173524.fb2
Spośród grobowców jeden wyróżniał się okazałością i przepychem – ogromny, o szlachetnych proporcjach. Widniało na nim tylko jedno słoiuo:
DRACULA
Bram Stoker, Dracula, 1897
(w przekł. M. Wydmucha i Ł. Nicpana)
Kilka lat temu znalazłam wśród papierów mego ojca list, który nie wiązałby się z tą historią, gdyby nie to, iż stanowi jedyną pamiątkę jego miłości do Helen, nie licząc oczywiście listów kierowanych do mnie. Nie prowadził dzienników, a listy, które pisał do samego siebie, dotyczyły wyłącznie jego pracy – były to rozważania o dyplomacji, o historii, a zwłaszcza o niektórych konfliktach międzynarodowych. Owe osobiste refleksje, streszczenia wykładów oraz artykuły, które wyszły spod jego pióra, znajdują się obecnie w bibliotece założonej przez niego fundacji, a mnie pozostały jedynie te najbardziej osobiste listy, pisane do siebie… i do Helen. Wiedziałam, że mój ojciec najwyżej cenił sobie fakty i idee, nie poezję, co sprawia, iż dokumenty te są dla mnie tym bardziej ważne. Ponieważ nie jest to książka dla dzieci, staram się, mimo wielu skrupułów natury osobistej, zamieścić w niej tyle dokumentów, ile tylko możliwe. Zapewne napisał wiele innych listów takich jak ten, ale miał zwyczaj niszczenia ich – zapewne palił je w niewielkim ogrodzie naszego domu w Amsterdamie, gdzie jako dziewczynka często znajdowałam w palenisku kamiennego grilla popiół po zwęglonym papierze. Ten list mógł ocaleć przez zwykły przypadek. Nie nosi daty, więc trudno mi dokładnie umiejscowić go w chronologii wydarzeń. Cytuję go jednak, gdyż odnosi się do czasów narodzin ich miłości, a przebijające przez niego ból i rozpacz prowadzą do wniosku, że ojciec napisał go, kiedy Helen nie mogła go już otrzymać.
Och, Moja Najdroższa!
Tak bardzo chcę opowiedzieć Ci o mojej miłości do Ciebie. Myślami wciąż jestem przy Tobie, nieustannie przywodzę w pamięci nasze pierwsze, wspólne chwile. Wielokrotnie pytałem sam siebie, dlaczego uczucie do kogoś innego nie może zastąpić mi Twojej obecności, i zawsze wracałem do złudzenia, że wciąż jesteśmy razem… a wtedy – bardzo niechętnie – dochodziłem do wniosku, iż całkowicie zniewoliłaś moją pamięć. W najmniej spodziewanych momentach dopadało mnie wspomnienie Twego wyznania. Znów czułem w dłoni Twoją dłoń. Nasze splecione ręce kryliśmy pod połą mojej kurtki złożonej między nami na fotelu, czułem delikatność Twych smukłych palców, widziałem Twój profil, kiedy odwracałaś ode mnie głowę, pamiętałem Twój okrzyk radości, gdy przekroczyliśmy granicę z Bułgarią, kiedy po raz pierwszy przelatywaliśmy nad bułgarskimi górami.
Od czasów gdy byliśmy młodzi, Kochanie, świat ogarnęła rewolucja seksualna, istne bachanalia, i jestem pewien, że nie chciałabyś dożyć chwili, aby ujrzeć to na własne oczy. Teraz, przynajmniej w zachodnim świecie, młodzież zażywa miłości bez skrępowania i zbędnych ceregieli. Ale widząc taką beztroskę i brak wszelkich zahamowań, z największym żalem i sentymentem wspominam krępujące nas ograniczenia i chwilę, kiedy mogło już dojść między nami do zbliżenia… oczywiście znacznie później. Ale tych wspomnień nie mam już z kim dzielić: o naszej intymności, choć byliśmy całkowicie ubrani, o sytuacji, która powodowała, że musieliśmy opóźniać tak bardzo wyczekiwaną chwilę pełnego spełnienia, gdy zrzucenie z siebie ubrań stanowiło dla nas palący problem. Z przerażającą klarownością przypominam sobie – i to w chwilach najmniej stosownych – zarówno delikatną skórę Twej szyi, jak i delikatny kołnierzyk Twojej bluzki, a pod nią rysujące się rozkoszne kształty. Zanim jeszcze po raz pierwszy dotknąłem Twych perłowych guzików, wielokrotnie zgłębiałem je oczyma wyobraźni. Pamiętam woń pociągu, ostry zapach mydła przesączający kołnierz Twego czarnego żakietu, delikatną szorstkość czarnego, słomkowego kapelusza i jedwabistość Twych włosów tej samej barwy. Kiedy przed kolejnym ponurym posiłkiem w restauracji odważyliśmy się spędzić razem pól godziny w moim hotelowym pokoju w Sofii, myślałem, że zwariuję z tęsknoty. Powiesiłaś wówczas na poręczy krzesła swój żakiet, a na nim położyłaś bluzkę -powoli i rozmyślnie. Odwróciłaś się potem w moją stronę i nie spuszczałaś ze mnie nieruchomego wzroku. Wtedy ogarnął mnie płomień pożądania. A gdy położyłaś me dłonie na swej talii, każąc im wybierać między gładkością Twojej sukienki i jeszcze gładszą skórą Twych bioder, myślałem, że wybuchnę płaczem.
Wtedy też zapewne odkryłem na Twojej skórze jedną skazę – jedyne miejsce, którego nigdy nie pocałowałem. Był to niewielki wizerunek smoka z rozpostartymi skrzydłami i skręconym ogonem umieszczony na Twojej łopatce. Moje dłonie niejednokrotnie musiały po nim błądzić, zanim zobaczyłem go na własne oczy. Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy ujrzałem ów symbol i z ciekawością, choć bardzo niechętnie, dotknąłem go palcem, ze świstem wciągnąłem w płuca powietrze - Ty zresztą też. Z czasem wizerunek ten stał się dla mnie nieodłącznym punktem topograficznym Twoich pleców, ale w pierwszej chwili trwoga wzięła górę nad pożądaniem. Nieistotne, czy wydarzyło się to w naszym hotelu w Sofii, czy gdzie indziej. Stało się to mniej więcej wtedy, gdy dostrzegłem pierwsze, leciutkie pęknięcia na Twych dolnych, nieskazitelnie równych dotąd zębach oraz delikatne, niczym pajęcza przędza, zmarszczki wokół oczu, mówiące o wieku…
Tu list mego ojca się urywał i mogę jedynie wrócić do innych, adresowanych do mnie tekstów.
«Turgut Bora i Selim Aksoy czekali już na nas na stambulskim lotnisku.
«Paul!»
Turgut, najwyraźniej uradowany, wziął mnie w ramiona, ucałował serdecznie w oba policzki i kilka razy grzmotnął po plecach.
«Madame profesor! – Ujął dłoń Helen w obie ręce. – Dzięki Bogu, że jesteście już bezpieczni i wciąż zdrowi na ciele i umyśle. Gratuluję triumfalnego powrotu!»
«Nie nazwałbym go triumfalnym» – bąknąłem, ale na przekór samemu sobie wybuchnąłem śmiechem.
«Porozmawiamy, porozmawiamy!» – wykrzyknął Turgut i ponownie wyrżnął mnie w plecy.
Selim Aksoy powitał nas mniej hałaśliwie, lecz równie serdecznie. Po godzinie przekraczaliśmy już próg mieszkania Turguta. Czekała tam jego żona wyraźnie uradowana naszą ponowną wizytą. Na jej widok oboje z Helen wydaliśmy okrzyk zachwytu. Tego dnia miała na sobie wielkiej urody jasną bluzkę kojarzącą się z wiosennym kwiatem. Obrzuciła nas wzrokiem zdradzającym lekkie zdziwienie.
«Po prostu jest pani dziś ślicznie ubrana» – wyjaśniła Helen, ujmując na powitanie jej dłoń.
«Dziękuję. – Pani Bora roześmiała się, wyraźnie zadowolona z komplementu. – Bardzo starannie dobieram swoje stroje».
Następnie, przy pomocy Selima Aksoya, wniosła na stół coś, co nazwała borek, zawinięty w ciapaty słonawy ser, pięć czy sześć innych dań oraz kawę.
«A teraz, przyjaciele, powiedzcie, czego się dowiedzieliście».
Była to długa opowieść, ale oboje z Helen ze szczegółami opowiedzieliśmy o konferencji w Budapeszcie, o Hugh Jamesie, o listach Rossiego i zrelacjonowaliśmy opowieść matki Helen. Turgut słuchał z uwagą. Do żywego poruszyła go wiadomość, iż Hugh James również natrafił na książkę z wizerunkiem smoka. Podsumowując naszą opowieść, stwierdziłem, że wprawdzie poznaliśmy rzeczywiście wiele faktów, ale cała ta wiedza nie przybliża nas ani na krok do odnalezienia Rossiego.
Turgut ze swej strony poinformował, że podczas naszej nieobecności w Stambule mieli bardzo poważne kłopoty. Dwie noce wcześniej jego przyjaciel, archiwista, został w wynajętym mieszkaniu zaatakowany po raz drugi, a zatrudniony człowiek, który miał go strzec, zasnął na służbie i niczego nie widział. Wynajęli innego strażnika i mieli nadzieję, że ten już okaże się bardziej czujny i odpowiedzialny. Podjęli wszelkie możliwe środki ostrożności, ale z nieszczęsnym Erozanem było bardzo źle.
Mieli też dla nas inne wiadomości. Turgut duszkiem dopił drugą filiżankę kawy i ruszył spiesznie do swojego makabrycznego gabinetu. (Byłem rad, że tym razem już mnie tam nie zapraszał). Wrócił z notesem i ponownie zajął miejsce przy stole obok Selima. Skierowali na nas poważny wzrok.
«Przez telefon powiedziałem ci, że pod waszą nieobecność natknęliśmy się na pewien list – odezwał się Turgut. – Oryginał napisano w języku starosłowiańskim, dawnym języku tamtejszych kościołów chrześcijańskich. Napisał go mnich pochodzący z Karpat i dotyczy on jego podróży do Stambułu. Selim jest zdziwiony, że nie napisał go po łacinie, ale zapewne sam mnich był Słowianinem. Czy mogę go wam już przeczytać?»
«Oczywiście» – odparłem, ale Helen uniosła rękę.
«Chwileczkę. Jak i gdzie znaleźliście ten list?»
Turgut z aprobatą pokiwał głową.
«Aksoy odnalazł go w dobrze znanym nam wszystkim archiwum. Przez trzy dni i noce wertował wszystkie piętnastowieczne rękopisy znajdujące się w jego zbiorach. Odkrył go w niewielkiej kolekcji dokumentów pochodzących ze świątyń niewiernych, to znaczy z kościołów chrześcijańskich, które mogły działać w Istambule za panowania Mehmeda Zdobywcy i jego następców. W samym archiwum takich dokumentów było niewiele, gdyż większość z nich gromadziły monastery, a zwłaszcza sam patriarcha Konstantynopola. Lecz niektóre dokumenty kościelne trafiły do rąk sułtana, szczególnie te dotyczące jego nowych rozkazów odnośnie do funkcjonowania kościołów na terenie imperium – dokumenty te noszą nazwęfirmanów. Czasami też sułtan otrzymywał… jak to powiedzieć?… petycje w sprawie spraw kościelnych. Te listy również trafiały do archiwum».
Pośpiesznie wymienił kilka słów z Aksoyem, który najwyraźniej chciał, by wyjaśnił nam jeszcze jakąś sprawę.
«No tak… mój przyjaciel chce, abym dokładnie wytłumaczył wam pewną kwestię. Przypomniał mi, że po zdobyciu miasta sułtan spotkał się z nowym patriarchą chrześcijan, Gennadiusem. – Na dźwięk tego imienia Selim energicznie pokiwał głową. – Sułtana i Gennadiusa łączyły przyjacielskie stosunki… wspominałem wam, że Zdobywca, kiedy już zajął miasto, bardzo tolerancyjnie odnosił się do zamieszkujących jego imperium chrześcijan. Sułtan Mehmed poprosił Gennadiusa, by spisał mu ze szczegółami zasady wiary kościoła ortodoksyjnego, a następnie polecił przetłumaczyć ten elaborat i włączyć do swej prywatnej biblioteki. Do dziś zachował się w archiwum egzemplarz tego tłumaczenia. Zbiory zawierają też niektóre statuty, które kościoły zobowiązane były przedstawić władcy. Aksoy, przeglądając statuty pochodzące z jednego z kościołów w Anatolii, natknął się na wsunięty między ich karty ten właśnie list».
«Dziękuję» – powiedziała Helen i wygodniej rozparła się na rozłożonych na sofie poduszkach.
«Niestety nie pokażę wam oryginału, gdyż nie mogliśmy go wynieść z archiwum. Jeśli chcecie, możemy się tam ponownie udać i wtedy go sobie obejrzycie. Napisany został pięknym pismem na kawałku pergaminu z oddartym jednym brzegiem. Przeczytam wam teraz jego tłumaczenie na angielski. Ale proszę nie zapominać, że jest to tłumaczenie z tłumaczenia, tak zatem jakieś fragmenty listu mogły po drodze bezpowrotnie zaginąć».
Do Jego Ekscelencji Opata Maksyma Eupraksiusa!
Pełen pokory grzesznik prosi o wysłuchanie. Jak już pisałem, w naszej kompanii wystąpiły kontrowersje po niepowodzeniu wczorajszej misji. Miasto nie jest bezpiecznym dla nas miejscem, lecz uważamy, że nie możemy go opuścić, nie wiedząc, co stało się ze skarbem, którego szukamy. Dziś rano jednak, z łaski Wszechmogącego, otworzyła się przed nami nowa możliwość, o czym pragnę niezwłocznie Ekscelencję powiadomić. Opat klasztoru Panachrantos, słysząc od opata naszych gospodarzy -jest on jego przyjacielem – o naszym strapieniu i rozpaczy, osobiście przybył do Świętej Ireny. To łaskawy, świątobliwy mąż w wieku około pięćdziesięciu łat. Większość życia spędził w Wielkiej Ławrze na Athos, a obecnie jest mnichem i opatem Panachrantos. Przed spotkaniem z nami odbył prywatną rozmowę z naszym gospodarzem, a następnie pojawił się u nas, w gościnnych komorach, gdzie po odprawieniu nowicjuszy i służących, odbył z nami sekretną rozmowę. Oświadczył, że o naszej obecności dowiedział się dopiero tego ranka, gdyż jego przyjaciel, a nasz gospodarz, nie powiadamiał go o niczym wcześniej, nie chcąc narażać na niebezpieczeństwo ani jego, ani jego mnichów. Krótko… powiadomił nas, że to, czego szukamy, zostało wywiezione z miasta do bezpiecznej przystani na okupowanych terenach Bułgarów. Podał nam najbardziej tajne instrukcje, jak mamy tam w miarę bezpiecznie dotrzeć, oraz nazwę sanktuarium, które musimy odnaleźć. Powinniśmy zatem wysłać do Ekscelencji to pismo i czekać na dalsze rozkazy w tej sprawie. Jednocześnie jednak opaci powiadomili nas, że janczarzy strzegący sułtańskiego dworu pojawili się już u patriarchy z pytaniem, co stało się z tym, czego i my szukamy. Tak zatem każdy dzień zwłoki grozi nam śmiertelnym niebezpieczeństwem i musimy natychmiast ruszać w drogę, gdyż nawet na terenach niewiernych będziemy bardziej bezpieczni niż tu. Ekscelencjo, wybacz nam zatem, iż samowolnie ruszamy w dalszą drogę, nie czekając na Twoje instrukcje. I niech Bóg oraz Ty dadzą nam rozgrzeszenie za to nieposłuszeństwo. W razie konieczności zniszczę nawet ten list i osobiście opowiem, jeśli wcześniej nie wyrwą mi języka, o naszych poszukiwaniach.
Pełen pokory grzesznik Br. Kiryl W kwietniu Roku Pańskiego 6985
Kiedy Turgut skończył lekturę listu, zapadła martwa cisza. Selim i pani Bora siedzieli bez ruchu, a on niespokojnie rozgarniał palcami srebrzystą grzywę włosów. Helen wodziła wzrokiem po naszych twarzach.
«Sześć tysięcy dziewięćset osiemdziesiąt pięć? – zapytałem w końcu. – Co to znaczy?»
«Średniowieczne dokumenty datowane są wedle Biblii i Księgi Genesis» – wyjaśniła krótko Helen.
Turgut skinął głową.
«Zgadza się. Sześć tysięcy dziewięćset osiemdziesiąty piąty rok to, wedle współczesnego datowania, właśnie rok tysiąc czterysta siedemdziesiąty siódmy «.
Ciężko westchnąłem.
«List jest niebywale sugestywny i mówi o wielkiej obawie autora przed czymś. Ale ja tu nie mam żadnych szans – stwierdziłem z żalem. Data wskazuje na to, iż ma on jakiś związek z fragmentem, który pan Aksoy odkrył wcześniej. Ale jaki mamy dowód na to, że mnich piszący ten list pochodził z Karpat? I na jakiej podstawie uważacie, że list ten ma związek z Vladem Draculą?»
«Jak zwykle celne pytanie, mój młody niedowiarku – odparł z uśmiechem Turgut. – Jak już mówiłem, Selim wybornie zna miasto, więc kiedy natrafił na ten list, natychmiast pojął, że może on mieć dla nas wielkie znaczenie. Udał się zatem niezwłocznie do swego przyjaciela, który jest kustoszem starodawnej biblioteki monasteru Świętej Ireny, istniejącego zresztą do dzisiaj. Przyjaciel przetłumaczył mu owo pismo na turecki. List niezwykle go zainteresował, ponieważ wspominał o jego monasterze. Ale w swojej bibliotece nie znalazł żadnej wzmianki o takiej wizycie w roku tysiąc czterysta siedemdziesiątym siódmym – albo wcale nie odnotowano jej w dokumentach, albo dokumenty te zaginęły dawno, dawno temu».
«Skoro opisywana misja była tajna i niebezpieczna, zapewne nikt jej nie zarejestrował» – zauważyła Helen.
«To prawda, droga madame – odrzekł Turgut, kiwając potakująco głową. – Ale tak czy owak, monastyczny przyjaciel Selima pomógł nam w jednej, niebywale istotnej kwestii. Szperając w historiach najdawniejszych kościołów, natrafił na imię i nazwisko opata, do którego adresowany był list, to znaczy Maksyma Eupraksiusa. Na stare lata został on wielkim opatem na górze Athos. Ale w roku tysiąc czterysta siedemdziesiątym siódmym, kiedy pisano do niego nasz list, był opatem monasteru nad jeziorem Snagov».
Ostatnie słowa Turgut wypowiedział z pełną triumfu emfazą.
Zapadło pełne napięcia milczenie, które przerwała dopiero Helen:
«Jesteśmy ludźmi Boga, mnichami z gór karpackich» – wymamrotała.
«Słucham?» – zainteresował się Turgut.
«Tak! – podjąłem natychmiast wątek dziewczyny. – To stara, ludowa pieśń rumuńska, której tekst Helen odkryła w Budapeszcie».
Opisałem im długie godziny, jakie spędziliśmy, wertując stare księgi z pieśniami w bibliotece uniwersytetu budapeszteńskiego i piękny drzeworyt na górnym marginesie stronicy przedstawiający smoka i ukrytą w lesie świątynię. Turgutowi brwi doszły prawie do gęstej czupryny, a ja zacząłem gorączkowo szperać w swoich papierach.
«Gdzie, do licha, to mam?» – mruknąłem pod nosem.
W chwilę później natrafiłem w teczce na kartkę z odręcznym tłumaczeniem tekstu… Boże, pomyślałem, co by było, gdybym stracił tę teczkę!… I przeczytałem na głos, przerywając po każdej linijce, by umożliwić Turgutowi tłumaczenie pieśni Selimowi i żonie:
«Na Boga, jakież to dziwaczne i przerażające – odezwał się Turgut. Czy wszystkie wasze narodowe pieśni są takie jak ta, madame?» «Większość» – odparła Helen z promiennym uśmiechem.
Nieoczekiwanie uświadomiłem sobie z radosnym podnieceniem to, o czym przez kilka ostatnich minut kompletnie zapomniałem, że dziewczyna siedzi tuż obok. Wiele wysiłku kosztowało mnie, by nie sięgnąć po jej dłoń, nie popatrzeć na jej roześmianą twarz i kosmyk czarnych włosów zwieszający się tuż obok mego policzka.
«No i ten nasz smok ukryty pośród drzew… tak, musi tu zachodzić jakiś związek».
«Chciałbym tylko wiedzieć jaki – powiedział z westchnieniem Turgut i nieoczekiwanie walnął pięścią w miedziany blat stołu z taką siłą, że zadźwięczały stojące na nim filiżanki. Jego żona uspokajająco położyła mu dłoń na ramieniu. – Nie… posłuchajcie… plaga!»
Popłynęła lawina tureckich słów, kiedy w oszałamiającym tempie zaczął rozmawiać o czymś z Selimem.
«0 co chodzi? – Helen z napięciem spoglądała na prowadzących gwałtowną wymianę zdań mężczyzn. – O tę zarazę w pieśni?»
«Tak, moja droga. – Turgut przeczesał palcami włosy. – Niezależnie od listu w trakcie naszych poszukiwań natknęliśmy się na jeszcze jeden szczegół dotyczący Stambułu w tamtym właśnie czasie – Selim zresztą wiedział już o tym wcześniej. Latem tysiąc czterysta siedemdziesiątego siódmego roku, w najgorętszej porze roku, wybuchła w mieście zaraza określana przez historyków mianem Małej Plagi. Pochłonęła ona wiele ludzkich istnień w starej dzielnicy Pera, którą dziś nazywamy Galata. Zwłokom, przed spaleniem, przebijano serca kołkiem. Selim twierdzi, że to raczej niezwykłe, gdyż normalnie w takich razach zwłoki palono za miastem, by zapobiec roznoszeniu się zarazy. Ale ta plaga trwała krótko i nie pochłonęła zbyt wielu ofiar».
«Sądzicie zatem, że to właśnie nasi mnisi, jeśli byli to ci sami, o których mówi pieśń, sprowadzili tę zarazę?»
«Tego już nie wiemy – odrzekł Turgut. – Ale jeśli twoja pieśń opisuje tych samych mnichów…»
«Coś mi się przypomniało. – Helen odstawiła filiżankę. – Nie pamiętam, Paul, czy ci o tym mówiłam, ale Vlad Dracula był jednym z pierwszych w historii strategów wojskowych, którzy stosowali… jak to powiedzieć?… Choroby na wojnie?»
«Broń bakteriologiczną – poprawiłem. – Mówił mi o tym Hugh James».
«0, właśnie. – Podwinęła pod siebie nogi. – Podczas inwazji sułtana na Wołoszczyznę Dracula bardzo często wysyłał do osmańskich obozów swoich ludzi przebranych za Turków. Były to osoby chore na dżumę lub czarną ospę. Przed śmiercią starali się zarazić jak najwięcej wrogów».
Gdyby nie było to tak makabryczne, wybuchnąłbym śmiechem. Wołoski książę pozostawał w takiej samej mierze osobą kreatywną, jak niebezpieczną. Przerażający przeciwnik. Uświadomiłem sobie nagle, że zaczynam myśleć o nim w czasie teraźniejszym.
«Rozumiem. – Turgut skinął głową. – Chcesz powiedzieć, że grupa mnichów, jeśli rzeczywiście byli to ci sami mnisi, przywlekła tę zarazę z Wołoszczyzny».
«Ale to nie wyjaśnia jednego. – Helen zmarszczyła brwi. – Skoro mieli dżumę, dlaczego opat Świętej Ireny pozwolił im zatrzymać się w monasterze».
«To prawda, madame – przyznał Turgut. – Lecz jeśli nie była to plaga, lecz jakaś zwykła choroba… ale skąd to możemy wiedzieć».
Długą chwilę siedzieliśmy pogrążeni w milczeniu.
«Do Konstantynopola, nawet już po zdobyciu miasta, przybywało z pielgrzymką wielu ortodoksyjnych mnichów – odezwała się w końcu Helen. – Może stanowili jedną z grup zwykłych pielgrzymów».
«Ale szukali czegoś, czego najwyraźniej podczas swojej pielgrzymki nie znaleźli, w każdym razie w Konstantynopolu – zauważyłem. – A brat Kirył twierdzi, że zmierzają do Bułgarii w przebraniu pielgrzymów, jakby w Konstantynopolu wcale pielgrzymami nie byli… w każdym razie wydaje mi się, że o to mu w tym liście chodzi».
«Aksoy również się nad tym zastanawiał – powiedział Turgut, drapiąc się w głowę. – Twierdzi, że większość chrześcijańskich zabytków w kościołach Konstantynopola została zniszczona lub rozgrabiona podczas oblężenia miasta – ikony, krzyże, relikwie świętych. Oczywiście w tysiąc czterysta pięćdziesiątym trzecim roku nie było już ich tyle co za czasów potęgi Bizancjum, gdyż większość starożytnych skarbów zrabowali wcześniej krzyżowcy w tysiąc dwieście czwartym roku – to nie ulega wątpliwości – i zawieźli je do Rzymu, Wenecji oraz innych miast Zachodu. – Turgut rozłożył ręce w geście dezaprobaty. – Mój ojciec wspominał o wspaniałych koniach w Bazylice Świętego Marka w Wenecji, skradzionych z Bizancjum przez krzyżowców. Chrześcijańscy najeźdźcy wcale nie byli lepsi od osmańskich. Tak czy owak, moi drodzy, zanim jeszcze wojska Mehmeda przystąpiły do oblężenia w tysiąc czterysta pięćdziesiątym trzecim roku, wiele kościelnych skarbów zostało ukrytych w monasterach znajdujących się poza murami miasta. Wiele z nich wywieziono do innych krajów. Jeśli nasi mnisi rzeczywiście odbywali pielgrzymkę, zapewne pojawili się tu, by adorować jakiś święty obiekt, który został z miasta wywieziony. Być może opat tego drugiego klasztoru miał na myśli ogromną ikonę, którą ukryto w bezpiecznym miejscu w Bułgarii. Ale tego już z listu nie wyczytamy».
