. Bartolomeo również by ją polubił, ponieważ była bardzo dzielna i tak jak on miała duszę podróżnika.
Minęły cztery tygodnie, a pod koniec czwartego zaczęłam czuć się dziwnie zmęczona, nie miałam apetytu i bardzo dużo spałam. Kiedy wycięłam w korze drzewa karb oznaczający koniec czwartego tygodnia, zaczęłam wyglądać powrotu Bartolomea. Turkot kół każdego wozu wjeżdżającego do wioski przyprawiał mnie o mocniejsze bicie serca. Po wodę chodziłam już trzy razy dziennie, nasłuchując na placu najświeższych wiadomości. Wmawiałam sobie, że coś go zatrzymało, że powinnam poczekać jeszcze tydzień. Po upływie pięciu tygodni ogarnęły mnie najczarniejsze przeczucia, iż zabiły go pricolici. Raz nawet przyszła mi do głowy myśl, że mój ukochany wróci do mnie jako wampir. W środku dnia pobiegłam do kościoła i modliłam się przed ikoną Błogosławionej Dziewicy, by na to nie pozwoliła.
Przez szósty i siódmy tydzień żyłam jeszcze nadzieją. W ósmym, sądząc po oznakach i tym, co słyszałam od zamężnych niewiast, wiedziałam, że będę mieć dziecko. Całe noce przepłakałam w łóżku, które dzieliłam z siostrą, przeklinając Boga i Najświętszą Maryję za to, że o mnie zapomnieli. Nie wiedziałam, co działo się z Bartolomeem, ale podejrzewałam wszystko co najgorsze, gdyż wierzyłam, że kocha mnie nad życie. Sekretnie zbierałam zioła i korzenie, mogące spowodować poronienie, ale żadne nie skutkowały. Dziecko rosło we mnie i wbrew samej sobie zaczynałam je coraz bardziej kochać. Kiedy przykładałam dłoń do brzucha, czułam całą potęgę miłości Bartolomea. Wierzyłam, że na pewno o mnie nie zapomni.
Minęły trzy miesiące od jego odjazdu. Wiedziałam, że muszę opuścić wioskę, zanim sprowadzę wstyd na całą moją rodzinę i narażę się na straszliwy gniew mego ojca. Myślałam nawet o odnalezieniu staruchy, która dała mi monetę. Pochodziła z jednej z wiosek położonych nad Argesem, w pobliżu zamku pricolici, ale nie wiedziałam, która to wioska ani czy czarownica jeszcze żyje. W górach mieszkały niedźwiedzie, wilki, gnieździły się złe duchy i bałam się samotnie wybierać w taką podróż.
W końcu postanowiłam napisać do mojej siostry, Ćvy, co czasami już robiłam. Od księdza, w którego kuchni czasami pracowałam, wzięłam kartkę papieru i kopertę. W liście opisałam siostrze moją sytuację. Po pięciu tygodniach przyszła odpowiedź. Na szczęście rolnik, który przywiózł z miasta list, wręczył go mnie, a nie ojcu. Przeczytałam list w naszym sekretnym miejscu w lesie. Z trudem usiadłam na znajomych kamieniach, gdyż zaczynał już rosnąć mi brzuch. Nawet fartuch z trudem już go maskował.
Do listu załączone były pieniądze, rumuńskie banknoty. Tylu pieniędzy nigdy jeszcze w życiu nie widziałam. List Ćvy był krótki i treściwy. Musiałam natychmiast na piechotę opuścić wioskę, udać się do odległej o pięć kilometrów miejscowości i stamtąd pojechać wozem lub autem do Tirgoviste. Następnie udać się do Bukaresztu i pojechać koleją do granicy z Węgrami. Dwudziestego września, na posterunku granicznym w T., miał czekać na mnie jej mąż. Pamiętam tę datę do dziś. Eva podkreślała, że muszę tam być dokładnie tego właśnie dnia. Do listu załączone było zaproszenie do Węgier, które umożliwiało mi przekroczenie granicy. Przesyłała ucałowania i życzyła bezpiecznej podróży. Na koniec serdecznie ucałowałam jej podpis.
Spakowałam swój nieliczny dobytek, w tym skórzane trzewiki, w których zamierzałam odbyć podróż pociągiem, listy Bartolomea oraz jego srebrny pierścionek. Opuszczając dom, przytuliłam i ucałowałam matkę, która bardzo się już postarzała i trapiły ją liczne choroby. Zamierzałam dopiero później napisać do niej, że było to nasze pożegnanie. Była trochę zaskoczona, ale nie zadawała żadnych pytań. Tego ranka nie poszłam już na pole, lecz ruszyłam lasami, unikając drogi. Pożegnałam się jeszcze z naszym sekretnym miejscem, gdzie leżałam z Bartolomeem na jego rozłożonej na ziemi kurtce. Nacięcia na korze drzewa, które robiłam przez cztery tygodnie, powoli znikały. W tym też miejscu nałożyłam na palec pierścionek i owinęłam głowę chustką jak kobieta zamężna. Nadeszła już jesień, pożółkły liście, powietrze było chłodne i cierpkie. Przez chwilę jeszcze stałam pod drzewem, po czym ruszyłam samotnie ścieżką w stronę najbliższej wioski.
Nie przypominam sobie dobrze tej wędrówki. Pamiętam jedynie ogromne zmęczenie i wielki głód. Jedną noc spędziłam w chacie starej kobiety, która nakarmiła mnie pyszną zupą i oświadczyła, że mój mąż nie powinien był puszczać mnie samotnie w tak daleką podróż. Inną noc spędziłam w opuszczonej stodole. Później spotkałam woźnicę, który podwiózł mnie furką do Tirgovicte, a z innym dotarłam do Bukaresztu. Raz kupiłam sobie chleb, ale nie wiedziałam, ile będę potrzebować pieniędzy na pociąg, więc bardzo ograniczałam się w wydatkach. Zachowywałam wielką czujność. Bukareszt był wielkim i pięknym miastem, ale przerażały mnie tłumy elegancko ubranych ludzi sunących po ulicach i spoglądający na mnie zaczepnie młodzieńcy. Noc spędziłam na stacji kolejowej. Widok pociągu również mnie przeraził – olbrzymi, czarny potwór. Kiedy już zajęłam w przedziale miejsce przy oknie, ogarnął mnie spokój. Za szybą rozciągały się przepiękne widoki – góry, rzeki, otwarte pola, tak inne od transylwańskich lasów.
Na przygranicznej stacji dowiedziałam się, że jest dopiero dziewiętnasty września. Postanowiłam przespać się na ławce. W środku nocy obudził mnie jeden z kolejarzy, zaprowadził do swego kantorka i poczęstował kawą. Zapytał, gdzie jest mój mąż. Odparłam, że jadę do niego na Węgry. Z rana pojawił się młody mężczyzna w ciemnym garniturze i kapeluszu na głowie. Miał niezwykle sympatyczną twarz. Na powitanie ucałował mnie w oba policzki, nazywając siostrą. Od pierwszej chwili pokochałam swego szwagra. Kochałam go aż do jego śmierci i kocham do dzisiaj. Był dla mnie bratem bardziej niż moi rodzeni bracia. Niebywale o mnie zadbał. W pociągu zamówił obiad, który jedliśmy przy stoliku nakrytym śnieżnobiałym obrusem. A za oknem pędzącego wagonu rozciągały się przepiękne krajobrazy.
Na dworcu w Budapeszcie czekała na nas Eva. Miała na sobie garsonkę, a na głowie śliczny kapelusz. Pomyślałam sobie, że wygląda jak królowa. Przytuliła mnie i obsypała pocałunkami. Dziecko urodziłam w najlepszym budapeszteńskim szpitalu. Początkowo chciałam córeczce nadać imię Eva, ale moja siostra oświadczyła, że dziecko powinno nosić własne imię i nazwała je Elena. Było śliczne, z wielkimi, ciemnymi oczyma i mając zaledwie pięć dni, zaczęło się uśmiechać. Nikt nigdy nie słyszał, by dziecko w takim wieku już się śmiało. Miałam nadzieję, że odziedziczy po ojcu niebieskie oczy, lecz przejęło wszelkie cechy mojej rodziny.
Z napisaniem listu do Bartolomea czekałam, aż dziecko się już urodzi. Kiedy Elena skończyła pierwszy miesiąc życia, poprosiłam szwagra, by pomógł mi znaleźć adres uniwersytetu w Oksfordzie, i osobiście napisałam na kopercie ową intrygującą nazwę. Szwagier przetłumaczył list na niemiecki, a ja podpisałam go własną ręką. Wyjaśniłam, że po trzech miesiącach oczekiwania musiałam opuścić wioskę, gdyż koniecznie chciałam mieć jego dziecko. Opisałam mu swoją podróż i dom mojej siostry w Budapeszcie. Opowiedziałam o Elenie, o tym, jak ślicznym i radosnym jest dzieckiem. Napisałam, że bardzo go kocham i trwoży mnie myśl, iż spotkała go jakaś zła przygoda, która nie pozwoliła mu do mnie wrócić. A następnie, że bardzo chcę go zobaczyć, pytając jednocześnie, kiedy przyjedzie do Budapesztu, by zabrać mnie i dziecko. Dodałam też, że bez względu na to, co się wydarzyło, będę go kochać do końca życia.
Na odpowiedź czekałam bardzo, bardzo długo. Kiedy Elena stawiała już pierwsze kroczki, nadszedł list od Bartolomea. Wysłany został z Ameryki, nie z Anglii, i pisany był po niemiecku. Szwagier odczytał mi go bardzo łagodnym głosem, a ja wiedziałam, że jest zbyt uczciwym człowiekiem, by cokolwiek w tłumaczeniu zmieniać. Bartolomeo pisał, iż list odesłano mu z Anglii, gdzie poprzednio mieszkał. W uprzejmy sposób informował, że nigdy o mnie nie słyszał, że pierwszy raz zetknął się z moim imieniem i nazwiskiem, że nigdy nie był w Rumunii, a dziecko, o którym pisałam, z całą pewnością nie jest jego. Z wielką przykrością przeczytał o moim smutnym losie i życzył wszystkiego najlepszego na przyszłość. Był to zwięzły, bardzo uprzejmy list, w którym jednak nie było Bartolomea, jakiego znałam.
Długo płakałam. Byłam młoda i nie wiedziałam jeszcze, że ludzie się zmieniają, że zmieniają się ich uczucia. Po kilku latach pobytu na Węgrzech zrozumiałam, iż człowiek może być w domu jedną osobą, a zupełnie inną w cudzym kraju. Pojęłam, że takim właśnie mężczyzną był Bartolomeo. Ale nie mieściło mi się w głowie, iż tak się mnie wyparł. Przecież wtedy, w wiosce, zachowywał się honorowo i uczciwie. Nie chciałam dopuścić myśli, że okazał się aż tak złą osobą.
Dzięki wsparciu siostry i jej męża wychowałam córkę na śliczną, błyskotliwą kobietę. Wiedziałam, że w jej żyłach płynie krew Bartolomea. Powiedziałam jej całą prawdę o ojcu… zresztą nigdy w niczym jej nie okłamałam. Nie o wszystkim jej mówiłam, gdyż była zbyt młoda, by zrozumieć, że miłość czasami czyni człowieka głupim i ślepym. Rozpoczęła studia na uniwersytecie, z czego byłam bardzo dumna. Powiedziała mi, że jej ojciec jest w Ameryce znanym naukowcem. Miałam nadzieję, iż kiedyś go spotka. – Ale nie wiedziałam, że rozpoczęłaś studia na tym samym uniwersytecie, na którym pracuje on‹^ – dodała matka Helen, patrząc na córkę z ogromnym wyrzutem i nieoczekiwanie kończąc opowieść.
Helen mruknęła coś pod nosem, słowa przeprosin lub usprawiedliwienia, i potrząsnęła głową. Była równie jak ja poruszona opowieścią starszej kobiety. Cały czas siedziała bez ruchu i z zapartym tchem tłumaczyła mi słowa matki. Zająknęła się tylko w chwili, kiedy była mowa o wytatuowanym na ramieniu wizerunku smoka. Znacznie później Helen wyznała mi, że jej matka nigdy nie rozbierała sie w jej obecności ani nie zabierała do publicznej łaźni, tak jak robiła to Eva.
Przez długą chwilę siedzieliśmy przy stole pogrążeni w głębokim milczeniu. W końcu Helen odwróciła się w moją stronę i bezradnie wskazała na pakiet listów spoczywających na stole. Zrozumiałem jej gest, myślałem o tym samym.
«Zapytaj, dlaczego nie przesłała ich Rossiemu, udowadniając tym samym, że jednak był w Rumunii?»
Popatrzyła na matkę z dużym wahaniem, ale w końcu przetłumaczyła moje słowa. Odpowiedź starej kobiety sprawiła, że coś ścisnęło mnie w gardle. Poczułem się obrzydliwie za tak perfidne pytanie.
«Początkowo chciałam tak zrobić, lecz po przeczytaniu jego listu zrozumiałam, że całkowicie zmienił zdanie. Doszłam do wniosku, że to by i tak niczego nie zmieniło, a ja straciłabym drogocenną pamiątkę. Postanowiłam więc zostawić je dla siebie. – Wyciągnęła rękę, jakby chciała dotknąć tych listów, ale natychmiast ją cofnęła. – Żałuję tylko, że nie zwróciłam mu jego własności. Ale listy te tyle dla mnie znaczyły… chyba nie postąpiłam źle?»
Przeniosła wzrok z Helen na mnie. W jej oczach nie było już spokoju, a jednocześnie malował się w nich wyraz jakiejś rezygnacji i straszliwej tęsknoty za tym, co minęło. Odwróciłem głowę.
Ale twarz Helen, w przeciwieństwie do łagodnego oblicza jej matki, zacięta była w wyrazie uporu i arogancji.
«Dlaczego więc mnie ich nie przekazała?!» – wykrzyknęła gwałtownie do mnie Helen i to samo pytanie zadała również po węgiersku matce.
Starsza kobieta przez długą chwilę milczała. Kiedy zaczęła mówić, wyraz twarzy jej córki jeszcze bardziej stwardniał.
«Mówi – zaczęła tłumaczyć Helen – iż zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo nienawidziłam swego ojca. A ona chciała je przekazać komuś, kto go kocha».
Tak jak ona jego – dodałem w duchu. Moje serce, również przepełniało to uczucie i nagle popatrzyłem na ten mały, skromny domek, tak bardzo wypełniony od lat nieszczęśliwą, nieodwzajemnioną miłością, z całkiem innej perspektywy.
Ale darzyłem miłością nie tylko Rossiego. Siedząc tam przy stole, ująłem jedną ręką dłoń Helen, a drugą spracowaną dłoń jej matki, i mocno je uścisnąłem. W jednej chwili świat, w którym wzrosłem i w który wierzyłem bez zastrzeżeń, jego obyczaje i obowiązujące w nim reguły, świat, który tak dobrze znałem i w gruncie rzeczy kochałem, wydał mi się równie odległy jak galaktyka Mlecznej Drogi. Gdybym nawet chciał, ściśnięte gardło nie pozwoliłoby mi tego wysłowić przed dwoma kobietami. Każda z nich, choć w inny sposób, darzyła Rossiego tak silnym uczuciem, że prawie fizycznie czułem jego obecność wśród nas.
Po chwili Helen gwałtownie wyszarpnęła rękę z mojego uścisku, a jej matka, nie cofając dłoni, po cichu o coś zapytała.
«Chce wiedzieć, w jaki sposób może ci pomóc odnaleźć Rossiego» przetłumaczyła.
«Powiedz, że już bardzo mi pomogła. Zaraz po powrocie do domu przeczytam te listy. Może one naprowadzą nas na jakiś nowy trop. Powiedz też mamie, że kiedy już odnajdziemy Rossiego, będzie pierwszą osobą, która się o tym dowie».
Jej matka skromnie skinęła głową, wstała od stołu i zajęła się duszonym mięsem z jarzynami. Od kuchenki dobiegały cudowne zapachy. Helen łagodnie się uśmiechnęła, jakby powrót do domu matki rekompensował jej wszystko. Czar chwili bardzo mnie ośmielił.
«Zapytaj matkę, czy wie o wampirach coś, co ułatwiłoby nam poszukiwania^
Kiedy Helen przetłumaczyła moje słowa, pojąłem, że swoim pytaniem zburzyłem kruchy spokój panujący w izbie. Jej matka odwróciła twarz, przeżegnała się i przez chwilę zbierała się na odwagę. Helen z uwagą wysłuchała jej odpowiedzi i skinęła głową.
«Mówi, żebyś ani na chwilę nie zapominał o tym, iż wampir potrafi zmieniać kształt. Może pojawić się przed tobą w każdej formie».
Chciałem wiedzieć, co to dokładnie znaczy, ale matka Helen zdjęła właśnie z ognia garnek i drżącymi rękami nakładała na talerze jedzenie. Niewielką izbę wypełniło ciepło płynące od pieca oraz rozkoszna woń mięsa i świeżego chleba. Matka Helen nieustannie się dookoła mnie krzątała. Podawała chleb, klepała po ramieniu, dolewała herbatę. Jedzenie było niewyszukane, lecz bardzo smaczne i syte. Izbę złociło słoneczne światło, wpadające przez frontowe okno.