«Teraz już rozumiem, dlaczego chcesz, żebyśmy pojechali do Bułgarii – odezwałem się, ponownie zwalczając pokusę, by ująć dłoń Helen. Ale nie mam zielonego pojęcia, czego mamy tam szukać ani jak się tam dostać. Czy jesteś pewien, że dalsze poszukiwania w Stambule nie mają sensu?»
Turgut posępnie pokręcił głową i sięgnął po zaniedbaną filiżankę.
«Wykorzystałem wszystkie kanały, jakie tylko były możliwe, nawet te, o których, wybaczcie mi, nie mogę powiedzieć. Aksoy przejrzał wszystkie swoje książki, księgozbiory bibliotek, przyjaciół i znajomych oraz archiwum uniwersyteckie. Rozmawiałem ze wszystkimi historykami, w tym ze specjalistą od stambulskich cmentarzy. Nie natrafiliśmy jednak na żadną wzmiankę o jakimś nietypowym pogrzebie cudzoziemca, którego pochowano by tu w tamtych czasach. Być może coś przeoczyliśmy, ale nie wiem już, gdzie można jeszcze szukać. Zdaję sobie sprawę z tego, jak trudno będzie się wam dostać do Bułgarii. Zrobiłbym to osobiście, lecz jest to dla mnie zadanie niewykonalne. Jako Turka nikt nie zaprosiłby mnie na żadną konferencję naukową. Bułgarzy najbardziej na świecie nienawidzą potomków Imperium Osmańskiego».
«Rumuni niewiele im w tym ustępuj ą» – powiedziała z szerokim uśmiechem Helen i Turgut zachichotał.
«Ale na Boga, jak mamy tego dokonać?» – zapytałem, rozpierając się na sofie. Odniosłem wrażenie, że trafiłem do jakiegoś nierealnego świata.
Turgut pochylił się do przodu i podstawił mi pod nos angielskie tłumaczenie listu mnicha.
«On też nie wiedział» – stwierdził.
«Kto?» -jęknąłem.
«Brat Kirył. Przyjacielu, kiedy zniknął Rossi?»
«Jakieś dwa tygodnie temu».
«Nie możesz więc tracić ani chwili. Wiemy, że w grobowcu w Snagov nie ma Draculi. Sądzimy, iż nie pochowano go również w Stambule. Ale tu – postukał palcem w list – mamy pewien trop. Nie wiemy dokładnie, dokąd prowadzi. Wiemy natomiast, że w tysiąc czterysta siedemdziesiątym siódmym roku ktoś z monasteru w Snagov dostał się do Bułgarii… a w każdym razie podjął taką próbę. Warto dokładniej zbadać tę sprawę. Jeśli nic nie znajdziesz, to trudno, ale przynajmniej zrobisz wszystko, co w twojej mocy. Wtedy wrócisz do domu i tam będziesz mógł z czystym sumieniem opłakiwać swego nauczyciela, a my, jako szczerzy przyjaciele, do końca życia będziemy podziwiać twoją odwagę. Jeśli nie podejmiesz tej próby, nigdy nie zaznasz spokoju».
Ponownie wziął do ręki list i wodząc po nim palcem, przeczytał na głos:
«Tak zatem każdy dzień zwłoki grozi nam śmiertelnym niebezpieczeństwem i musimy natychmiast ruszać w drogą, gdyż nawet na terenach niewiernych będziemy bardziej bezpieczni niż tu. Weź to, przyjacielu. Ta angielska kopia należy do ciebie. Dołączamy też kopię napisaną w języku słowiańskim, którą na prośbę Aksoya sporządził jego monastyczny przyjaciel. Powiem więcej, dowiedziałem się, że w Bułgarii żyje pewien naukowiec, u którego możecie szukać pomocy. Nazywa się Anton Stoiczew. Aksoy bardzo wysoko ceni jego dzieło, przetłumaczone na wiele języków. – Na dźwięk imienia i nazwiska Bułgara Selim pokiwał głową. – Stoiczew jest najwybitniejszym znawcą Bałkanów z czasów średniowiecznych, a zwłaszcza samej Bułgarii. Mieszka w pobliżu Sofii. Musicie o niego zapytać».
Nieoczekiwanie, ku memu zdumieniu, Helen otwarcie chwyciła mnie za dłoń. Dotąd uważałem, że nie powinniśmy przyznawać się do łączących nas stosunków, nawet tu, wśród przyjaciół. Zobaczyłem, iż Turgutowi nieco opadła szczęka i pogłębiły się zmarszczki wokół oczu i ust. Pani Bora rozpromieniła się i klepnęła po kolanach swoimi dziewczęcymi dłońmi. Najwyraźniej akceptowała nasz związek. Poczułem ogromną wdzięczność do tych serdecznych i życzliwych nam ludzi.
«Zadzwonię do ciotki» – oświadczyła Helen, ściskając mi palce.
«Do Evy? A co ona może?»
«Ona może wszystko – odparła Helen z promiennym uśmiechem. Tak naprawdę to nie wiem, co w istocie może, a czego nie. Ale w tajnej policji w mojej ojczyźnie ma zarówno oddanych przyjaciół, jak i zaprzysięgłych wrogów. – Odruchowo zniżyła głos. – Ci z kolei mają przyjaciół w całej Europie Wschodniej. I, naturalnie, wrogów – wszyscy oni nawzajem się śledzą. To może sprowadzić na jej głowę poważne niebezpieczeństwo i tylko tego się obawiam. No i będziemy potrzebować ogromnych pieniędzy na łapówkę».
«Bakszysz – pokiwał ze zrozumieniem głową Turgut. – Oczywiście. Obaj z Selimem pomyśleliśmy o tym wcześniej. Dysponujemy dwudziestoma tysiącami lir. I choć nie mogę wam towarzyszyć, zarówno ja, jak i Aksoy, z największą radością przekażemy je wam».
Przypatrzyłem się uważnie Turgutowi i Selimowi – siedzieli po przeciwnej stronie stołu wyprostowani i bardzo poważni. I nagle ich twarze rumiana i szeroka Turguta oraz delikatna Aksoya, obie czujne i spokojne – wydały mi się bardzo znajome. Z niewiadomych powodów przeszedł mi po plecach zimny dreszcz. Jeszcze mocniej ścisnąłem dłoń Helen – tę silną i tak kochaną dłoń – i popatrzyłem w ciemne źrenice Turguta.
«Kim jesteście?» – spytałem.
Turgut i Selim wymienili nieme spojrzenie, po czym Bora odezwał się cichym, wyraźnym głosem:
«Pracujemy dla sułtana»".
«Oboje z Helen gwałtownie się cofnęliśmy. Przez chwilę myślałem, że Turgut i Selim sprzysiężeni są z jakimiś mrocznymi siłami. Najwyższą siłą woli powstrzymałem się, żeby nie chwycić teczki, złapać Helen za ramię i uciec z tego mieszkania ile sił w nogach. Tylko za pomocą jakiejś magii tych dwóch mężczyzn – uważałem ich za przyjaciół – mogło służyć dawno zmarłemu sułtanowi. Tak naprawdę to od wielu lat nie było żadnych sułtanów, więc ten, o którym mówił Turgut, też musiał już zejść z tego świata. Czyżby we wszystkim łgali?
Miałem kompletny mętlik w głowie. Z tego stanu wyrwał mnie dopiero głos Helen. Pochyliła się nad stołem. Twarz miała pobladłą, ale głos spokojny; spokojny jak na zaistniałą sytuację. Otrzeźwiałem w jednej chwili.
«Profesorze Bora, ile naprawdę pan ma lat?» – zapytała, przeciągając słowa.
«Ach, droga madame – rozpromienił się w szerokim uśmiechu. – Jeśli pytasz mnie, czy żyję już pięćset lat, moja odpowiedź – na szczęście brzmi: nie. Pracuję dla Jego Wysokości Zdobywcy, Ucieczki Przed Złem Świata, Mehmeda II, ale nigdy nie miałem nieporównywalnego z niczym honoru spotkania się z nim twarzą w twarz».
«0 czym, do cholery ciężkiej, bredzisz?» – wybuchnęła.
Turgut ponownie się uśmiechnął, a Selim przyjaźnie skinął mi głową.
«Nie zamierzałem wam o tym mówić – odezwał się Turgut. – Ale skoro do tego stopnia nam zaufaliście, a ty, przyjacielu, zadałeś tak trafne pytanie, wszystko wam wyjaśnię. Urodziłem się w tysiąc dziewięćset jedenastym roku i zamierzam umrzeć we własnym łóżku… no, około roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego piątego. – Zachichotał. – Ponieważ pochodzę z długowiecznej rodziny, długo jeszcze będę zasiadać na tych kanapach, pod koniec jako niedołężny starzec. – Przytulił do siebie żonę. – Aksoy również ma tyle lat, na ile wygląda. Nie jesteśmy żadnymi dziwadłami. Ale to, co wam powiemy, stanowi największy sekret, który musicie zachować w tajemnicy bez względu na to, co się wydarzy. Jesteśmy ramieniem Sułtańskiej Gwardii Półksiężyca».
«Nigdy o czymś takim nie słyszałam» – burknęła Helen, marszcząc brwi.
«Oczywiście, madame profesor. Bo i skąd? – Turgut popatrzył na Selima, który przysłuchiwał się cierpliwie naszej rozmowie, jego zielone oczy były niczym niezmącona wiatrem tafla jeziora. – Nikt o nas nie wie poza członkami naszego bractwa. Stanowimy tajną gwardię sformowaną z najbardziej elitarnych korpusów janczarów».
Przypomniałem sobie nagle owe postacie o kamiennych twarzach i błyszczących oczach, jakie widziałem na malowidłach w Topkapi Sarai. Ich szeregi otaczały tron sułtana – pośród nich nie było żadnego wojownika, który mógłby zadać władcy skrytobójczy cios lub wypaść z jego łask.
Turgut czytał chyba moje myśli, gdyż łagodnie pokiwał głową.
«Rozumiem, słyszałeś o janczarach. W tysiąc czterysta siedemdziesiątym siódmym roku Mehmed Zdobywca wezwał do siebie najwierniejszych i najbardziej wykształconych oficerów z przybocznej gwardii. Podczas tajnej narady powołali do życia Gwardię Półksiężyca. Miała ona jeden cel, za który powinni oddać nawet życie. Celem tym było wytropienie Zakonu Smoka, dotkliwie nękającego imperium, i wytępienie go co do nogi».
Oboje z Helen wciągnęliśmy głęboko powietrze w płuca, ale pierwszy odezwałem sieja.
«Gwardię Półksiężyca stworzono w tysiąc czterysta siedemdziesiątym siódmym roku – w tym właśnie roku do Stambułu przybyli mnisi! Ale przecież Zakon powstał o wiele wcześniej, założył go cesarz Zygmunt w roku tysiąc czterechsetnym, prawda?»
Helen skinęła w milczeniu głową.
«Dokładnie w tysiąc czterysta ósmym, przyjacielu. W tysiąc czterysta siedemdziesiątym siódmym roku sułtan miał coraz większe kłopoty z tym wojowniczym Zakonem. Tak zatem Pełen Chwały, Ucieczka Przed Złem Świata, doszedł do wniosku, że w przyszłości najazdy Zakonu Smoka staną się jeszcze gwałtowniejsze^
«0 czym pan dokładnie mówi?»
Helen nieruchomo ściskała mi dłoń. Palce miała lodowato zimne.
«Nawet nasz statut nie określa tego dokładnie – przyznał Turgut. Ale jestem pewien, że nie jest to zbieg okoliczności, iż sułtan powołał gwardię zaledwie w rok po śmierci Vlada Jepesa. – Złożył dłonie jak w modlitwie. – Według statutu Jego Majestat powołał Gwardię Półksiężyca, by tępiła Zakon Smoka, najzagorzalszego wroga jego imperium, poprzez wszystkie czasy i przez całą przestrzeń, na lądach i morzach, a nawet przez samą śmierć».
Turgut przechylił się przez stół w moją stronę.
«Wedle mojej teorii Jego Wspaniałość czuł, a może wiedział, jakim zagrożeniem dla jego imperium może być Vlad Dracula, nawet po śmierci. – Przeciągnął palcami po włosach. – Jak sami widzieliśmy, sułtan stworzył całą kolekcję dokumentów dotyczącą Zakonu Smoka – archiwum nie było tajne i nasi członkowie spokojnie je studiowali, co czynią do dzisiaj. A teraz wspaniały list odnaleziony przez Aksoya i twoja ludowa pieśń, madame, stanowią dodatkowy dowód na to, że Jego Wspaniałość miał wszelkie powody do obaw».
«Ale jak… jak to się stało, że pan i pan Aksoy należycie do Gwardii?»
«Członkostwo przekazywane jest z ojca na najstarszego syna. W wieku dziewięciu lat otrzymuje on… jak to powiedzieć po angielsku?… zostaje wprowadzony na urząd. Jeśli ojciec nie ma synów lub okazują się niegodni tego zaszczytu, umiera, zabierając tajemnicę do grobu. – Turgut sięgnął po filiżankę i żona natychmiast ponownie napełniła ją kawą. Gwardia Półksiężyca była tak dobrze zakonspirowana, że inni janczarzy nie wiedzieli, iż niektórzy z nich należą do naszej organizacji. Nasz ukochany Faith <strong>[13]</strong> zmarł w roku tysiąc czterysta osiemdziesiątym pierwszym, ale Gwardia działała dalej. W okresach gdy na tronie zasiadali słabi sułtani, janczarzy dochodzili do wielkiej władzy, lecz my zawsze kryliśmy się w cieniu. Kiedy ostatecznie imperium rozpadło się, a Stambuł przestał być stolicą Turcji, my ciągle trwaliśmy na posterunku. Podczas pierwszej wojny światowej nasz statut przechowywał ojciec Aksoya, podczas ostatniej przeszedł w ręce Selima. Do dzisiaj, zgodnie z naszą tradycją, przechowuje go w tajnym miejscu».
Turgut umilkł i sięgnął po zapomnianą filiżankę.
«Mówił pan, że pański ojciec był Włochem – odezwała się podejrzliwym tonem Helen. – W jaki więc sposób znalazł się pan w Gwardii Półksiężyca?»
«Dobre pytanie, madame. Mój dziadek ze strony matki był aktywnym członkiem Gwardii, ale miał tylko córkę. Kiedy zrozumiał, że imperium ostatecznie legło w gruzach…»
«Pańska matka!» – wykrzyknęła Helen.
«Tak, moja droga – powiedział ze smętnym uśmiechem Turgut. – Nie tylko pani miała wyjątkową matkę. Moja matka była jedną z najbardziej wykształconych niewiast w naszym kraju i dziadek niczym nie ryzykował, mówiąc jej o swoich ambicjach, przekazując całą wiedzę i przygotowując ją do służby w Gwardii. Interesowała się inżynierią, nauką, która w tamtych czasach dopiero raczkowała, i po wprowadzeniu do Gwardii dziadek pozwolił jej na wyjazd do Rzymu, gdzie podjęła studia. Miała tam zresztą wielu znajomych i przyjaciół. Zajmowała się wyższą matematyką oraz znała cztery języki, w tym grekę i arabski. – Powiedział coś po turecku do swej żony i Selima, którzy wyraźnie się rozpromienili. Jeździła konno jak najlepsi kawalerzyści sułtana oraz, choć niewiele osób o tym wiedziało, była wyborowym strzelcem… – Prawie puścił do Helen oko, a ja przypomniałem sobie jej niewielki rewolwer. Przez chwilę zastanawiałem się, czy wciąż ma go ze sobą. – Mój dziadek przekazał jej całą swą wiedzę o wampirach i jak się przed nimi strzec. Jeśli chcecie na nią popatrzeć, tam stoi jej fotografia».
Wstał od stołu i zaprowadził nas w róg pokoju, gdzie z bogato rzeźbionego stolika wziął oprawione w ramkę zdjęcie i wręczył je Helen. Fotografia, pochodząca z wczesnych lat dwudziestego stulecia, chwytała za serce. Kobieta, siedząca nieruchomo podczas długiego naświetlania w stambulskim studiu, była spokojna i opanowana, ale nakryty czarną płachtą fotograf uchwycił wyraz lekkiego rozbawienia malujący się w jej oczach. Nad czarną suknią bielała, utrwalona w sepii, nieskazitelna twarz. W przeciwieństwie do Turguta miała delikatny zarys nosa i smukłą szyję. Osadzona na niej głowa przypominała przepiękny, kruchy kwiat – wizerunek osmańskiej księżniczki. Pod ozdobionym piórami kapeluszem piętrzyła się starannie upięta fryzura. Kiedy popatrzyłem w jej pełne humoru oczy, odczułem żal, iż dzieli nas aż taka przepaść czasu.
Turgut ponownie z czułością wziął fotografię do ręki.
«Dziadek, widząc, jak mądra i roztropna jest moja matka, zdecydował się złamać tradycję i wprowadził ją do Gwardii. I to ona pozbierała rozproszone po różnych zbiorach i bibliotekach dokumenty należące pierwotnie do nas i włączyła je ponownie do naszej kolekcji. Kiedy miałem pięć lat, zastrzeliła wilka przy naszym letnim domku, a gdy skończyłem jedenaście, zaczęła uczyć mnie jazdy konnej i posługiwać się bronią. Ojciec uwielbiał ją, choć trochę lękał się jej dzielności i odwagi – zawsze twierdził, że przyjechał za nią z Rzymu do Turcji, by poskromić nieco cechującą matkę brawurę. Wiedział, że należy do Gwardii, i bardzo lękał się ojej bezpieczeństwo. Tam jest jego portret…»
Wskazał palcem wiszący obok okna olejny obraz. Wcześniej go nie zauważyłem. Spoglądał z niego przystojny mężczyzna w ciemnym garniturze, o masywnej budowie ciała. Miał czarne oczy i łagodny wyraz twarzy. Turgut powiedział nam, że był historykiem, specjalistą od włoskiego renesansu, choć moim zdaniem bardziej przypominał człowieka, który uwielbia grać z synem w kulki, podczas gdy o wykształcenie chłopca głównie dba jego żona.
Helen poruszyła się na sofie, dyskretnie rozprostowując nogi.
«Powiedział pan, że pański dziadek był aktywnym członkiem Gwardii Półksiężyca. Co to znaczy? Na czym właściwie polega wasza aktywność?»
Turgut smętnie pokręcił głową.
«Tego niestety, madame, nie mogę wam zdradzić. Pewne rzeczy okryte są tajemnicą. I tak powiedzieliśmy wam już za dużo, ale musieliśmy w jakiś sposób przekonać was o naszych dobrych intencjach. W interesie Gwardii leży, byście udali się do Bułgarii, i to jak najszybciej. Obecnie Gwardia jest nieliczna, niewielu już nas zostało. A ja, niestety, nie mam syna ani córki, którym mógłbym przekazać urząd, choć Aksoy wychowuje w naszej tradycji bratanka. Dodam tylko, że los Osmanów leży teraz w waszych rękach, ni mniej, ni więcej».
Z trudem stłumiłem westchnienie. Mógłbym polemizować z Helen, ale spieranie się z sekretną potęgą Imperium Osmańskiego przekraczało moje siły. Turgut uniósł palec.
«Muszę was jednak ostrzec, i mówię to bardzo poważnie. Zdradziliśmy wam wielki sekret trzymany skutecznie w największej tajemnicy od pięciuset lat. Nic nie wskazuje na to, że nasz odwieczny wróg wie o nas, choć nienawidzi naszego miasta i boi się go tak samo jak za swego życia. Ustanowiony przez Zdobywcę statut Gwardii mówi krótko: kto zdradzi wrogom sekret Gwardii, natychmiast poniesie śmierć. Z tego, co wiem, nikt nas dotąd nie zdradził, ale proszę was, żebyście bardzo uważali. Zarówno ze względu na siebie, jak i na nas».
W jego głosie nie było żadnej groźby, a jedynie głęboka troska i przestroga. Wyczułem w nim niezłomną wierność sułtanowi, który zdobył Wielkie Miasto, dumną, pełną pychy stolicę Bizancjum. Kiedy powiedział: «Pracujemy dla sułtana», dokładnie to miał na myśli, choć urodził się pół tysiąca lat po śmierci Mehmeda. Za oknami salonu z wolna zachodziło słońce, rzucając różowawy blask na szeroką twarz Turguta i nadając jej szlachetne rysy. Pomyślałem, jak bardzo zafascynowałby Rossiego turecki profesor, w którym ujrzałby żywą historię. Przez chwilę zastanawiałem się, jakie by mu zadał pytania – pytania, których ja nawet nie zacząłem jeszcze formułować.
Dopiero Helen stanęła na wysokości zadania. Podniosła się z sofy a my wraz z nią – i wyciągnęła do Turguta dłoń.
«Czujemy się zaszczyceni tym, że dopuściliście nas do tej tajemnicy oświadczyła, patrząc mu odważnie w twarz. – Dochowamy jej w imię waszego sułtana, profesorze».
Wyraźnie poruszony Turgut pocałował ją w dłoń, a Selim Aksoy nisko się ukłonił. Ja nie miałem nic więcej do powiedzenia. Odrzucając całą nienawiść do ciemięzców swego narodu, odpowiedziała za nas oboje.
Moglibyśmy tak stać do końca dnia, spoglądając na siebie w milczeniu, gdyby nie zadzwonił nagle telefon. Gospodarz przeprosił nas ruchem ręki, przeszedł przez pokój i podniósł słuchawkę. Pani Bora zaczęła zbierać na miedzianą tacę resztki jedzenia. Turgut słuchał dłuższy czas, przyciskając do ucha słuchawkę, powiedział coś bardzo wzburzony i gwałtownie ją odłożył. Odwrócił się do Selima i przez chwilę rozmawiali szybko po turecku. Aksoy natychmiast nałożył podniszczoną kurtkę.
«Coś się wydarzyło?» – zapytałem.
«Niestety, tak. – Wygładził poły swej marynarki. – Bibliotekarz Erozan. Człowiek, który miał go pilnować, wyszedł na chwilę i Erozan został ponownie zaatakowany. Jest nieprzytomny, a strażnik wezwał lekarza. Sytuacja jest poważna. Był to trzeci atak, i to tuż przed zachodem słońca».
Wstrząśnięty do głębi sięgnąłem po marynarkę, a Helen, mimo że pani Bora błagalnie położyła jej na ramieniu dłoń, włożyła buty. Turgut pocałował żonę i spiesznie opuściliśmy mieszkanie. W ostatniej chwili zobaczyłem ją w progu drzwi. Była blada i przerażona".
– Jak będziemy spać? – spytał niepewnie Barley.
W Perpignan wynajęliśmy w hotelu dwuosobowy pokój, mówiąc podstarzałemu recepcjoniście, że jesteśmy rodzeństwem.
Dał nam klucz, choć mamrotał coś pod nosem, rzucając w naszym kierunku podejrzliwe spojrzenie. Nie stać nas było na dwa osobne pokoje. Popatrzyliśmy na rozłożyste łóżko. Innego miejsca nie było, nawet dywanu na wypolerowanej podłodze. W końcu decyzję podjął Barley. Kiedy stałam jak wmurowana, ruszył do łazienki ze szczoteczką do zębów i nocnym ubraniem. Niebawem pojawił się przebrany w bawełnianą piżamę, jasną jak jego czupryna.
Jego wygląd i nonszalancja sprawiły, że wybuchnęłam śmiechem. Po chwili on również się roześmiał i przez długą chwilę oboje zaśmiewaliśmy się aż do łez. Barley dosłownie łapał się za chudy brzuch, ja trzymałam się szafy na ubrania. Tym histerycznym śmiechem odreagowałam całe napięcie, jakie towarzyszyło mi podczas podróży, niezadowolenie Barleya, pełne udręki listy mego ojca, nasze sprzeczki. Wiele lat później poznałam termin fou rire - zaraźliwy śmiech – on właśnie dopadł mnie po raz pierwszy w tamtym francuskim hotelu. Zataczając się ze śmiechu, ruszyliśmy ku sobie. Barley raczej niezdarnie wziął mnie w ramiona, ale jego pocałunek był wręcz anielski, sprawił, iż poczułam zawrót głowy, taki sam jaki spowodował napad niepohamowanego śmiechu.
Moja wiedza o fizycznej miłości brała się tylko z delikatnych filmów i dziwnych książek, więc nie wiedziałam dobrze, co mam robić. Ale Barley to rozumiał, a ja, choć niezdarnie, poddawałam się jego zabiegom. Kiedy padliśmy na schludnie zasłane, choć trochę zatęchłe łóżko, wiedziałam już co nieco na temat strategii kochanków i ich ubrań. Każda część garderoby stanowiła dla mnie ogromny problem. Najpierw górna część piżamy Barleya. Ujrzałam jego alabastrowy tors i zadziwiająco umięśnione ramiona. Zdjęciem mojej bluzki i paskudnie białego stanika zajął się zarówno Barley, jak i ja sama. Oświadczył, że uwielbia kolor mojej skóry, gdyż jest zupełnie inna od jego – moje ramię nigdy nie miało tak oliwkowej barwy, jak w chwili, gdy spoczywało na śnieżnobiałym torsie Barleya. Przeciągnął dłońmi po moim ciele i resztkach odzieży, jakie na mnie pozostały. Ja uczyniłam to samo i po raz pierwszy poznałam kontury męskiego ciała. Czułam się, jakbym nieśmiało macała kratery na Księżycu. Serce z łoskotem obijało mi się o żebra.