Po posiłku Helen wyszła na zewnątrz, by zapalić papierosa, a jej matka oprowadziła mnie po całym obejściu. Na tyłach domu znajdował się drewniany kurnik z gdaczącymi kurami i klatką z dwoma królikami o długich uszach. Matka Helen wzięła jednego na ręce i stojąc obok siebie, gładziliśmy stworzenie po miękkim futerku. Zwierzak mrużył ślepka i wszelkimi sposobami próbował wyrwać się na wolność. Z okna w domu zaczął dobiegać brzęk zmywanych przez Helen naczyń. Słońce prażyło mocno, a z otaczających dom pól dochodziły odgłosy grasujących w gęstej trawie owadów. Kojąca atmosfera napawała ogromnym optymizmem.
Nadeszła pora rozstania. Nie mogliśmy się spóźnić na jedyny tego dnia autobus. Schowałem do teczki listy Rossiego. Kiedy ponownie wyszliśmy przed dom, matka Helen zatrzymała się w progu drzwi. Najwyraźniej nie miała zamiaru odprowadzać nas przez całą wieś na przystanek autobusowy. Uścisnęła serdecznie obie moje dłonie i bacznie popatrzyła mi w twarz.
«Życzy ci bezpiecznej podróży i abyś znalazł to, za czym tęsknisz» przetłumaczyła Helen.
Popatrzyłem głęboko w ciemne oczy starej niewiasty i podziękowałem z całego serca. Na pożegnanie przytuliła do siebie córkę, pełnym żałości gestem ujęła w dłonie jej twarz, po czym wypuściła z objęć.
Na skraju ulicy odwróciłem się jeszcze raz w stronę matki Helen. Stała w drzwiach, opierając się o framugę, jakby nagle zabrakło jej sił. Postawiłem na ziemi teczkę i szybko wróciłem do domu. Objąłem ją, i mając wciąż przed oczyma obraz Rossiego, pocałowałem w pokryty zmarszczkami policzek. Przytuliła się do mnie, kładąc mi głowę na ramieniu. Nieoczekiwanie wyrwała się z mych ramion i zniknęła wewnątrz domu. Pomyślałem, że poniosły ją emocje i chce być sama, ale w chwilę później pojawiła się ponownie. Ku memu zdumieniu wsunęła mi w dłoń malutki, twardy przedmiot, zaciskając na nim moje palce.
Kiedy otworzyłem dłoń, ujrzałem srebrny pierścionek z niewielkim herbem. W jednej chwili zrozumiałem, że jest to pierścionek Rossiego, który chce zwrócić mu za moim pośrednictwem. Na jej twarzy pałał gorący rumieniec, czarne oczy lśniły osobliwym blaskiem. Pochyliłem się i ponownie ją pocałowałem, tym razem w usta. Wargi miała ciepłe i słodkie. Gdy wypuściłem ją z ramion i powoli odwracałem się w stronę pozostawionej teczki i czekającej na skraju ulicy Helen, ujrzałem spływającą po jej policzku łzę. Poeci twierdzą, że nie istnieje tylko jedna łza. I zapewne mają rację, jej łzie towarzyszyła moja".
«Gdy tylko wsiedliśmy do autobusu, natychmiast wyjąłem z teczki listy Rossiego i ostrożnie otworzyłem pierwszy. Byłem pod wrażeniem, w jaki sposób Rossi strzegł prywatności swego adresata, używając jedynie nom-de-płume… nom-de-guerre, jak to określał. Ponowny widok pisma Rossiego wywarł na mnie piorunujące wrażenie: takie samo, jakie zapamiętałem z pożółkłych kartek jego innych listów.
«Zamierzasz je teraz czytać?» – spytała ze zdziwieniem Helen, pochylając się nad moim ramieniem.
«Chcesz czekać?»
«Nie» – odparła".
20 czerwca 1930 r.
Drogi Przyjacielu!
Brakuje mi wprost słów, by wszystko Ci powiedzieć, więc siedząc z piórem w dłoni, tęsknię tylko za Twoim towarzystwem. Zdziwiłbyś się, widząc to, co ja teraz oglądam. Sam byłem dziś zdumiony -podobnie jak Ty byłbyś zaskoczony widokami przewijającymi się przed moimi oczami, choć nie mam zielonego pojęcia, jak się tu znalazłem. Pociąg zmierza do Bukaresztu. Wielki Boże, człowieku, słyszę Twój głos w gwiździe lokomotywy. Ale to prawda. Wcale nie miałem zamiaru tu jechać, ale w jakiś zadziwiający sposób znalazłem się w tym miejscu. Jeszcze kilka dni temu przebywałem w Stambule, prowadząc pewne badania, i wtedy okryłem coś, co sprawiło, że musiałem udać się w te strony. Wcale tego nie chciałem. Prawdę mówiąc, jestem przerażony, ale coś zmusiło mnie do tego wyjazdu. Jesteś starym racjonalistą, więc trudno będzie Ci mnie zrozumieć, ale modlę się, by podczas tej podróży zachowywać się tak samo rozsądnie, jak Ty byś się zachował. Aby odnaleźć to, czego szukam, muszę postępować tak, by zachować każdy skrawek mnie, i jeszcze więcej.
Pociąg zwalnia, dojeżdżając do kolejnego miasta. A więc śniadanie. Przestaję pisać. Do listu wrócę później.
Bukareszt – po południu
Jestem załamany, gdyż to, co miało być odpoczynkiem dla mego umysłu, wprowadziło w nim jeszcze większy zamęt. Panuje straszliwy skwar. Sądziłem, że trafię w górską, chłodną krainę, ale zapewne nie dotarłem jeszcze do tych rejonów. Miły hotel, Bukareszt przypomina mały Paryż Wschodu, wielki i nieduży zarazem, troszeczkę spłowiały. Obecną elegancką formę nadano mu zapewne w osiemnastym lub dziewiętnastym wieku. Długo czekałem na taksówkę, jeszcze więcej czasu zajęło mi znalezienie hotełu, ale mój pokój jest wygodny, mogę w nim odpocząć, zażyć kąpieli i zastanowić się, co robić dalej. Nie zamierzam tu zostawać dłużej, ale zapewne powód mego przybycia do tego kraju potraktujesz jako majaczenie chorego psychicznie człowieka. Krótko i zwięźle: przywiodła mnie tu, jako historyka, postać Draculi – nie hrabiego Draculi z hollywoodzkich plenerów filmowych - lecz Mada IV, piętnastowiecznego tyrana władającego Transylwanią i Wołoszczyzną, który ze wszystkich sił stawiał zaciekły opór osmańskim najeźdźcom. Ostatni tydzień spędziłem w Stambule, przeglądając w pewnym tureckim archiwum dotyczące go dokumenty. Natknąłem się tam na unikalne mapy mogące być wskazówką do zlokalizowania grobu księcia. Dokładny powód mych studiów wyjaśnię Ci po powrocie do domu, więc teraz proszę o cierpliwość i wyrozumiałość. A moją wyprawę, stary mędrcze, możesz przypisać mej młodzieńczej niecierpliwości i brawurze.
Tak czy owak, choć wiem, że zabrzmi to głupio, mój pobyt w Stambule zakończył się bardzo przykro i jestem śmiertelnie wystraszony. Ale jak sam najlepiej wiesz, kiedy coś zacznę, niełatwo rezygnuję ze swoich zamierzeń. Wróciłem tu ze sporządzonymi własnoręcznie kopiami tamtych map, by poszukać bliższych informacji na temat grobowca Draculi. Muszę ci wyjaśnić, iż najprawdopodobniej pochowany został w monasterze na wyspie na jeziorze Snagov w zachodniej Rumunii. Kraina ta nosi nazwę Wołoszczyzny. A jednak na odkrytych przeze mnie w Stambule mapach, choć wyraźnie zaznaczono na nich grobowiec, nie widnieje żadna wyspa, żadne jezioro ani kraina przypominająca topografią zachodnią Rumunię. Zawsze uważałem, że najpierw trzeba sprawdzić rzeczy oczywiste, gdyż one zazwyczaj podsuwają właściwe rozwiązanie. Postanowiłem zatem udać się z mapami nad jezioro Snagov i osobiście stwierdzić, iż nie ma tam żadnego grobowca. Widzę już, jak kiwasz głową, dziwiąc się memu uporowi. Nie wiem jeszcze, w jaki sposób się tam dostanę, ale nie zamierzam rozpoczynać poszukiwań w innych miejscach, zanim nie zweryfikuję tego tropu. Istnieje bowiem możliwość, że mapy te stanowią jakąś starodawną mistyfikację. W każdym razie zdobędę niezbity dowód na to, iż tyran spoczywa snem wiecznym tam i że zawsze tak było.
Piątego muszę być z powrotem w Grecji, więc mam niewiele czasu na tę wyprawę. Chcę tylko sprawdzić, czy mapy właściwie opisują miejsce usytuowania grobowca. Powodu, dla którego chcę to sprawdzić, nie jestem w stanie wytłumaczyć nawet Tobie, stary Przyjacielu. Chciałbym sam go znać. Moją rumuńską eskapadę zamierzam zakończyć, na tyle, na ile pozwoli mi czas, zwiedzeniem Wołoszczyzny i Transylwanii. Z czym kojarzy Ci się nazwa «Transylwania "… tak, tak, wiem, nigdy się nad tym nie zastanawiałeś. Mnie kojarzy się z dzikimi, przepięknej urody górami, starodawnymi zamkami, wilkołakami i wiedźmami – z krainą czarów, guseł i zabobonów. Jak więc, wkraczając do takiego królestwa, mam wierzyć, że wciąż jeszcze jestem w Europie? Ale nie bój się, kiedy już tam dotrę, niezwłocznie powiadomię Cię, czy to naprawdę jest jeszcze Europa, czy jakaś inna, baśniowa kraina. Teraz Snagov – wyruszam tam jutro.
Twój oddany przyjaciel
Bartholomew Rossi
22 czerwca
Jezioro Snagov
Drogi Przyjacielu!
Nie natknąłem się jeszcze na żadne miejsce, z którego mógłbym wysłać pierwszy list – wysłać go z pełnym przekonaniem, że dotrze do Twoich rąk – ale pełen najlepszych nadziei prę przed siebie, zwłaszcza że wiele się wydarzyło. Cały wczorajszy dzień upłynął mi na poszukiwaniach w bukareszteńskich księgarniach dokładnych map – udało mi się zdobyć kilka dobrych map drogowych Wołoszczyzny i Transylwanii – oraz na spotkaniach na miejscowym uniwersytecie z historykami interesującymi się dziejami Vlada Tepesa. Najwyraźniej jednak nikt nie chciał rozmawiać ze mną na ten temat i odnosiłem wrażenie, że ilekroć wymieniłem imię Draculi, rozmówcy żegnali się w duchu. Muszę Ci szczerze wyznać, iż po moich stambulskich doświadczeniach taka mrukłiwość sprawia, że zaczynam czuć się trochę niepewnie. W końcu jednak udało mi się zdobyć pewien kontakt.
Dotarłem do młodego profesora archeologii na bukareszteńskim uniwersytecie, który okazał się na tyle uprzejmy, że poinformował mnie o swoim koledze, panu Georgescu, specjalizującym się w historii Snagov, który tego właśnie lata prowadzi tam prace wykopaliskowe. Wiadomość ta zelektryzowała mnie na tyle, że natychmiast spakowałem swój bagaż, zabrałem wszystkie mapy i wynająłem kierowcę, który oświadczył, iż Snagov znajduje się w odległości zaledwie kilku godzin jazdy od Bukaresztu. Wyruszamy tam dziś o pierwszej po południu. Chwilowo muszę kończyć. Przed wyjazdem chcę jeszcze wpaść na lunch -jest tu niewielka restauracyjka, w której serwują miejscowe potrawy, więc spróbuję tych orientalnych frykasów.
Wieczorem
Mój drogi Przyjacielu!
Nie umiem się powstrzymać przed kontynuowaniem tej naszej fikcyjnej korespondencji, gdyż miniony dzień obfitował w tyle niezwykłych wydarzeń, że muszę się z kimś podzielić swymi wrażeniami. Bukareszt opuściłem niewielkim, schludnym samochodem osobowym, kierowanym przez drobnego mężczyznę o równie schludnym wyglądzie, z którym mogłem porozumieć się tylko za pomocą dwóch lub trzech słów (jednym z nich było «Snagov"). Po krótkiej lustracji map i wielu zapewniających klepnięciach w ramię (w moje ramię) ruszyliśmy w drogę. Podróż zajęła nam całe popołudnie. Tłukliśmy się w tumanach kurzu, brukowanymi przeważnie drogami. Otaczały nas przepiękne tereny, głównie rolnicze, choć często pola ustępowały miejsca gęstym lasom. I tak oto dotarliśmy do jeziora Snagov.
Pierwszą oznaką, że zbliżamy się do celu, było triumfalne machnięcie ręką kierowcy, lecz kiedy wyjrzałem przez szybę, zobaczyłem tylko otaczający drogę las. Ale to był zaledwie wstęp. Sam nie wiem, czego się dokładnie spodziewałem. Podejrzewam jednak, że jako historyk nie oczekiwałem niczego niezwykłego. A jednak widok jeziora poruszył mnie do głębi. Jest to, mój Przyjacielu, niewyobrażalnie cudne miejsce. Bukoliczne, jak nie z tego świata. Wyobraź sobie, jeśli potrafisz, długi bezmiar jeziora o pofalowanej, skrzącej się w promieniach słońca toni, wynurzającego się spośród gęstego lasu. Tu i tam widać wytworne rezydencje, czasami spośród wyniosłych drzew wystają tylko ich kominy. Wiele domostw pochodzi z początku dziewiętnastego wieku, niektóre są jeszcze starsze.
Kiedy wyszliśmy na rozległą, leśną polanę - zaparkowaliśmy auto obok niewielkiej, przydrożnej gospody – rozpostarł się przed nami zapierający w piersiach dech widok na jezioro i leżącą na nim wyspę. Właśnie tam stoi monaster. Panorama niewiele zmieniła się tu od stuleci. Wyspa znajduje się w niewielkiej odległości od brzegu i można dostać się na nią łodzią. Podobnie jak brzegi jeziora porasta ją gęsty las. Ponad koronami drzew majaczą wspaniałe, bizantyjskie kopuły monasteru. Kiedy tam dotarliśmy, nad wodą niósł się dźwięk klasztornego dzwonu. To mnisi uderzali weń (jak się później dowiedziałem) drewnianym młotem. Ów dochodzący z oddali dźwięk sprawił, że zadrżało mi serce. Zupełnie jakby ktoś z odległej przeszłości przesyłał mi wieści, których znaczenia nie potrafiłem zrozumieć. Kierowca i ja staliśmy zatopieni w blasku późnopopołudniowego słońca. Bardziej przypominaliśmy dwóch tureckich szpiegów, spoglądających na ów bastion obcej wiary, niż współczesnych, trochę wymęczonych długą jazdą łudzi, opartych o maskę samochodu.
Mógłbym tak stać tam jeszcze bardzo długo, ale przed zachodem słońca musiałem koniecznie odnaleźć archeologa. Udałem się zatem do restauracji, gdzie za pomocą łamanej łaciny i gestykulacji załatwiłem łódź, by popłynąć nią na wyspę. «Tak, tak, mieszka tam człowiek z Bukaresztu, który kopie łopatą " – zapewnił mnie właściciel łodzi i w dwadzieścia minut później wylądowaliśmy na brzegu wyspy. Z bliska monaster jest jeszcze piękniejszy, a zarazem bardziej nieprzystępny i cokolwiek złowrogi ze swymi starodawnymi murami, wzniosłymi kopułami. Każdą z nich wieńczy trzyramienny, przekreślony krzyż. Właściciel łodzi zaprowadził mnie po stromych schodach do samych drzwi świątyni. Miałem właśnie przekroczyć wielkie, drewniane wrota monasteru, kiedy przewoźnik wskazał nam teren leżący za monumentalnymi murami kościoła.
Spoglądając na przepiękne, starodawne ściany, uświadomiłem sobie nagle, że stoję na schodach, po których kroczył ongiś Dracula. Dotąd tropiłem jego ślady w skomplikowanym labiryncie dokumentów; teraz stałem tam, gdzie chodził – w jakich był butach? W skórzanych? Z przypiętymi do nich okrutnymi ostrogami? Gdybym był człowiekiem wierzącym, natychmiast bym się przeżegnał. Poczułem nagłą ochotę, aby klepnąć właściciela łodzi w ramię przyodziane w sweter z szorstkiej wełny i poprosić, żeby natychmiast zabrał nas z powrotem na ląd. Ale, jak sam zapewne najlepiej wiesz, nic takiego nie uczyniłem.
W piętrzących się za monasterem ruinach rzeczywiście spotkaliśmy mężczyznę z łopatą. Sprawiał wrażenie osoby rubasznej i bezceremonialnej. Był w średnim wieku, miał ciemne, kręcone włosy, a na sobie białą, wypuszczoną ze spodni koszulę z podwiniętymi do łokci rękawami. W pracy pomagało mu dwóch chłopców, którzy ostrożnie przegarniali ziemię rękami. Sam archeolog również czasami odkładał łopatę i zaczynał przebierać palcami wykopaną ziemię. Grzebali w jednym tylko miejscu, jakby znaleźli tam coś interesującego, a praca tak ich pochłaniała, że nie zauważyli nawet naszego nadejścia. Dopiero kiedy przewoźnik pozdrowił ich gromkim głosem, unieśli głowy.
Mężczyzna w białej koszuli odłożył łopatę, obrzucił nas przenikliwym spojrzeniem swych ciemnych oczu, po czym się zbliżył. Nastąpił moment prezentacji, w której pomagał mój szofer. Wyciągnąłem rękę i używając kilku znanych mi rumuńskich słów, powiedziałem:
«Md numesc Bartolomeo Rossi. Nu va suparati… "
Tego pięknie brzmiącego zwrotu nauczyłem się od jakiegoś człowieka, który pytał o coś w recepcji mego hotelu. Znaczy dokładnie: «Proszę się nie gniewać… " – czy wyobrażasz sobie słowa bardziej pachnące historią, a używane tu na co dzień? «Nie wyciągaj sztyletu, przyjacielu… po prostu zagubiłem się w tym lesie i nie znam powrotnej drogi". Nie wiem, czy użycie przeze mnie tego zwrotu, czy też mój okropny akcent sprawiły, że archeolog wybuchnął śmiechem i uścisnął mi dłoń.
Z bliska okazał się krzepkim, smagłym jegomościem. Wokół jego ust i oczu pojawiały się zmarszczki. Brakowało mu dwóch przednich zębów, a większość pozostałych miała złote koronki. Jego dłoń była niezwykle silna, sucha i szorstka, jak u rolnika.
«Bartolemeo Rossi -powiedział, nie przestając się uśmiechać. – Md numesc Velior Georgescu. Co słychać? Czym mogę służyć? "
Na chwilę przeniosłem się myślami do mej wyprawy sprzed roku. Do złudzenia przypominał jednego z ogorzałych górali, których nieustannie wypytywaliśmy o kierunek, z tym tylko, że Georgescu miał włosy piaskowego koloru, a tamci czarne.
«Mówi pan po angielsku? " – zapytałem głupawo.
«Trochę – odrzekł Georgescu. – Od dawna nie miałem okazji używać tego języka, ale myślę, że jeszcze wrócę do dawnej wprawy".
Mówił płynnie, słownictwo miał bogate, wyraźnie akcentował literę «r ".
«Proszę mi wybaczyć, ale słyszałem, że szczególnie interesuje się pan Vladem IV. Bardzo chciałbym porozmawiać na ten temat. Jestem historykiem z uniwersytetu w Oksfordzie ".
Kiwnął głową.
«Cieszą mnie pańskie zainteresowania. Czy przebył pan taki szmat drogi, by zobaczyć jego grób? "
«Cóż, spodziewałem się…"
«Ha, spodziewał się pan, spodziewał! – wykrzyknął Georgescu, klepiąc mnie po ramieniu. -Ale muszę trochę ostudzić pańskie oczekiwania, miody przyjacielu ".
Zamarłem. Czy to możliwe, że ten człowiek również uważał, iż Vlad został pochowany gdzie indziej? Postanowiłem jednak cierpliwie wysłuchać wszystkiego, co archeolog miał mi do powiedzenia. Mężczyzna popatrzył na mnie zagadkowo i ponownie się roześmiał.
«Proszę za mną, oprowadzę pana po terenie".
Wydał swoim pomocnikom kilka poleceń, które w moim odczuciu znaczyły, że chwilowo mogą przerwać pracę, gdyż chłopcy radośnie odłożyli narzędzia i z wyraźną ulgą rzucili się na trawę pod drzewem. Sam Georgescu oparł łopatę o fragment odkopanego muru i skinął w moją stronę. Ja z kolei powiadomiłem kierowcę i właściciela łodzi, że będę chwilowo zajęty. Przewoźnikowi wręczyłem kilka srebrnych monet. Mężczyzna dotknął daszka czapki i szybko zniknął. Kierowca rozsiadł się obok ruin, oparł o nie plecami i wyciągnął z kieszeni ćwiarteczkę.
«Doskonale, najpierw oprowadzę pana dookoła tego miejsca. – Georgescu zatoczył ramieniem szeroki łuk. - Czy zna pan historię wyspy? Niewiele? W czternastym wieku stał tu kościół, monaster wzniesiono trochę później, ale też w tamtym stuleciu. Pierwszy kościół był drewniany, następny z kamienia, ale ten pochłonęły wody jeziora w roku tysiąc czterysta pięćdziesiątym trzecim. To dziwny zbieg okoliczności, nie sądzi pan? Dracula po raz drugi przejął władzę nad Wołoszczyzną w tysiąc czterysta pięćdziesiątym roku i miał własne pomysły. Sądzę, że lubił ten monaster, ponieważ samo położenie na wyspie chroniło go w naturalny sposób. Zawsze szukał miejsc, gdzie mógłby ufortyfikować się przeciw tureckim najazdom. A ta wyspa stanowiła idealne miejsce".
Nie patrząc w jego stronę, skinąłem głową. Jego ostatnie stwierdzenie dotarło do mnie z całą ostrością. Wystarczył jeden rzut oka, by zorientować się, że takiego miejsca i takiej warowni mogło skutecznie bronić niewielu mnichów. Velior Georgescu popatrzył na mnie i na siedzącego na ziemi kierowcę z ogromnym zadowoleniem.
«Dlatego więc Vlad przekształcił istniejący monaster w fortecę. Otoczył dookoła murem, a w podziemiach umieścił więzienne lochy i izbę tortur. Kazał też wykopać sekretny tunel, który ułatwiłby ucieczkę obrońcom, oraz zbudował most łączący wyspę z lądem. Most od dawna już nie istnieje, aleja odkryłem jego resztki. Tam gdzie obecnie kopiemy, znajdowały się lochy. Natrafiliśmy już na kilka ludzkich szkieletów ".
Twarz rozjaśnił mu szeroki uśmiech i w promieniach słońca zalśniły złote zęby.
«A więc jest to kościół Vlada?" - spytałem, wskazując przepiękną świątynię ze strzelistymi kopułami w otoczeniu drzew o bujnej, soczystej zieleni.
«Obawiam się, że nie - odparł Georgescu. – Monaster został częściowo zniszczony przez Turków w tysiąc czterysta sześćdziesiątym drugim roku, kiedy na tronie Wołoszczyzny zasiadał jeszcze Radu, brat Vlada, marionetka w rękach Turków. Wkrótce po pogrzebie Vlada straszliwa burza zdmuchnęła klasztor do jeziora. - A więc jednak Vlad został tu pochowany? -pomyślałem. Chciałem o to spytać, ale poskromiłem język. Okoliczni wieśniacy uważali to za dopust boży i karę za grzechy księcia. Świątynię odbudowano w tysiąc pięćset siedemnastym roku. Prace trwały trzy lata, a ich wynik ma pan przed oczyma. Zewnętrzne mury monasteru zostały odbudowane zaledwie przed około trzydziestoma łaty ".
Dotarliśmy do samego kościoła. Georgescu poklepał starodawną robotę kamieniarską niczym zad ulubionego konia. Nieoczekiwanie zza załomu muru wyłonił się jakiś człowiek i ruszył w naszą stronę. Był to przygarbiony mężczyzna o siwej brodzie, w czarnych szatach i obszernym kapturze. Posuwał się o łasce. Habit przepasany miał zgrzebnym sznurem, na którym wisiał metalowy kabłąk z pękiem kluczy. Z szyi zwieszał mu się przepiękny, starodawny krzyż, przypominający kształtem krzyże zdobiące kopuły monasteru.
Jego nieoczekiwane pojawienie się tak mnie zaskoczyło, że o mało się nie przewróciłem. Odniosłem wręcz wrażenie, iż to Georgescu wywołał ducha. Ale archeolog postąpił śmiało z uśmiechem w stronę mnicha, pokłonił się nad jego wyciągniętą, sękatą dłonią z błyszczącym złotym pierścieniem, który z wielkim uszanowaniem pocałował. Starzec najwyraźniej darzył archeologa wielkim uczuciem, gdyż dotknął na chwilę palcami jego głowy, a na twarzy pojawił mu się nikły uśmiech, odsłaniający jeszcze mniej zębów, niż miał ich Georgescu. Kiedy Rumun mnie przedstawiał, usłyszałem swoje nazwisko. Ukłoniłem się więc nisko i z szacunkiem mnichowi, choć nie zdobyłem się na ucałowanie jego pierścienia.
«To jest opat - wyjaśnił Georgescu. – Jest najstarszy. Wraz z nim mieszka tu jeszcze trzech innych mnichów. Żyje w tym miejscu od najwcześniejszej młodości i zna wyspę lepiej niż ja. Wita pana i przekazuje swoje błogosławieństwo. Mówi, że gdyby miał pan do niego jakieś pytania, z chęcią na nie odpowie".
W odpowiedzi ponownie nisko się ukłoniłem i starzec powoli się oddalił. Kilkanaście minut później dostrzegłem, jak siedzi na piętrzących się za nami ruinach murów, grzejąc się niczym wrona w świetle popołudniowego słońca.
«I żyją tu tak przez cały, okrągły rok? " – zapytałem Georgescu.
«Oczywiście. Nie opuszczają wyspy nawet podczas najostrzejszych zim – wyjaśnił mój przewodnik i pokiwał głową. -Jeśli nie będzie się pan spieszył na wieczerzę, usłyszy pan, jak śpiewają mszę. – Zapewniłem go, że za żadne skarby nie mogę przepuścić takiej okazji. - A teraz chodźmy do samego kościoła ".
W środku panował przenikliwy chłód, ale zanim zdążyłem cokolwiek dostrzec w zalegającym świątynię półmroku, poczułem unoszącą się w powietrzu woń kadzideł i osobliwy, lepki opar bijący ze ścian, jakby kamienie, z których zostały zbudowane, oddychały. Kiedy już moje oczy oswoiły się z mrokiem, dostrzegłem lekki błysk mosiężnych przedmiotów i płomień świecy. Dzienne światło z trudem przedzierało się przez wąskie witraże z ciemnego szkła. W środku nie było ani kościelnych ławek, ani rzędów krzeseł. Wzdłuż jednej ze ścian ciągnęło się tylko kilka wysokich, drewnianych siedzeń wpuszczonych w mur. Nieopodal wejścia mieścił się stojak ze świecami, z wolna okapującymi i rozsiewającymi ciężki zapach topionego wosku. Jedne z nich paliły się w mosiężnym stojaku, inne w dużej wazie wypełnionej piaskiem.
«Mnisi codziennie zapałają świece -przerwał milczenie Georgescu. Ale wiele z nich pochodzi też od zwiedzających. Te na górze są za żyjących, te u podnóża stojaka za dusze zmarłych. Wszystkie płoną tak długo, aż się wypalą ".
Kiedy znaleźliśmy się pośrodku świątyni, wskazał na strop. Ze szczytu kopuły spoglądała na nas jakaś twarz.
«Czy zna się pan na bizantyjskich kościołach? – zapytał Georgescu. Pośrodku sufitu zawsze znajduje się wizerunek Chrystusa spoglądającego w dół. A to jest kandelabr. – Ze środka malowidła zwieszała się ogromna korona, ale umieszczone w niej świece dawno się już wypaliły. – To też jedna z charakterystycznych cech tych świątyń ".
Podeszliśmy do ołtarza. Nieoczekiwanie poczułem się jak intruz. Ale nigdzie nie widziałem mnichów, a Georgescu kroczył do przodu z absolutną pewnością siebie. Z ołtarza zwieszały się haftowane tkaniny, a przed nim leżała cała masa wełnianych kobierców i dywaników. Gdybym nie znał się na rzeczy, ich ludowe motywy określiłbym mianem tureckich. Nad samym ołtarzem zawieszono liczne, drogocenne ozdoby. Między nimi dostrzegłem przepyszny, emaliowany krzyż i oprawioną w złote ramy ikonę przedstawiającą Dziewicę i Dzieciątko. Za ołtarzem zobaczyłem figury świętych o smętnych oczach i jeszcze smutniejszych aniołów. Między nieruchomymi postaciami widniały kute w złocie odrzwia, które obramowały purpurowe, jedwabne kotary. Drzwi prowadziły w jakieś nieznane, tajemnicze regiony.
W spowijającym wnętrze świątyni mroku wszystko to widziałem niewyraźnie, ale uroda miejsca poruszyła mnie do głębi. Odwróciłem się do Georgescu.
«Czy to tu właśnie modlił się Vlad? To znaczy, w poprzedniej świątyni? "
«Z całą pewnością. – Archeolog zachichotał. - Był bardzo pobożnym człowiekiem, a zarazem mordercą. Ufundował wiele kościołów i monasterów. Wielu ludzi zanosiło modły o jego zbawienie. Ten monaster należał do jego ulubionych i z tutejszymi mnichami pozostawał w bardzo zażyłych stosunkach. Nie wiem, co sądzili o jego straszliwych postępkach, ale kochali go za szczodrość i opiekę, jaką otaczał ich klasztor. Poza tym skutecznie chronił ich przed Turkami. Zgromadzone tu skarby pochodziły z innych świątyń. W zeszłym stuleciu, kiedy monaster był zamknięty, większość z nich porozkradali okoliczni wieśniacy. Ale niech pan popatrzy na to… to właśnie chciałem panu pokazać".
Przykucnął i odchylił dywan, przykrywający posadzkę przed samym ołtarzem. Ujrzałem długi, prostokątny kamień, gładki i- bez napisów, ale stanowiący bez wątpienia płytę nagrobną. Serce zaczęło boleśnie obijać mi się o żebra.
«Czy to grobowiec Vlada? " – zapytałem schrypniętym z emocji głosem.
«Tak, wedle legend. Przed kilkoma laty, w towarzystwie moich kolegów, otworzyłem grób, ale był pusty… Znajdowało się w nim tylko kilka zwierzęcych kości".
Ze świstem, głośno, wciągnąłem powietrze w płuca.
«Nie było go w nim?"
«Z całą pewnością". – Zęby Georgescu zalśniły jak otaczające nas przedmioty wykonane z brązu i złota. – Wszystkie źródła mówią wprawdzie, że tu właśnie został pochowany, przed samym ołtarzem, a nową świątynię postawiono na fundamentach starej, więc jego grób powinien zostać nienaruszony. Czy wyobraża pan sobie, jak bardzo byliśmy rozczarowani, kiedy nie znaleźliśmy szczątków księcia? "
Rozczarowani? -pomyślałem. Mnie pomysł pustego grobu przerażał, a nie rozczarowywał.
«Dla spokoju sumienia postanowiliśmy pomyszkować trochę tu i trochę tam… – Zaprowadził mnie w pobliże głównego wejścia do monasteru i odsunął kolejny kobierzec. – Tu natknęliśmy się na następny kamień grobowy ".
Gapiłem się na płytę jak wół na malowane wrota. Była taka sama jak poprzednia. Jej również nie pokrywały żadne inskrypcje.
«Otworzyliśmy grób " – wyjaśnił Georgescu, klepiąc dłonią kamień.
«I co?…"
«Och, znaleźliśmy śliczniutki szkielecik – oświadczył z wyraźną satysfakcją. – W trumnie, zawinięty w nietknięty zębem czasu całun… rzecz niespotykana po pięciuset łatach. Całun w barwie królewskiej purpury wyszyty został złotą nicią. Sam szkielet zachował się w stanie nienaruszonym. Przybrany został w strojne szaty z purpurowego brokatu o ciemnoczerwonych rękawach. Najbardziej zaintrygował nas jeden z rękawów, w który wszyto niewielki pierścień. Był on raczej skromny, ale jeden z moich współpracowników utrzymuje, iż wyryty na nim symbol to herb Zakonu Smoka ".
Serce na chwilę przestało mi bić.
«Symbol na oczku…"
«Tak, smok z długimi szponami i ze splątanym ogonem. Członkowie Zakonu nosili zawsze przy sobie takie wizerunki, najczęściej umieszczane na broszach spinających ich płaszcze. Nasz przyjaciel Vlad należał do nich. Prawdopodobnie wprowadził go do tego bractwa jego ojciec, kiedy syn osiągnął pełnoletność. – Georgescu popatrzył na mnie z chytrym uśmiechem. -Ale o tym chyba już wiesz, profesorze".
Ogarnęły mnie sprzeczne uczucia żalu i ulgi.
«Zatem tu znajdował się jego prawdziwy grób, a ludowe legendy umieściły go w niewłaściwym miejscu ".
«Nie, moim zdaniem to nie tak. – Nakrył płytę dywanem. – Nie wszyscy moi koledzy zgadzają się ze mną, ale uważam, że wszelkie dowody wskazują na coś przeciwnego ".
Popatrzyłem nań ze zdumieniem.
«A co z królewskimi szatami i niewielkim pierścionkiem?" - zapytałem.
Georgescu potrząsnął głową.
«Człowiek ten najprawdopodobniej należał do Zakonu, w którym pełnił wysokie funkcje, i dlatego pochowano go w paradnych szatach Draculi. Być może nawet celowo go zabito, by pasował rozmiarami ciała do trumny… któż to wie".
«Czy pochowaliście ponownie szkielet? "
Musiałem o to zapytać, staliśmy zbyt blisko grobu.