A było jeszcze tyle do zrobienia, gdyż nie zdjęliśmy z siebie ubrań do końca. Zdawało się, że upłynęły wieki, zanim Barley nie nakrył mnie ciałem i obejmując zaborczo ramionami, odezwał się cichym, zdławionym szeptem:
– Przecież jesteś jeszcze dzieckiem.
Kiedy to powiedział, zrozumiałam, że on również jest dzieckiem, dzieckiem bardzo honorowym. Sadzę, iż nigdy w życiu nie kochałam nikogo tak, jak jego w tamtej chwili.
«Wynajęte mieszkanie, w którym Turgut zostawił Erozana, znajdowało się w odległości dziesięciu minut marszu… a raczej biegu, gdyż całą drogę przebyliśmy bardzo szybko. Helen, w swoich czółenkach, dzielnie za nami podążała. Turgut mruczał coś pod nosem (byłem przekonany, że szpetnie przeklina). Dźwigał dużą, czarną torbę, zapewne z medykamentami, na wypadek, gdyby jeszcze nie pojawił się lekarz. W końcu zaczęliśmy się wspinać po stromych, drewnianych schodach starego domu. Na samej górze Turgut otworzył drzwi.
Dom podzielono na obskurne mieszkanka. Główny pokoik wynajętego lokum umeblowano tylko łóżkiem, krzesłami i stołem. Wszystko to oświetlała zawieszona pod sufitem lampa. Przyjaciel Turguta leżał na podłodze przykryty kocem. Obok niego siedział mężczyzna, który podniósł się na nasz widok. Miał około trzydziestu lat i jąkając się, wybełkotał słowa powitania. Był wprost oszalały ze strachu i pełen skruchy. Wykręcając nerwowo palce u rąk, zaczął tłumaczyć coś zawile Turgutowi, ale ten odepchnął go i wraz z Selimem przyklęknął przy Erozanie. Nieszczęsna ofiara miała twarz barwy popiołu, oczy zamknięte, chrapliwy, urywany oddech i w okropny sposób rozdartą szyję. Takiej rany jeszcze w życiu nie widziałem. Ale najbardziej przerażające było to, że z rozległej rany o poszarpanych brzegach nie płynęła krew. A przecież krwi powinno być mnóstwo. Na myśl o tym, co to znaczy, ogarnęła mnie fala mdłości. Objąłem Helen i niezdolni odwrócić wzroku, w milczeniu obserwowaliśmy ten straszny widok.
Turgut zbadał ranę, nie dotykając jej, po czym uniósł głowę i popatrzył w naszą stronę.
«Niedawno ten idiota, nie konsultując się ze mną, udał się po jakiegoś obcego lekarza, ale tego na szczęście nie było w domu. I łaska boska, bo nie potrzebujemy tu żadnych lekarzy. Ale, niestety, pozostawił Erozana samego tuż przed zachodem słońca».
Powiedział coś Selimowi, a ten zerwał się z ziemi i z siłą, jakiej bym się po nim nie spodziewał, wyrżnął nieszczęsnego strażnika w twarz, po czym wykopał go z mieszkania. Usłyszeliśmy odgłos jego kroków, gdy przerażony zbiegał po schodach.
Aksoy dokładnie zaryglował drzwi i podszedł do okna, by upewnić się, że tamten już nie wróci. Następnie znów uklęknął obok Turguta i zaczęli rozmawiać ściszonymi głosami.
Po chwili Turgut sięgnął po torbę, którą ze sobą przyniósł. Wyciągnął z niej znajomy mi już zestaw do zabijania wampirów, taki sam, jaki dał mi przed ponad tygodniem w swoim gabinecie, z tym tylko, że ta skrzynka była bardziej wystawna, z arabskimi napisami i inkrustowana macicą perłową. Po kolei zaczął wykładać jej zawartość, a następnie znów popatrzył w naszą stronę.
«Profesorze – powiedział cicho. – Mój przyjaciel został ukąszony przez wampira co najmniej trzy razy i teraz umiera. Jeśli umrze naturalną śmiercią, niebawem przekształci się w nieumarłego. – Otarł z czoła pot. To straszny widok i muszę was prosić o opuszczenie pokoju. Madame, nie może pani na to patrzeć».
«Zrobimy wszystko, żeby ci pomóc» – odrzekłem z wahaniem, a Helen dała krok do przodu.
«Proszę pozwolić mi zostać – poprosiła cicho. – Chcę zobaczyć, jak to się robi».
Przez chwilę zastanawiałem się, po co jej taka wiedza, lecz natychmiast naszła mnie trochę absurdalna refleksja, że jest przecież antropologiem. Turgut obrzucił ją płonącym wzrokiem, dał milczące przyzwolenie i znów pochylił się nad przyjacielem. Ciągle odnosiłem wrażenie, że śnię, że wszystko to nie dzieje się naprawdę, ale Turgut wymamrotał coś do ucha przyjaciela i chwycił rękę Erozana.
I wtedy – było to najokropniejsze ze wszystkiego, co nastąpiło – Turgut przycisnął jego dłoń do swojego serca i przenikliwym głosem wzniósł pieśń. Jej słowa zdawały się dobiegać do nas z otchłani historii, zbyt starożytnej i obcej, abym mógł rozróżnić poszczególne słowa. Zawodzenie przypominało głos muezinów nawołujących wiernych do modlitwy ze wszystkich minaretów miasta. Wołanie Turguta jednak wzywało bardziej do piekła. Budzące przerażenie tony przywodziły na myśl tysiące osmańskich obozów wojskowych, miliony tureckich żołnierzy. Oczyma duszy ujrzałem powiewające proporce, bryzgi krwi wznoszone końskimi kopytami, włócznie i półksiężyce, błysk słońca we wzniesionych do ciosu bułatach, a w kolczugach skrwawione młode twarze, poobcinane głowy i posiekane ciała. Usłyszałem wrzask wojowników oddających dusze w ręce Allaha oraz dobiegający z daleka płacz ich matek i ojców. Poczułem okropny odór płonących domostw, smród wyprutych wnętrzności, cierpką woń armatniego prochu, trudny do zniesienia odór palących się namiotów i końskiego ścierwa.
Ale najbardziej zdumiewające było to, że w owej rozpaczliwej, wzniesionej do krzyku modlitwie wychwyciłem dwa słowa: «Kiziklu Bey! Palownik!». Pośród całego chaosu odniosłem wrażenie, iż dostrzegam różniącą się od pozostałych, przybraną w czerń postać, która, na rozbuchanym wojennym zapałem wierzchowcu, ścinała mieczem tureckie głowy, toczące się potem ciężko po ziemi w stożkowatych hełmach.
Turgut zamilkł, a ja spostrzegłem, że stoję obok niego i spoglądam na konającego mężczyznę. Helen nie odstępowała mnie na krok. Otworzyłem usta, by zadać jej pytanie, ale spostrzegłem, że również jest pod głębokim wrażeniem rozdzierającej inkantacji Turguta. Zdawałem sobie sprawę z tego, iż w jej żyłach płynie krew Palownika. Popatrzyła w moją stronę i choć na jej twarzy malowało się przerażenie, zachowywała kamienny spokój. Jednocześnie dotarło do mnie, że odziedziczyła również cechy Rossiego – delikatne, patrycjuszowskie, toskańskie, wyniesione z jego anglosaskiego pochodzenia. W jej oczach malowała się nieporównywalna z niczym łagodność jego spojrzenia. W tej chwili pomyślałem sobie, iż poślubiłem ją nie w nudnym kościele w rodzinnej miejscowości ani też przed obliczem pastora, ale tam, na tym polu, o którym śpiewał Turgut. I postanowiłem trwać przy niej wiernie do końca życia.
Turgut, w milczeniu, położył różaniec na szyi swego przyjaciela, co sprawiło, że ciało Erozana lekko zadrżało, po czym wyjął z wyłożonego satyną pudełka dłuższy od mojej dłoni, lśniący srebrem przedmiot.
«Nigdy jeszcze tego nie robiłem. Boże, wybacz mi» – powiedział.
Rozchylił koszulę Erozana. Ujrzałem starczą skórę, tors pokryty siwymi włosami, unoszący się i opadający w niespokojnym oddechu. Selim podał mu cegłę, służącą do blokowania drzwi. Turgut przez chwilę ważył ją w dłoni. Przystawił ostrze kołka do lewej piersi rannego i rozpoczął cichą inkantację, którą mgliście zapamiętałem – z jakiejś książki, filmu, rozmowy? – nAllahu akbar, Allahu akbar, Allah jest wielki». Zdawałem sobie sprawę z tego, że ani Helen, ani ja nie chcemy opuszczać pokoju, ale ująłem ją za łokieć, zmuszając do cofnięcia się, kiedy cegła opadła. Ramię Turguta było mocarne i pewne. Selim trzymał kołek pionowo. Rozległo się tępe uderzenie, srebro pogrążyło się w ciele. Trysnęła krew, barwiąc na karmazynowo bladą skórę. Erozan wykrzywił w konwulsji twarz, szczerząc żółtawe, wilcze kły. I Helen, i ja nie mogliśmy oderwać wzroku od przerażającego widowiska. Ciało bibliotekarza dygotało szaleńczo. Kołek Turguta wszedł po samą nasadę i turecki profesor wyprostował się, jakby na coś czekając. Usta mu drżały, po twarzy spływały grube krople potu.
Po chwili ciało Erozana znieruchomiało, twarz skamieniała, usta opadły, z piersi wydobyło się ostatnie westchnięcie. Przestał rzucać stopami w niebywale wytartych skarpetkach. Z całych sił tuliłem do siebie Helen. Czułem, jak drży, choć do końca zachowywała kamienny spokój. Turgut ujął bezwładną już dłoń swego przyjaciela i złożył na niej pocałunek. Po jego rumianej twarzy spływały łzy, kapiąc na wąsy. Zasłonił dłonią twarz. Selim dotknął czoła martwego bibliotekarza i położył ręce na zgarbionych plecach Turguta.
Niebawem Turgut zebrał się w sobie i dźwignął z podłogi. Hałaśliwie wytarł nos w chusteczkę.
«To był bardzo dobry człowiek – oświadczył. – Teraz spoczywa w litościwych ramionach Mahometa i nie dołączył do legionów piekła. – Odwrócił się i otarł łzy. – Przyjaciele, musimy pozbyć się tego ciała. Znam doktora w jednym ze szpitali, który nam w tym pomoże. Muszę do niego zadzwonić. Tymczasem mieszkania będzie strzegł Selim. Później pojawi się tu lekarz i ambulans. Doktor wystawi odpowiedni akt zgonu».
Turgut wyjął z kieszeni kilka ząbków czosnku i delikatnie wsunął je w usta zmarłego. Selim wyrwał z jego ciała kołek, dokładnie umył go w zlewie w rogu pokoju i włożył do pięknej skrzynki. Turgut starł wszelkie ślady krwi, zabandażował pierś Erozana, zapiął mu koszulę i przy mojej pomocy nakrył ciało prześcieradłem. Martwy miał już normalną twarz.
«A teraz, przyjaciele, muszę prosić was o jeszcze jedną przysługę. Byliście świadkami, na co stać nieumarłego, i wszyscy wiemy, że tacy istnieją. Musicie nieustannie się strzec. I koniecznie udać się do Bułgarii, i to najszybciej, jak się da. Kiedy już ułożycie plany, zadzwońcie do mnie. – Popatrzył na mnie twardym wzrokiem. – Gdybyśmy się już przed waszym wyjazdem nie zobaczyli, życzę powodzenia. Będę nieustannie myślami przy was. Zadzwońcie, jak tylko wrócicie do Stambułu; jeśli wrócicie».
Serdecznie uścisnął nam ręce, a Selim nieśmiało pocałował dłoń Helen.
«Chodźmy stąd» – powiedziała, biorąc mnie za rękę, i wyprowadziła z posępnego mieszkania.
Szybko zbiegliśmy po schodach i wyszliśmy na ulicę".
«Moje pierwsze wrażenie z Bułgarii – i tak już pozostało mi w pamięci – to góry widziane z samolotu. Góry wysokie i mroczne, pokryte bujną zielenią. Dostrzegłem zaledwie kilka brązowych nitek traktów prowadzących pośród urwisk do nielicznych wiosek. Obok mnie siedziała spokojnie Helen, patrzyła przez okno i ściskała moją dłoń ukrytą pod rozłożoną między nami kurtką. Czułem jej ciepłą rękę, delikatne palce bez żadnych pierścionków. Od czasu do czasu widzieliśmy przecinające urwiska niebieskawe linie. Były to zapewne górskie potoki. Obserwując je, próbowałem bezskutecznie wyszukać wzrokiem sylwetkę smoka ze splątanym ogonem, który stanowiłby rozwiązanie naszej zagadki. Niczego jednak podobnego nie wypatrzyłem.
Bo i nic tu takiego nie ma, napominałem się w duchu, to tylko mrzonki, jakie wywołuje we mnie widok dzikich gór. Ich tajemniczość nietknięta cywilizacją, brak wiosek i miasteczek napawały mnie jednak nadzieją. Odnosiłem wrażenie, że im głębiej przeszłość została pogrzebana w tej krainie, tym bardziej mogła przetrwać. Mnisi przemierzali zapewne te zapomniane, górskie szlaki, nad którymi teraz się unosiliśmy, ale nie znaliśmy dokładnie ich drogi. Powiedziałem o tym Helen, chcąc upewnić się w swoich nadziejach, ale ona tylko pokręciła głową.
«Nie wiemy nawet, czy dotarli do Bułgarii, ani również, czy w ogóle do niej wyruszyli».
Złagodziła suche stwierdzenie historyka delikatną pieszczotą mojej dłoni.
«Zupełnie nie znam historii Bułgarii – powiedziałem. – Czuję się jak dziecko we mgle».
Helen przesłała mi łagodny uśmiech.
«Też nie jestem ekspertem, ale mogę ci powiedzieć, że Słowianie przybyli na te tereny w szóstym i siódmym wieku. Według źródeł tureckich w siódmym. Zjednoczyli się pod berłem bizantyjskim… mądrze… a ich pierwszym władcą był Asparuch. W drugiej połowie dziewiątego wieku car Borys I przyjął chrześcijaństwo. Był wielkim bohaterem i Bułgaria stanowiła potęgę aż do czasu, gdy Turcy skruszyli ją w roku tysiąc trzysta dziewięćdziesiątym trzecim».
«A kiedy ich wypędzono?»
«Dopiero w roku tysiąc osiemset siedemdziesiątym ósmym. Bułgarom pomogła w tym Rosja».
«I wtedy Bułgaria przystąpiła w obu wojnach do państw Osi».
«Po drugiej wojnie Sowieci przeprowadzili rewolucję. Ale co mogliśmy zrobić bez armii radzieckiej?»
Helen obdarzyła mnie słodkim, a jednocześnie gorzkim uśmiechem. Czule uścisnąłem jej dłoń.
«Mów trochę ciszej – powiedziałem. – Jeśli nie ty, to ja muszę dbać o nasze bezpieczeństwo»".
«Port lotniczy w Sofii był bardzo mały. Spodziewałem się pałacu współczesnego komunizmu, a wysadzono nas na wysmołowanym pasie startowym. Ruszyliśmy nim pokornie ze współpasażerami. Sądząc po ich języku, większość z nich była Bułgarami. Przystojni mężczyźni, niektórzy aż za bardzo – przedziwna mieszanina typów ludzkich. Słowianie o białej skórze i ciemnych oczach lub śniadzi i ogorzali, kalejdoskop ras ludzkich o krzaczastych, czarnych brwiach, o sterczących, zakrzywionych nosach lub o spłaszczonych nozdrzach. Młode kobiety ze skręconymi w loki włosami o szlachetnych czołach oraz krzepcy starcy, którym pozostało zaledwie kilka zębów. Wszyscy śmiali się, gadali, rozdawali przyjacielskie kuksańce. Wysoki mężczyzna mówił coś do swego towarzysza, gestykulując trzymaną w ręku zwiniętą gazetą. Ich stroje w niczym nie przypominały zachodnich ubrań, choć trudno mi dokładnie określić, co aż tak obcego było w kroju ich marynarek i koszul, w ich masywnych butach i ciemnych kapeluszach.
Zauważyłem też w tych ludziach dziwną, z trudem skrywaną radość, że dotknęli stopami bułgarskiej ziemi – a raczej asfaltu – i do dziś towarzyszy mi ów hiepokojący obraz narodu tak silnie związanego z Sowietami, przywiązanego do Stalina, mimo że od jego śmierci minął już rok. Smutny i posępny naród pogrążony w fantasmagorycznym śnie, z którego zapewne nigdy się już nie przebudzi. Trudności z uzyskaniem bułgarskiej wizy w Stambule – długie podchody dobrze oliwione sułtańskimi pieniędzmi Turguta i licznymi telefonami Evy do jej odpowiednika w Bułgarii – wzmogły we mnie niepokój co do tego kraju. Bezduszni urzędnicy węgierscy, tak niechętnie wbijający nam w paszporty wizy, wydawali się wręcz aniołami w porównaniu z pracownikami ambasady bułgarskiej. Helen wyznała mi, że sam fakt, iż ambasada bułgarska udzieliła nam wiz, budzi w niej głęboki niepokój.
Sami Bułgarzy sprawiali wrażenie, jakby należeli do innej rasy. Kiedy weszliśmy do budynku portu lotniczego i ustawiliśmy się w kolejce do odprawy celnej, ogarnął nas jeszcze większy zgiełk ludzkich głosów. Stojący za barierami bliscy i krewni witali przybywających głośnymi okrzykami. Nad ich głowami pojawiło się mnóstwo machających rąk. Ludzie deklarowali przywiezione ze Stambułu niewielkie ilości pieniędzy i prezenty. Gdy przyszła nasza kolej, uczyniliśmy to samo. Na widok naszych paszportów brwi młodego oficera zniknęły po prostu pod daszkiem czapki. Zabrał nasze dokumenty i dłuższą chwilę konferował o czymś z innym funkcjonariuszem.
«Niedobry znak» – mruknęła pod nosem Helen.
Otoczyło nas kilka umundurowanych postaci, a urzędnik najwyższy rangą zaczął zadawać pytania po niemiecku, następnie po francusku, a w końcu łamaną angielszczyzną. Zgodnie z instrukcją Ćvy pokazałem list wystawiony przez uniwersytet w Budapeszcie z prośbą, by rząd Bułgarii okazał nam wszelką pomoc w prowadzonych przez nas niezwykle istotnych badaniach, oraz drugi list od znajomego ciotki Helen zatrudnionego w bułgarskiej ambasadzie.
Nie wiem, jak oficer, posługujący się mieszanką angielskiego, węgierskiego i francuskiego, odniósł się do pisma z uniwersytetu budapeszteńskiego, ale pismo z ambasady było w języku bułgarskim i nosiło oficjalną pieczęć. Funkcjonariusz długo je studiował, marszczył krzaczaste brwi, tak że prawie opadały mu na nos. Na jego twarzy pojawił się wyraz zdziwienia, po czym popatrzył na nas ze zdumieniem. Zaniepokoiło mnie to bardziej niż jego wcześniejsza, nieskrywana wrogość, jaką nam okazywał. Odniosłem wrażenie, że Eva nie do końca powiedziała nam, co jest w tym liście. Nie mogłem o nic pytać i czułem się bezradny jak rozbitek pośrodku morza, kiedy funkcjonariusz szeroko się uśmiechnął i po bratersku klepnął mnie w plecy. Ruszył do telefonu na zapleczu komory celnej i przez dłuższy czas próbował się z kimś połączyć. Dręczył mnie niepokój, gdy uśmiechając się do słuchawki, nieustannie zerkał w naszą stronę. Stojąca obok mnie Helen poruszyła się nerwowo. Pojąłem, że rozumie z tego wszystkiego znacznie więcej niż ja.
Oficer teatralnym gestem odłożył słuchawkę, pomógł zabrać nasze nieco przykurzone walizki i udaliśmy się do lotniskowego barku. Tam postawił nam po szklaneczce idącej mocno do głowy wódki zwanej rakija. Wypytywał w różnych łamanych językach, kiedy przyłączyliśmy się do rewolucji i jak długo należymy do partii. Jego pytania wcale mnie nie uspokoiły. Zastanawiałem się nad niedokładnością naszego listu polecającego, ale całą inicjatywę przekazałem Helen, grzecznie się uśmiechałem i dawałem zdawkowe, wymijające odpowiedzi. On wznosił toasty za międzynarodowe braterstwo klasy robotniczej i co chwila napełniał kieliszki. Gdy któreś z nas mówiło coś, jakieś frazesy i komunały, na temat wizyty w jego przepięknym kraju, z szerokim uśmiechem kręcił przecząco głową. Byłem coraz bardziej zdenerwowany i dopiero Helen wyjaśniła mi szeptem, że osobliwością kultury bułgarskiej jest to, iż na znak zgody kręcą przecząco głową, a na znak dezaprobaty kiwają na tak.
Kiedy byłem już tak napompowany rakiją, że myślałem, iż zwymiotuję, pojawił się mężczyzna o posępnej twarzy, w ciemnym garniturze i kapeluszu. Był odrobinę młodszy ode mnie i można by go uznać za całkiem przystojnego, gdyby nie ponury wyraz malujący się na jego obliczu. Ale nawet czarne wąsy ani ciemne włosy opadające mu zalotnie na czoło nie potrafiły skryć gniewnego wyrazu twarzy. Oficer powitał go z szacunkiem i przedstawił jako naszego przewodnika po Bułgarii. Zaznaczył przy tym, że spotyka nas wielki zaszczyt, ponieważ Krasimir Ranow cieszy się wielkimi względami rządu bułgarskiego, a ponadto związany jest z uniwersytetem w Sofii i doskonale zna wszystkie interesujące miejsca w ich starożytnym kraju o pełnej chwały tradycji i historii.
Oszołomiony ilością wypitej wódki, uścisnąłem zimną jak ryba dłoń mężczyzny, wznosząc w duchu modły do Boga, byśmy nie musieli podróżować po Bułgarii w asyście oficjalnego przewodnika. Helen jednak wykazała więcej zrozumienia sytuacji i powitała go w miarę miło. Pan Ranow, który nie odezwał się dotąd słowem, od samego początku, jeszcze nim oficer oznajmił zbyt tubalnym głosem, że Helen jest Węgierką i studiuje w Stanach Zjednoczonych, okazywał jej wielką niechęć. Wyrażało się to w jego grymasie twarzy i krzywym uśmiechu.
«Madame profesor» – powiedział krótko i odwrócił się do nas plecami.
Rozpromieniony celnik uścisnął nam dłonie, a mnie klepnął mocno w ramię, jakbym był jego najlepszym kumplem, i wskazał, że mamy udać się za Ranowem.
Przed lotniskiem Ranow zatrzymał taksówkę o bardzo staroświeckim wnętrzu. Czarne fotele wypchane były zapewne jeszcze końskim włosiem. Z siedzenia obok kierowcy oświadczył nam, że zarezerwował nam pokoje w najlepszym hotelu.
«Myślę, że się wam spodoba. Poza tym mają tam pierwszorzędną restaurację. Spotkamy się w niej jutro rano przy śniadaniu. Wtedy wyjaśnicie mi przedmiot swych badań, a ja wam wszystko zorganizuję. Niewątpliwie zechcecie spotkać się z naukowcami z uniwersytetu w Sofii, jak też z ministrami. Później udamy się na krótką wycieczkę po najbardziej interesujących historyków miejscach Bułgarii».
Uśmiechnął się kwaśno. Patrzyłem na niego z coraz większym przerażeniem. Jego angielski był zbyt dobry. Mówił ową beznamiętną angielszczyzną z płyt do nauki języka w trzydzieści dni.
Poza tym jego twarz była mi w jakiś sposób znajoma. Żywiłem przekonanie, że nigdy go wcześniej nie spotkałem, choć miałem pewność, iż już go gdzieś widziałem, lecz, na Boga, nie pamiętałem gdzie. Przez cały pierwszy dzień pobytu w Sofii, po której zostaliśmy aż zanadto dobrze oprowadzani, ta myśl mnie prześladowała. Samo miasto jednak było cudowne. Stanowiło mozaikę dziewiętnastowiecznej architektury, średniowiecznego splendoru i lśniących nowością budowli socrealistycznych. W centrum Sofii odwiedziliśmy ponure mauzoleum z zabalsamowanym ciałem stalinowskiego dyktatora Georgi Dymitrowa, który zmarł pięć lat wcześniej. Przed wejściem do budynku Ranow zdjął kapelusz i przepuścił nas przodem. Dołączyliśmy do szeregu Bułgarów przesuwających się przed otwartą trumną Dymitrowa. Twarz dyktatora miała barwę wosku. Zdobił ją taki sam jak u Ranowa wąs. Pomyślałem o Stalinie, którego podobno w ubiegłym roku położono obok Lenina w takim samym sanktuarium na placu Czerwonym. Najwyraźniej ateiści również dbają o relikwie swoich świętych.