«Och, nie… Odesłaliśmy go do muzeum historycznego w Bukareszcie, ale pan już go tam nie zobaczy. Zamknęli go na głucho w jakimś magazynie. To po prostu granda!"
Ałe Georgescu wcale nie sprawiał wrażenia zbyt oburzonego, tak jakby znaleziony szkielet był co prawda bardzo interesujący, lecz niewiele znaczył dla jego prawdziwych odkryć.
«Czegoś tu nie rozumiem -powiedziałem, patrząc mu prosto w oczy. Dlaczego, przy tylu niezbitych dowodach, uważa pan, że nie był to szkielet Vlada Draculi? "
«To bardzo proste – odrzekł Georgescu, wygładzając kobierzec. – Ten facet miał głowę. Draculi natomiast Turcy odcięli głowę i jako trofeum odesłali do Stambułu. Co do tego wszystkie źródła są zgodne. Dlatego teraz kopię w miejscu dawnych kazamatów, szukając kolejnego grobu. Moim zdaniem ciało księcia zabrano z miejsca przed ołtarzem, żeby uchronić je przed rabusiami grobów albo też przed kolejnym najazdem Turków. Stary gałgan jednak musi znajdować się gdzieś na wyspie ".
Miałem jeszcze tysiące pytań, jakie chciałem zadać Georgescu, ale archeolog podniósł się z ziemi i przeciągnął ramiona.
«Może byśmy jednak udali się do restauracji na kolację. Jestem tak głodny, że zjadłbym konia z kopytami. Ale najpierw, jeśli pan pozwoli, wysłuchamy mszy. Gdzie się pan zatrzymał? "
Wyznałem, że jeszcze o tym nie myślałem, ale muszę zapewnić lokum swojemu kierowcy.
«Poza tym mam do pana wiele pytań " – dodałem.
«Ja do pana też. Porozmawiamy przy kolacji".
Wróciliśmy na wykopaliska w miejscu dawnego więzienia. Okazało się, że archeolog dysponował własną łodzią, dzięki której mogliśmy dostać się na ląd, gdzie w miejscowej gospodzie obiecał załatwić nam pokoje. Po powrocie Georgescu pochował narzędzia, zwolnił swoich pomocników i wróciliśmy do monasteru. Dotarliśmy tam akurat w chwili, kiedy opat i trzech mnichów, ubranych w takie same proste, ciemne habity, wchodzili do świątyni przez drzwi sanktuarium. Dwóch z nich było w bardzo podeszłym wieku, ale trzeci miał ciemną brodę bez cienia siwizny i trzymał się prosto. Zatrzymali się przed ołtarzem. Opat miał w dłoniach krzyż i książęce jabłko. Jego zgarbione płecy nakrywał purpurowo-złoty płaszcz, rzucający w blasku świec migotliwe lśnienia.
Złożyli przed ołtarzem niski ukłon, po czym wyprostowali się na pokrytej dywanem kamiennej posadzce – stali dokładnie nad pustym grobowcem. Ogarnęło mnie przelotne, mrożące krew w żyłach wrażenie, że chylili głowy nie przed ołtarzem, lecz przed pustym grobem Falownika.
Nagle rozległ się upiorny, pełen grozy dźwięk. Zdawał się dochodzić z samej świątyni, otulając ściany i kopułę monasteru niczym mgła. Zaczęli zanosić monotonne śpiewy i inkantacje. Opat zniknął za drzwiami ukrytymi za ołtarzem – starałem się nie patrzeć w ów wewnętrzny przybytek i po chwili znów się pojawił, dźwigając wielką księgę w ozdobnej oprawie. Wolną ręką rozdawał błogosławieństwa. Jeden z mnichów podał mu trybułarz zawieszony na długim łańcuchu. Opat zaczął okadzać nim księgę. Spowiły go kłęby wonnego dymu. Zewsząd dobiegały dźwięki muzyki pełnej niskich tonów przechodzących w najwyższe oktawy. Poczułem gęsią skórkę, gdy uświadomiłem sobie, że jestem teraz bliżej serca Bizancjum, niż wydawało mi się to podczas pobytu w Stambule. Wiedziałem też, iż starodawna muzyka i cały towarzyszący jej obrządek różnią się nieco od tych, których świadkami byli cesarze Konstantynopola.
«Msza potrwa jeszcze bardzo długo – szepnął mi do ucha Georgescu. – Mnisi nie będą mieć nam za złe, jeśli opuścimy wcześniej nabożeństwo ".
Wyciągnął z kieszeni świecę, zapalił ją od płonącej w pobliżu wejścia gałązki i wstawił do wielkiego naczynia z piaskiem.
W obskurnej gospodzie na brzegu jeziora z apetytem zajadaliśmy się duszonym mięsem i sałatkami podawanymi nam przez płochliwą dziewczynę przybraną w wioskowy strój. Później był pieczony kurczak i butelka ciężkiego, czerwonego wina, którym Georgescu szafował bardzo hojnie. Mój szofer najwyraźniej nawiązał dobre stosunki w kuchni, dzięki czemu znaleźliśmy się sami w wyłożonej drewnem sali z widokiem na majaczące w nadchodzącym zmroku jezioro i wyspę.
Kiedy już zaspokoiliśmy pierwszy wilczy apetyt, zapytałem, skąd znał moje powitalne powiedzonko. Roześmiał się z pełnymi ustami.
«Dzięki mej mamie i ojcu, niech spoczywają w pokoju. Był on szkockim archeologiem, mediewistą, a ona szkocką Cyganką. Urodziłem się i od dziecka mieszkałem w Fort William i pomagałem w pracy memu ojcu. Po jego śmierci krewni matki namówili ją na wyjazd do Rumunii, skąd pochodzili. Urodziła się i wychowała we wschodniej Szkocji, lecz ojciec zdecydował o opuszczeniu tamtych stron. Rodzina mego ojca nie darzyła jej zbytnią sympatią. Zabrała mnie do Rumunii, kiedy miałem piętnaście lat, i już tu zostałem. Przybrałem jej rumuńskie nazwisko, by lepiej wmieszać się w nowy kraj ".
Nie wiedziałem, co mam powiedzieć, ale on tylko się roześmiał.
«Wiem, to banalna historia. A twoja? "
Opowiedziałem mu pokrótce o swym życiu i studiach, o tajemniczej książce, która tak nieoczekiwanie znalazła się w moim posiadaniu. Słuchał z uwagą i ze ściągniętymi brwiami. Kiedy skończyłem, lekko skinął głową.
«Dziwna historia, w to nie wątpię ".
Wyciągnąłem z torby książkę i wręczyłem ją archeologowi. Dokładnie jąprzekartkował, zatrzymując się dłużej na drzeworycie w jej środku.
«No tak – powiedział zamyślonym głosem. - To do złudzenia przypomina wszystkie wizerunki związane z Zakonem. Widziałem taki sam wizerunek smoka na biżuterii… na przykład na tamtym małym pierścionku. Ależ taką książką jeszcze się nie spotkałem. Nie wie pan, skąd pochodzi? "
«Mc a nic. Podejrzewam jednak, że po powrocie do Londynu będę musiał oddać ją w ręce specjalistów ".
«To zdumiewający egzemplarz – oświadczył Georgescu, oddając mi książkę. – A teraz, kiedy już zobaczył pan Snagov, gdzie się wybiera dalej? Do Stambułu? "
Po plecach przeszedł mi zimny dreszcz.
«Nie. Muszę niebawem wracać do Grecji, gdzie czekają mnie prace wykopaliskowe. Ale przedtem chciałbym zobaczyć Tirgoviste, które było stolicą Vlada. Czy był pan w tym mieście?"
«Och, naturalnie. – Georgescu wyczyścił swój talerz do czysta jak wygłodniały chłopiec. – To niezwykle interesujące miejsce dla każdego badacza zajmującego się dziejami Draculi. Lecz najbardziej interesujący jest jego zamek".
«Zamek? Naprawdę miał tam zamek? Czy jeszcze istnieje? "
«Tak. Wprawdzie to zupełna ruina, ale jest urocza. Zburzona forteca. Znajduje się w odległości kilku mil od Tirgoviste, w górę rzeki Arges.
Można tam łatwo dotrzeć samochodem. Ale do samego zamku trzeba już odbyć solidną, górską wycieczkę. Dracula uwielbiał to miejsce, gdyż skutecznie chroniło go przed Turkami, a poza tym jest niezwykle malownicze. Powiem panu coś… – Zaczął szukać czegoś po kieszeniach. W końcu wyjął niewielką, glinianą fajkę i nabił ją wonnym tytoniem. Podałem mu ogień. – Dzięki, młodzieńcze. Powiem panu coś… Udam się tam wraz z panem. Będę mógł panu wprawdzie towarzyszyć tylko kilka dni, ale przynajmniej pomogę odnaleźć fortecę. Przydam się panu jako przewodnik. Nigdy nie byłem tam podczas pełni Księżyca, a bardzo chciałbym zobaczyć ten widok".
Podziękowałem mu z całego serca. Muszę szczerze przyznać, że perspektywa podróży w samo serce Rumunii bez przewodnika i tłumacza trochę mnie trwożyła. Postanowiliśmy wyruszyć następnego dnia z rana, jeśli tylko szofer wyrazi zgodę na kurs do Tirgoviste. Georgescu znal wioskę nad Argesem, w której za kilka szylingów mogliśmy znaleźć wygodne kwatery. Znajdowała się wprawdzie w pewnym oddaleniu od ruin zamku, ale do najbliższej nie chciał wracać, gdyż kiedyś musiał z niej w popłochu uciekać. Życzyliśmy sobie serdecznie dobrej nocy. A teraz, mój Przyjacielu, muszę przerwać pisanie, by przespać się przed kolejną przygodą, którą Ci z całą pewnością zrelacjonuję.
Twój darzący Cię najgłębszą sympatią
Bartholomew
Drogi Przyjacielu!
Mój kierowca zawiózł nas dzisiaj do Tirgoviste, po czym ruszył w powrotną drogę do Bukaresztu. Na noc zatrzymaliśmy się w starej gospodzie. Georgescu jest wspaniałym kompanem. W czasie jazdy szczegółowo wprowadzał mnie w historię krainy, do której jechaliśmy. Jego wiedza jest wprost porażająca, od architektury po botanikę tych stron. Tak więc dzisiaj dowiedziałem się wielu ciekawych rzeczy.
Samo Tirgovistejest uroczym miasteczkiem – zachowało całkiem średniowieczny charakter. Znajduje się w nim przynajmniej jeden dobry zajazd, w którym można odpocząć i umyć się w czystej wodzie. Znajdujemy się w samym sercu Wołoszczyzny, pokrytym pagórkami kraju dzielącym wysokie góry od równin. W łatach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych piętnastego wieku Vlad Dracula wielokrotnie rządził Wołoszczyzną. Tirgoviste zawsze było stolicą jego księstwa. Tego popołudnia zwiedziliśmy ruiny jego pałacu. Georgescu oprowadzał mnie po nich, pokazując każdą komnatę i wyjaśniając, co się ongiś w niej mieściło. Sam Dracula urodził się w Transylwanii, w miasteczku Sighisoara. Nie miałem czasu tam pojechać, ale Georgescu wielokrotnie odwiedzał to miasto i zapewnił mnie, że wciąż stoi tam dom ojca Draculi, w którym urodził się Vlad.
Najciekawszą rzeczą, jaką widzieliśmy tego popołudnia podczas naszej włóczęgi, była wieża obserwacyjna Draculi, a raczej jej dokładna kopia stworzona w dziewiętnastym wieku. Georgescu, jak każdy rasowy archeolog, kręcił swym szkocko-rumuńskim nosem nad tą rekonstrukcją. Najbardziej degustował go krenelaż baszty, ale czego innego mógłbym spodziewać się po historyku, jak sam cierpko stwierdził, znającym się naprawdę na rzeczy. Niezależnie od tego, czy rekonstrukcja była dokładna czy nie, Georgescu opowiedział mi o tej wieży historię, od której zjeżyły mi się włosy. Baszta służyła Vładowi Draculi nie tylko do wypatrywania nadciągających nieustannie w tamtych czasach Turków, lecz też jako dogodny punkt obserwacji ludzi powbijanych na pal na rozciągającym się w dole dziedzińcu pałacowym.
Kolację zjedliśmy w niewielkiej restauracyjce nieopodal centrum miasta. Mieliśmy stamtąd wspaniały widok na mury zrujnowanego pałacu. Kiedy pałaszowaliśmy gulasz, zagryzając przepysznym chlebem, Georgescu powiedział, że Tirgoviste stanowi najdogodniejsze miejsce, skąd można się dostać do górskiej twierdzy Draculi.
«Gdy Vlad po raz drugi zasiadł na tronie Wołoszczyzny w roku tysiąc czterysta pięćdziesiątym szóstym – wyjaśnił – postanowił wznieść zamek nad Argesem, do którego mógłby zawsze się schronić przed inwazją nadchodzącą z równin. Góry między Tirgoviste a Transylwanią – i pustkowia samej Transylwanii – zawsze stanowiły dla Wołochów doskonałe tereny do ucieczki przed turecką nawałą ".
Ułamał kawałek chleba i umoczył go w gulaszu.
«Dracula wiedział, że nad rzeką znajdują się ruiny dwóch zamków pochodzących jeszcze z jedenastego wieku. Postanowił odbudować jeden z nich, starodawny zamek Arges. Potrzebował zatem taniej siły roboczej - czyż tego typu przedsięwzięcia nie sprowadzają się zawsze właśnie do tego? Tak zatem w na swój serdeczny sposób zaprosił bojarów… wie pan, właścicieli ziemskich… na uroczyste śniadanie wielkanocne. Przybrani w najlepsze szaty pojawili się na ogromnym dziedzińcu zamku w Tirgoviste, gdzie hospodar hojnie ugościł ich jadłem i napitkiem. Następnie zabił tych, którzy byli mu niewygodni, a wszystkich młodych obojga płci oraz dzieci pognał pięćdziesiąt kilometrów w góry, gdzie mieli wznosić zamek Arges ".
Georgescu rozejrzał się po stole, najwyraźniej szukając następnego kawałka chleba.
«Cóż, tak naprawdę jest to o wiele bardziej skomplikowana sprawa, zresztą cała historia Rumunii taka była. Starszego brata Draculi, Mirceę, zamordowali jego polityczni wrogowie, mieszczanie z Tirgoviste. Kiedy Dracula doszedł do władzy, kazał wykopać trumnę swego brata. Okazało się, że nieszczęśnika pogrzebano żywcem. Wtedy to właśnie wysłał owo wielkanocne zaproszenie. W taki sposób zemścił się za śmierć brata, zyskując jednocześnie tanią siłę roboczą do budowy twierdzy w górach. W pobliżu wznoszonej warowni kazał zbudować piece do wypalania cegieł i ci, którzy przeżyli morderczą wędrówkę, dzień i noc je dźwigali, wznosili mury i baszty obronne przyszłej twierdzy. Stara pieśń z tamtych czasów głosi, że bojarzy «budowali ją dopóty, dopóki nie zdarli doszczętnie swych szat". - Georgescu dokładnie czyścił kawałkiem chleba swój talerz, a ja zauważyłem, że Dracula był facetem zarówno praktycznym, jak i odrażającym.
Tak więc, mój Przyjacielu, następnego dnia wyruszyliśmy wozem w drogę, którą tamci nieszczęśnicy musieli przebyć pieszo.
Widok wieśniaków w ludowych strojach, przemykających ulicami miasta między ubranymi nowocześnie mieszkańcami Tirgoviste, był jedyny w swoim rodzaju. Mężczyźni w białych koszulach i ciemnych kamizelach, w skórzanych sandałach przewiązanych rzemieniami, które obejmowały im łydki aż do kolan, do złudzenia przypominali starożytnych rzymskich pasterzy. Niewiasty o równie czarnych włosach i smagłych twarzach, niejednokrotnie bardzo urodziwe, nosiły obszerne suknie i obcisłe bluzki wyszywane w przepiękne, barwne wzory. Cały ten malowniczy ludek zgromadzony na miejscowym targu - zwiedziłem go wczorajszego ranka – hałaśliwie targował się o cenę przywiezionych do miasta towarów.
Stąd już nie mam żadnego sposobu wysiania Ci tych listów i dlatego całą korespondencję pieczołowicie przechowuję w torbie.
Zawsze Twój
Bartholomew
Drogi Przyjacielu!
Ku mej radości dotarliśmy do leżącej nad rzeką Arges wioski. Podróż wozem miejscowego rolnika zajęła nam cały dzień. Droga wiodła tak niesamowicie stromymi zboczami gór, że u celu hojnie zapłaciłem woźnicy srebrem. Ale choć po tej karkołomnej eskapadzie do teraz bolą mnie wszystkie gnaty, czuję osobliwą radość i uniesienie. Sama wioska jest miejscem bajkowym, żywcem wyjętym z opowieści braci Grimm. Już po godzinie zauważyłem ogromną przepaść dzielącą tę krainę od świata Europy Zachodniej. Niskie chaty, niektóre wręcz rozpadające się ze starości, miały strome dachy z długimi rynnami i wysokie kominy z ogromnymi gniazdami bocianów wracających do nich każdego lata.