Moje przeczucia co do naszego przewodnika sprawdziły się, kiedy zapytałem go, czy mógłby skontaktować nas z Antonem Stoiczewem. Ranow skręcił się jak sprężynka.
«Pan Stoiczew jest wrogiem ludu – oświadczył poirytowanym głosem. – Dlaczego chcecie się z nim spotkać? – Zamilkł na chwilę, po czym dodał dziwnym tonem: – Oczywiście, jeśli chcecie, mogę zorganizować z nim spotkanie. Nie wykłada już na uniwersytecie. Jego przekonania religijne nie odpowiadają naszej młodzieży. Ale jest sławny i zapewne z tego względu chcecie się z nim spotkać»".
«Ranow obiecał, że spełni każde nasze życzenie – powiedziała Helen, kiedy znaleźliśmy dla siebie chwilę poza hotelem. – Dlaczego? Komu to służy?»
Popatrzyliśmy na siebie z lękiem.
«Sam chciałbym to wiedzieć».
«Musimy bardzo uważać – powiedziała cicho Helen zatroskanym głosem, a ja bałem się pocałować ją w publicznym miejscu. – Umówmy się, że przy nim będziemy rozmawiać tylko o sprawach zawodowych, a i to jak naj mniej».
«Zgoda»".
«Przez ostatnie lata nieustannie wspominam chwilę, kiedy po raz pierwszy ujrzałem dom Antona Stoiczewa. Zapewne wywarł na mnie tak wielkie wrażenie poprzez kontrast między wielkim miastem a zaciszem, w jakim przebywał, jak też ze względu na osobowość Stoiczewa. Sam widok bramy prowadzącej do jego domu sprawił, iż poczułem, że nasze spotkanie stanowić będzie punkt zwrotny w poszukiwaniach Rossiego.
Znacznie później, ilekroć czytałem o monasterach znajdujących się poza murami bizantyjskiego Konstantynopola, o sanktuariach niestrzeżonych potężnymi murami miasta, gdzie ludzie uciekali przed restrykcjami, jakie narzucała im wielka metropolia i sztywne nakazy kościelnych rytuałów, przypominałem sobie Stoiczewa. Pamiętałem jego ogród z rozłożystymi jabłoniami i wiśniami, dom z rozległym dziedzińcem, szum młodych liści i pomalowane na niebiesko ule, podwójne, starodawne, drewniane wrota, które oddzielały nas od gwarnego świata, ciszę i spokój po dobrowolnej ucieczce w takie ustronie.
Staliśmy przed bramą, a wzbity kołami kurz opadał wolno na samochód Ranowa. Helen pierwsza odciągnęła jeden ze starodawnych rygli w bramie. Ranow skurczył się w sobie, stał jak wmurowany w ziemię, zupełnie jakby czuł wstręt do wejścia do środka. W pierwszej chwili zahipnotyzował mnie wprost ożywczy szum liści i bzyczenie pszczół, a jednocześnie ogarnął strach. Pomyślałem, że Stoiczew również w niczym nam nie pomoże i wrócimy do domu po długiej wędrówce prowadzącej donikąd. Wyobrażałem to już sobie setki razy: nasz powrotny lot do Nowego Jorku z Sofii lub ze Stambułu – bardzo chciałem jeszcze raz zobaczyć się z Turgutem – który odbędziemy w grobowym milczeniu. A później organizowanie sobie od nowa życia, już bez Rossiego. Nieustanne pytania, gdzie tak naprawdę byłem, kłopoty z wydziałem po mojej tak długiej nieobecności, powrót do pracy na temat holenderskich kupców spokojnych, nieskomplikowanych ludzi – ale już pod kierunkiem innego, znacznie gorszego promotora, i do zamkniętych na głucho drzwi od gabinetu Rossiego. Najbardziej bałem się właśnie tych drzwi i śledztwa. «Tak więc panie… eee… Paul, o co właściwie chodzi? W dwa dni po zniknięciu promotora udał się pan w długą podróż?» Później krótka msza żałobna i kilka pytań na temat prac Rossiego, jego praw autorskich i majątku.
Powrót z Helen, którą cały czas trzymałbym za rękę, byłby wielkim pocieszeniem. Zamierzałem zapytać ją, czy mimo horroru, jaki wspólnie przeżyliśmy, zgodzi się zostać moją żoną. Ale wcześniej musiałbym zarobić trochę pieniędzy i zabrać ją do Bostonu, aby przedstawić swoim rodzicom. Pomyślałem tylko ze smutkiem, że nie będę mógł prosić o rękę Helen jej ojca. Patrzyłem, jak dziewczyna przekracza bramę.
Znaleźliśmy się ni to na podwórku, ni to w sadzie. Dom Stoiczewa stał na fundamencie z brązowoszarych kamieni połączonych wapienną zaprawą. Później dowiedziałem się, iż jest to odmiana granitu, z którego w dawnych czasach budowano w Bułgarii domy. Sam budynek wzniesiono ze złocistej, gładkiej cegły, jakby nasączonej przez długie lata słonecznym światłem. Dach pokrywała rurkowata, czerwona dachówka. Ściany domu i sam dach nadgryzł już nieco ząb czasu i budynek sprawiał wrażenie, jak gdyby sam z siebie wyrósł z ziemi, a teraz ponownie, stopniowo się w nią zapadał. Ocieniające go drzewa próbowały zasłaniać ten proces. Jedna ściana domu była goła, na drugiej znajdował się treliaż z pnączami winogron. Obok pięły się jasne kwiaty róż. Pod kratownicą stał drewniany stół i cztery proste krzesła. Wyobraziłem sobie rozkoszny, chłodny cień rzucany przez liście winorośli w najgorętsze dni lata. Za domem, w najstarszej części sadu, majaczyły dwa ule, a za nimi, zalewany słonecznym blaskiem, znajdował się wypielęgnowany ogródek. Dotarł do mnie zapach ziół i zapewne lawendy, woń trawy i smażonej cebuli. Ktoś najwyraźniej bardzo dbał o to miejsce i prawie spodziewałem się ujrzeć przybranego w mnisi habit Stoiczewa, pochylającego się nad każdą roślinką.
Wtedy od strony rozpadającego się komina dobiegł nas śpiew. Nie był to niski baryton pustelnika, ale słodki, silny głos kobiecy, skoczna melodia, która poruszyła nawet Ranowa. Kulił się obok mnie z zapalonym papierosem w palcach i z zainteresowaniem rozglądał się wokół siebie.
«hwinete! – zawołał. – Dobyr den!»
Śpiew gwałtownie się urwał. Rozległ się szczęk garnków i po chwili w drzwiach domu Stoiczewa pojawiła się młoda kobieta. Wytrzeszczała oczy zdumiona, że ktokolwiek obcy mógł nawiedzić jej obejście.
Ruszyłem w stronę kobiety, ale wyprzedził mnie Ranow. Ściągnął z głowy kapelusz i ukłonił się przed nią po bułgarsku. Przyłożyła dłoń do twarzy i patrzyła na niego z ciekawością i niepokojem. Kiedy po raz drugi na nią spojrzałem, zauważyłem, że nie jest już tak młoda, jak mi się w pierwszej chwili wydawało. Emanowała z niej jednak taka energia i wigor, że od razu zrozumiałem, iż to ona właśnie dba o niewielki ogród i gotuje pyszne jedzenie, którego woń dobiegała z kuchni. Miała ciemne włosy odgarnięte z pucułowatej twarzy, a na czole pieprzyk. Krój oczu, ust i podbródka nadawały jej wygląd ślicznego dziecka. Białą koszulę i błękitną spódnicę zakrywał kuchenny fartuch. Zmierzyła nas ostrym spojrzeniem łagodnych zazwyczaj oczu i popatrzyła ostro na Ranowa. Natychmiast okazał jej swoją legitymację. Bez względu na to, czy była córką, czy też gospodynią Stoiczewa – może emerytowanych profesorów w komunistycznym kraju stać było na gosposię – najwyraźniej swój rozum miała. Ranow robił wszystko, żeby sprawiać miłe wrażenie. Odwrócił się w naszą stronę i z miłym uśmiechem przedstawił nam kobietę:
«To Irina Christowa – oświadczył, kiedy wymienialiśmy z nią uściski dłoni. – Plemennica na profesor Stoiczew».
«Plemennica?»
Pomyślałem, że użył jakieś metafory.
«Córka jego siostry» – wyjaśnił Ranow, zapalając kolejnego papierosa.
Podsunął Irinie paczkę, ale ta odmówiła. Kiedy wyjaśniliśmy jej, że jesteśmy z Ameryki, oczy jej rozszerzyły się ze zdziwienia i popatrzyła na nas jeszcze bardziej podejrzliwie. Następnie wybuchnęła dźwięcznym śmiechem, choć nie wiedziałem, co ma on oznaczać. Ranow znów paskudnie się skrzywił – on nigdy nie wyglądał pogodnie dłużej niż przez kilka minut – po czym kobieta wprowadziła nas do domu.
Jego wnętrze wprawiło mnie wręcz w osłupienie. Z zewnątrz budynek sprawiał wrażenie sielskiej farmy, w środku, dokąd nie dochodziło jaskrawe światło słońca, przypominał muzeum. Weszliśmy od razu do rozległego pokoju z kominkiem. Już same meble – przepięknie rzeźbione w ciemnym drewnie toalety z lustrami, wspaniałe krzesła i ławy – wzbudzały najwyższy podziw. Ale moją i Helen uwagę przykuły przede wszystkim unikatowe, ludowe tkaniny i prymitywne malowidła – głównie ikony, które swym pięknem przewyższały nawet te widziane w kościołach Sofii. Madonny o świetlistych oczach, święci o ściągniętych, wąskich ustach, wielcy i mali, ich złociste twarze zakute w pancerze ze srebra, apostołowie w łodziach i święci męczennicy z pokorą znoszący swe męczeństwo. Z pociemniałymi od dymu kadzideł barwami ikon kontrastowały porozwieszane na ścianach dywany i gobeliny wyszywane w geometryczne wzory, haftowana kamizela i szale obszyte srebrnymi cekinami. Helen wskazała na kamizelkę z pionowymi, wąskimi kieszeniami.
«To na kule» – wyjaśniła prosto.
Obok kamizeli wisiały dwa sztylety. Chciałem zapytać, kto chodził w tej kurtce, kto nosił w jej kieszeniach pociski, kto posługiwał się tymi sztyletami. W ceramicznej wazie ustawionej na stole stały róże i pierzaste liście paproci, nieprawdopodobnie żywe pośród zalegających izbę staroci. Posadzka była wyfroterowana na wysoki połysk, a za drzwiami otwierał się widok na inny, podobny, pokój.
Ranow rozejrzał się wokół siebie i pogardliwie parsknął.
«Moim zdaniem profesorowi Stoiczewowi pozwala się na posiadanie zbyt wielu skarbów naszej narodowej kultury. Powinny zostać sprzedane z korzyścią dla naszego społeczeństwa».
Irina albo nie znała angielskiego, albo nie dała tego po sobie poznać. Poprowadziła nas po wąskich schodach na piętro. Nie wiedziałem, czego mamy się spodziewać na górze. Czy jakiejś posępnej nory, w której krył się stary profesor, czy też schludnej pracowni, takiej samej, pomyślałem z żałością, w jakiej izolował się genialny, o błyskotliwym umyśle profesor Rossi. Otworzyły się drzwi na piętrze i na podest schodów wyszedł siwowłosy, drobny, ale krzepki mężczyzna. Irina chwyciła go za ramię i ze śmiechem zaczęła mówić coś szybko po bułgarsku.
Starszy mężczyzna o zapadniętej twarzy obrzucił nas spokojnym, łagodnym spojrzeniem. Przez chwilę odnosiłem wrażenie, że spogląda w ziemię, choć tak naprawdę patrzył na nas. Dałem krok do przodu i podałem mu rękę. Uścisnął mi ją bez słowa i odwrócił się do Helen, która też wyciągnęła dłoń. Był bardzo grzeczny, bardzo oficjalny i cechowała go wielka godność osobista. Kiedy jego wzrok padł na Ranowa, również uścisnął mu dłoń, ale bardzo pobłażliwie. Coraz bardziej nie lubiłem naszego przewodnika. Z całego serca życzyłem sobie, by zostawił nas sam na sam z profesorem. Nie wyobrażałem sobie, jak zdołamy porozmawiać swobodnie ze Stoiczewem z krążącym wokół nas niczym utrapiona mucha Ranowem.
Profesor Stoiczew powoli odwrócił się i wprowadził nas do pokoju. Pokój ten, jak się okazało, był tylko jednym z kilku pomieszczeń na piętrze. Podczas naszych dwóch wizyt w tym domu nigdy nie dowiedziałem się, gdzie sypiają jego mieszkańcy. Na piętrze znajdował się długi, wąski salon, z którego prowadziły drzwi do kilku innych pokoi. Drzwi te były otwarte. Do środka wpadało słoneczne światło przefiltrowane przez zieleń rosnących za oknami drzew, skrząc się w grzbietach książek ustawionych na regałach zajmujących wszystkie ściany pomieszczeń, złożonych w drewnianych skrzynkach poustawianych na podłodze lub piętrzących się w nieładzie na stołach. Między nimi poniewierały się powyciągane z teczek dokumenty różnego kształtu i rozmiaru, wiele z nich niewiarygodnie starych. Tak, z całą pewnością nie był to schludny gabinet Rossiego. Gdziekolwiek patrzyłem, promienie słońca oświetlały stary papier welinowy, wytarą skórę, złote brzegi stron, guzowate, ozdobne okładki czerwone, brązowe i koloru kości słoniowej, wspaniałe księgi, zwoje i rękopisy porozrzucane w gorączce pracy. Nie dostrzegłem jednak na nich śladu kurzu, żaden ciężki, kanciasty wolumin nie leżał na kruchych rękopisach. Otaczało mnie morze ksiąg i manuskryptów, jakich nie powstydziłoby się żadne muzeum, z tym tylko, że tam każdy z tych drogocennych eksponatów znajdowałby się w oddzielnej gablocie.
Na ścianie salonu wisiała prymitywna mapa wymalowana, ku memu zdumieniu, na skórze. Odruchowo do niej podszedłem, a Stoiczew się uśmiechnął.
«Podoba się panu? – zapytał. – To mapa Imperium Bizantyjskiego z około tysiąc sto pięćdziesiątego roku».
Wtedy odezwał się do nas po raz pierwszy. Mówił czystą angielszczyzną.
«Bułgaria wchodziła wówczas jeszcze w jego skład» – zauważyła cicho Helen.
Stoiczew popatrzył na nią z wyraźnym zadowoleniem.
«Rzeczywiście. Sadzę, że mapę tę wyrysowano w Wenecji lub Genui. Przywieziono ją do Konstantynopola w prezencie cesarzowi lub jakiemuś dostojnikowi z jego dworu. To kopia, którą zrobił mi jeden z moich przyjaciół».
Helen uśmiechnęła się, dotknęła szyi i prawie puściła do niego oko.
«Zapewne cesarzowi Manuelowi I z dynastii Komnenów?»
Zarówno ja, jak i Stoiczew popatrzyliśmy na nią ze zdumieniem. Dziewczyna wybuchnęła śmiechem.
«Bizancjum zawsze było moim hobby» – wyjaśniła.
Stary historyk rozpromienił się i złożył jej korny, dworski ukłon. Wskazał nam krzesła ustawione wokół stołu. Z miejsca, na którym siedziałem, widziałem podwórko i rozciągający się dalej sad. Na drzewach formowały się już zalążki owoców. Okna były otwarte i nieustannie docierał do nas szelest listowia oraz brzęczenie pszczół. Wyobraziłem sobie, jak bardzo szczęśliwy musi być Stoiczew na swoim wygnaniu. Studiował manuskrypty i ukochane książki, pisał, słuchając kojących dźwięków dobiegających z ogrodu, których nie mogło stłumić rządzące twardą ręką państwo ani żaden biurokrata. Było to błogosławione więzienie, dobrowolne i przynoszące prawdziwą wolność.
Stoiczew nie odzywał się, choć obrzucał nas bacznym spojrzeniem. Zapewne zastanawiał się nad celem naszej wizyty. W końcu odezwałem się pierwszy:
«Profesorze Stoiczew, proszę wybaczyć nam tak nagłe najście i zakłócenie pańskiej samotności. Jesteśmy wdzięczni panu i pańskiej siostrzenicy, że wpuściliście nas do swego domu».
Popatrzył na swoje dłonie pokryte starczymi plamkami, spoczywające na blacie stołu, po czym przeniósł wzrok na mnie. Miał czarne, bardzo młodzieńcze oczy, które mocno kontrastowały z jego postarzałą twarzą. Niewiarygodnie duże uszy, sterczące spod gładko zaczesanych, siwych włosów. W słonecznym blasku wydawały się prawie przezroczyste, a na krawędziach różowe, jak uszy królika. Jego oczy, łagodne, a zarazem czujne, również kojarzyły się z tym płochliwym zwierzęciem. Zęby miał żółte i krzywe, na jednym z przednich nosił złotą koronkę. Ale kiedy uśmiechał się, jego twarz zmieniała się nie do poznania – jasna i pełna serdeczności, jakby dzikie zwierzę przyjmowało nieoczekiwanie postać człowieczą. Było to piękne oblicze – oblicze, które w czasach młodości tego człowieka przepełniała wiara i entuzjazm, oblicze, któremu nie sposób się oprzeć.
Stoiczew uśmiechnął się, zmuszając tym niejako Helen i mnie do odwzajemnienia tego uśmiechu. Irina też przesłała nam promienne spojrzenie. Usiadła na krześle pod ikoną przedstawiającą jakąś postać – zapewne świętego Jerzego – przebijającą z wigorem włócznią dogorywającego smoka.
«Miło mi, że pofatygowaliście się państwo do mnie – oświadczył Stoiczew. – Nie mamy tu wielu gości, a już tacy, którzy mówią po angielsku, to prawdziwa rzadkość. Cieszę się, że mam okazję popraktykować ten język, gdyż nie mówię nim tak sprawnie, jak powinienem».
«Ależ pańska angielszczyzna jest nieskazitelna – odparłem. – Jeśli wolno spytać, gdzie pan tak dobrze opanował ten język?»
«Pewnie, że wolno – odrzekł ze śmiechem Stoiczew. – Miałem szczęście studiowania w młodości za granicą, zwłaszcza w Londynie. Czy macie do mnie jakieś konkretne sprawy, czy chcecie tylko obejrzeć bibliotekę?»
Zdumiała mnie prostota i bezpośredniość tego pytania.
«I to, i to – odrzekłem szczerze. – Pragniemy zwiedzić pańską bibliotekę, a jednocześnie zadać kilka pytań dotyczących naszych badań. – Umilkłem na chwilę, szukając odpowiednich słów. – Panna Rossi i ja jesteśmy głęboko zainteresowani historią Bułgarii w wiekach średnich. Wiem o niej znacznie mniej, niż powinienem, a piszemy pewną pracę…»
Zacząłem się plątać, gdyż tak naprawdę o historii Bułgarii nie wiedziałem nic poza krótkim wykładem, jaki dała mi Helen na pokładzie samolotu. Wiedziałem, że wyjdę na durnia w oczach tego wykształconego człowieka, strażnika historii swej ojczyzny. Poza tym chcieliśmy porozmawiać o sprawach bardzo osobistych, wręcz niewiarygodnych, które trudno było poruszać w towarzystwie rozpartego przy stole Ranowa.
«A zatem interesuje was średniowieczna Bułgaria?» – odezwał się Stoiczew. Odniosłem wrażenie, że również obrzucił Ranowa króciutkim spojrzeniem.
«Tak – przybyła mi w sukurs Helen. – Interesuje nas monastyczne życie w średniowiecznej Bułgarii, na który to temat zamierzamy napisać kilka artykułów. Szczególnie interesuje nas życie w bułgarskich monasterach pod koniec średniowiecza, ciekawią nas szlaki, jakimi przybywali tu pielgrzymi z innych krajów, oraz drogi, którymi wędrowali bułgarscy pielgrzymi do ościennych krain».
Oblicze starego profesora rozbłysło najwyższym zainteresowaniem. Pokiwał głową, przez co jego uszy stały się jeszcze bardziej przezroczyste.
«To bardzo interesujący temat. – Zapatrzył się w przestrzeń, jakby sięgał wzrokiem w otchłanie historii, w samą studnię czasu, w której dostrzegał o wiele więcej niż ktokolwiek inny na interesujący nas temat. Czy zamierzacie pisać o czymś konkretnym? Wiele moich rękopisów może okazać się przydatne. Z największą przyjemnością dam je wam do przejrzenia».
Ranow poruszył się na krześle, a ja ponownie uświadomiłem sobie, jak bardzo nie lubię tego człowieka. Na szczęście cała jego uwaga skupiona była na pięknym profilu Iriny siedzącej po drugiej stronie stołu.
«Cóż, chcielibyśmy dowiedzieć się czegoś więcej o wieku piętnastym… konkretnie o jego drugiej połowie. Panna Rossi dokładnie zbadała ten problem w swoim ojczystym kraju, to znaczy…»
«W Rumunii – wtrąciła Helen. – Ale wychowałam się i skończyłam studia na Węgrzech».
«Jesteśmy zatem sąsiadami. – Profesor Stoiczew przesłał jej łagodny uśmiech. – A więc ukończyła pani uniwersytet w Budapeszcie?»
«Tak».
«Zna pani pewnie mego przyjaciela… profesora Sandora».
«Naturalnie. Jest dziekanem wydziału historii. To mój bliski i serdeczny znaj omy «.
«To miło… bardzo miło. Proszę mu przy najbliższej okazji przekazać ode mnie najgorętsze pozdrowienia».
«Będę o tym pamiętać» – odparła z uśmiechem Helen.
«Kto jeszcze? Nikt inny nie przychodzi mi na myśl. Ale zainteresowało mnie pani nazwisko. Znam je. W Stanach Zjednoczonych… – odwrócił się w moją stronę, a ja z niepokojem zauważyłem, że Ranow spogląda na nas zwężonymi oczyma – mieszka znany historyk o nazwisku Rossi. Czy to jakaś rodzina?»
Ku memu zdumieniu na policzki Helen wystąpiły gorące rumieńce. Pomyślałem sobie, że albo nie jest jeszcze przygotowana na to, by przyznawać się do tego publicznie, może nigdy nie chciała już tego robić, a może sprawił to Ranow, który nieoczekiwanie zaczął z uwagą przysłuchiwać się naszej rozmowie.
«Tak – powiedziała krótko. – To mój ojciec, Bartholomew Rossi».
Pomyślałem, że Stoiczew w naturalny sposób zdziwi się, dlaczego córka angielskiego historyka przyznaje się do tego, że jest Rumunką, a na dodatek wychowała się na Węgrzech. Jeśli jednak nawet nurtowało go to pytanie, zachował je dla siebie.
«Tak, to wielkie nazwisko. Napisał wiele bardzo interesujących książek. Zasięg jego zainteresowań jest wprost zdumiewający! – Klepnął się w czoło. – Kiedy studiowałem pewne jego wcześniejsze artykuły, sądziłem, że zostanie najwybitniejszym historykiem Bałkanów, ale później zarzucił ten temat i zajął się innymi zagadnieniami».
Doznałem ulgi, gdy dowiedziałem się, że Stoiczew zna prace Rossiego i bardzo wysoko je ceni. Stanowić to mogło rodzaj listów uwierzytelniających, dzięki którym zdobędziemy jego zaufanie i życzliwość.
«To prawda – powiedziałem. – Profesor Rossi jest nie tylko ojcem Helen, ale również moim promotorem. Pod jego kierunkiem piszę pracę doktorską».
«No proszę! – Stoiczew złożył swe pobrużdżone żyłami dłonie na stole. – A na jakiż to temat, jeśli wolno spytać?»
«Hmm. – Tym razem to ja się zaczerwieniłem. Miałem tylko nadzieję, że Ranow nie zauważył mego zmieszania. – O holenderskich gildiach kupieckich w siedemnastym wieku».
«Zdumiewające – mruknął Stoiczew. – Nie powiem, to interesujący temat. Ale czy to on sprowadził pana do Bułgarii?»
«To długa historia – powiedziałem. – Wraz z panną Rossi podjęliśmy pewne badania na temat kontaktów Bułgarii z ortodoksyjną społecznością w Stambule po zdobyciu tego miasta przez Osmanów. Mimo iż temat ten nie ma żadnego związku z moją dysertacją, napisaliśmy wspólnie o tym kilka artykułów. Ostatnio nawet wygłosiłem odczyt podczas konferencji naukowej na uniwersytecie budapeszteńskim, dotyczący historii… pewnych części Rumunii pod panowaniem tureckim».
Natychmiast zrozumiałem swój błąd. Ranow z pewnością nie wiedział o naszym pobycie w Budapeszcie i Stambule. Helen szybko pospieszyła mi z pomocą.
«Mamy nadzieję, że u pana znajdziemy stosowne materiały, które pozwolą nam zakończyć nasze badania w Bułgarii».
«Naturalnie – odrzekł spokojnie Stoiczew. – Ale powiedzcie mi, co konkretnie interesuje was w historii naszych monasterów, pielgrzymich szlaków, a zwłaszcza w historii końca piętnastego wieku. To fascynujący okres w dziejach Bułgarii. Sami najlepiej wiecie, że po roku tysiąc trzysta dziewięćdziesiątym trzecim nasz kraj znalazł się pod osmańską dominacją, choć niektóre rejony zostały podbite dopiero w piętnastym wieku. Od tego czasu nasza kultura zachowała się tylko dzięki monasterom. Cieszy mnie to, że interesujecie się monasterami, ponieważ w nich można znaleźć najbogatszą schedę naszej narodowej kultury».
Znów rozłożył ręce, patrząc na nas bacznie, jakby chciał wyczytać z naszych twarzy, ile zrozumieliśmy z jego słów.
«To prawda» – powiedziałem.
Nie wiedziałem, co mamy robić. W towarzystwie Ranowa mogliśmy prowadzić takie rozmowy w nieskończoność. A nie było przecież sposobu, by wyprosić go za drzwi. Jedyną nadzieją była dwuznaczna, bezosobowa, naukowa dyskusja.
«Podejrzewamy, iż w piętnastym wieku istniały pewne powiązania między ortodoksyjną społecznością Stambułu a monasterami w Bułgarii».
«To racja – zgodził się Stoiczew. – Zwłaszcza od czasu, gdy Mehmed Zdobywca poddał Kościół bułgarski jurysdykcji patriarchy Konstantynopola. Wcześniej nasz Kościół był niezależny i podlegał własnemu patriarsze w Wielkim Tyrnowie».
Poczułem podziw dla tego człowieka o wielkim umyśle i bardzo wyostrzonych zmysłach. Na moją bezsensowną w gruncie rzeczy uwagę odparł bardzo powściągliwie, grzecznie, a jednocześnie dostarczył kilku bardzo istotnych informacji.
«Rzeczywiście – odparłem. – A szczególnie interesuje nas… Ostatnio natrafiliśmy w Stambule na ciekawy list… – Ze wszystkich sił starałem się nie patrzeć w stronę Ranowa. – Ma on ścisły związek z Bułgarią, a dotyczy grupy mnichów udających się z Konstantynopola do waszego kraju. Z pewnych względów interesuje nas trasa ich wędrówki. Może byli pielgrzymami, ale co do tego nie mamy pewności».
«Rozumiem – mruknął Stoiczew. Stał się jeszcze bardziej czujny, oczy mu rozbłysły. – Czy list ten jest datowany? Czy mógłby mi pan powiedzieć coś bliższego o treści listu, kto go pisał i gdzie go znaleźliście? Do kogo był adresowany… takie rzeczy, jeśli oczywiście to wiecie».
«Naturalnie. Mamy ze sobą angielskie tłumaczenie, jak też kopię oryginału napisanego w języku starosłowiańskim. Sporządził ją dla nas w Stambule pewien mnich. Oryginał znajduje się w państwowym archiwum Mehmeda II. Może chce pan go osobiście przestudiować?»
Wyjąłem z teczki kopię, mając nadzieję, że Ranow również nie postanowi jej studiować.
Stoiczewowi rozbłysły oczy na widok tekstu.
«Ciekawy – powiedział, odkładając go ku memu rozczarowaniu obojętnie na stół. Pomyślałem, że w niczym nie jest nam w stanie pomóc, a nawet zwątpiłem, czy go dokładnie do końca przeczytał. – Moja droga – zwrócił się do siostrzenicy. – Czeka nas dłuższe grzebanie w papierach. Musisz naszym gościom zaoferować coś do jedzenia i do picia. Czy możecie przynieść karafkę z rakiją i coś do przekąszenia?»
Popatrzył uprzejmie na Ranowa.
Irina z radosnym uśmiechem zerwała się z miejsca.
«Oczywiście, wuju – powiedziała przepiękną angielszczyzną, a ja pomyślałem, że w tym domu nic już mnie nie zaskoczy. – Ale ktoś musi mi pomóc wnieść to wszystko po schodach».
Ranow natychmiast zerwał się z miejsca, poprawiając czuprynę.
«Z największą ochotą pomogę ci, młoda damo» – oznajmił i ruszyli na dół. Jego kroki dudniły na drewnianych stopniach, a Irina szczebiotała coś po bułgarsku.
Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, Stoiczew pochylił się i zaczął z wielką uwagą studiować list. Kiedy skończył, wyprostował się na krześle i uniósł wzrok. Jego twarz wydawała się o dziesięć lat młodsza.
«To niebywałe – odezwał się cicho. My również wyprostowaliśmy się na krzesłach. – Zdumiał mnie ten list».
«Tak… dlaczego? – zapytałem zniecierpliwiony. – Czy rozumie pan coś z tego?»
«Trochę. – Popatrzył na mnie szeroko rozwartymi oczyma. – Widzi pan, ja też posiadam jeden z listów brata Kiryła».
Aż za dobrze pamiętałam dworzec autobusowy w Perpignan, na którym stałam rok wcześniej z ojcem, oczekując na zakurzony autobus. Pojawił się pojazd, do którego wsiedliśmy z Barleyem. Na pamięć znałam drogę do Les Bains prowadzącą przez szerokie, wiejskie trakty i miasteczka z placykami okolonymi drzewami. Te same domy, pola, stare samochody, cafe-au-lait i spowijający wszystko kurz.
Hotel w Les Bains również nic się nie zmienił – trzypiętrowy, bielony wapnem, o zakratowanych oknach i ze skrzynkami, w których rosły różowe kwiaty. Tęskniłam za ojcem. Myśl, że być może niebawem go zobaczę, zapierała mi dech w piersiach. W końcu popchnęłam energicznie Barleya, przekroczyliśmy ciężkie drzwi hotelu i rzuciliśmy naszą torbę na ziemię przed pokrytą marmurowym blatem ladę recepcji. Wydała mi się ona deprymująco wysoka i musiałam zebrać w sobie całą odwagę, by wyjaśnić urzędującemu za nią wysokiemu, chudemu mężczyźnie, iż najprawdopodobniej w hotelu tym zatrzymał się również mój ojciec. Nie pamiętałam tego człowieka z czasów ostatniego pobytu, ale wykazał dużą cierpliwość i w końcu oświadczył, że rzeczywiście zagraniczny monsieur o takim nazwisku mieszka w ich hotelu, ale la cle - klucz wisi na haczyku, więc musiał gdzieś wyjść. Zadrżało mi serce, a w chwilę później znowu, kiedy otworzyły się tylne drzwi do recepcji i pojawił się w nich znajomy mi mężczyzna. Maitre d 'hotel z niewielkiej restauracji hotelowej. Poznał mnie od razu. Recepcjonista zarzucił go gradem pytań, ale on odwrócił się do mnie etonne i zaczął tłumaczyć, że ta młoda dama była już tu kiedyś, że wyrosła, a jej uroda… ho, ho, ho. A jej… kolega?
– Cousin – wyjaśnił Barley.
– Ale monsieur nie wspominał mi, że pojawi się tu jego córka i kuzyn. To miła niespodzianka. Musimy dziś razem zjeść kolację.
Zapytałam, dokąd udał się mój ojciec, ale tego nikt nie wiedział. Starszy mężczyzna zza lady oświadczył, że udał się na poranną przechadzkę, ale dotąd nie wrócił. Maitre d'hotel powiedział, że hotel jest wprawdzie pełen gości, ale dla nas z całą pewnością coś znajdzie. Tymczasem możemy złożyć bagaże w pokoju mego ojca. Ojciec wynajął piękny apartament. Maitre d'hotel wręczył nam l'autre cle i zaproponował kawę.
Z wdzięcznością przyjęliśmy jego propozycję. Skrzypiąca winda wiozła nas tak powoli, że zastanawiałam się przez chwilę, czy maitre d 'hotel popuścił w ogóle znajdujące się w piwnicach łańcuchy.
Pokój ojca był przestronny i przytulny i byłabym zachwycona jego widokiem, gdyby nie świadomość, że po raz trzeci w tym tygodniu nawiedzam czyjeś sanktuarium bez zgody właściciela. A najgorszy z tego wszystkiego był widok jego walizki, porozrzucanych ubrań, niewymytych przyborów do golenia i pary eleganckiego obuwia. Dokładnie tych samych, które widziałam przed kilkunastoma dniami w jego pokoju u zwierzchnika Jamesa w Oksfordzie.
Doznałam szoku. Mój ojciec był bardzo zorganizowanym i dbającym o porządek człowiekiem. Pokoje, które zajmował, choćby na krótko, stanowiły zawsze wzór schludności i ładu. W przeciwieństwie do innych kawalerów, wdowców czy divorces, jakich później spotkałam w życiu, mój ojciec nigdy nie wyrzucał bezładnie na stół czy biurko zawartości swych kieszeni ani nie gromadził na poręczach krzeseł ubrań. Pierwszy raz zobaczyłam rzeczy ojca w takim nieporządku. Na łóżku pozostała otwarta walizka. Ojciec najwyraźniej czegoś w niej szukał, wyrzucając na podłogę skarpetki i podkoszulki. Obok walizki leżał ciśnięty niedbale lekki, płócienny płaszcz i stos zmiętej odzieży. Najwyraźniej przebierał się w wielkim pośpiechu. Przyszło mi do głowy, że nie jest to jego dzieło, że ktoś pod nieobecność gospodarza przeszukiwał jego pokój. Ale widok garnituru ciśniętego na podłogę niczym zrzucona skóra węża sprawił, iż jednak zmieniłam zdanie. Brakowało jego butów wyjściowych, a prawidła wykonane z cedrowego drewna walały się pod stołem. Wszystko to wyraźnie mówiło, że mój ojciec śpieszył się jak jeszcze nigdy w życiu.
«Kiedy Stoiczew oświadczył, że posiada jeden z listów brata Kiryła, wymieniłem z Helen pełne zdumienia spojrzenie.
«Co konkretnie ma pan na myśli?» – spytała Helen.
Podekscytowany Stoiczew postukał palcem w kopię, którą dał nam Turgut.
«Mam rękopis, który dostałem w tysiąc dziewięćset dwudziestym czwartym roku od swego przyjaciela, Atanasa Angełowa. Jestem przekonany, że zawiera opis innego epizodu tej samej podróży. Nie wiedziałem, że istnieją inne dokumenty dotyczące tej wędrówki mnichów. Tak na marginesie, mój przyjaciel zmarł zaraz po przekazaniu mi tego listu… Nieszczęśnik. Ale, ale…»
Podniósł się z miejsca. Tak bardzo się śpieszył, że zachwiał się na nogach i oboje z Helen zerwaliśmy się z krzeseł, aby go podtrzymać. Odzyskał jednak równowagę bez naszej pomocy i dając nam znak, byśmy za nim poszli, zniknął w jednym z mniejszych pomieszczeń przyległych do salonu. Ruszyliśmy za nim, ostrożnie wymijając stosy piętrzących się na podłodze książek. Bacznie zlustrował wzrokiem półki, po czym sięgnął na jedną po pudło, które pomogłem mu zdjąć. Wyjął z niego kartonową teczkę związaną postrzępioną wstążką i wróciliśmy z nią do stołu w salonie. Ponaglany naszym rozpalonym ciekawością wzrokiem, wyciągnął na światło dziennie dokument tak delikatny i kruchy, że ze zgrozą patrzyłem, jak obraca go w dłoniach. Przez dobrą minutę stał jak sparaliżowany i spoglądał z zadumą na papier, po czym ciężko westchnął.
«Tu macie oryginał. Podpis…»
Pochyliliśmy się nisko nad stołem. Na ramiona z emocji wystąpiła mi gęsia skórka, kiedy spoglądałem na wypisane kunsztownie cyrylicą imię, które nawet i ja mogłem odczytać – Kirył – oraz rok: 6985. Popatrzyłem na Helen. Spoglądała na list i zagryzała usta. Piszący przed wiekami ten list mnich stał się nagle dla nas kimś niebywale realnym i bliskim. Żył tak, jak my żyliśmy teraz, i pełną wigoru, ciepłą ręką pisał gęsim piórem na pergaminie, który mieliśmy przed oczyma.
Nie mniej ode mnie przejęty Stoiczew spoglądał w zadziwieniu na dokument, chociaż widok takich starych manuskryptów stanowił dlań chleb powszedni.
«Przetłumaczyłem ten list na bułgarski. – Wyciągnął kolejną kartkę. Tłumaczenie napisane było na maszynie na papierze pelurowym. – Postaram się wam to przeczytać».
Chrząknął i na żywo, choć ze wszystkim szczegółami, zaczął mozolić się nad tekstem.
Do Jego Ekscelencji Opata Maksyma Eupraksiusa!
Sięgam po pióro, by wypełnić obowiązek, jaki w swej mądrości na mnie nałożyłeś, i opowiem szczegółowo o naszej misji. Z Bożą pomocą postaram się z tego zadania wywiązać jak najlepiej. Ostatnią noc spędziliśmy nieopodal Virbius, dwa dni drogi od Ciebie, w monasterze Świętego Włodzimierza, gdzie w Twoim imieniu święci bracia podjęli nas bardzo gościnnie. Zgodnie z Twoją instrukcją udałem się samotnie do opata i w największym sekrecie opowiedziałem o naszej misji. Natychmiast polecił ukryć nasz furgon w stajniach, przed którymi została wystawiona straż składająca się z dwóch jego i dwóch naszych mnichów. Sądzę, że dopóki nie wkroczymy na terytoria niewiernych, wszędzie będziemy spotykali się z takim zrozumieniem i gościnnością. Zgodnie z Twym poleceniem wręczyłem opatowi książkę, a on niezwłocznie ją schował, nawet jej przede mną nie otwierając.
Konie są zmęczone po podróży przez góry, więc zostaliśmy w monasterze jeszcze na jedną noc. Bardzo pokrzepiła nas na duchu posługa kapłańska świątyni, w której dwie ikony Przeczystej Dziewicy czynią cuda zarówno dziś, jak i osiemdziesiąt łat temu. Z jednej z nich ciągle płyną łzy za grzeszników i natychmiast zamieniają się w najprawdziwsze perły. Wznieśliśmy do niej najżarliwsze błagania o opiekę nad nami podczas trwania misji i szczęśliwy powrót do wielkiego miasta oraz o bezpieczne schronienie w stolicy terytorium niewiernych. Z niej wyruszymy, by wypełnić nasze zadanie.
Twój pokorny sługa W Imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego
Br. Kirył
W kwietniu Roku Pańskiego 6985
Słów Soiczewa słuchaliśmy z zapartym tchem. Tłumaczył powoli i metodycznie. Miałem właśnie oznajmić na głos o niewątpliwym powiązaniu obu listów, kiedy na schodach za drzwiami rozległy się kroki.
«Wracąją» – powiedział cicho Stoiczew. Odłożył list, po czym dołączył do niego nasze kopie. – Pan Ranow… Czy został wyznaczony na waszego przewodnika?»
«Tak – odparłem szybko. – Moim zdaniem za bardzo interesuje się naszymi badaniami. Mamy panu tyle do powiedzenia, ale tylko na osobności, oraz…»
«Może to być niebezpieczne?» – zapytał stary profesor.
«Skąd pan o tym wie?»
Z naszej dotychczasowej rozmowy nic takiego nie wynikało.
«Ha! – Potrząsnął głową, a ja zrozumiałem, że wie o wielu rzeczach, o których ja, ku swemu żalowi, nie miałem pojęcia. – Ja też wiele spraw chciałbym wam wyjaśnić. Nie spodziewałem się, że zobaczę drugi list. Ale przy Ranowie trzymajcie usta zamknięte na kłódkę».
«Już tym niech się pan nie martwi» – powiedziała z uśmiechem Helen i oboje dłuższą chwilę spoglądali sobie w oczy.
«Spokojnie – mruknął Stoiczew. – Zorganizuję nasze następne spotkaniem
Do salonu weszli Irina i Ranow. Nieśli talerze. Siostrzenica gospodarza zaczęła rozstawiać na stole szklanki oraz postawiła karafkę z trunkiem bursztynowej barwy. Ranow przyniósł chleb i półmisek z białą fasolą. Na jego twarzy gościł szeroki uśmiech i nasz opiekun zdawał się zupełnie udomowiony. Byłem za to siostrzenicy profesora Stoiczewa niewymownie wdzięczny. Posadziła wuja wygodnie przy stole, po czym wskazała miejsca nam. Uświadomiłem sobie nagle, że jestem głodny jak wilk.
«Proszę, gośćcie się, jak możecie».
Stoiczew szerokim gestem, jakby był cesarzem Konstantynopola, wskazał nam stół. Irina rozlała wódkę – sam jej zapach mógł zabić jakieś mniejsze zwierzę – i gospodarz, szczerząc żółte zęby, wzniósł toast:
«Za przyjaźń wszystkich naukowców».
Z entuzjazmem unieśliśmy szklanki i tylko Ranow, wznosząc swoją, obrzucił nas ironicznym spojrzeniem.
«Niech tylko wasza wiedza służy z pożytkiem partii i ludowi» – powiedział, składając mi lekki ukłon.
Ta uwaga prawie odebrała mi apetyt. Czyżby miał za zadanie dostarczyć partii wiadomości o tym, co wiemy? Ale odkłoniłem mu się i wychyliłem kieliszek rakii. Tę wódkę można było pić tylko szybko, a jednak oparzenia trzeciego stopnia, jakich doznało moje gardło, szybko zamieniły się w rozkoszne ciepło. Pomyślałem sobie, że po odpowiedniej dawce tego trunku mógłbym nawet zawrzeć niebezpieczną przyjaźń z Ranowem.
«Uwielbiam spotkania z naukowcami zajmującymi się średniowieczną historią naszego kraju – zwrócił się do mnie Stoiczew. – Być może pan i panna Rossi będziecie zainteresowani obchodami święta naszych dwóch wybitnych postaci średniowiecznych. Jutro właśnie przypada dzień świętych braci, Kiryła [14] i Metodego, twórców słowiańskiego alfabetu, który znacie pod nazwą cyrylica, od Cyryla, który go wymyślił. My nazywamy go kirilitsa, od Kiryła».
Rozmyślając o bracie Kiryle, w pierwszej chwili nie zrozumiałem, co mówi. Dopiero kiedy powtórzył swe słowa, pojąłem, o co chodzi i jak bardzo jest przebiegły.
«Dziś czeka mnie jeszcze wiele pracy, ale jeśli wpadniecie do mnie jutro, kiedy będzie u mnie kilku moich dawnych studentów, żeby uczcić ten dzień, opowiem wam więcej o Kiryle».
«To bardzo miło z pańskiej strony, profesorze – powiedziała Helen. Nie chcielibyśmy nadużywać pańskiej gościnności, ale chętnie skorzystamy z okazji. Towarzyszu Ranow, czy da się to zorganizować?»
Towarzysz wychylił kolejną szklankę wódki i popatrzył na nią z nachmurzoną miną.
«Oczywiście – burknął. – Jeśli ma to wam pomóc w waszych badaniach, sam z przyjemnością będę w tym uczestniczyć».
«Doskonale – powiedział Stoiczew. – Zatem spotkajmy się tutaj jutro o trzynastej trzydzieści. Irina przygotuje coś pysznego do jedzenia. Spotkacie kilku naprawdę sympatycznych ludzi. Będą tu naukowcy, których praca bardzo was zainteresuje».
Wylewnie mu podziękowaliśmy za zaproszenie i zaczęliśmy jeść, do czego z całego serca zachęcała nas Irina. Zauważyłem, że Helen również bardzo uważa z piciem rakii. Kiedy skończyliśmy prosty posiłek, natychmiast wstała z miejsca. Poszliśmy w jej ślady.
«Nie będziemy dłużej pana męczyć, profesorze» – powiedziała, ściskając gospodarzowi dłoń.
«Ależ wasza wizyta to dla mnie czysta przyjemność, moja droga – odparł Stoiczew, choć naprawdę sprawiał wrażenie znużonego. – Z niecierpliwością oczekuję was jutro».
Irina odprowadziła nas przez zielony sad i ogród do bramy.
«Do jutra» – rzekła i dodała coś zadziornie po bułgarsku, co sprawiło, iż Ranow, przed nałożeniem kapelusza, wygładził sobie czuprynę.
«To śliczna dziewczyna» – oświadczył, kiedy wsiadaliśmy do samochodu, a Helen przewróciła oczyma za jego plecami".
Dopiero wieczorem znaleźliśmy chwilę dla siebie. Ranow odjechał po ciągnącej się w nieskończoność kolacji w przygnębiającej, hotelowej restauracji. Udaliśmy się z Helen po schodach na górę – winda znów była zepsuta – i spędziliśmy długą, czułą chwilę nieopodal mego pokoju, zapominając o naszej dziwacznej sytuacji. Kiedy już byliśmy pewni, że Ranow nie wróci, opuściliśmy hotel i udaliśmy się do pobliskiej kafejki usytuowanej pod rozłożystymi drzewami, żeby nareszcie spokojnie porozmawiać.
«Tutaj też nas obserwują – stwierdziła Helen, kiedy zajęliśmy miejsca przy stoliku. Położyłem teczkę na kolanach. Bałem się już nawet stawiać ją na ziemi. – Ale tutaj przynajmniej nie ma podsłuchu, jak w moim pokoju. I twoim. – Popatrzyła na szeleszczące nad nami drzewa. – Lipy. Niebawem zakwitną. Ludzie z ich kwiatów robią herbatę… w każdym razie w moim kraju. W porze ich kwitnienia, kiedy siedzisz przy stoliku jak my teraz, musisz nieustannie zrzucać ich zalążki z obrusu. Pachną miodem, są świeże i słodkie».
Wykonała ręką ruch, jakby strącała ze stolika lipowe kwiaty.
Ująłem ją za dłoń i popatrzyłem na jej wewnętrzną stronę, na linię życia. Pomyślałem, że jest bardzo długa i oznacza szczęśliwe życie, które spędzimy razem.
«Co sądzisz o Stoiczewie i jego liście?» – zapytałem.
«Los się chyba do nas uśmiechnął. Początkowo myślałam, że jest to tylko kolejny element historycznej układanki, który w -niczym nam nie pomoże. Ale kiedy Stoiczew uznał, iż nasz list grozi niebezpieczeństwem, zrozumiałam, że pismo to jest czymś bardzo ważnym».
«Też tak pomyślałem – przyznałem jej rację. – Ale też jego słowa o niebezpieczeństwie mogły po prostu znaczyć, że jest to materiał politycznie delikatny, jak cała jego praca, która dotyczy przecież historii kościoła^
«Wiem. – Helen ciężko westchnęła. – Może być i tak».
«I dlatego nie chce rozmawiać o tym przy Ranowie».
«Właśnie. Ale musimy niestety poczekać do jutra, by przekonać się, co naprawdę miał na myśli. – Splotła palce z moimi. – Rozumiem jednak, że dręczy cię każdy dzień zwłoki».
Powoli pokiwałem głową.
«Gdybyś znała Rossiego…»
Popatrzyła mi głęboko w oczy i odgarnęła z twarzy niesforny kosmyk włosów. Był to gest pełen smutku. O jego wadze świadczyły jej następne słowa.
«Zaczynam go poznawać dzięki tobie».
W tej chwili zbliżyła się do nas kelnerka w białej bluzce i o coś spytała.
«Czego się napijesz?» – zwróciła się do mnie Helen. Kelnerka popatrzyła na nas z ciekawością, jak na jakieś dziwadła mówiące w obcym języku.
«A skąd niby wiesz, jak to zamówić?» – zażartowałem.
«Czaj - zaordynowała Helen, wskazując na siebie i na mnie. – Poprosimy herbatę. Da, moliaa.
«Szybko się uczysz» – mruknąłem po odejściu kelnerki.
«Znam trochę rosyjski – odparła, wzruszając ramionami. – Bułgarski jest bardzo podobny».
Wróciła kelnerka z herbatą. Helen z poważną twarzą zaczęła mieszać gorący napój.
«To wielka ulga przebywać z dala od Ranowa. Z trudem znoszę myśl, iż jutro znów go spotkamy. Nie wiem, czy dokonamy tu czegokolwiek, mając go nieustannie na karku».
«Czułbym się o wiele lepiej, gdybym wiedział, co tak podejrzanego widzi w naszych badaniach – wyznałem. – To dziwne, ale przypomina mi kogoś, kogo już kiedyś spotkałem, ale zupełnie nie pamiętam, kto to był. Kompletna amnezja».
Popatrzyłem na poważną, śliczną twarz Helen i w tej chwili coś drgnęło mi pod czaszką… nie, nie dotyczyło to wcale kwestii, że Ranow mógł mieć jakiegoś sobowtóra. Miało to związek z twarzą Helen pogrążoną w zalegającym lokal półmroku, z filiżanką, którą podnosiłem do ust, i osobliwym słowem, jakie przyszło mi do głowy. Myśl ta dawno mnie nurtowała, lecz dopiero teraz wypłynęła na wierzch świadomości.
«Amnezja – powiedziałem. – Helen… Helen, amnezja».
«Słucham?» – zapytała zaskoczona, wiercąc mnie bacznym wzrokiem.
«Listy Rossiego! – Prawie krzyknąłem, otwierając teczkę tak gwałtownie, że o mało nie przewróciłem stolika. – Jego list, jego podróż do Grecji!»
Dłuższą chwilę zajęło mi odnalezienie go wśród bezliku papierów.
«Czy przypominasz sobie list, w którym wspominał o powrocie do Grecji, na Kretę, kiedy zabrano mu w Stambule mapę, i jak aż do powrotu do Anglii nic mu się nie udawało? – Położyłem list na stoliku i zacząłem czytać na głos: – Starzy ludzie w kreteńskich tawernach chętniej opowiadali mi niestworzone historie o wampirach, niż mówili, gdzie mogę znaleźć więcej zabytkowych skorup, starożytną ceramikę lub też co ich dziadowie znajdowali i rabowali z wraków starodawnych statków spoczywających na dnie morza. Pewnego wieczoru jakiś nieznajomy postawił mi miejscowy specjał zwany dziwacznie amnezją, po którym przez cały następny dzień czułem sięfatalnie».