Wędrując tego popołudnia z Georgescu po wiosce, odkryliśmy, że jej centrum stanowi rozległy plac ze studnią. Tu właśnie mieszkańcy osady czerpią wodę. Obok niej ustawiono wielkie drewniane koryto, w którym chłopi dwa razy dziennie poją bydło. Pod wielkim próchniejącym drzewem stała karczma. Musiałem postawić w niej wszystkim miejscowym pijakom kilka kolejek przeklętej wody ognistej. Pomyślałem wtedy o Tobie i «Złotym Wilku " oraz o tym, jak rozmyślasz tam nad kuflem porteru. W wiosce spotkałem zaledwie dwie lub trzy osoby, z którymi potrafiłem się jako tako porozumieć.
Niektórzy z bywalców karczmy pamiętali Georgescu z jego ostatniej wizyty w wiosce przed sześciu laty. Kiedy po raz pierwszy wkroczyliśmy do gospody, część z nich powitała go siarczystymi klepnięciami w plecy, choć większość wyraźnie go unikała. Georgescu oświadczył mi, że choć jest to najlepszy dzień, by udać się do fortecy, to żaden z mieszkańców wioski nie ma ochoty nas tam zaprowadzić. Mówili o wilkach, niedźwiedziach, no i oczywiście o wampirach. W swoim języku nazywają je «pricolici". Przyswoiłem sobie kilka rumuńskich słów, a znajomość francuskiego, włoskiego i łaciny ułatwia mi komunikację z miejscową ludnością. Kiedy rozmawialiśmy wczorajszego wieczoru z kilkoma siwowłosymi bywalcami gospody, bez skrępowania przysłuchiwało się nam niemal pół wioski – gospodynie domowe, chłopi, cała chmara bosonogich dzieciaków, dziewczęta o ślicznych, wielkich i czarnych jak węgiel oczach. W pewnej chwili otoczył mnie taki tłum ludzi udających, że chcą napić się ze studni wody, pozamiatać schodki karczmy lub porozmawiać z właścicielem gospody, że wybuchnąłem gromkim śmiechem. Wszyscy wytrzeszczyli na mnie oczy.
Ale więcej jutro… Ile bym dał za godzinkę rozmowy z Tobą w moim… w naszym… języku!
Oddany Ci bez reszty
Rossi
Drogi Przyjacielu!
Muszę z największą powagą stwierdzić, że odwiedziliśmy fortecę Vlada i bez przeszkód wróciliśmy do wioski. Teraz już wiem, dlaczego tak bardzo chciałem zobaczyć to miejsce. Uwierzyłem w istnienie owej przerażającej istoty, w jaką przekształcił się po śmierci… i postaram sieją odnaleźć, jeśli tylko moje mapy okażą się prawdziwe. Spróbuję teraz opisać Ci naszą wyprawę. W ten sposób mocniej utrwalę w pamięci jej przebieg, a Ty wyobrazisz sobie nasze doznania.
Wyruszyliśmy o świcie wozem powożonym przez dobrze prosperującego, młodego rolnika, syna jednego ze starców przesiadujących w miejscowej gospodzie. Najwyraźniej to jego ojciec kazał mu zawieźć nas do ruin, choć młodzieńcowi wcale się to nie uśmiechało. Kiedy w pierwszych przebłyskach rodzącego się dnia dotarliśmy na plac i wsiedliśmy na czekającą już furę, wskazał kilkakrotnie na majaczące w oddali góry, potrząsnął głową i zapytał: «Poenari? Poenari?". W końcu jednak dał za wygraną, wskoczył na kozioł i strzelił batem na konie. Były to dwa potężne, brązowe ogiery, na co dzień pracujące na polach.
Woźnica mógł swą posturą budzić lęk i respekt. Wysoki. Barczysty, ubrany w szorstką bluzę i wełnianą kamizelę, przewyższał nas wzrostem o dobre dwie głowy. Nieco zabawny okazał się więc jego lęk przed czekającą nas eskapadą, choć po przejściach w Stambule (o mej przygodzie opowiem Ci osobiście) byłem ostatnią osobą, która miała prawo wyśmiewać się ze strachu i zabobonów wieśniaków. Podczas jazdy Georgescu kilkakrotnie próbował go zagadywać, ale mężczyzna milczał jak grób, desperacko ściskając w dłoniach lejce. Pomyślałem, iż przypomina więźnia prowadzonego na miejsce kaźni. Od czasu do czasu wsuwał dłoń pod koszulę, by dotknąć amuletu zawieszonego na grubym rzemyku. Z trudem zapanowałem nad ciekawością i nie poprosiłem, żeby pokazał mi ten talizman. Było mi go trochę żal. Czułem się winny, że zmusiliśmy go do robienia rzeczy zabronionych w jego kulturze. Postanowiłem, że po powrocie wynagrodzę mu to dodatkową kwotą pieniędzy.
Zamierzaliśmy wrócić dopiero następnego dnia, by mieć więcej czasu na obejrzenie fortecy i porozmawianie z wieśniakami mieszkającymi w pobliżu jej ruin. Dlatego ojciec naszego woźnicy zaopatrzył nas w koce i materace, a matka dała nam spory zapas chleba, sera i jabłek. Cały bagaż złożyliśmy w tyle wozu. Kiedy wjechaliśmy w lasy, po plecach przeszedł mi niegodny naukowca dreszcz emocji. Przypomniałem sobie bohatera powieści Brama Stokera podróżującego przez puszcze Transylwanii – całkowicie wyimaginowane przez autora – dyliżansem i prawie żałowałem, że nie wyruszyliśmy w drogę wieczorem. Wtedy mógłbym zobaczyć na własne oczy tajemnicze ogniki w lesie i usłyszeć wycie wilków. To wstyd – pomyślałem – że Georgescu nigdy nie przeczytał tej książki. Postanowiłem, iż po powrocie do domu niezwłocznie prześlę mu jej egzemplarz, jeśli oczywiście zdecyduję się wrócić do tak monotonnego miejsca jak Anglia. Następnie przypomniałem sobie zdarzenie w Stambule i to mnie nieco otrzeźwiło.
Podróż przez łasy trwała długo. Posuwaliśmy się powoli, gdyż droga pełna była kolein i wybojów, a szlak prowadził ostro pod górę. Transylwańskie lasy są bardzo gęste, nawet w najbardziej słoneczne południa zalega w nich gęsty półmrok i panuje przedziwny chłód kojarzący się z wnętrzem kościoła. Wędrowca otaczają tam tylko drzewa i ogłuszająca cisza. Podczas kilkugodzinnej jazdy widzieliśmy jedynie pnie leśnych olbrzymów – świerków, dębów i innych gatunków o twardym drewnie. Wysokie i gęste korony tych drzew całkowicie zasłaniają niebo. Odnosiłem wrażenie, iż posuwamy się między filarami olbrzymiej, pogrążonej w gęstym półmroku katedry, nawiedzonej świątyni, gdzie w każdej niszy majaczą wizerunki Czarnej Madonny oraz posągi świętych męczenników. Rozróżniłem kilka gatunków drzew, w tym odmiany gigantycznych kasztanowców i dębów, jakich nigdy jeszcze dotąd nie widziałem.
W pewnym miejscu, gdzie teren robił się płaski, otoczyły nas srebrzyste pnie. Wjechaliśmy w bukowy las, jaki czasami – choć rzadko - można jeszcze spotkać w Anglii. Z całą pewnością widziałeś taki las. Podobne drzewa, o potężnych konarach pokrytych drobnym, zielonym listowiem, tworzyły baldachim nad głową Robin Hooda, kiedy brał swój leśny ślub. Pod kołami naszego wozu chrzęściły suche, spłowiałe, zeszłoroczne liście. Woźnica jednak nie dostrzegał piękna krajobrazu – zapewne żyjąc na stałe w takiej scenerii, nie postrzegał jej jako «piękna", lecz jako zwykły świat. Siedział przygarbiony na koźle pogrążony w złowróżbnym milczeniu. Georgescu pochłonięty był lekturą notatek dotyczących Snagov i nie miałem z kim podzielić się zachwytem nad urodą otaczającej nas przyrody.
Około południa las się skończył i dalsza droga prowadziła wśród rozległych pól – zielonych i złotych w promieniach prażącego słońca. Kiedy już zdobyliśmy sporą wysokość, ujrzałem w dole, poniżej zbitej gęstwiny lasu, opadającego stromo ku rozciągającej się u jego stóp dolinie i rozległym polom uprawnym, niebieską wstęgę rzeki Arges. Po jej drugiej stronie wznosiły się niewyobrażalnie strome stoki porośnięte gęstym lasem. Kraina taka pasowała bardziej do orłów niż ludzi. Z podziwem pomyślałem o potyczkach Turków z chrześcijanami. Wydawało mi się, że imperium, decydując się na walkę w takim terenie, wykazało największą głupotę. Doskonale rozumiałem Vlada Draculę, który wybrał to właśnie miejsce na swoją twierdzę. Inna rzecz, iż w takim terenie nawet forteca nie była mu specjalnie potrzebna.
Woźnica zatrzymał konie, zeskoczył z kozła i zaczął rozpakowywać nasze wiktuały. Południowy posiłek zjedliśmy na trawie pośród porastających okolicę dębów i olch. Później nasz przewodnik położył się pod drzewem, nasunął na twarz kapelusz i zapadł w sen. Georgescu poszedł w jego ślady, jakby taka drzemka stanowiła w tych stronach rytuał. Spali dobrą godzinę, a ja w tym czasie włóczyłem się po okolicznych łąkach. Panowała niesamowita cisza, mącona jedynie szumem drzew dobiegającym od strony lasu. Niebo było nieskazitelnie błękitne. Kiedy dotarłem do skraju polany, poniżej dostrzegłem podobną, na której jednak siedział pasterz przybrany w białą guńkę i brązowawy kapelusz o szerokim rondzie. Otaczało go, niczym biały obłok, stado owiec. Odniosłem dziwaczne wrażenie, że przebywa na tym odludziu jeszcze od czasów Trojana. Spłynął na mnie niewyobrażalny spokój. Opuściła mnie wszelka myśl o naszych makabrycznych poszukiwaniach. Przyszło mi do głowy, iż na tych łąkach mógłbym żyć jako pasterz tysiące i tysiące lat.
Po południu pokonywaliśmy coraz bardziej stromy teren. W końcu dotarliśmy do wioski. Georgescu powiadomił mnie, że jest to ostatnie osiedłe przed ruinami fortecy. Oświadczył, iż zatrzymamy się w miejscowej gospodzie, gdzie pokrzepimy się szklaneczką sławetnej brandy zwanej tu pdlinca. Woźnica dał nam niedwuznacznie do zrozumienia, że pozostanie z końmi w wiosce, kiedy my na piechotę ruszymy do zamku. Za żadne pieniądze nie poszedłby z nami do ruin, nie mówiąc już o spędzeniu tam nocy. Kiedy zacząłem nalegać, odwarknął: «Pentru nimica in limę", po czym dotknął rzemyka na szyi. Georgescu przetłumaczył mi jego słowa: «Absolutnie nie". Mężczyzna tak obstawał przy swoim, iż w końcu rumuński archeolog wybuchnął śmiechem i oświadczył, że jednak dalszą drogę musimy odbyć pieszo. Dziwiłem się trochę, iż mój kompan tak chętnie zgodził się na nocleg pod gołym niebem, zamiast wrócić do wioski, zwłaszcza że mnie również nie bawiła perspektywa spędzenia nocy w ruinach zamku.
Ostatecznie zostawiliśmy naszego woźnicę z końmi i szklaneczkami brandy, a sami, objuczeni tobołkami z żywnością i kocami, ruszyliśmy w drogę. Idąc główną ulicą wioski, pomyślałem o bojarach z Tirgoviste kuśtykających tą samą drogą w kierunku twierdzy, a następnie przypomniałem sobie to, co widziałem – a może tylko zmyśliłem sobie, że widziałem – w Stambule, i ogarnął mnie niepokój.
Droga stawała się coraz węższa, po czym zamieniła się w zwykłą ścieżkę prowadzącą przez las. Była teraz bardziej stroma. Pokonawszy ostatni, prawie pionowy odcinek, nieoczekiwanie znaleźliśmy się na wietrznej, skalistej, przypominającej gigantyczny kręgosłup jakiegoś stwora grani, wznoszącej się nad granicą lasu. Na najwyższym kręgu stały szczątki dwóch baszt i resztki murów - wszystko, co pozostało po warowni Draculi. Z zamku rozciągał się zapierający dech w piersi widok. Daleko w dole wiła się połyskliwa wstęga rzeki Arges, widać było porozrzucane tu i ówdzie wioski i wznoszące się nad nimi kamienne stoki gór. Daleko po południowej stronie majaczyły niskie pagórki. Georgescu wyjaśnił mi, że są to niziny Wołoszczyzny. Na północy cięły niebo wyniosłe wierzchołki, z których wiele pokrytych było śniegiem. Ruszyliśmy podniebną, skalną percią, gdzie królowały już tylko orły.
Georgescu ruszył przodem po ruchomych głazach i niebawem stanęliśmy pośród ruin zamku. Twierdza nie była duża. Jej resztki porastały dzikie kwiaty i karłowate drzewka, a mury pokrywał mech oraz wapienne liszaje. Niebo kłuły ciemne kikuty dwóch zachowanych baszt. Georgescu wyjaśnił, że zamek pierwotnie miał aż pięć wież, z których wartownicy wypatrywali tureckich watah najeżdżających krainę. Na głównym dziedzińcu znajdowała się niegdyś studnia oraz – wedle legendy – sekretne wejście do podziemnego pasażu prowadzącego do pieczary znajdującej się nieopodal Argesu. Tamtędy właśnie w roku tysiąc czterysta sześćdziesiątym drugim wymknął się Turkom Dracula po prawie pięcioletnim władaniu zamkiem. Najwyraźniej nigdy już do warowni nie wrócił. Georgescu sądził, że w sklepionej piwnicy w jednym z rogów dziedzińca mieściła się kiedyś zamkowa kaplica. W ścianach wyniosłych wież ptaki wiły swe gniazda, spod nóg uciekały nam jaszczurki i inne drobne zwierzęta. Byłem pewien, że niebawem natura bez reszty przejmie to miejsce dla siebie.
Kiedy skończyliśmy obchód zamku, słońce dotykało majaczących na horyzoncie wzgórz. Cienie skał, drzew i wież znacznie się wydłużyły, powoli nadciągał zmierzch.
«Możemy wrócić do wioski – odezwał się zamyślonym głosem Georgescu. – Ale w takim razie, skoro mamy dokładnie zbadać ruiny, jutro znów będziemy musieli tutaj przybyć. Zostańmy zatem tu na noc ".
Osobiście wolałem spędzić noc w wiosce, ale rozsądek Georgescu i widok jego notatnika przeważyły. Zebraliśmy suche drewno i niebawem na starodawnych płytach dziedzińca zapłonęło wesoło ognisko, podsycane jeszcze suchym mchem. Widok ognia najwyraźniej ożywił rumuńskiego archeologa. Pogwizdując radośnie pod nosem, dokładał do paleniska drew. Zbudował ruszt i zawiesił wyjęty z plecaka kociołek. Z zadowoleniem spoglądał na ognisko, nad którym warzyło się nasze jedzenie. Kiedy zaczął kroić chleb, bardziej przypominał Cygana niż Szkota.
Zanim kolacja była gotowa, słońce schowało się za horyzont. Ruiny zamku pogrążyły się w mroku i tylko na tle rozgwieżdżonego nieba majaczyły szkielety wież. Jakieś ptaki… sowy? A może nietoperze?… z łopotem skrzydeł wlatywały i wylatywały z czarnych oczodołów ruin, z których przed łaty strzały obrońców zamku raziły tureckich najeźdźców. Rozłożyłem materac obok ogniska. Jedzenie było przepyszne. Podczas kolacji rozmawialiśmy o historii zamku.
«Z tym miejscem wiąże się jedna z najsmutniejszych opowieści o Draculi. Czy słyszał pan o jego pierwszej żonie?"
Potrząsnąłem głową.
«Okoliczni chłopi opowiadają historię, która jest zapewne prawdziwa. Wiemy, że jesienią tysiąc czterysta sześćdziesiątego drugiego roku Dracula uciekł z tego zamku i nie wrócił tu nawet wówczas, gdy ponownie odzyskał tron Wołoszczyzny w tysiąc czterysta siedemdziesiątym szóstym roku, tuż przed swoją śmiercią. Ludowe pieśni głoszą, że Turcy ostrzelali zamek z armat ustawionych po drugiej stronie rzeki, a kiedy nic to im nie dało, ich dowódca nakazał następnego dnia przypuścić na fortecę generalny atak".
Georgescu umilkł na chwilę i dorzucił do ognia drew. W blasku ognia na jego smagłej twarzy zatańczyły cienie, rozbłysły złote zęby, a dwa loki jego kędzierzawych włosów do złudzenia przypominały rogi.
«W nocy pewien turecki niewolnik, daleki krewny Draculi, wystrzelił z łuku strzałę z wiadomością, że Dracula i jego rodzina powinni uciekać z zamku, by nie wpaść w ręce Turków. Niewolnik widział, jak żona Draculi czyta przy świecy przesianie. Pieśni wieśniaków utrzymują, iż małżonka hospodara świadczyła, iż prędzej zjedzą ją ryby w Argesie, niż dostanie się w ręce Turków. Jak sam pan wie, Turcy niezbyt przyjemnie traktowali jeńców. – Georgescu uśmiechnął się diabolicznie. – Wbiegła na wieżę, najprawdopodobniej właśnie tę, i rzuciła się z jej wierzchołka. Dracula oczywiście uciekł podziemnym pasażem. Do dziś ten odcinek rzeki nazywany jest Riul Doamnei, co znaczy Rzeka Księżniczki".