«Wielki Boże» – szepnęła Helen.
«Pewnego wieczoru jakiś nieznajomy postawił mi trunek zwany amnezją» – sparafrazowałem cicho tekst. – Kim, do licha, twoim zdaniem, mógł być ten nieznajomy? I dlatego właśnie Rossi zapomniał…»
«Zapomniał… – Słowo to zdawało się hipnotyzować Helen. – Zapomniał o Rumunii…»
«Nie pamiętał, że w ogóle tam był. A w listach do Hedgesa pisał, że zamierza z Rumunii wracać do Grecji, by zgromadzić pieniądze i podjąć prace wykopaliskowe…»
«Zapomniał też o mojej matce» – szepnęła prawie bezgłośnie Helen.
«Twoja matka. – Natychmiast stanął mi przed oczyma obraz stojącej w progu starszej kobiety, patrzącej, jak się oddalamy. – Naprawdę zamierzał po nią wrócić, ale nagle o wszystkim zapomniał. 1 dlatego… i dlatego też wspomniał mi, że bardzo mgliście przypomina sobie własne badania».
Helen miała twarz białą jak kreda, zaciśnięte szczęki, w oczach lśniły jej łzy.
«Nienawidzę go» – szepnęła, a ja wiedziałem, że nie swego ojca ma na myśli".
«Przed bramą obejścia Stoiczewa pojawiliśmy się dokładnie o trzynastej trzydzieści. Ignorując obecność Ranowa, Helen ścisnęła mi mocno dłoń. Sam Ranow też był najwyraźniej w świątecznym nastroju. Nałożył gruby, brązowy garnitur i rzadziej niż zwykle marszczył brwi. Zza bramy dobiegały śmiechy i gwar ludzkich głosów, w powietrzu unosił się zapach drzewnego dymu i smakowita woń pieczonego mięsa. Zdecydowanie wyrzuciłem Rossiego z pamięci. Mnie też udzielił się świąteczny nastrój. Odnosiłem nieprzeparte wrażenie, że tego dnia wydarzy się coś, co pozwoli mi go odnaleźć. Postanowiłem zatem z całego serca radować się świętem Cyryla i Metodego.
Pod ukwieconym treliażem zgromadziło się spore towarzystwo, mężczyźni i kobiety. Wokół stołu uwijała się Irina, zmieniając półmiski i napełniając szklanki gości ognistym trunkiem o barwie bursztynu. Widząc nas, natychmiast ruszyła w naszą stronę z wyciągniętymi ramionami, zupełnie jakby znała nas od wieków. Uścisnęła dłonie moją i Ranowa, a Helen serdecznie pocałowała w oba policzki.
«Wreszcie jesteście. Tak się cieszę. Po waszej wczorajszej wizycie wuj nie mógł ani spać, ani czegokolwiek przełknąć. Może wy przekonacie go, że jednak powinien jeść».
«Proszę się niczym nie martwić – pocieszyła ją Helen. – Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by przekonać go do jedzenia».
Pod jabłoniami, na honorowym miejscu, królował Stoiczew. Wokół niego na porozstawianych krzesłach siedzieli goście. Profesor zajmował największy fotel.
«Ach, witajcie! – zawołał na nasz widok, niezgrabnie dźwigając się z miejsca. Kilku mężczyzn natychmiast ruszyło mu z pomocą. – Witajcie, przyjaciele. Poznajcie moich innych przyjaciół. – Zatoczył ręką szeroki łuk. – To moi dawni studenci, jeszcze sprzed wojny, ale do dzisiaj nie dają mi spokoju i wciąż mnie odwiedzają».
Większość tych mężczyzn w białych koszulach i wyświechtanych garniturach była młoda jedynie w porównaniu ze Stoiczewem. Wszyscy mieli już dobrze po pięćdziesiątce. Z uśmiechem ściskali nam ręce, jeden z nich z rewerencją pocałował Helen w dłoń. Bardzo podobała mi się ich żwawość, ciemne oczy, nawet złote zęby, jakie pokazywali w szerokich uśmiechach.
Znów do akcji wkroczyła Irina i zaczęła zachęcać wszystkich do jedzenia. Po chwili, wzywani serdecznymi gestami gości, znaleźliśmy się przy stole uginającym się pod ciężarem jadła. To stąd właśnie roznosiła się rozkoszna woń upieczonego w całości barana na ustawionym pośrodku podwórka rożnie. Stół zastawiono fajansowymi półmiskami z kartoflami, sałatkami z pomidorów i ogórków, kruchym białym serem, bochenkami złocistego chleba, ciapatami ze słonym serem, jakie jedliśmy już w Stambule. Był też gulasz, dzbanki ze schłodzonym zsiadłym mlekiem, pieczone bakłażany i cebula. Irina nie pozwoliła nam odejść tak długo, aż z trudem dźwigaliśmy nasze talerze, po czym skierowała nas do stolika, niosąc szklanki z rakiją.
Tymczasem studenci Stoiczewa najwyraźniej rywalizowali ze sobą, kto przyniesie ich mistrzowi więcej smakołyków. Teraz napełnili mu szklankę po brzegi i profesor powoli podniósł się z fotela. Zgromadzeni na dziedzińcu ucichli i Stoiczew wygłosił krótką mowę, w której rozpoznałem imiona Kiryła i Metodego oraz swoje i Helen. Kiedy wypił szklankę duszkiem, rozległy się wiwaty:
«Stoiczew! Za zdraweto na profesor Stoiczew! Na zdrawe!»
Goście świetnie się bawili. Ich twarze lśniły radością i beztroską. Wszyscy spoglądali na profesora z niebywałym oddaniem i czułością, wznosili pełne szklanki, w wielu oczach błyszczały łzy. Przypomniałem sobie Rossiego, który również skromnie słuchał owacji i przemów podczas uroczystości z okazji dwudziestolecia jego pracy na uniwersytecie. Poczułem dławienie w krtani. Ranow, z pełną szklanką w dłoni, czujnie przechadzał się pod obrośniętą różami i winoroślą drewnianą kratownicą.
Kiedy towarzystwo wróciło znów do rozmów i jedzenia, Irina posadziła nas na honorowym miejscu obok Stoiczewa. Pokiwał do nas głową i szeroko się uśmiechnął.
«Nawet nie wiecie, jak się cieszę na wasz widok. Tp moje ukochane święto. W kościelnym kalendarzu mamy wprawdzie wielu świętych, ale tych dwóch ukochałem najbardziej. Są oni patronami wszystkich naukowców i studentów. Dziś właśnie oddajemy im cześć za dziedzictwo, jakie pozostawili nam w postaci starosłowiańskiego alfabetu i literatury. To wielkiemu wynalazkowi Kiryła i Metodego zawdzięczamy naszą narodową kulturę. Poza tym w dniu ich święta nawiedzają mnie moi ukochani studenci i współpracownicy, przeszkadzając wiekowemu profesorowi w pracy. Ale jestem im wdzięczny za tę niedogodność».
Obrzucił wszystkich serdecznym, pełnym czułości spojrzeniem i poklepał po plecach siedzącego najbliżej kolegę. Z bólem serca pomyślałem, jak wiotka i wątła jest jego ręka, chuda, prawie przezroczysta.
Niebawem goście zaczęli rozchodzić się po sadzie dwójkami lub trójkami albo gromadzili się przy stole, na którym wciąż jeszcze królowały resztki pieczonego barana.
Kiedy zostaliśmy sami, Stoiczew natychmiast odwrócił się w naszą stronę i skinął na nas ręką.
«Przybliżcie się, musimy porozmawiać, skoro mamy ku temu okazję. Moja siostrzenica znajdzie zatrudnienie dla Ranowa. Mam wam kilka rzeczy do powiedzenia, a i wy pewnie chcecie mi wiele wyjaśnić».
«Na to tylko czekamy» – odparłem, przysuwając się z krzesłem do profesora. Helen uczyniła to samo.
«A więc na początek, przyjaciele – powiedział. – Wielokrotnie przestudiowałem list, który mi wczoraj zostawiliście. Oddaję go wam. – Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki papier. – Strzeżcie go jak źrenicy oka. Jestem całkowicie przekonany, że wyszedł spod tej samej ręki, która napisała ten znajdujący się u mnie. Autorem jest bez wątpienia brat Kirył, kimkolwiek był. Nie macie oczywiście oryginału, żebym mógł na niego zerknąć, ale styl jest dokładnie taki sam, a imiona nadawcy i odbiorcy, jak też daty, zgadzają się co do joty. Nie ma wątpliwości, że oba listy należą do tej samej korespondencji i albo zostały wysłane oddzielnie lub też rozdzielono je ze względu na jakieś okoliczności, a tych nie znamy. Tak, przychodzi mi kilka myśli do głowy, ale najpierw wy musicie powiedzieć mi coś bliższego o swoich poszukiwaniach. Odnoszę wrażenie, że przybyliście do Bułgarii nie tylko w celu poznania naszych monasterów. Skąd macie ten list?»
Odparłem, iż rozpoczęliśmy nasze badania z powodów, które trudno mi wyjaśnić, gdyż mogą się wydać całkowicie nieracjonalne.
«Powiedział pan, że czytał pracę profesora Bartholomew Rossiego, ojca Helen. Ostatnio zaginął w bardzo dziwnych okolicznościach».
Najkrócej i najjaśniej, jak umiałem, ponformowałem Stoiczewa o odkryciu książki ze smokiem, o zniknięciu Rossiego, o zawartości jego listów i kopiach dziwnych map, które mamy ze sobą, o naszych poszukiwaniach w Stambule i Budapeszcie. Powiedziałem o ludowej pieśni i drzeworycie ze słowem hireanu, na który natknęliśmy się w budepeszteńskiej bibliotece uniwersyteckiej. Nie wspomniałem tylko o Gwardii Półksiężyca. Na oczach tylu ludzi bałem się wyciągać z teczki jakiekolwiek dokumenty, ale dokładnie opisałem trzy mapy, podkreślając podobieństwo trzeciej do wizerunku smoka w książce. Stoiczew słuchał mnie cierpliwie i z wielką uwagą, brwi miał zmarszczone, jego ciemne oczy lśniły. Przerwał mi tylko raz, prosząc przynaglającym tonem, bym dokładnie mu opisał każdą z książek – moją, Rossiego, Hugh Jamesa i Turguta. Zauważyłem, że szczególnie zainteresowały go właśnie książki.
«Swoją mam tutaj» – oznajmiłem, dotykając spoczywającej na mych kolanach teczki.
«Chciałbym ją w sprzyjającej chwili zobaczyć» – powiedział, nie spuszczając ze mnie przenikliwego wzroku.
Ale najbardziej w odkryciu Turguta i Selima poruszyło go to, że brat Kirył kierował swe listy do opata klasztoru w Snagov na Wołoszczyźnie.
«Do Snagov!» – szepnął. Twarz mu tak poczerwieniała, że przez chwilę myślałem, że zemdleje. – Powinienem się był tego domyślić. A mam ten list w swej bibliotece od trzydziestu lat!»
Byłem ciekaw, w jaki sposób jego przyjaciel wszedł w posiadanie tego listu.
«Widzi pan, nasz dokument stanowi niezbity dowód na to, że brat Kirył i towarzyszący mu mnisi, przed pojawieniem się w Bułgarii po opuszczeniu Wołoszczyzny, najpierw pojawili się w Stambule».
Stoiczew potrząsnął z niedowierzaniem głową.
«Wiem. Zawsze uważałem, że list dotyczy mnichów udających się z Konstantynopola z pielgrzymką do Bułgarii. Ale nigdy nie przyszło mi do głowy… Maksym Eupraksius… opat monasteru w Snagov… – Najwyraźniej przetrawiał coś w myślach, co widać było na jego twarzy. – I to słowo Mreanu, na które wy, i pan Hugh James, natknęliście się w Budapeszcie…»
«Czy wie pan, co ono znaczy?»
«Oczywiście, oczywiście, synu. – Stoiczew zdawał się przeszywać mnie wzrokiem, choć wcale na mnie nie patrzył. – Chodzi o Antima Ivireanu, naukowca i drukarza, żyjącego w Snagov pod koniec siedemnastego stulecia – długo po Vladzie Tepesie. Dużo czytałem o pracach Ivireanu. Był jednym z najwybitniejszych uczonych swego czasu i przyciągał do Snagov wiele wybitnych osobistości. Spod jego prasy wyszło kilka Ewangelii po rumuńsku i po arabsku. Wydawało się, że założył pierwszą drukarnię w Rumunii. Ale, na Boga, być może nie, jeśli książki ze smokami okażą się znacznie starsze. Mam wam do pokazania wiele rzeczy! Chodźmy do domu, szybko».
Helen i ja bacznie rozejrzeliśmy się wokół siebie.
«Ranowowi tylko Irina w głowie» – powiedziałem cicho.
«To racja – przyznał Stoiczew, wstając z fotela. – Wejdziemy tylnymi drzwiami. Pośpieszcie się».
Nie potrzebowaliśmy żadnej zachęty. Sam wyraz jego twarzy sprawił, że ruszyłem za nim bez namysłu. Powoli pokonał schody, a my weszliśmy za nim na piętro. W salonie usiadł na chwilę, by odsapnąć. Zauważyłem dużo rozłożonych na wielkim stole książek i manuskryptów, których nie było tam poprzedniego dnia".
«Nic nie wiedziałem o waszym liście ani o innych» – oświadczył Stoiczew, kiedy już odzyskał dech.
«0 innych?» – zapytała ze zdziwieniem Helen, zajmując miejsce obok niego.
«Tak. Istnieją jeszcze dwa listy brata Kiryła – z moim i waszym, stambulskim, to razem cztery. Niezwłocznie musimy udać się do Monasteru Rilskiego [15] i obejrzeć pozostałe listy. To niebywałe odkrycie, musimy je wszystkie porównać. Ale nie o to mi chodziło. Muszę wam pokazać coś innego. Nigdy tego nie łączyłem ze sobą…» – Wciąż sprawiał wrażenie kompletnie oszołomionego odkryciem.
Zniknął w jednym z sąsiednich pokoi i po chwili pojawił się z książką oprawioną w papierową okładkę, co świadczyło o tym, że jest to jakieś stare, naukowe czasopismo wydrukowane w Niemczech.
«Miałem przyjaciela… Żeby mógł tylko dożyć tego dnia! Wspominałem wam o nim – nazywał się Atanas Angełow. Tak, był wybitnym, bułgarskim historykiem i moim nauczycielem. W roku tysiąc dziewięćset dwudziestym trzecim studiował pewne dokumenty w monasterze w Rile, gdzie zgromadzone są nasze największe, narodowe, średniowieczne skarby. Natknął się na piętaastowieczny rękopis ukryty w drewnianym futerale dziewiętnastowiecznego folio. Postanowił opublikować ów manuskrypt. Była to kronika podróży z Wołoszczyzny do Bułgarii. Umarł podczas redakcji dokumentu i ja zakończyłem pracę za niego. Rękopis chyba wciąż znajduje się w zbiorach Monasteru Rilskiego. – Przeciągnął smukłymi palcami po włosach. – Tu… szybko. Napisane jest to wprawdzie po bułgarsku, ale przeczytam wam najważniejsze fragmenty».
Otworzył drżącą dłonią wypłowiałe czasopismo i równie drżącymi palcami wskazał nazwisko Angełowa. Artykuł spisany został na podstawie notatek Angełowa, a sam dokument, kiedy opublikowano go po angielsku, opatrzono niezliczonymi przypisami. Ale nawet teraz, kiedy spoglądam na pełen tekst, ciągle mam przed oczyma podstarzałą twarz Stoiczewa o rzadkich, rozwichrzonych włosach i półprzezroczystych koniuszkach uszu, jego wielkie, czarne oczy, głowę pochyloną nad stronicami, a przede wszystkim słyszę jego głos tłumaczący niepewnie tekst".
«KRONIKA " ZACHARIASZA ZZOGRAPHOU
Spisali i opracowali Atanas Angełow i Anton Stoiczew
WSTĘP «Kronika " Zachariasza jako dokument historyczny
Mimo iż jest słynna ze swej niekompletności, Kronika Zachariasza wraz z dołączoną do niej Opowieścią Stefana Wędrowca stanowi niebywale ważne źródło do poznania szlaków, którymi chrześcijańscy pielgrzymi przemierzali w piętnastym wieku Bałkany, jak też dostarcza informacji o losie ciała Vlada IV Tepesa z Wołoszczyzny. Długo sądzono, że jego pozbawiony głowy korpus pochowany został w monasterze w Snagov (obecnie w Rumunii), gdzie zamurowano go przed głównym ołtarzem pod posadzką. Stanowi też unikatowy dokument dotyczący nowych męczenników z Wołoszczyzny (jakkolwiek nic nie wiemy o narodowości mnichów z wyspy na jeziorze Snagov, z wyjątkiem Stefana, który stanowi główną postać Kroniki). Znamy jedynie narodowość innych siedmiu nowych męczenników wołoskich, ale żadne źródło nie wspomina, by śmierć męczeńską ponieśli w Bułgarii.
Niezatytułowane dzieło noszące potoczną nazwę Kromka napisał w języku starocerkiewnym, w roku tysiąc czterysta siedemdziesiątym dziewiątym lub osiemdziesiątym mnich o imieniu Zachariasz w Zographou, bułgarskim monasterze na górze Athos. Zographou, «monaster malarza", ufundowany w dziesiątym wieku i nabyty przez kościół bułgarski w latach dwudziestych dwunastego stulecia, znajduje się prawie pośrodku półwyspu Athos. Podobnie jak serbski monaster Chilandari i rosyjski Rossikon, przyjmował w swe mury mnichów wszystkich narodowości, tak więc niemożliwe jest ustalenie kraju, z którego pochodził Zachariasz. Mógł być Bułgarem, Serbem, Rosjaninem, a nawet Grekiem, choć fakt, że posługiwał się starocerkiewnym, wskazuje na to, iż był Słowianinem. Kronika mówi nam tylko, że urodził się gdzieś w piętnastym wieku, a jego ogromne zdolności tak wysoko cenił opat Zographou, iż wybrał go do wysłuchania wyznań Stefana Wędrowca i spisania ich w ważnym celu, zapewne archiwalnym lub teologicznym.
Szlaki podróżne, o których wspomina Stefan, pokrywają się z kilkunastoma świetnie znanymi trasami. Ostatecznym celem pielgrzymów z Wołoszczyzny, jak też wszystkich innych chrześcijan ze wschodniego świata, był Konstantynopol. Wołoszczyzna, a zwłaszcza monaster w Snagov, również stanowiły cel pielgrzymek. Pielgrzymi docierali nawet na sam Athos. To, że mnisi w drodze do Baczkowa mijali Chaskowo, świadczy, iż z Konstantynopola wędrowali drogą lądową przez Adrianopol (dzisiejsze tureckie Edirne). Porty czarnomorskie leżały zbyt daleko na północ od Chaskowa.
Opis tych pielgrzymich szlaków w opowieści Stefana rodzi pytanie, czy nie jest to dokument z pielgrzymki, jaką odbył. Wszak dwa domniemane powody wędrówek Stefana – ucieczka ze zburzonego w tysiąc czterysta pięćdziesiątym trzecim roku Konstantynopola oraz transport relikwii i poszukiwanie «skarbu" w Bułgarii już po tysiąc czterysta siedemdziesiątym szóstym roku – sprawiają, że relacja ta stanowi klasyczną kronikę pielgrzymki. Co więcej, wydaje się, iż pierwotnie motywem wyjazdu młodego mnicha Stefana z Konstantynopola była chęć odwiedzenia innych świętych miejsc za granicą.
Drugim zagadnieniem, na które Kronika rzuca światło, są ostatnie dni Vlada IV z Wołoszczyzny (14287-1476), znanego powszechnie jako Vlad Tepes-Palownik lub Dracula. Aczkolwiek kilkunastu współczesnych mu historyków opisało dokładnie prowadzone przez niego kampanie przeciw Turkom oraz walkę o przejęcie i utrzymanie tronu wołoskiego, nie zostawili najmniejszej wzmianki na temat okoliczności jego śmierci i pogrzebu. Jak utrzymuje w swej opowieści Stefan, Vlad IV poczynił hojne nadania monasterowi w Snagov, odbudowując tę świątynię. Jest bardzo prawdopodobne, że chciał zostać w niej pochowany, zgodnie z obyczajem wszystkich fundatorów i głównych donatorów w ortodoksyjnym świecie.
W Kronice Stefan zapewnia, że Vlad odwiedził klasztor w roku tysiąc czterysta siedemdziesiątym szóstym, zapewne na kilka miesięcy przed swoją śmiercią. W roku tym wyruszyła przeciw niemu wielka wyprawa Osmanów dowodzona przez sułtana Mehmeda II, z którym Vlad toczył prawie nieustanną wojnę od około tysiąc czterysta sześćdziesiątego roku. W tym czasie jego wołoski tron był zagrożony ze strony własnych bojarów, którzy opowiadali się za Mehmedem.
Jeśli Kronika Zachariasza jest dokładna, Vlad IV rzeczywiście odwiedził Snagov, choć inne dokumenty nie odnotowały tego faktu. Poza tym taka wizyta musiała być dla wołoskiego hospodara bardzo niebezpieczna. Kronika donosi, iż Vlad przywiózł do monasteru wielkie skarby, a ryzyko, na jakie się przy tym narażał, świadczy o jego wielkim przywiązaniu do tej świątyni. Zresztą książę doskonale sobie zdawał sprawę z niebezpieczeństwa zagrażającego jego życiu zarówno ze strony Turków, jak i głównego wołoskiego wroga, Laioty Basaraba, który po śmierci Vlada przejął na krótko tron Wołoszczyzny. Niewielkie korzyści polityczne, jakie hospodar mógł wyciągnąć z tej wizyty, pozwalają domniemywać, że monaster w Snagov był dla niego ważny ze względów osobistych i duchowych. Zapewne planował uczynić ze świątyni miejsce swego ostatecznego spoczynku. W każdym razie Kronika Zachariasza potwierdza, że pod koniec życia Vlad przykładał do Snagov wyjątkową wagę.
Okoliczności śmierci Vlada IV są bardzo niejasne, a co więcej, jeszcze większą zasłonę tajemnicy rzucają na nie sprzeczne legendy ludowe oraz teorie tandetnych naukowców. Pod koniec grudnia tysiąc czterysta siedemdziesiątego szóstego lub na początku stycznia następnego roku Vlad wpadł w pułapkę zastawioną przez Turków, którzy najechali Wołoszczyznę. Poległ w potyczce. Według jednej z wersji zabił go własny człowiek, biorąc za Turka, kiedy Vlad wspiął się na wzgórze, chcąc lepiej przyjrzeć się bitwie. Wedle innej legendy zabito go w zemście za niebywałe okrucieństwa, jakich się dopuścił. Większość źródeł zgadza się co do jednego: Vlad został po śmierci zdekapitowany, a jego głowę przesłano cesarzowi Mehmedowi do Konstantynopola na dowód, iż jego wróg został powalony.
W obu przypadkach, zgodnie z Opowieścią Stefana, część ludzi Vlada IV musiała pozostać wierna swemu władcy, skoro odważyła się zabrać zwłoki do Snagov. Od dawna wierzono, że bezgłowe zwłoki pogrzebane zostały w monasterze przed ołtarzem.
Jeśli ufać relacji Stefana, ciało Vlada IV zostało w tajemnicy wywiezione do Konstantynopola, a stamtąd do monasteru zwanego Sveti Georgi w Bułgarii. Owa deportacja zwłok oraz «skarb", którego mnisi poszukiwali, najpierw w Konstantynopolu, a następnie w Bułgarii, stanowią sprawę nader niejasną. W swojej opowieści Stefan utrzymuje, że skarb miał «przyśpieszyć zbawienie duszy księcia", co wskazuje, iż opat uważał wyprawę za konieczną ze względów teologicznych. Możliwe, że mnisi poszukiwali w Konstantynopolu jakiejś relikwii, którą przeoczyli zarówno łacińscy, jak i osmańscy zdobywcy. Opat mógł też nie chcieć ponosić odpowiedzialności za zniszczenie zwłok lub ich okaleczanie w Snagov – w myśl wierzeń, jak najlepiej uchronić się przed wampirem oraz obawiał się, że okoliczna ludność szybko rozniesie tę wieść. Mogło to też wynikać z jego naturalnej niechęci, biorąc pod uwagę, kim za życia był Vlad oraz to, że duchowni ortodoksyjni wzdrygali się przez profanacją ludzkich zwłok.
Niestety, w Bułgarii nie natrafiono ani na miejsce pochówku Vlada IV, ani na monaster Sveti Georgi, podobnie jak nieznane pozostaje miejsce usytuowania bułgarskiej świątyni Paroria. Zapewne oba te sanktuaria zostały opuszczone przez mnichów i uległy zagładzie w czasach Imperium Osmańskiego i jedynie Kronika jest dokumentem rzucającym pewne światło na ich lokalizację. Zapewnia, że mnisi, od Monasteru Bączkowskiego, położonego około trzydziestu pięciu kilometrów na południe od Asenowgradu leżącego nad Rzeką Czepełarską, przebyli krótką («niezbyt daleką") drogę. Tak więc zapewne Sveti Georgi znajdował się gdzieś w środku południowej Bułgarii. Tereny te, położone w Rodopach, zostały podbite przez Turków najpóźniej, a i to nie do końca. Do niektórych, szczególnie dzikich rejonów, Turcy nigdy nie dotarli. Jeśli Sveti Georgi znajdował się w niedostępnych górach, to nic dziwnego, że tam właśnie znaleziono miejsce, gdzie mogły względnie bezpiecznie spocząć szczątki Vlada IV.