Po plecach przeszedł mi zimny dreszcz. Za dnia widziałem to urwisko. Od rzeki dzieliła je niewyobrażalna odległość.
«Czy Dracula miał z nią dzieci? " – zapytałem.
«Oczywiście. Miał syna o imieniu Mihnea noszącego przydomek Zły, który rządził Wołoszczyzną na początku szesnastego wieku. Ten był chyba nawet gorszy od ojca. Zapoczątkował zresztą całą linię Mihneasów i Mirceasów, z których każdy był gorszy od poprzedniego. Dracula ożenił się ponownie, tym razem z Węgierką, krewną Macieja Korwina, króla Węgier. Pozostawili po sobie wielu Draculów".
«Czy na Wołoszczyżnie lub w Transylwanii żyją jeszcze jacyś ich potomkowie? "
«Nie sądzę. Gdyby tacy istnieli, na pewno wpadłbym na ich ślad. Oderwał kawałek chleba i podał mi go. – Druga linia tego rodu posiadała ziemie w rejonie Szekleru i jej przedstawiciele bardzo szybko wymieszali się z Węgrami. Ostatni z ich wżenił się w arystokratyczny ród Getzich, ale i o nim słuch szybko zaginał".
Między jednym kęsem a drugim zapisywałem w notatniku jego opowieść, choć nie sądziłem, by pomogła mi w poszukiwaniach grobowca.
wypatrywali tureckich watah najeżdżających krainę. Na głównym dziedzińcu znajdowała się niegdyś studnia oraz – wedle legendy – sekretne wejście do podziemnego pasażu prowadzącego do pieczary znajdującej się nieopodal Argesu. Tamtędy właśnie w roku tysiąc czterysta sześćdziesiątym drugim wymknął się Turkom Dracula po prawie pięcioletnim władaniu zamkiem. Najwyraźniej nigdy już do warowni nie wrócił. Georgescu sądził, że w sklepionej piwnicy w jednym z rogów dziedzińca mieściła się kiedyś zamkowa kaplica. W ścianach wyniosłych wież ptaki wiły swe gniazda, spod nóg uciekały nam jaszczurki i inne drobne zwierzęta. Byłem pewien, że niebawem natura bez reszty przejmie to miejsce dla siebie.
Kiedy skończyliśmy obchód zamku, słońce dotykało majaczących na horyzoncie wzgórz. Cienie skał, drzew i wież znacznie się wydłużyły, powoli nadciągał zmierzch.
«Możemy wrócić do wioski – odezwał się zamyślonym głosem Georgescu. – Ale w takim razie, skoro mamy dokładnie zbadać ruiny, jutro znów będziemy musieli tutaj przybyć. Zostańmy zatem tu na noc ".
Osobiście wolałem spędzić noc w wiosce, ale rozsądek Georgescu i widok jego notatnika przeważyły. Zebraliśmy suche drewno i niebawem na starodawnych płytach dziedzińca zapłonęło wesoło ognisko, podsycane jeszcze suchym mchem. Widok ognia najwyraźniej ożywił rumuńskiego archeologa. Pogwizdując radośnie pod nosem, dokładał do paleniska drew. Zbudował ruszt i zawiesił wyjęty z plecaka kociołek. Z zadowoleniem spoglądał na ognisko, nad którym warzyło się nasze jedzenie. Kiedy zaczął kroić chleb, bardziej przypominał Cygana niż Szkota.
Zanim kolacja była gotowa, słońce schowało się za horyzont. Ruiny zamku pogrążyły się w mroku i tylko na tle rozgwieżdżonego nieba majaczyły szkielety wież. Jakieś ptaki… sowy? A może nietoperze?… z łopotem skrzydeł wlatywały i wylatywały z czarnych oczodołów ruin, z których przed łaty strzały obrońców zamku raziły tureckich najeźdźców. Rozłożyłem materac obok ogniska. Jedzenie było przepyszne. Podczas kolacji rozmawialiśmy o historii zamku.
«Z tym miejscem wiąże się jedna z najsmutniejszych opowieści o Draculi. Czy słyszał pan o jego pierwszej żonie?"
Potrząsnąłem głową.
«Okoliczni chłopi opowiadają historię, która jest zapewne prawdziwa. Wiemy, że jesienią tysiąc czterysta sześćdziesiątego drugiego roku Dracuła uciekł z tego zamku i nie wrócił tu nawet wówczas, gdy ponownie odzyskał tron Wołoszczyzny w tysiąc czterysta siedemdziesiątym szóstym roku, tuż przed swoją śmiercią. Ludowe pieśni głoszą, że Turcy ostrzelali zamek z armat ustawionych po drugiej stronie rzeki, a kiedy nic to im nie dało, ich dowódca nakazał następnego dnia przypuścić na fortecą generalny atak".
Georgescu umilkł na chwilę i dorzucił do ognia drew. W blasku ognia na jego smagłej twarzy zatańczyły cienie, rozbłysły złote zęby, a dwa loki jego kędzierzawych włosów do złudzenia przypominały rogi.
«W nocy pewien turecki niewolnik, daleki krewny Draculi, wystrzelił z łuku strzałę z wiadomością, że Dracula i jego rodzina powinni uciekać z zamku, by nie wpaść w ręce Turków. Niewolnik widział, jak żona Draculi czyta przy świecy przesłanie. Pieśni wieśniaków utrzymują, iż małżonka hospodara świadczyła, iż prędzej zjedzą ją ryby w Argesie, niż dostanie się w ręce Turków. Jak sam pan wie, Turcy niezbyt przyjemnie traktowali jeńców. – Georgescu uśmiechnął się diabolicznie. – Wbiegła na wieżę, najprawdopodobniej właśnie tę, i rzuciła się z jej wierzchołka. Dracula oczywiście uciekł podziemnym pasażem. Do dziś ten odcinek rzeki nazywany jest Riul Doamnei, co znaczy Rzeka Księżniczki".
Po plecach przeszedł mi zimny dreszcz. Za dnia widziałem to urwisko. Od rzeki dzieliła je niewyobrażalna odległość.
«Czy Dracula miał z nią dzieci? " – zapytałem.
«Oczywiście. Miał syna o imieniu Mihnea noszącego przydomek Zły, który rządził Wołoszczyzną na początku szesnastego wieku. Ten był chyba nawet gorszy od ojca. Zapoczątkował zresztą całą linię Mihneasów i Mirceasów, z których każdy był gorszy od poprzedniego. Dracula ożenił się ponownie, tym razem z Węgierką, krewną Macieja Korwina, króla Węgier. Pozostawili po sobie wielu Draculów".
«Czy na Wołoszczyżnie lub w Transylwanii żyją jeszcze jacyś ich potomkowie? "
«Nie sądzę. Gdyby tacy istnieli, na pewno wpadłbym na ich ślad. Oderwał kawałek chleba i podał mi go. - Druga linia tego rodu posiadała ziemie w rejonie Szekleru i jej przedstawiciele bardzo szybko wymieszali się z Węgrami. Ostatni z ich wżenił się w arystokratyczny ród Getzich, ale i o nim słuch szybko zaginął".
Między jednym kęsem a drugim zapisywałem w notatniku jego opowieść, choć nie sądziłem, by pomogła mi w poszukiwaniach grobowca.
Zadałem ostatnie pytanie, choć pośród otaczającego nas mroku uczyniłem to bardzo niechętnie.
«A czy możliwe jest, że ciało Draculi, by chronić je przed zbezczeszczeniem, przeniesiono ze Snagov właśnie tu? "
Georgescu zachichotał.
«Wciąż żywisz nadzieję, przyjacielu ze Snagav. Ale zapamiętaj sobie moje słowa. Tutaj również znajdowała się kaplica. Pod ziemią. Prowadziły do niej schody. Przed laty, kiedy przybyłem tu po raz pierwszy, rozpocząłem wykopaliska. – Przesłał mi szeroki uśmiech. – Mieszkańcy wioski nie odzywali się do mnie przez kilka tygodni. Ale krypta grobowa była pusta… ani jednej kosteczki".
Zaczął ziewać. Zgromadziliśmy więc przy ognisku nasz dobytek i rozłożyliśmy materace. Noc była bardzo zimna, więc cieszyłem się, że zabrałem ze sobą ciepłą odzież. Spoglądałem w gwiazdy, które lśniły cudownie nad urwiskiem, i wsłuchiwałem się w pochrapywanie Georgescu.
W końcu zapadłem w drzemkę. Kiedy ponownie otworzyłem oczy, ognisko prawie się dopalało, a majaczące na tle nieba wierzchołki gór spowijała mgła. Zadrżałem z zimna i zamierzałem właśnie dorzucić do ognia drew, gdy w pobliżu dosłyszałem dziwny szelest, który zmroził mi krew. W ruinach nie byliśmy sami, a coś, co dotrzymywało nam towarzystwa, czaiło się bardzo blisko. Powoli podniosłem się z ziemi. Chciałem obudzić Georgescu, który w swoim cygańskim saku z naczyniami kuchennymi z całą pewnością miał jakąś broń. Panowała martwa cisza, lecz nie wytrzymałem napięcia. Wsunąłem w ognisko jedną z gałęzi, a kiedy jej koniec zapłonął jasnym ogniem, ostrożnie uniosłem pochodnię nad głową.
Nieoczekiwanie w zaroślach porastających ruiny kaplicy, w blasku ognia, zalśniły czerwone ślepia. Przyjacielu, ze zgrozy włosy zjeżyły mi się na głowie. Oczy zbliżyły się, lecz trudno powiedzieć jak blisko. Przez długą chwilę mierzyły mnie spojrzeniem, a ja w irracjonalny sposób zdałem sobie sprawę z tego, że istota ta dobrze wie, kim jestem, i w tej chwili mnie ocenia. Wtedy też bestia zaczęła pełznąć z szelestem i częściowo wynurzyła się z mroku, rozejrzała się w prawo i w lewo, po czym ponownie zniknęła w ciemnościach. Był to wilk o zdumiewających rozmiarach. W blasku dogasającego ogniska dostrzegłem jego kosmate futro i potężny łeb. Zwierzę ruszyło w stronę ruin i po sekundzie zniknęło mi z oczu.
Leżałem na materacu bez ruchu. Teraz, kiedy już niebezpieczeństwo minęło, nie chciałem budzić swego kompana. Ale wciąż miałem w pamięci przenikliwy, ostry wzrok bestii, która najwyraźniej mnie znała. Wreszcie chyba zmorzył mnie sen, lecz ciągle dochodził mnie odległy zew z pogrążonych w ciemnościach lasów. W końcu przebudziłem się na tyle, że wygrzebałem się z posłania i popełznąłem przez porośnięty zaroślami dziedziniec, by zerknąć poza mur warowni. Pode mną rozciągała się niezmierzona przepaść, dzieląca mnie od Argesu, ale po lewej stronie stok wypłaszczał się. Z dołu dobiegał gwar czyichś głosów. Mrok rozświetlała poświata obozowych ognisk. Przyszło mi do głowy, że w lesie Cyganie rozbili obóz. Postanowiłem rano zapytać o to Georgescu, ale ten nieoczekiwanie pojawił się obok mnie, przecierając zaspane oczy.
«Coś nie tak? " – zapytał, zerkając za mur.
«Czy to cygański obóz? "
Wskazałem poświatę bijącą spośród drzew. Georgescu parsknął śmiechem.
«Ależ skąd. Jesteśmy zbyt daleko od cywilizacji. - Ziewnął szeroko i nagle w zaspanych oczach pojawił mu się wyraz czujności. – To dziwne. Zbadajmy to bliżej ".
Wcale mi się ten pomysł nie podobał. Ale nałożyliśmy buty i ruszyliśmy bezszelestnie ścieżką w dół. Hałas narastał, wznosił się i opadał w pełnej grozy kadencji. To nie wilki -pomyślałem – ale ludzie. Starałem się ze wszystkich sił nie nadepnąć na żadną suchą gałązkę. Zauważyłem, że Georgescu sięgnął za pazuchę… Ma broń -pomyślałem z zadowoleniem. Niebawem ujrzeliśmy płonące między drzewami ognisko. Archeolog gestem wskazał mi, bym położył się obok niego w krzakach.
Na polanie tłoczyła się zdumiewająca liczba mężczyzn. Dwoma pierścieniami otaczali płonące ognisko i zawodzili pieśń. Pierwszy rząd, zapewne najważniejszy, znajdował się najbliżej ognia i kiedy pienia osiągały szczytowe natężenie, stojący w tym pierścieniu ludzie unosili prawe ramiona w geście pozdrowienia, a każdy z uczestników kładł rękę na plecach najbliższego towarzysza. Twarze tych mężczyzn, dziwacznie pomarańczowe w blasku ogniska, były spięte i nieruchome, oczy lśniły. Mieli na sobie dziwaczne mundury: ciemne kurtki, a pod nimi zielone koszule i czarne krawaty.
«Cóż to, na Boga jest? – zapytałem szeptem Georgescu. – Co mówią? "
«O Ojczyźnie – odszepnął. – Nic nie gadaj i nie ruszaj się. Inaczej zginiemy. Sądzę, że jest to Legion Archanioła Michała ".
«A co to takiego?"
Prawie bezszelestnie poruszałem wargami. Trudno było wyobrazić sobie coś bardziej anielskiego niż owe zakrzepłe w kamiennym wyrazie oblicza i wyciągnięte wysoko pod niebiosa ramiona. Georgescu skinął na mnie i odpełzliśmy z powrotem do lasu. Ale w chwili kiedy ruszałem za mym kompanem, ujrzałem ku swemu zdumieniu po drugiej stronie oświetlonej ogniskiem polany wysoką, barczystą postać otuloną opończą. W blasku płomieni mignęły mi jego czarne włosy i mroczne, ziemiste oblicze. Stal za drugim rzędem nieprzybranych w mundury ludzi. Na jego twarzy malował się wyraz niebywałej uciechy, prawie się śmiał. Po chwili zniknął mi z oczu, a Georgescu pociągnął mnie gwałtownie za ramię i odciągnął w krzaki.
Kiedy już znaleźliśmy się bezpiecznie w ruinach – dziwne, że tam dopiero poczułem bezpieczeństwo – Georgescu usiadł przy ognisku i z wyraźną ulgą zapalił fajkę.
«Wielki Boże, człowieku, to mógł być nasz koniec ".
«Kim byli ci ludzie? "
«Kryminalistami – odparł krótko. – Nazywają ich Żelazną Gwardią. Grasują po wioskach w tej części kraju, wybierają młodzież i uczą jej nienawiści. Zwłaszcza nienawidzą Żydów i chcą oczyścić z nich świat. Zaciągnął się mocno fajką. -My, Cyganie, wiemy, że wymordowano wielu Żydów, podobnie jak Cyganów. A przy okazji wielu innych ludzi".
Opisałem mu postać, jaką zobaczyłem za kręgiem osób otaczających ognisko.
«Doprawdy – mruknął Georgescu. – Potrafią przyciągać do siebie ludzi. Niebawem wszyscy pasterze w okolicy do nich przystaną ".
Trochę czasu zajęło nam ponowne ułożenie się do snu. Georgescu zapewniał, że Legion, gdy już zacznie swoje rytuały, nie grasuje po okolicy. W nocy dręczyły mnie niespokojne sny, a kiedy się obudziłem, z radością powitałem świt w tym orlim gnieździe. Wokół panował spokój, okolicę spowijała lekka mgła, a powietrza nie mącił najmniejszy podmuch wiatru. Kiedy już rozjaśniło się na dobre, ruszyłem ostrożnie w stronę ruin kaplicy, poszukując tropów wilka. Powinny być głębokie i wyraźne. Zdziwiło mnie tylko, że dostrzegłem ślady wilka wychodzącego z krypty i kaplicy, ale bez tropów świadczących o tym, iż wchodził tam wcześniej.
Może zresztą w gęstych krzakach po prostu ich nie zobaczyłem. Problem ten dręczył mnie aż do śniadania. Później zrobiłem szkice okolicy i zeszliśmy z gór.
…później… muszę kończyć… ale przesyłam Ci najgorętsze pozdrowienia z dalekiej krainy…
Rossi
Drogi Przyjacielu!
Nie wiem, co pomyślisz o tej dziwacznej, jednostronnej korespondencji, kiedy moje listy wreszcie do Ciebie dotrą, ale czuję się w obowiązku ciągnąć ją dalej, choćby tylko po to, by robić notatki dla samego siebie. Wczoraj o zmierzchu wróciliśmy do wioski nad Argesem, z której wyruszyliśmy na wyprawę do fortecy Draculi. Georgescu natychmiast wyjechał do Snagou Pożegnaliśmy się bardzo serdecznie. Poklepał mnie po ramieniu i wyraził nadzieję, że jeszcze się spotkamy. Był cudownym przewodnikiem i bardzo mi go brakuje. Przez chwilę miałem wyrzuty sumienia, że nie opowiedziałem mu o wszystkim, czego doświadczyłem w Stambule, ale wciąż nie jestem w stanie przerwać swojego milczenia na ten temat. Myślę, że i tak by mi nie uwierzył. Zmarnowałbym tylko czas na próżne przekonywanie go. Oczyma wyobraźni widzę jego sceptyczny uśmiech naukowca, a w uszach mam śmiech, jakim kwituje moją fantastyczną opowieść.