Wbrew twierdzeniom Kroniki miejsce to stało się celem pielgrzymek dopiero wtedy, gdy osiedli tam mnisi ze Snagov. Ale nazwa Sveti Georgi nie pojawia się w żadnych dokumentach i źródłach historycznych pochodzących z tamtego okresu. Można z tego wnioskować, iż monaster został zniszczony lub opuszczony wkrótce po odejściu stamtąd Stefana. Wiemy jednak trochę o genezie tej świątyni. Wspomina o tym jego typikon [16], przechowywany w bibliotece Monasteru Bączkowskiego. Zgodnie z tym dokumentem ufundował go w roku tysiąc sto pierwszym Georgios Komnen, daleki kuzyn bizantyjskiego cesarza Aleksego I Komnena. Kronika Zachariasza utrzymuje, że kiedy w monasterze pojawiła się grupa ze Snagov, zastała w nim «niewielu i bardzo wiekowych" mnichów. Zapewne żyli zgodnie z regułą narzucaną im przez typikon, zbliżoną zresztą do reguły wołoskich zakonników.
Warto też zanotować, iż Kronika opisuje wędrówkę Wołochów przez Bułgarię w sposób dwojaki: z jednej strony podając detale męczeńskiej śmierci dwóch z nich, jaką ponieśli z rąk Turków, z drugiej niebywałą przychylność miejscowej ludności okazywaną wędrowcom. Trudno powiedzieć, skąd w Bułgarii brała się ze strony Turków aż taka wrogość, przecież imperium odnosiło się do chrześcijan życzliwie. Stefan opowiada ustami Zachariasza, że jego przyjaciół w Chaskowie «przesłuchano", a następnie torturowano i w końcu zabito. Sugeruje to, że władze tureckie uważały, iż mnisi mają jakieś tajne informacje polityczne. Chaskowo leży w południowo-wschodniej Bułgarii, gdzie w piętnastym wieku całkowitą władzę sprawowali Turcy. Co dziwniejsze, zamęczeni mnisi poddani zostali tradycyjnej osmańskiej każni za kradzież (obcięcie rąk) oraz za ucieczkę (obcięcie stóp). Większość nowych męczenników była pod panowaniem tureckim torturowana i zabijana innymi metodami. Ta forma kary, jak też przeszukanie furgonu przez przedstawicieli władzy w Chaskowie, co dokładnie opisał Stefan w swojej Opowieści, świadczy dobitnie, że mnichów oskarżono o kradzież, choć oprawcy nie potrafili udowodnić swoich zarzutów.
Stefan mówi o powszechnej życzliwości, jaką podczas drogi okazywała im bułgarska ludność, co mogło wzbudzić zainteresowanie Turków. Ale zaledwie osiem lat wcześniej, w roku tysiąc czterysta sześćdziesiątym dziewiątym, relikwie pustelnika Iwana, założyciela Monasteru Rilskiego, przeniesiono z Wielkiego Tyrnowa do kaplicy w Rile. Procesję opisał Vladislav Gramatik w swej Relacji z przeniesienia szczątków świętego Iwana. Podczas ceremonii przenoszenia relikwii władze tureckie zachowywały się tolerancyjnie i miejscowa ludność mogła spokojnie oddawać szczątkom świętego cześć. Podróż ta stała się symbolem jedności bułgarskich chrześcijan. Zarówno Zachariasz, jak i Stefan słyszeli zapewne o tym sławetnym przeniesieniu kości Iwana Rilskiego. Zresztą w klasztorze Zographou znajduje się pewien dokument na ten temat, dostępny Zachariaszowi w roku tysiąc czterysta siedemdziesiątym dziewiątym.
Tak zatem, wobec wcześniejszej tolerancji religijnej Turków, musi budzić szczególne zdziwienie fakt ich wrogości wobec podróżujących mnichów wołoskich. Przeszukanie ich furgonu – zapewne przez oficerów gwardii miejscowego paszy – wskazuje na to, iż do najwyższych władz Imperium Osmańskiego w Bułgarii dotarła wieść, co podróżujący mnisi wiozą. Z całą pewnością Turcy nie życzyli sobie na podległych im ziemiach bułgarskich grobu ich najzacieklej szego wroga, a już na pewno nie tolerowaliby oddawania czci szczątkom. Najbardziej jednak zagadkowa jest sprawa, że podczas przeszukiwania furgonu niczego nie znaleziono, a Stefan wspomina później jedynie o pochówku w Sveti Georgi. Możemy tylko spekulować, w jaki sposób mnichom udało się ukryć całe ciało (choć bez głowy), jeśli oczywiście je wieźli.
Zarówno historyków, jak i antropologów interesują odniesienia Kroniki do wiary mnichów ze Snagov w wizje, jakich doznawali w swojej świątyni. Mnisi nie byli pewni, co stało się z ciałem Vlada IV podczas ich nocnego czuwania. Cytowali jedynie powszechne wierzenia o tym, w jaki sposób zwłoki przemieniają się w żywego trupa – wampira wskazując przy tym, że od początku uważali, iż do tego dojdzie. Jedni przysięgali, że widzieli jakieś zwierzę przeskakujące nad ciałem, inni zaś, iż otulił je dziwny opar, a do świątyni wpadł mocny podmuch wiatru, sprawiając, że zwłoki usiadły. W bałkańskim folklorze rozpowszechniona jest wiara w zwierzęce pochodzenie wampira czy też w to, że potrafi się on zamienić w opar lub mgłę. Masakry, jakich nieustannie dopuszczał się Vlad IV, oraz jego przejście na katolicyzm, kiedy więził go król Węgier, Maciej Korwin, znane były zarówno mnichom, jak i wszystkim mieszkańcom Wołoszczyzny (a zwłaszcza w jego ukochanym monasterze, gdzie opatem był osobisty spowiednik hospodara).
Rękopisy
Kronika Zachariasza znana jest dzięki dwóm manuskryptom: Athos 1480 oraz R. VII. 132. Ten ostatni znany też jest pod nazwą Wersji patriarchalnej. Athos 1480, rękopis oprawiony in quarto i pisany półuncjałą, przechowywany jest w bibliotece Monasteru Rilskiego, gdzie odkryto go w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym trzecim. Manuskrypt ów, wcześniejszy od późniejszej znanej nam wersji, napisany został bez wątpienia osobiście przez Zachariasza w Zographou na podstawie notatek poczynionych przy łożu śmierci Stefana. Mimo jego zapewnień, że «zawiera dokładnie każde słowo", Zachariasz musiał solidnie nad nim popracować. Świadczy o tym nienaganny styl, jakiego nie mógł nadać rękopisowi na miejscu, oraz tylko jedna poczyniona poprawka. Ów oryginał przechowywany był w monasterze Zographou, w każdym razie do roku tysiąc osiemset czternastego, gdyż jego tytuł wymieniony jest w spisie piętnasto- i szesnastowiecznych rękopisów biblioteki w Zographou, sporządzonym w tym właśnie roku. Odkryto go przypadkowo w Bułgarii w tysiąc dziewięćset dwudziestym trzecim roku, kiedy to bułgarski historyk, Atanas Angełow, znalazł ów manuskrypt ukryty w okładce piętnastowiecznego traktatu o życiu świętego Jerzego (Georgi 1364.21), znajdującego się w bibliotece Monasteru Rilskiego. Angełow w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym czwartym ustalił, że w Zographou nie pozostała ani jedna kopia dokumentu. Nie wiadomo, jak Kronika trafiła.z Athos do Monasteru Rilskiego, choć mogli odegrać w tym rolę piraci najeżdżający Świętą Górę w osiemnastym i dziewiętnastym wieku. (Zrabowali wiele innych drogocennych dokumentów i zabytków).
Druga i jedyna inna znana wersja Kroniki Zachariasza – R. VII. 132, inaczej Wersja patriarchalna – przechowywana jest w Patriarchacie Ekumenicznym Konstantynopola i datowana na połowę lub końcowe lata szesnastego wieku. Jest to przypuszczalnie późniejsza wersja kopii przesłanej jeszcze w czasach Zachariasza do patriarchy przez opata Zoghraphou. Oryginałowi pisma towarzyszył zapewne osobisty list opata ostrzegający przed szerzącą się herezją w bułgarskim monasterze Sveti Georgi. List nie zachował się do naszych czasów, lecz możliwe, iż opat Zographou zażądał, aby Zachariasz sporządził odpis Kroniki, którą chciał przesłać do Konstantynopola, a oryginał zostawić z bibliotece monasteru.
Kronika okazała się tak ważnym dokumentem, że w bibliotece patriarchy w Konstantynopolu wielokrotnie ją kopiowano.
Wersja patriarchalna różni się od Athos 1480 w pewnych istotnych szczegółach. Opuszczono w niej wyznania mnichów odbywających nocne czuwanie w świątyni w Snagov oraz ich widzenia. Konkretnie zdanie od: Jeden z mnichów ujrzał zwierzę… do: pozbawione głowy ciało księcia poruszyło się i próbowało wstać. Ustęp ów został zapewne usunięty z późniejszej kopii, by użytkownicy patriarchalnej biblioteki nie czytali o herezjach opisywanych przez Stefana i aby zminimalizować wpływ przesądów o narodzinach żyjącego trupa, guseł, którym administracja kościelna wszelkimi sposobami próbowała postawić tamę. Trudno ustalić dokładną datę powstania Wersji patriarchalnej, ale z całą pewnością była już w katalogu biblioteki Patriarchatu w roku tysiąc sześćset piątym.
I ostatnie podobieństwo – wprowadzające w zakłopotanie i niepokojące – między oboma rękopisami Kroniki. Ich zakończenia zostały oddarte mniej więcej w tym samym miejscu. Athos 1480 kończy się słowami Zrozumiałem… a Wersja patriarchalna ciągnie dalej: …że nie jest to zwyczajna zaraza, lecz…
Tutaj tekst w obu manuskryptach urywał się. Czyjaś ręka usunęła dalszy tekst, w którym Stefan odsłaniał herezje lub inne zło, jakie zapanowało w monasterze Sveti Georgi.
Klucz do określenia daty tego zniszczenia można znaleźć w katalogu bibliotecznym, o którym wspominaliśmy powyżej, gdzie określa się Wersję patriarchalna jako niekompletną. Zatem możemy założyć, iż końcówka tej wersji oddarta została przed rokiem tysiąc sześćset piątym. Trudno natomiast odpowiedzieć na pytanie, dlaczego oba fakty wandalizmu zbiegły się mniej więcej w tym samym czasie, czy jeden z nich zainspirował innego czytelnika do podobnego czynu i czy zakończenia obu rękopisów były takie same. Podobieństwo Wersji patriarchalnej do manuskryptu z Zographou, z wyjątkiem fragmentu dotyczącego nocnego czuwania, o którym pisaliśmy wyżej, wskazuje, że obie wersje kończyły się identycznie lub bardzo podobnie. Co więcej, fakt oddarcia fragmentu dotyczącego nadprzyrodzonych zdarzeń w kościele w Snagov potwierdza teorię, że Wersja patriarchalna kończyła się opisem herezji lub zła, jakie zapanowało w Sveti Georgi. Jest to jedyny przykład pośród średniowiecznych, bałkańskich rękopisów na tak identyczne fałszowanie dwóch kopii tego samego dokumentu znajdujących się w odległych o setki kilometrów od siebie bibliotekach.
Wydania i tłumaczenia
Kronika Zachariasza z Zographou była wcześniej publikowana dwukrotnie. Po raz pierwszy, w greckim tłumaczeniu i ze skąpym komentarzem, zamieszczono ją w Historii kościołów bizantyjskich Xanthosa Constantinosa w roku tysiąc osiemset czterdziestym dziewiątym. W roku tysiąc dziewięćset trzydziestym pierwszym Patriarchat Ekumeniczny wydrukował broszurę w oryginalnym języku starosłowiańskim. Atanas Angelow, który w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym czwartym odkrył wersję z Zographou, miał zamiar opatrzyć to dzieło obszernymi komentarzami, ale nie pozwoliła mu na to śmierć w roku następnym. Część jego uwag i notatek ukazało się drukiem w «Bałkańskim istoriczeskim pregledzie" w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym siódmym.
,JCRONIKA " ZACHARIASZA Z ZOGRAPHOU
Mnie, Zachariaszowi, historię tę opowiedział penitent i brat w Chrystusie, Stefan Wędrowiec z Carogrodu [17]. Pojawił się w naszym klasztorze w roku sześć tysięcy dziewięćset osiemdziesiątym siódmym [1479]. Tu opowiedział nam niezwykłe i zdumiewające dzieje swego życia. Kiedy do nas przybył, liczył sobie pięćdziesiąt trzy lata. Był to mądry i pobożny człowiek, który odwiedził wiele krajów. Dzięki składamy Matce Bożej za to, że sprowadziła go do nas z Bułgarii, gdzie podczas wędrówki w towarzystwie mnichów wołoskich doznał wielu cierpień z rąk niewiernych Turków, a w mieście o nazwie Chaskowo był świadkiem męczeńskiej śmierci dwóch swych przyjaciół. On i pozostali bracia wieźli przez terytoria niewiernych pewną relikwię o niezwykłej mocy. Gdy przemierzali z nią ziemię Bułgarów, fama o nich niosła się po całej okolicy. Miejscowi chrześcijanie wychodzili na drogę, którą posuwała się procesja, kłaniali się wędrującym mnichom i z czcią całowali boki furgonu. Święte relikwie zawieźli do monasteru zwanego Sveti Georgi, gdzie otaczała je powszechna cześć. Tak zatem w tym niewielkim i zbudowanym w odludnym miejscu klasztorze zaczęli pojawiać się pielgrzymi ciągnący z monasterów Rilskiego, Bączkowskiego, a nawet ze świętego Athos. Ale Stefan Wędrowiec był pierwszą znaną nam osobą, która odwiedziła Sveti Georgi.
Podczas kilkumiesięcznego pobytu Stefana w naszym klasztorze uderzyło nas, że prawie nigdy nie wspominał o monasterze Sveti Georgi, choć szeroko rozprawiał o innych sanktuariach i świętych miejscach, które odwiedził, przekonany w swej pobożności, iż ktoś, kto całe życie spędził w rodzinnym kraju, zasługuje na to, by zdobyć wiedzę o cudach Kościoła Chrystusowego za granicą. Tak zatem opowiedział nam o zachwycającej kaplicy na wyspie w Zatoce Marii na Morzu Weneckim [18]. Wyspa jest tak maleńka, że fale morskie obmywają jej mury ze wszystkich czterech stron. Mówił o monasterze Świętego Stefana wzniesionym na innej wyspie, odległej od tamtej kaplicy o dwa dni drogi krętym wybrzeżem. Tam właśnie zdobył swe imię, wyrzekając się własnego. Opowiedział nam to i wiele innych rzeczy, na przykład o widywanych w Morzu Marmurowym przerażających potworach.
Nieustannie też mówił nam o świątyniach, kościołach i monasterach Konstantynopola, zanim jeszcze nie zeszpecili ich i nie sprofanowali niewierni żołnierze sułtana. Opisywał nam z czcią ich bezcenne, cudowne ikony, takie jak Matki Bożej w kościele Mądrości Bożej czy zawoalowanej ikonie w sanktuarium w Blachernae. Oglądał grób świętego Jana Chryzostoma, grobowce cesarzy, głowę świętego Bazylego w kościele Panachrantos oraz wiele innych świętych relikwii. Jakież to szczęście dla niego i dla nas, odbiorców jego opowieści, że kiedy wciąż jeszcze był młody, opuścił miasto i był już daleko, kiedy ów szatan Mahomet otoczył stolicę diabolicznie krzepką twierdzą, z której przystąpił do oblężenia. Niebawem skruszył ogromne mury Konstantynopola i wymordował lub zniewolił jego mieszkańców. Stefan był już daleko, kiedy dotarła doń wieść o tym nieszczęściu. Wraz z całym chrześcijańskim światem opłakiwał gorzko tragiczny los tego miasta.
W końskich jukach przywiózł ze sobą rzadkie i przepiękne księgi, które zdołał zgromadzić podczas swych wędrówek. Czerpał z nich boże natchnienie, jako że biegle władał językiem greckim, łaciną, starosłowiańskim, a zapewne jeszcze kilkoma innymi. Przekazał te księgi do biblioteki naszego monasteru, by przynosiły mu chwałę na wieki, choć większość z nas potrafiła czytać tylko w jednym języku, a niektórzy wcale. Podarował nam te bezcenne skarby, mówiąc, że nadszedł już kres jego wędrówek i pragnie do końca swych dni pozostać, wraz z tymi księgami, w Zographou.
Tylko ja i jeszcze jeden z braci zauważyliśmy, że Stefan bardzo rzadko wspomina o swym pobycie na Wołoszczyźnie. Oświadczył tylko, że odbył tam nowicjat. Nigdy też nie mówił wiele o bułgarskim monasterze zwanym Sveti Georgi, Uczynił to dopiero pod sam koniec życia. Kiedy pojawił się w naszym klasztorze, był już ciężko chory. Najbardziej cierpiał od napadów straszliwej gorączki i w niecały rok po przybyciu do Zographou oświadczył nam, iż ma nadzieję stanąć niebawem przed tronem Zbawcy, jeśli oczywiście Ten wybaczy mu winy, co zresztą zawsze czyni w przypadku skruszonych grzeszników. Gdy leżał już powalony śmiertelną chorobą, poprosił opata, by wysłuchał jego spowiedzi. Powiedział, iż był świadkiem niewyobrażalnego zła i nie wolno mu tej tajemnicy zabierać do grobu. Opat, poruszony do żywego, poprosił mnie, żebym jeszcze raz wysłuchał opowieści Stefana i ją spisał. Chciał jak najszybciej przesłać ją do Konstantynopola. Uczyniłem to niezwłocznie i bezbłędnie. Siedząc u wezgłowia Stefana, ze zgrozą wysłuchałem tego, co cierpliwie po raz dragi opowiedział. Później przyjął komunię świętą i umarł we śnie. Pochowany został w naszym monasterze.
OPOWIEŚĆ STEFANA ZE SNAGOV wiernie spisana przez Zachariasza grzesznika
Ja, Stefan, po latach wędrówki i utracie swego ukochanego, świętego miasta Konstantynopola, w którym przyszedłem na świat, wyruszyłem na północ od ogromnej rzeki, oddzielającej Bułgarów od Daków. Wędrowałem najpierw równinami, a następnie wszedłem w góry, by po długiej wędrówce trafić do monasteru wzniesionego na wyspie na jeziorze Snagov, w bardzo odseparowanym i bezpiecznym miejscu. Opat w dobroci serca zaprosił mnie, żebym zasiadł z mnichami do stołu. Tak pobożnych i oddanych modlitwie braci nigdy jeszcze podczas swych wędrówek nie spotkałem. Oni też nazywali mnie bratem i hojnie dzielili się strawą i piciem. Ich ciągłe milczenie napełniało serce spokojem, jakiego nie znałem od wielu, wielu miesięcy. Pracowałem jak wół, z pokorą wypełniałem wszystkie polecenia opata, który w końcu udzielił mi pozwolenia na pozostanie w klasztorze. Monaster nie był duży, ale zdumiewającej urody, a dźwięk jego dzwonów niósł się daleko po wodzie.
Kościół i monaster miały hojnego opiekuna. Robił on wszystko, by mnichom i kościołowi niczego nie brakowało; nawet ufortyfikował monaster. Był to miejscowy książę Vlad, syn Vlada, Draculi. Musiał on już dwukrotnie uciekać z wołoskiego tronu, wyganiany przez sułtana i innych wrogów. Wiele lat spędził w niewoli Macieja Korwina, króla Madziarów. Książę Dracula był bardzo dzielnym i odważnym człowiekiem. Podczas nieustannych walk plądrował ziemie niewiernych lub odbierał im terytoria, które podbili. Wojenne łupy oddawał monasterowi. Nieustannie błagał, byśmy modlili się za niego, jego rodzinę i jej bezpieczeństwo, co też żarliwie czyniliśmy. Niektórzy mnisi szeptali wprawdzie, że jest on z powodu niebywałego okrucieństwa zatwardziałym grzesznikiem, a także, iż będąc w niewoli madziarskiego króla, przeszedł na katolicyzm. Ale opat nie chciał słyszeć o nim ani jednego złego słowa i niejednokrotnie ukrywał w klasztorze jego wraz z ludźmi, kiedy ścigali ich bojarzy, aby pojmać i zabić.
W ostatnim roku swego życia Dracula, jak miał to w zwyczaju, ponownie nawiedził monaster. Nie widziałem go wtedy, gdyż opat wysłał mnie z drugim bratem w pewnych sprawach do innego klasztoru. Kiedy wróciłem, dowiedziałem się, że w naszym klasztorze pojawił się Dracula, by zostawić kolejne skarby. Jeden z braci, który handlował w naszym imieniu z okolicznymi wieśniakami, słyszał wiele krążących w okolicy opowieści. Powiedział, że sercu Draculi worek z obciętymi, ludzkimi uszami i nosami jest bliższy od saka ze złotem. Kiedy doszło to do opata, zgromił i ukarał nieszczęsnego mnicha. Tak więc nie spotkałem żywego Draculi, ale widziałem go za to po śmierci, o czym za chwilę opowiem.
W jakieś cztery miesiące później dotarła do nas wieść, iż książę został w bitwie otoczony i zabity przez niewiernych, kładąc wcześniej trupem ponad czterdziestu wrogów. Po śmierci żołnierze sułtana ucięli mu głowę i odesłali ją swemu władcy.
Dowiedzieliśmy się tych szczegółów od ludzi księcia. Choć po jego śmierci większość z nich uciekła, kilku przywiozło do monasteru w Snagov ciało Draculi i smutne wieści, po czym również umknęli. Na widok wynoszonych z łodzi zwłok opat zapłakał i zaczął na głos modlić się zarówno za duszę księcia, jak i opiekę Boga w obliczu zbliżającego się półksiężyca niewiernych. Polecił włożyć ciało do trumny w kościele.
Była to jedna z najbardziej przerażających scen, jakie widziałem w życiu: pozbawiony głowy korpus, przybrany w czerwień i purpurę, otoczony migotliwym blaskiem licznych świec. Kolejne trzy dni i noce spędziliśmy w kościele na czuwaniu. Wyznaczono mnie do pierwszego z nich. W świątyni panowała cisza i spokój; przerażał tylko widok okaleczonego ciała. Tego samego zdania byli inni bracia, którzy siedzieli wraz ze mną. Ale trzeciej nocy, kiedy część znużonych mnichów zapadła w drzemkę, wydarzyło się coś, co napełniło serca pozostałych braci przerażeniem. Nie mogli się ze sobą zgodzić. Każdy z nich widział coś innego. Jeden z mnichów ujrzał zwierzę, które wyłoniło się z zalegającego stalle mroku i jednym susem przeskoczyło trumnę. Braciszek nie potrafił powiedzieć, co to było za stworzenie. Inni poczuli podmuch wiatru lub ujrzeli gęstą mgłę wdzierającą się do świątyni. Wiele świec zamigotało i zgasło. Wszyscy oni zaklinali się na świętych i aniołów, zwłaszcza archaniołów Michała i Gabriela, iż majaczące w półmroku pozbawione głowy ciało księcia poruszyło się i próbowało wstać. Pod strop świątyni wzbił się przenikliwy wrzask przerażonych mnichów, który postawił na nogi całą naszą wspólnotę. Mnisi wybiegli w popłochu z kościoła i kłócąc się zajadle między sobą, próbowali opowiedzieć, co każdy widział.
Wyszedł do nich opat. W blasku pochodni widziałem, jak żegnając się co chwila, z pobladłą twarzą, ze zdumieniem słucha ich sprzecznych relacji. Później napomniał nas, że dusza tego szlachetnego pana spoczywa w naszych rękach, więc powinniśmy się zachowywać stosownie do wymogów chwili. Zaprowadził nas do kościoła i polecił pozapalać ponownie wszystkie świece. W ich blasku ujrzeliśmy spoczywające spokojnie w trumnie ciało. Opat polecił dokładnie przeszukać świątynię, ale nie znaleźliśmy żadnego czającego się w którymś z ciemnych kątów zwierzęcia lub demona. Poradził zatem, abyśmy udali się spokojnie do cel. Kiedy nadeszła godzina pierwszej mszy, odprawiliśmy modły jak zawsze. Powoli wszystko wracało do normy.
Następnego wieczoru jednak opat wezwał do siebie ośmiu mnichów, w tym mnie, czym wyświadczył mi wielki zaszczyt. Oznajmił, że musimy stworzyć wszelkie pozory, że książę został pochowany w kościele, a tak naprawę jak najszybciej wywieźć jego ciało ze Snagov. Dodał też, że tylko jednemu z nas powie, dokąd i dlaczego mamy je wywieźć, a uczyni to z tego względu, iż nasza niewiedza zapewni nam bezpieczeństwo. Wybrał mnicha, który przebywał już w monasterze od wielu lat, a pozostałym [nam] rozkazał ślepo się go słuchać i nie zadawać żadnych pytań.