Nalegał, żebym wrócił z nim przynajmniej do Tirgoviste, ale ja postanowiłem zostać w wiosce jeszcze kilka dni. Chciałem odwiedzić kilka okolicznych kościołów i monasterów, by lepiej poznać dzieje krainy, w której Dracula wzniósł fortecę. Taki w każdym razie powód podałem Georgescu, a ten wskazał mi kilka miejsc, gdzie z całą pewnością bywał za swego życia Dracula. Ale tak naprawdę, drogi mój Przyjacielu, kierowała mną pewność, że nigdy ponownie nie trafię w takie miejsce, jakże odległe od zakresu mych badań, a jednocześnie o tak oszałamiającej urodzie. Wykorzystując ostatnie chwile swobody przed oczekującymi mnie obowiązkami w Grecji, dużo czasu spędzałem w miejscowej gospodzie, doskonaląc mój rumuński. Rozmawiałem ze starymi mieszkańcami wioski o krążących w okolicy legendach. Dzisiaj udałem się na spacer w otaczające wioskę lasy i w sporej odległości od osady natknąłem się na osobliwe sanktuarium wzniesione między drzewami. Zbudowane ze starodawnych kamieni i nakryte strzechą, pochodziło zapewne z okresu znacznie wcześniejszego niż czasy, kiedy okolicznymi traktami galopowały wojska Draculi. Złożone na ołtarzu kwiaty nie do końca jeszcze zwiędły, a pod krzyżem widniała kałuża wosku z wypalonej świecy.
W drodze powrotnej natknąłem się na równie niespodziewany widok na młodziutką dziewczynę, która stalą nieruchomo pośrodku ścieżki. Miała na sobie wieśniaczy strój, żywcem przeniesiony ze średniowiecza. Kiedy stała tak bez ruchu, zagadnąłem ją, a ona, ku memu zdumieniu, pokazała mi jakąś monetę. Pieniążek był stary, średniowieczny. Z jednej strony widniał na nim wizerunek smoka. Choć nie miałem na to dowodów, byłem pewien, że wybity został dla Zakonu Smoka. Dziewczyna oczywiście mówiła tylko po rumuńsku, ale z rozmowy na migi wywnioskowałem, że dostała go od starej kobiety, która mieszkała w górskiej wiosce leżącej nieopodal zamku Vlada. Powiedziała mi też, iż jej rodzina nosi nazwisko Getzi, choć najwyraźniej nie miała zielonego pojęcia, jak wielkie ma to znaczenie. Możesz sobie wyobrazić moje zdumienie zupełnie jakbym stanął oko w oko z potomkinią Vlada Draculi. Myśl ta była zarówno zdumiewająca, jak i kompletnie wytrącająca z równowagi (aczkolwiek nieskazitelnie czyste rysy twarzy dziewczyny i jej pełne wdzięku zachowanie nie przywodziły na myśl żadnych potworności czy okrucieństwa). Próbowałem oddać dziewczynie monetę, ale ona z uporem nie chciała jej ode mnie z powrotem przyjąć. Umówiliśmy się na spotkanie następnego dnia. Musiałem skopiować dokładnie pieniążek i przestudiować słowniki, by dokładniej wypytać ją o jej rodzinę i korzenie.
Drogi Przyjacielu!
Dzisiejszego wieczoru poczyniłem pewien postęp w porozumiewaniu się z dziewczyną, o której Ci wspominałem. Naprawdę nosi nazwisko Getzi i wymawia je tak samo, jak w miejscowej gwarze zapisał mi w moim notesie Georgescu. Byłem zdumiony, że bardzo szybko nauczyła się rozmowy ze mną, wertując mój słownik, aby przetłumaczyć niezrozumiale dla nas słowa. Z przyjemnością obserwowałem wyraz jej twarzy, kiedy pojmowała coraz to lepiej nowe słowa. Miała zdumiewający talent do poznawania obcych języków, potrzebowała tylko dobrego nauczyciela.
Zadziwił mnie fenomen jej inteligencji, ukrytej w tak odległym i w gruncie rzeczy prostackim miejscu. A może stanowi to dowód na to, że pochodzi ze szlachetnego, wykształconego i pełnego polotu rodu. Rodzina jej ojca mieszkała w wiosce od niepamiętnych czasów, ale z tego, co zrozumiałem, niektórzy członkowie tego rodu mają swe korzenie na Węgrzech. Mówiła, że jej ojciec mocno wierzy w to, iż jest potomkiem księcia, władcy zamku Arges, oraz w zakopany w ruinach warowni skarb. Z trudem, ale zrozumiałem, że mieszkańcy wioski są przekonani, iż w pewien święty dzień nadnaturalne światło pada na zakopany skarb, ale nikt nie jest na tyle odważny, żeby tego właśnie dnia odwiedzić ruiny. Zdolności dziewczyny, tak bardzo wykraczające poza środowisko, w jakim wzrosła, przypomniały mi Tessę D 'Urberville, prostą dójkę o szlacheckim rodowodzie z przepięknej powieści Hardy 'ego. Wiem, Przyjacielu, że nie interesujesz się dziewiętnastym wiekiem, ale w ubiegłym roku ponownie przeczytałem tę powieść i polecam Ci jej lekturę, abyś choć na chwilę oderwał się od obowiązków. A swoją drogą uważam, że nie ma tam żadnego ukrytego skarbu. W przeciwnym razie Georgescu dawno by już go wykopał.
Opowiedziała mi też zaskakującą historię. Otóż zawsze jedną osobę z jej rodziny znaczono niewielkim tatuażem smoka. To właśnie, jak też jej nazwisko i opowieść ojca dziewczyny, przekonało mnie, że jej przodkowie w bezpośredniej linii pochodzą od członka Zakonu Smoka. Chciałem porozmawiać z ojcem dziewczyny, lecz widząc jej reakcję, poczułem się jak ostatni łobuz. Ta kultura jest bardzo tradycyjna, aż do przesady, i bałem się narażać reputację dziewczyny na szwank - i tak podjęła wielkie ryzyko, spotykając się ze mną w samotności, za co jestem jej niewymownie wdzięczny.
A teraz udam się na krótki spacer do lasu. Tyle myśli kłębi mi się w głowie, że czuję potrzebę, aby je uporządkować.
Mój drogi Przyjacielu, jedyny Następco!
Minęły dwa dni i nie wiem, jak Ci napisać o tym, co się podczas nich wydarzyło. Owe dwa dni całkowicie odmieniły moje życie. Napełniły mnie zarówno nadzieją, jak i przerażeniem. Podejrzewam, iż przekroczyłem Unię dzielącą mnie od innego życia. Nie mogę ci wyjaśnić, co to dokładnie znaczy. Stałem się człowiekiem zarówno bardzo szczęśliwym, jak i też bardzo zaniepokojonym.
Kiedy pisałem do Ciebie po raz ostatni, dwie noce wcześniej, ponownie spotkałem ową anielską dziewczynę, o której Ci wspominałem. Doszło między nami do gorących pocałunków. Później uciekła, a ja spędziłem bezsenną noc. Rankiem opuściłem kwaterę w wiosce i włóczyłem się po okolicznych lasach. Łaziłem bez celu, przysiadałem tu i ówdzie na zwalonych drzewach łub skałach i widziałem jej twarz. Myślałem o tym, by opuścić jak najszybciej wioskę, zanim nie zhaĄbię dziewczyny.
Tak upłynął mi cały dzień. W południe wróciłem do wioski na obiad. Obawiałem się naszego spotkania, a jednocześnie bardzo na nie liczyłem. Pod wieczór udałem się na miejsce naszych spotkań. Postanowiłem, że jeśli się tam pojawi, przeproszę ją za wszystko i nie będę się jej więcej narzucać. Ona jednak nie przychodziła do lasu, więc straciłem nadzieję na to, że ją jeszcze zobaczę. Doszedłem do wniosku, iż czymś ją obraziłem, i zdecydowałem, że następnego dnia na zawsze opuszczę wioskę. Miałem właśnie wracać do domu, kiedy między drzewami mignęła mi jej sylwetka. Miała na sobie obszerną suknię i czarną kamizelę. Czarne, zaplecione w długi warkocz włosy dziewczyny lśniły niczym polerowany mahoń. Gdy na mnie popatrzyła, jej oczy były mroczne, malował się w nich strach, a jednocześnie wyraz jakiejś naturalnej, pierwotnej inteligencji.
Otworzyłem usta, żeby coś powiedzieć, ale ona po prostu rzuciła mi się w ramiona. Ku memu zdumieniu oddała mi się bez reszty i sprawy wymknęły mi się z rąk. Rozumieliśmy się bez słów – choć do dziś nie znam języka, który nas połączył – a w jej czarnych oczach skrytych pod długimi rzęsami wyczytałem swoją przyszłość.
Kiedy odeszła, roztrzęsiony miotającymi mnie uczuciami, długo zastanawiałem się, co właściwie zaszło… co zrobiłem… co zrobiliśmy… Ale szczęście spełnienia odbierało mi trzeźwość myślenia. Dzisiaj, wbrew samemu sobie, znów na nią czekałem. Moja istota, tak różna od niej, a jednocześnie tak do niej podobna, kazała mi się z nią znów połączyć.
Drogi Przyjacielu (jeśli wciąż jesteś Tym, do którego piszę)! Ostatnie cztery dni przeżyłem jak w raju, a moje uczucia do anioła, który mną kierował, były właśnie miłością. Nigdy dotąd nie darzyłem takim uczuciem kobiety pochodzącej z tak obcego miejsca. Miałem cztery dni, by rozważyć ten problem z każdego punktu widzenia. Sama myśl, że opuszczę dziewczynę i nigdy już więcej nie zobaczę, była nie do zniesienia. Z drugiej strony balem się wyrwać ją w okrutny sposób z rodzinnego domu i zabrać do Oksfordu. Ale to rozwiązanie wydawało mi się jedynym. Pozostawienie jej po tym, co mi zaofiarowała i dała, rozdarłoby nasze serca, a z mojej strony stałoby się zwykłym tchórzostwem, draństwem i nikczemnością.
Postanowiłem poślubić ją jak najprędzej. Nasze wspólne życie nie byłoby proste, miałem jednak pewność, że jej wrodzony wdzięk i prostota pozwoliłyby pokonać wszelkie przeszkody, jakie napotkalibyśmy na naszej drodze. Nie mogłem zostawić dziewczyny i do końca życia zastanawiać się, jaki spotkał ją los. Zdecydowałem zatem, że wieczorem poproszę ją o rękę. Wrócę za miesiąc z Grecji, gdzie od współpracowników pożyczę pieniądze, by opłacić się jej ojcu. Ale wcześniej musiałem dołączyć do grupy prowadzącej wykopaliska (zostałem tam honorowo zaproszony) nieopodal Knossos, gdzie odkryto grobowiec jakiegoś szlachcica. Moja przyszła kariera była ściśle związana z naukowcami, którzy tam pracowali, a musiałem przecież zabezpieczyć nam byt.
Później zamierzałem po nią wrócić, choć czterotygodniowa rozłąka wydawała mi się niesamowicie długa. Chciałem wziąć ślub w Snagov, aby naszym świadkiem był Georgescu. Oczywiście, gdyby rodzice dziewczyny nastawali, gotowy byłem ożenić się z nią w jej rodzinnej wiosce. Ale tak czy owak, opuściłaby Rumunię jako moja żona. Zamierzałem zawiadomić telegraficznie o wszystkim swoich rodziców i po powrocie do Anglii natychmiast do nich pojechać. A do Ciebie, drogi Przyjacielu, jeśli czytasz ten list, mam prośbę, żebyś dyskretnie rozejrzał się za jakimś mieszkaniem poza uczelnią… cena, oczywiście, jest bardzo istotna. Muszę też posłać ją do szkoły. Z całą pewnością okaże się celującą uczennicą. Zapewne już jesienią, mój Przyjacielu, zasiądziesz w naszym domu przy kominku, a wtedy w pełni zrozumiesz przyczynę mojej wariackiej decyzji. Ale teraz jesteś jedyną osobą, do której mogę się zwrócić, i modlę się, byś okazał mi serdeczność i wielkoduszność.
Twój przepełniony radością i niepokojem
Rossi
«Był to ostatni list Rossiego, zapewne kolejnego nie napisał już do swojego przyjaciela. Siedząc w autobusie, zmierzającym do Budapesztu, złożyłem dokładnie papiery i ująłem na chwilę dłoń Helen.
«Helen – powiedziałem z wahaniem przekonany, że w końcu ktoś musi powiedzieć jej to na głos. – Jesteś bezpośrednią potomkinią Vlada Draculi».
Popatrzyła na mnie, a następnie przeniosła wzrok na krajobraz rozciągający się za oknem autobusu. Odniosłem wrażenie, że sama nie wie, co ma o tym sądzić, ale na samą tę myśl zagotowała się w niej krew".
«Kiedy w Budapeszcie wysiadaliśmy z autobusu, zapadał zmierzch. Ze zdumieniem skonstatowałem, że jest to wciąż ten sam dzień. Odnosiłem wrażenie, że od tamtej chwili upłynęło kilka lat. Listy Rossiego spoczywały bezpiecznie w mojej teczce, a ich treść wypełniała mi głowę niesamowitymi wyobrażeniami. Wzrok Helen najwyraźniej odbijał moje odczucia. Ujęła mą dłoń drżącą ręką, jakby rewelacje tego dnia całkowicie zburzyły jej pewność siebie. Zapragnąłem ją objąć, pocałować na środku ulicy i zapewnić, że nigdy jej nie opuszczę, tak jak Rossi nie powinien opuszczać matki Helen. Zapanowałem jednak nad swymi uczuciami i tylko mocniej przycisnąłem jej wsuniętą pod moje ramię rękę. Ruszyliśmy zgodnie w stronę hotelu.
Kiedy wkroczyliśmy do hotelowego holu, znów odniosłem dziwaczne wrażenie, że byliśmy tu dawno temu, a owo nieprzyjemne, obce miejsce nieoczekiwanie, zaledwie w ciągu kilku dni, stało się prawie moim domem. W recepcji czekał na nas list od ciotki, który Helen natychmiast przeczytała.
«Tak też myślałam – mruknęła. – Zaprasza nas dzisiejszego wieczoru na pożegnalną kolację w hotelowej restauracji».
«Czy jej powiesz?»
«0 listach? Chyba tak. Evie zawsze, wcześniej czy później, o wszystkim mówiłam».
Mieliśmy niewiele czasu, by się wykąpać i przebrać do kolacji. Szybko ogoliłem się nad wymyślną umywalką i zmieniłem koszulę. Kiedy odświeżony zszedłem do holu, Helen jeszcze nie było, ale Eva już czekała. Stała odwrócona do mnie plecami i wyglądała przez okno na pogrążającą się w wieczornym mroku ulicę. Nie miała w sobie nic ze swojej przerażającej, oficjalnej czujności i spięcia. Przybrana w elegancki, ciemnozielony kostium, stała lekko przygarbiona przed szybą. Zanim zdecydowałem się przerwać jej zadumę, odwróciła się gwałtownie w moją stronę. Na jej twarzy malowała się wielka troska, która jednak natychmiast przeszła w promienny uśmiech. Szybko do mnie podeszła, a ja pocałowałem ją w dłoń. Nie wymieniliśmy słowa, jakbyśmy byli przyjaciółmi, którzy nie widzieli się od miesięcy albo od lat.
W tej samej chwili, ku me) uldze, pojawiła się Helen, która przy stole nakrytym błyszczącym obrusem i zastawionym paskudną porcelaną pełniła rolę tłumaczki. Jak poprzednim razem zamówienie złożyła jej ciotka. Wyczerpany przejściami dnia rozsiadłem się na krześle, podczas gdy one o czymś wesoło gwarzyły. Niebawem jednak twarz Evy się nachmurzyła. Kobieta ze zmarszczonym czołem zaczęła obracać między kciukiem a palcem wskazującym widelec i szeptać coś do ucha siostrzenicy. Helen również zmarszczyła brwi.
«Czy coś nie tak?» – zapytałem z niepokojem. Dosyć miałem już sekretów i tajemnic.
«Ciotka ma dla nas pewną wiadomość – wyjaśniła szeptem Helen, choć inni goście w lokalu z całą pewnością nie znali angielskiego. – Bardzo niedobrą».
«Jaką?»
Eva skinęła głową i znów zaczęła coś mówić cichym, bardzo spokojnym głosem. Helen jeszcze bardziej się zasępiła.
«Fatalnie – szepnęła Helen. – Ciocię wzięli na przesłuchanie. Na przesłuchanie o tobie… o nas. Dziś po południu złożył jej wizytę tajniak, którego zresztą dobrze zna od wielu lat. Bardzo się krygował, mówił, że to rutynowe przesłuchanie, wypytywał o twoją obecność na Węgrzech oraz o nasz… o nasz związek. Ciotka jest bardzo w takich sprawach cwana i sama zaczęła go wypytywać. Wyznał, że wiąże się to ze sprawą… jak to powiedzieć?… ze sprawą Józsefa Gezy». – Zniżyła głos do prawie niesłyszalnego szeptu.
«Gezy?» – zapytałem z najwyższym zdumieniem.
«Mówiłam ci, że jest bardzo niebezpieczny. Próbował już podpytywać mnie podczas konferencji, ale go zbyłam. Zdenerwowało go to bardziej, niż sądziłam. – Na chwilę umilkła. – Ciotka mówi, że należy do bezpieki i może nam z jego strony grozić poważne niebezpieczeństwo.
Oni nie lubią liberalnych reform obecnego rządu. Tęsknią za dawnymi czasami».
Jakiś osobliwy ton w jej głosie skłonił mnie do pytania:
«Wiedziałaś o tym wcześniej? Kim naprawdę jest?»
Skruszona skinęła głową.
«Powiem ci o tym później».
Tak naprawdę wcale nie chciałem tego wiedzieć, ale świadomość, że tropi nas ten wysportowany przystojniak, zaczęła działać mi na nerwy.
«A czego od nas chce?»
«Uważa, że sprowadziła cię do tego kraju nie tylko historia. Sądzi, że szukasz czegoś innego».
«I ma rację» – odrzekłem cicho.
«Ale on za wszelką cenę chce dowiedzieć się, o co ci dokładnie chodzi. Jestem przekonana, że wie, gdzie spędziliśmy dzisiejszy dzień… mam tylko nadzieję, że nie dobiorą się do matki. Ciotka zwodziła go jak mogła, ale wciąż się bok.
«Czy wie, czego… kogo… szukam?»
Helen długo milczała. Kiedy uniosła twarz, w jej oczach malował się wyraz winy.
«Tak. Myślałam, że mogłaby nam w czymś pomóc».
«Ico?»
«Oświadczyła, że koniecznie musimy jutro wyjechać. I przy odprawie na lotnisku nie rozmawiać z nikim obcym».
«Naturalnie – odrzekłem kpiąco. – Zapewne Geza będzie chciał podyskutować tam z nami o dokumentach dotyczących Draculi».
«Proszę, Paul, nie żartuj – szepnęła. – Sprawa jest bardzo poważna. Jeśli kiedykolwiek będę chciała tu wrócić…»
Zamilkłem. Nie miałem najmniejszego zamiaru stroić sobie żartów. Moje słowa świadczyły jedynie, że się zirytowałem. Kelner przyniósł deser – ciastka i kawę. Ciotka Eva z tak macierzyńską troską zachęcała nas do jedzenia, jakby tak ogromna ilość kalorii miała uchronić nas przed złem całego świata. Kiedy jedliśmy, Helen opowiedziała ciotce o listach Rossiego. Eva z powagą pokiwała głową, ale nic nie odrzekła. Gdy skończyliśmy kolację, pochyliła się w moją stronę, a Helen, ze spuszczonym wzrokiem, tłumaczyła jej słowa.
«Mój drogi, młody człowieku – mówiła, ściskając mi dłoń, tak samo jak uczyniła to wcześniej tego dnia jej siostra. – Nie wiem, czy jeszcze kiedykolwiek się spotkamy, choć bardzo bym tego chciała. Lecz niezależnie od wszystkiego opiekuj się moją ukochaną siostrzenicą i pozwól, aby ona się o ciebie troszczyła. – Popatrzyła chytrze na Helen, ale dziewczyna udała, że nie dostrzega tego spojrzenia. – Musicie koniecznie bezpiecznie wrócić do swoich studiów. Helen opowiedziała mi o twej misji. Jest to bardzo szlachetne przedsięwzięcie, ale jeśli nawet zakończy się ono niepowodzeniem, odjedziesz do domu z przekonaniem, że zrobiłeś wszystko, co w ludzkiej mocy. Wrócisz do swych zajęć i obowiązków. Jesteś młody i masz przed sobą całe życie».
Wytarła usta papierową serwetką i wstała od stołu. W drzwiach hotelu w milczeniu mocno przytuliła do siebie Helen, a mnie pocałowała w oba policzki. Była poważna, ale w oczach nie błysnęła jej ani jedna łza. Dostrzegłem jednak głęboki smutek. Czekała już wytworna limuzyna. Ostatni raz zobaczyłem ją, jak macha do nas przez tylną szybę auta.
Odniosłem wrażenie, że Helen przez dłuższy czas nie potrafiła wykrztusić słowa. Popatrzyła na mnie, ale natychmiast odwróciła twarz. Po chwili jednak najwyraźniej zebrała się w sobie i powiedziała stanowczo:
«Chodźmy, Paul. To nasze ostatnie godziny w Budapeszcie. Jutro z rana musimy być już na lotnisku. Mam ochotę na spacer».
«Na spacer? A co z tajną policją, która się mną interesuje?»
«Oni chcą wiedzieć, co wiesz, a nie zamordować cię w ciemnej uliczce. Nie bądź taki zadufany – dodała z lekkim uśmiechem. – W takim samym stopniu jak tobą interesują się mną. Poza tym będziemy trzymać się głównych, jasno oświetlonych ulic. Chcę, byś jeszcze raz pochodził ze mną po tym mieście».
Wiedząc, że jestem w Budapeszcie zapewne po raz ostatni w życiu, również miałem na to wielką ochotę. Ruszyliśmy w balsamiczną noc. Skierowaliśmy się nad rzekę. Zgodnie z obietnicą Helen, spacerowaliśmy wzdłuż głównych ulic. Zatrzymała się na chwilę przy wielkim moście, a następnie skierowała kroki na drugą stronę Dunaju. Idąc, w zamyśleniu przeciągała dłonią po balustradzie. Pośrodku olbrzymiej rzeki ponownie przystanęliśmy, podziwiając majestatyczną panoramę Budapesztu rozłożonego po obu stronach Dunaju – miasta, którego o mało co kompletnie nie zniszczyła wojna. W ciemnej tafli wody odbijały się światła metropolii. Helen dłuższą chwilę stała oparta o balustradę, po czym, bardzo niechętnie, zawróciła z powrotem do Pesztu. Zdjęła żakiet i kiedy odwróciła się do mnie plecami, zauważyłem na jej bluzce jakiś postrzępiony kształt.
Był to olbrzymi pająk, który spokojnie tkał na jej plecach nić. Wyraźnie widziałem połyskliwe pasma przędzy. Przypomniałem sobie, że balustradę mostu, po której wodziła ręką, oplatało mnóstwo pajęczyn.
«Helen – szepnąłem. – Coś łazi ci po plecach».
«Co?» – spytała, zatrzymując się w pół kroku.
«To tylko pająk. Zaraz go zrzucę».
Przeszły ją ciarki, ale stała spokojnie, dopóki nie strąciłem stworzenia. Muszę przyznać, że i ja poczułem lodowaty dreszcz, gdyż tak wielkiego pająka nigdy jeszcze w życiu nie spotkałem. Był wielkości prawie połowy mojej dłoni. Kiedy spadł na kamienną balustradę mostu z głośnym trzaskiem, dziewczyna wydała głośny okrzyk przerażenia. Nigdy jeszcze nie okazała w mojej obecności oznak strachu.
«Już po wszystkim» – powiedziałem, biorąc ją uspokajająco za rękę.
Ale ona ku memu zdumieniu wydała jeszcze kilka zdławionych westchnięć, zanim nad sobą zapanowała. Dziwiło mnie, że kobietę gotową zabijać wampiry tak bardzo przeraził zwykły pająk. Ale ostatecznie miała za sobą długi i pełen wrażeń dzień. I znów mnie zadziwiła. Odwróciła się bowiem w stronę rzeki i oświadczyła cicho:
«Obiecałam opowiedzieć ci o Gezie».
«Nie musisz o niczym mówić» – odrzekłem, starając się ukryć rozdrażnienie.
«Chcę być w stosunku do ciebie całkiem szczera – powiedziała, oddalając się kilka kroków od miejsca, gdzie spadł pająk, który zapewne i tak znalazł się w Dunaju. – Na studiach przez jakiś czas się w nim podkochiwałam, tak w każdym razie sądziłam, a on w zamian pomógł ciotce załatwić stypendium i paszport, dzięki czemu udało mi się opuścić Węgry».
Nie spuszczając z niej wzroku, cofnąłem się odruchowo.
«Och, to nie było tak jak myślisz. Wcale nie powiedział mi: Prześpij się ze mną, a będziesz mogła wyjechać do Anglii. Był raczej miły i uprzejmy. A ja wcale mu nie dałam tego, czego oczekiwał. I zanim jeszcze jego osoba straciła w moich oczach całą atrakcyjność, miałam w ręku paszport. Był to mój bilet do wolności na Zachodzie i bynajmniej nie zamierzałam z niego rezygnować. Poza tym dzięki niemu mogłam odszukać ojca. Tak zatem chytrze pogrywałam z Gezą i dopiero gdy nadarzyła mi się sposobność ucieczki do Londynu, zostawiłam mu list, w którym definitywnie z nim zrywałam. Chciałam przynajmniej zachować się w stosunku do niego uczciwie. Musiał być wściekły, ale nigdy do mnie nie napisał».
«A skąd wiedziałaś, że należy do tajnej policji?»
«Był zbyt próżny, by się tym nie pochwalić. Chciał zrobić na mnie wrażenie. Ale ja mu nie wyjaśniłam, że bardziej mnie przeraził, niż wywarł wrażenie, a odraza, jaką do niego poczułam, była większa od strachu. Snuł opowieści o ludziach, których posyłał do więzienia, na tortury lub zgotowywał im jeszcze gorszy los. Znienawidziłam tego człowieka z całego serca».
«Nie podoba mi się to, że śledzi każdy mój krok – odparłem. – Cieszę się jednak, iż powiedziałaś mi, co do niego naprawdę czujesz».
«A co myślałeś? – spytała. – Od pierwszej chwili, kiedy się tu znaleźliśmy, starałam się unikać go jak morowego powietrza».
«Niemniej wyczułem w tobie bardzo mieszane uczucia, kiedy ujrzałaś go na konferencji – wyznałem. – Pomyślałem sobie, że bardzo go kochałaś lub wciąż jeszcze kochasz… Coś w tym rodzaju».
«Nie. – Potrząsnęła głową i popatrzyła w ciemny nurt rzeki. – Nigdy nie pokochałabym śledczego… oprawcy… a zapewne i mordercy. Ale gdybym go nawet nie opuściła z tych powodów, odrzuciłabym z całkiem innych. – Zerknęła nieśmiało w moją stronę, lecz wyraźnie unikała mego wzroku. – Może drobnych, ale dla mnie niezwykle istotnych. Nie był miły. Nie wiedział, kiedy powiedzieć coś serdecznego, a kiedy po prostu milczeć. Historia nie obchodziła go nic a nic. Nie miał łagodnych szarych oczu i krzaczastych brwi. Nie podwijał rękawów koszuli. – Popatrzyła mi prosto w oczy z desperacką odwagą. – Mówiąc krótko, cały problem w tym, że nie był i nie jest tobą».
Niczego nie potrafiłem wyczytać z jej twarzy. Po chwili jednak, jakby wbrew własnej woli, lekko się uśmiechnęła. A uśmiech miała piękny, taki sam, jaki zaobserwowałem u innych kobiet z jej rodziny. Przez chwilę gapiłem się na nią w osłupieniu, po czym wziąłem w ramiona i zacząłem namiętnie całować.
«A co myślałeś? – mruknęła, kiedy na chwilę wypuściłem ją z objęć. A co myślałeś?»
Staliśmy tak długie minuty, może nawet całą godzinę, kiedy nagle Helen cicho jęknęła i dotknęła dłonią szyi.
«0 co chodzi?» – zapytałem szybko.
«Moja rana – wyjaśniła po krótkim wahaniu. – Wprawdzie już się zagoiła, ale czasami, przez chwilę, piekielnie boli. I właśnie pomyślałam… że może nie powinnam cię dotykać?»
Popatrzyliśmy sobie głęboko w oczy.
«Pozwól mi na nią zerknąć – przerwałem milczenie. – Helen, pozwól mi na nią zerknąć».
Bez słowa zdjęła apaszkę i w świetle ulicznej latarni zadarła głowę. Na skórze jej umięśnionej szyi ujrzałem dwie purpurowe rany, prawie całkowicie już zasklepione. Na chwilę poczułem ulgę. Po pierwszym ataku nikt jej ponownie nie ugryzł. Pochyliłem się i dotknąłem wargami czerwonych szram.
«Och, Paul, nie rób tego!» – wykrzyknęła, cofając się gwałtownie.
«Nic mnie to nie obchodzi – odparłem. – Sam cię uleczę. – Popatrzyłem uważnie w jej oczy. – A może mój dotyk sprawił ci ból?»
«Nie, wręcz przeciwnie, ukoił go».
Osłoniła jednak, jakby w obronnym geście, bliznę dłonią, po czym znów zakryła szyję chustką. Pomyślałem, że jeśli nawet skażenie było niewielkie, muszę obserwować Helen jeszcze baczniej niż dotąd. Sięgnąłem do kieszeni.
«Powinniśmy byli to zrobić znacznie wcześniej. Chcę, żebyś to nosiła».
Był to jeden z medalików, które zabraliśmy z kościoła Najświętszej Maryi Panny. Zapiąłem go tak, że dyskretnie zwieszał się pod apaszką. Odniosłem wrażenie, że Helen odetchnęła z ulgą, kiedy dotknęła go palcem.
«Wiesz, że nie jestem wierząca, za bardzo zaangażowałam się w naukę, aby…»
«Wiem. Ale w kościele Najświętszej Maryi Panny zachowałaś się inaczej».
«Najświętszej Maryi Panny?» – zapytała, marszcząc brwi.
«W Stanach, nieopodal uniwersytetu. Wstajpiliśmy do niego, by przeczytać listy Rossiego. Przy wejściu włożyłaś dłoń do święconej wody i skropiłaś nią czoło».
«Tak, to prawda – przyznała po głębszym namyśle. – Ale nie była to oznaka wiary, lecz tęsknoty za domem».
Nie dotykając się wzajemnie, ruszyliśmy powoli mostem, a następnie ciemnymi ulicami. Ale wciąż czułem oplatające mą szyję jej ramiona.
«Czy pozwolisz mi wstąpić do swego pokoju?» – zapytałem, kiedy ujrzeliśmy przed sobą hotel.
«Nie tutaj. – Jej wargi wyraźnie zadrżały. – Jesteśmy obserwowani».
Nie nalegałem. Mimo to byłem rad z niespodzianki, jaka czekała nas przy ladzie recepcji. Kiedy poprosiłem o klucz do swego pokoju, pełniący dyżur urzędnik wręczył mi kartkj z napisaną po niemiecku wiadomością: telefonował Turgut i chciał koniecznie, abym do niego oddzwonił. Helen czekała w milczeniu, gdy odprawiałem zwyczajowy rytuał błagania o telefon, odpowiednio motywując recepcjonistę – na Węgrzech szybko nauczyłem się nisko schylać, zęby coś osiągnąć – po czym zacząłem beznadziejnie długo wykręcać numer, aż w końcu po drugiej stronie rozległ się sygnał. Usłyszałem tubalny głos Turguta, który natychmiast przeszedł na angielski.
«Paul, kochany! Dzięki bogom, że dzwonisz. Mam dla ciebie wiadomości… bardzo ważne wiadomości!»
Serce podskoczyło mi do gardła.
«Znalazłeś… Mapę? Grobowiec? Rossiego?»
«Nie przyjacielu, nic aż tak cudownego. Przetłumaczyliśmy w końcu znaleziony przez Selima list. To zdumiewający dokument. Napisał go ortodoksyjny mnich w Stambule w roku tysiąc czterysta siedemdziesiątym siódmym… czy słyszysz mnie?»
«Tak, tak! – wrzasnąłem tak głośno, że recepcjonista obrzucił mnie płonącym wzrokiem, a Helen popatrzyła w moją stronę z niepokojem. Mów dalej!»
«Ale w dokumencie tym jest o wiele więcej. Sądzę, że musisz podążyć tropem tego listu. Wszystko opowiem wam jutro, kiedy wrócicie do Stambułu. Słyszysz?»
«Słyszę! – krzyknąłem. – Ale czy list wspomina coś o tym, że pochowano go w Stambule?»
Helen potrząsnęła głową, a ja natychmiast zrozumiałem jej intencję. Linia z pewnością była na podsłuchu.
«List nic o tym nie mówi – zadudnił w słuchawce głos Turguta. – Nie jestem pewien, gdzie złożono jego zwłoki, ale zapewne nie tutaj. Sadzę, że musicie przygotować się na następną wyprawę. Bardzo przydałaby się wam kolejna dobra ciocia».
Mimo silnych zakłóceń na linii wyczułem w jego głosie jakieś posępne tony.
«Kolejna wyprawa? Dokąd?»
«Do Bułgarii!» – dobiegł mnie z oddali wrzask Turguta.
Popatrzyłem na Helen. Słuchawka ślizgała mi się w spoconej dłoni.
«Bułgaria?!»"
<a l:href="#_ftnref11">[11]</a> Siedmiogród.
<a l:href="#_ftnref12">[12]</a> Tak naprawdę to w lochach zamku królewskiego w samej Budzie.