I w taki oto sposób ja, który myślałem, że nigdy już nie udam się w żadną wędrówkę, wyruszyłem w daleką podróż, trafiając wraz z towarzyszami do mego rodzinnego miasta. Stało się ono stolicą królestwa niewiernych. Tam dopiero ujrzałem, jakie zmiany zaszły w moim Konstantynopolu. Świątynię Mądrości Bożej zamieniono na meczet i nie mieliśmy do niej wstępu. Wiele kościołów zniszczono lub popadały w ruinę, inne stały się domami modlitwy Turków, nawet Panachrantos. Tam dopiero dowiedziałem się, że szukamy skarbu, który przyśpieszy zbawienie duszy księcia. Skarb ten został już z wielkim ryzykiem zabrany przez dwóch świętych i dzielnych mężów z monasteru Świętego Zbawiciela i bezpiecznie wywieziony z miasta. Sułtańscy janczarowie jednak nabrali podejrzeń i dlatego musimy natychmiast przedsięwziąć kolejną wędrówkę, tym razem do starego królestwa Bułgarów.
Kiedy wędrowaliśmy przez tę krainę, wielu Bułgarów wiedziało najwyraźniej o naszej misji, gdyż coraz więcej ludzi pojawiało się przy drogach, składając nam w milczeniu pełne czci ukłony. Wielu z nich przebyło daleką drogę, aby dotknąć dłonią naszego furgonu, a nawet go ucałować. Podczas tej drogi wydarzyła się rzecz najstraszniejsza. Kiedy przejeżdżaliśmy przez miasteczko Chaskowo, zatrzymała nas siłą i ostrym słowem miejscowa gwardia. Przeszukali wóz, oświadczając, że szukają pewnej rzeczy, którą wieziemy. Kiedy odkryli dwa wielkie worki, natychmiast je otworzyli. W środku była żywność. Ze złością cisnęli je na ziemię i aresztowali dwóch z naszych towarzyszy. Ci łagodni mnisi, zapewniający, że o niczym nie wiedzą, tak rozwścieczyli siepaczy, iż ów diabelski pomiot obciął im dłonie i stopy, a rany przed śmiercią natarli im solą. Nam darowali życie i wśród przekleństw, tłukąc nas batogami, kazali ruszać w dalszą drogę. Udało się nam jednak odzyskać ciała i odcięte członki naszych przyjaciół, które pochowaliśmy po chrześcijańsku w monasterze w Baczkowie. Tamtejsi mnisi przez wiele dni i nocy modlili się za ich niewinne, tak bardzo oddane Bogu dusze.
Po tym zdarzeniu podróżowaliśmy przejęci wielkim smutkiem i strachem. Ale było już niedaleko i wkrótce bezpiecznie dotarliśmy do monasteru Sveti Georgi. Tamtejsi mnisi – nieliczni i starzy – powitali nas bardzo gościnnie i powiadomili, że skarb rzeczywiście został odnaleziony. Przed dwoma miesiącami dostarczyło go bowiem dwóch pielgrzymów. Do Dacji zamierzaliśmy wrócić po jakimś czasie, kiedy już się wszystko uspokoi. Szczątki, które przekazaliśmy mnichom, zostały sekretnie umieszczone w relikwiarzu w Sveti Georgi. Do klasztoru zaczęły napływać rzesze chrześcijan, ale i ci trzymali wszystko w tajemnicy. Dłuższy czas mieszkaliśmy tam w zupełnym spokoju, a sam monaster, dzięki naszej pracy, znacznie się rozrósł. Niebawem na okoliczne wioski spadła zaraza. Monaster jednak początkowo omijała. Zrozumiałem [że nie jest to zwyczajna zaraza, lecz]
[W tym miejscu dalszy ciąg rękopisu został oddarty].
«Kiedy Stoiczew skończył, dobrych kilka minut siedzieliśmy z Helen w milczeniu. Sam profesor kiwał tylko i kręcił głową, przeciągając dłonią po twarzy, jakby chciał się wyrwać ze snu.
«To ta sama podróż… to musi być ta sama podróż» – przerwała w końcu ciszę Helen.
«Też tak myślę – odrzekł Stoiczew, odwracając się w jej stronę. Z całą pewnością mnisi brata Kiryła wieźli szczątki Vlada Tepesa».
«Znaczy to, że z wyjątkiem dwóch zamordowanych przez Osmanów, mnisi bezpiecznie dotarli do bułgarskiego monasteru. Sveti Georgi… gdzie to jest?»
Sam chciałbym znać odpowiedź na to pytanie. Dla mnie też stanowiło to największą zagadkę. Stoiczew przeciągnął w zamyśleniu dłonią po brwiach.
«Gdybym tylko wiedział – mruknął. – Ale tego nie wie nikt. W okolicach Baczkowa nie ma monasteru o nazwie Sveti Georgi. W średniowieczu w Bułgarii istniało kilkanaście monasterów o tej nazwie, ale wszystkie uległy zagładzie we wczesnych latach panowania Imperium Osmańskiego. Zapewne spłonął, a kamienie rozgrabiono na inne budowle. – Popatrzył na nas ze smutkiem. – Jeśli Turcy mieli jakieś powody, by nienawidzić lub obawiać się tego klasztoru, z całą pewnością zburzyli go do fundamentów, a mnisi nie dostali zezwolenia na budowę nowego, tak jak w przypadku Monasteru Rilskiego. W swoim czasie próbowałem zlokalizować Sveti Georgi. – Znów na chwilę zamilkł. – Po śmierci mego przyjaciela Angełowa próbowałem kontynuować jego badania. Osobiście udałem się do Monasteru Bączkowskiego, gdzie odbyłem z mnichami wiele rozmów. Wypytywałem mieszkańców tamtych terenów, ale nikt o monasterze Sveti Georgi nie słyszał. Nie znalazłem go też na najstarszych mapach. Zastanawiałem się nawet, czy Stefan nie podał Zachariaszowi fałszywej nazwy. W końcu wśród miejscowej ludności przetrwałaby jakaś legenda, gdyby pochowano w okolicy szczątki tak znakomitej postaci jak Vlad Dracula. Przed wojną nawet chciałem udać się do Snagov i tam zaczerpnąć informacji z pierwszej ręki…»
«Gdyby tylko mógł się pan spotkać z Rossim lub przynajmniej z tym archeologiem… Georgescu» – westchnąłem.
«Zapewne. – Dziwnie się uśmiechnął. – Gdybyśmy spotkali się tam z Rossim i połączyli naszą wiedzę, zanim nie było za późno».
Zastanawiałem się, czy ma na myśli czasy sprzed rewolucji bułgarskiej, czy kiedy jeszcze ja się u niego nie pojawiłem. Nie chciałem o to pytać. Po chwili jednak sam wyjaśnił:
«Widzicie, swoją pracę przerwałem gwałtownie. Kiedy wróciłem z rejonów Baczkowa, pełen planów na wyprawę do Rumunii, w swoim mieszkaniu w Sofii ujrzałem przerażający widok».
Umilkł i zamknął oczy.
«Staram się zapomnieć o tamtym dniu. Na początek muszę wyjaśnić, że miałem niewielkie mieszkanie w pobliżu muru rzymskiego – bardzo starożytnego miejsca – a ja uwielbiałem to starodawne miasto ze względu na jego historię. Książki, papiery oraz dokumenty dotyczące Baczkowa i okolicznych monasterów zostawiłem na biurku, a sam udałem się do pobliskiego sklepu, by zrobić zakupy. Kiedy wróciłem, ujrzałem, że ktoś zrobił w moim mieszkaniu dokładną rewizję. Przejrzał wszystkie moje rzeczy, po wy walał książki z półek i myszkował w szafie. Na biurku, na porozrzucanych papierach, dostrzegłem niewielką smugę krwi. Sam wiesz, jak wygląda atrament… kleksy… strona… – Urwał i popatrzył na nas przenikliwie. – A na środku biurka leżała książka, której nigdy wcześniej nie widziałem…»
Zerwał się gwałtownie z miejsca i zniknął w sąsiednim pokoju, skąd zaczęły dobiegać dźwięki przesuwanych na półkach książek. W pierwszej chwili chciałem mu pomóc, ale siedziałem na krześle jak wmurowany i patrzyłem bezradnie na Helen, która również sprawiała wrażenie sparaliżowanej.
Niebawem pojawił się Stoiczew, dźwigając w ramionach wielkie folio. Oprawione było w wytartą skórę. Położył księgę na stole, otworzył ją drżącymi rękami i bez słowa pokazał nam jej puste karty z wizerunkiem smoka w środku. Tutaj smok wydawał się mniejszy, gdyż księga miała wielki format, ale z całą pewnością był to ten sam drzeworyt, łącznie ze smugami, jaki widziałem w książce Hugh Jamesa. Dostrzegłem też inne smugi na żółtawym marginesie, nieopodal szponów smoka. Wskazał je również Stoiczew, lecz najwyraźniej zżerały go jakieś emocje – odraza, lęk – gdyż na chwilę zapomniał, kim jesteśmy, i mruknął po bułgarsku:
«Kńw. Krew».
Pochyliłem się niżej nad drzeworytem. Brązowa smuga najwyraźniej była odciskiem czyjegoś palca.
«Dobry Boże! – Przypomniałem sobie własnego, nieszczęsnego kota i Hedgesa, przyjaciela Rossiego. – Czy ktoś lub coś było w mieszkaniu? Co pan zrobił po znalezieniu tego śladu?»
«Nie było nikogo – odparł cicho Stoiczew. – Wychodząc, zamknąłem drzwi na zamek, który wciąż był nietknięty, kiedy wróciłem. A w środku panował bałagan. Wezwałem policję. Obejrzeli mieszkanie i na koniec… jak byś to powiedział?… wzięli do analizy próbkę krwi. Szybko doszli, czyja to krew».
«Czyja?» – Zaintrygowana Helen aż pochyliła się do przodu.
Stoiczew przygarbił się, sprawiał wrażenie, jakby zapadał się w siebie. Na pomarszczone czoło wystąpiły mu grube krople potu.
«Moja».
«Ale…»
«Nie, oczywiście że nie. Nie było mnie w mieszkaniu. Ale policja stwierdziła, że sam to wszystko zaaranżowałem. Nie pasował tylko sam odcisk palca. Oświadczyli, że nigdy jeszcze takiego nie spotkali… nie miał prawie linii papilarnych. Oddali mi księgę i papiery. Zostałem ukarany grzywną za robienie sobie żartów z wymiaru sprawiedliwości. Poza tym mało nie straciłem posady wykładowcy».
«I wtedy zarzucił pan dalsze badania?» – zapytałem.
Stoiczew bezradnie wzruszył chudymi ramionami.
«To był tylko plan, który zarzuciłem. Mimo to mogłem wszystko kontynuować, gdyby nie to. – Powoli odwrócił kartę folio. – Gdyby nie to…»-powtórzył.
Ujrzeliśmy wypisane wyblakłym już atramentem, pięknym, archaicznym, ręcznym pismem, jedno słowo. Znając trochę słynny alfabet Cyryla, rozszyfrowałem je bez trudu. Helen przeczytała na głos:
«STOICZEW. To pana nazwisko. Coś okropnego!»
«Wiem. Moje nazwisko wypisane średniowiecznym charakterem pisma i średniowiecznym atramentem. Zawsze żałowałem, że stchórzyłem i nie kontynuowałem badań. Ale bałem się. Myślałem, iż coś mi się przydarzy – tak jak przydarzyło się pani ojcu, madame».
«Miał pan wszelkie powody, aby się bać – powiedziałem staremu naukowcowi. – Ale wciąż wierzymy, że dla profesora Rossiego nie jest jeszcze za późno».
Stoiczew wyprostował się na krześle.
«Racja. Jeśli tylko odnajdziemy Sveti Georgi. Przede wszystkim musimy pojechać do Monasteru Rilskiego i przestudiować pozostałe listy brata Kiryła. Jak już mówiłem, nigdy nie wiązałem ich z Kroniką Zachariasza. Nie mam kopii tych dokumentów, gdyż istnieje zakaz ich publikowania. Kilku historyków – w tym ja – prosiło o ich udostępnienie, ale otrzymało odpowiedź odmowną. Poza tym w Monasterze Rilskim jest ktoś, z kim powinniście porozmawiać. Nie wiem tylko, czy wam pomoże».
Stoiczew najwyraźniej chciał powiedzieć coś jeszcze, ale na schodach rozległy się czyjeś ciężkie kroki. Profesor próbował dźwignąć się z krzesła, po czym przesłał mi błagalne spojrzenie. Natychmiast zabrałem folio ze smokiem, przeniosłem je do sąsiedniego pokoju i ukryłem za jednym z pudeł. Do Stoiczewa i Helen dołączyłem na chwilę przed pojawieniem się w progu biblioteki Ranowa.
«Ha! – wykrzyknął. – Konferencja historyków. Ale zaniedbał pan swoich innych gości, profesorze. – Zaczął bezczelnie grzebać wśród rozłożonych na stole książek i papierów, aż w końcu natrafił na stary żurnal z Kroniką Zachariasza. – A więc to was tak interesuje? – Prawie się uśmiechnął. – Zapewne ja też powinienem to przeczytać, aby się trochę dokształcić. Tak mało wiem o średniowiecznej Bułgarii. Zwłaszcza że pańska tak bardzo atrakcyjna siostrzenica wcale nie zwraca na mnie uwagi. Chciałem zaprowadzić ją w ustronne miejsce pańskiego ślicznego ogrodu, ale ona stanowczo odmówiła».
Stoiczew poczerwieniał i chciał coś odpowiedzieć, ale, ku memu zdumieniu, wyręczyła go w tym Helen.
«Niech pan trzyma swoje brudne łapy funkcjonariusza z daleka od tej dziewczyny – warknęła, spoglądając Ranowowi prosto w oczy. – Ma pan dokuczać nam, nie jej».
Dotknąłem ramienia Helen, dając znak, by nie rozwścieczała naszego opiekuna. Mogłoby się to skończyć kompletną katastrofą. Ale Helen wymieniła tylko przeciągłe spojrzenie z Ranowem i oboje odwrócili się od siebie.
Tymczasem Stoiczew najwyraźniej ochłonął.
«Proszę pana – powiedział spokojnym już tonem. – Nasi goście koniecznie muszą udać się do Monasteru Rilskiego. To niezbędne w ich badaniach. Chciałbym im towarzyszyć i mieć ten honor, by osobiście zaprezentować tamtejszą bibliotekę».
«Riła?» – Ranow pomachał gazetą. – Świetnie. To będzie nasza kolejna wycieczka. Pojutrze. Powiadomię pana, profesorze, gdzie i kiedy się spotkamy».
«A nie możemy pojechać tam jutro?» – zapytałem obojętnym tonem.
«Aż tak bardzo wam się śpieszy? – Ranow ze zdziwieniem uniósł brwi. – Organizacja takiej wyprawy wymaga trochę czasu».
«Musicie państwo cierpliwie poczekać. – Stoiczew pokiwał dyplomatycznie głową. – Tymczasem zwiedzicie Sofię. A teraz, przyjaciele, Kirył i Metody nie obrażą się, jeśli zmienimy nieco temat i poświęcimy trochę czasu najedzenie i trunki, ku uciesze ducha. Panno Rossi… – wyciągnął do niej wiotkie ramię i Helen pomogła mu wstać z krzesła. – Proszę do ogrodu. Uczcijmy ten dzień nauki i nauczania».
Pozostali goście gromadzili się z wolna pod ukwieconą kratownicą, ponieważ przy stole trzech młodych mężczyzn zaczęło wyciągać z futerałów instrumenty muzyczne. Chudy chłopak z szopą czarnych włosów zaczął próbować tony akordeonu. Kolejny muzyk zadął kilkakrotnie w klarnet. Inny muzykant wyciągnął wielki skórzany bęben i długie pałki. Rozsiedli się na krzesłach, dostroili instrumenty, a klarnecista zdjął marynarkę.
Wymienili spojrzenia i zagrali. Była to najpiękniejsza muzyka, jaką w życiu słyszałem. Rozparty na swoim tronie, tuż za pieczonym baranem, Stoiczew rozpromienił się, a siedząca obok mnie Helen ścisnęła mnie za ramię. Muzyka była niczym cyklon, melodia, choć całkiem dla mnie obca, zmuszała do wybijania stopami rytmu. Palce akordeonisty szalały po klawiaturze i basach. Zdumiewała mnie szybkość i energia, z jaką grali. Muzyka porwała zebranych.
Kilku mężczyzn zerwało się z miejsca i chwytając się wzajemnie za paski od spodni ruszyło w pląsy. Wybijali takt na trawie wypolerowanymi na glans półbutami. Dołączyły do nich przybrane w odświętne sukienki kobiety. Stojąc nieruchomo w miejscu, poruszały ekscytująco górnymi partiami ciała. Twarze tancerzy pałały radością, ich rozjaśnione w uśmiechu zęby lśniły w odpowiedzi na blask zębów akordeonisty. Jeden z tańczących wyciągnął białą chustkę, wzniósł ją nad głowę i zaczął nią dyrygować tańczącymi. Oczy Helen rozbłysły, stukała niecierpliwie palcami po stole, jakby same nogi niosły ją do tańca. A muzycy grali i grali. Słuchacze wznosili gromkie toasty, tancerze niezmordowanie tańczyli. W końcu muzyka ucichła. Mężczyźni ze śmiechem zaczęli ocierać z czoła pot i napełniać szklanki. Kobiety, szczebiocząc coś między sobą, poprawiały fryzury.
Młody akordeonista ponownie sięgnął po instrument. Tym razem jednak popłynął drżący, przeciągły, pełen żałości dźwięk. Muzyk zadarł kudłatą głowę i pokazał w pieśni zęby. Usłyszeliśmy ni to pieśń, ni to zawodzenie. Śpiewany głębokim barytonem utwór poruszył mnie do głębi, ścisnęło mi się serce. Pomyślałem o tym wszystkim, co już w życiu straciłem.
«0 czym on śpiewa?» – zapytałem Stoiczewa, starając się ze wszystkich sił ukryć wzruszenie.
«To stara pieśń, bardzo stara… Sprzed trzystu lub czterystu lat. Mówi o pięknej bułgarskiej pannie, którą ścigają tureccy najeźdźcy. Chcą zabrać ją do haremu miejscowego paszy. Ucieka w piętrzące się nad jej wioską góry, a oni ścigają ją konno. Wierzchołek góry kończy się urwiskiem. Woła, że woli umrzeć, niż zostać nałożnicą. Rzuca się w przepaść, gdzie u podnóża płynie potok o krystalicznie czystej wodzie».
«Podobne pieśni mamy w Rumunii» – stwierdziła Helen.
«Myślę, że powstawały one we wszystkich krajach znajdujących się pod tureckim jarzmem – odparł poważnym tonem Stoiczew. – W Bułgarii stworzono tysiące podobnych; wszystkie mówiące o osmańskiej niewolić
Akordeonista najwyraźniej wyczuł, iż w dostatecznym stopniu poruszył nasze serca, gdyż z niegodziwym, złośliwym uśmiechem znów zaczął grać muzykę taneczną. Tym razem do tańca ruszyli prawie wszyscy goście. Jeden z nich zachęcił nas, byśmy się przyłączyli, i po chwili Helen zerwała się z miejsca. Ja jednak pozostałem na swoim krześle przy Stoiczewie, i tylko podziwiałem jej wdzięczne ruchy. Po chwili wpadła w trans tańca. Musiała mieć muzykę we krwi, gdyż z wielką wprawą wybijała stopami rytm. Patrząc na jej smukłą, pełną gracji sylwetkę w jasnej bluzce i ciemnej spódnicy, na jej radosną twarz okoloną ciemnymi puklami włosów, modliłem się w duchu, by nie przytrafiło się jej nic złego. Zastanawiałem się też, czy pozwoli mi czuwać nad swoim bezpieczeństwem".
«O ile pierwsze spojrzenie na dom Stoiczewa napełniło mnie nagłym poczuciem beznadziejności, to na widok Monasteru Rilskiego poczułem respekt i trwogę. Monaster wzniesiony został w głębokiej, wąskiej dolinie – prawie całkowicie ją wypełniał – a ponad jego murami i kopułami piętrzyły się góry Riły, których strome stoki porastały wyniosłe świerki. Ranow zaparkował samochód przed główną bramą. Ruszyliśmy do klasztoru wraz z grupą innych turystów. Był suchy, słoneczny, upalny dzień i spod naszych stóp unosiły się tumany kurzu. Wielkie, drewniane wrota prowadzące do klasztoru były otwarte. Widoku, jaki za nimi ujrzałem, nie zapomnę do końca życia. Otaczały nas mury monasteru fortecy poprzecinanej białymi i czarnymi pasami napowietrznych, drewnianych galerii. Większość dziedzińca zajmował kościół o przepięknych proporcjach i pokrytym freskami przedsionku; jego jasnozielone kopuły lśniły w południowym słońcu. Nieopodal widniała masywna, kwadratowa wieża zbudowana z szarego kamienia. Stoiczew powiedział nam, że jest to baszta Chrelina, zbudowana przez średniowiecznego możnowładcę, w której miał się bronić przed politycznymi wrogami. Jest to jedyna pozostałość po pierwotnym klasztorze spalonym przez Turków i odbudowanym po wiekach w całym splendorze. Kiedy staliśmy na dziedzińcu, zaczęły nagle bić klasztorne dzwony, a w powietrze wzbiło się stado spłoszonych ptaków. Wodząc za nimi wzrokiem, ponownie ujrzałem wierzchołki niebotycznych gór, od których dzielił człowieka co najmniej dzień wspimczki. Wstrzymałem oddech. Czyżby Rossi znajdował się gdzieś w tym starodawnym miejscu?
Stojąca obok mnie Helen, z cienką chustką na włosach, objęła mnie ramieniem. Turcy podbili ten kraj na długo przed zdobyciem Konstantynopola. Na dobrą sprawę powinniśmy zacząć naszą podróż od Bułgarii, nie od Hagia Sophii. Z drugiej strony Bułgaria znacznie wcześniej znalazła się pod przemożnym wpływem Bizancjum, którego kultura wywarła niezatarte piętno na tym kraju. Obecnie kościół Mądrości Bożej był już tylko ogromnym, muzułmańskim muzeum, podczas gdy tę, leżącą na uboczu dolinę aż po brzegi wypełniała kultura bizantyjska.
Towarzyszący nam Stoiczew najwyraźniej był rad, widząc nasz niekłamany zachwyt. Irina, w kapeluszu o szerokim rondzie, mocno trzymała wuja za ramię. Jedynie Ranow, stojący w pewnym oddaleniu, z nachmurzoną miną obserwował klasztor i podejrzliwym wzrokiem obrzucał przybranych w czarne habity mnichów, zmierzających do kościoła. Dużo nas kosztowało, by przekonać Ranowa, że należy zabrać jego samochodem również Stoiczewa i Irinę.
«Skoro profesor chce mieć honor pokazania nam Riły, niech pojedzie tam autobusem, jak inni obywatele Bułgarii».
Powstrzymałem się przed uwagą, żeby to on, Ranow, pojechał autobusem. W końcu postawiliśmy na swoim, choć Ranow przez całą drogę z Sofii do domu starego profesora bluźnił pod nosem na jego temat. Stoiczew wykorzystuje swoje powszechnie znane nazwisko, by szerzyć zabobon i głosić niepatriotyczne idee. Oficjalnie przyznaje się do wierności kościołowi ortodoksyjnemu. Jego syn, który studiuje we wschodnich Niemczech, jest taką samą zakałą jak ojciec.
Ale wygraliśmy tę wojnę. Stoiczew i jego bratanica pojechali z nami. Podczas przystanku na lunch w górskiej gospodzie wdzięczna Irina ścisnęła mnie za ramię i szepnęła, że cały czas perswadowała wujowi jazdę autobusem, nie wytrzymałby długiej podróży w takim upale.
«W tym skrzydle klasztoru wciąż jeszcze mieszkają mnisi – wskazał palcem Stoiczew. – A w tamtym, po drugiej stronie, jest hotel, w którym się zatrzymamy. Sami zobaczycie, jaki panuje tu spokój, kiedy już odjadą turyści. Ten klasztor to jeden z naszych największych narodowych skarbów i odwiedza go wiele osób, zwłaszcza latem. Ale nocą panuje tu cisza. Chodźmy do opata. Dzwoniłem do niego wczoraj i już na nas czeka».
Poruszał się zadziwiająco żwawo, rozglądał się z ciekawością wokół siebie, zaglądał w każdy kąt. Zupełnie jakby miejsce to dawało mu nowe życie.
Pokój audiencyjny opata znajdował się na parterze w jednym ze skrzydeł monasteru. Ubrany w czarny habit mnich z długą, brązową brodą otworzył przed nami drzwi. Stoiczew zdjął kapelusz i pierwszy przekroczył próg. Z ustawionej pod ścianą ławy wstał opat i ruszył w naszą stronę. Ze Stoiczewem witał się długo i serdecznie. Profesor pocałował go w rękę, a mnich przekazał mu błogosławieństwo. Opat był szczupłym, o wyprostowanej sylwetce mężczyzną około sześćdziesiątki, z przetykaną siwizną brodą oraz łagodnych – zadziwiająco niebieskich jak na Bułgara – oczach. Uścisnął nam dłonie. Ranow spoglądał nań lekceważąco. Zakonnik uprzejmie poprosił, żebyśmy usiedli, a któryś z mnichów wniósł tacę ze szklankami wypełnionymi nie rakiją, lecz schłodzoną wodą oraz z kanapkami z pastą o różanym zapachu, jakiej skosztowaliśmy już w Stambule. Zauważyłem, że Ranow nie tknął wody, jakby w obawie, iż jest zatruta.
Opat najwyraźniej był zachwycony wizytą Stoiczewa. Zauważyłem zresztą, że im obu spotkanie sprawiło wielką radość. Za pośrednictwem profesora zapytał nas, z jakich stron Ameryki pochodzimy, czy zwiedzaliśmy już inne monastery w Bułgarii, w czym mógłby nam pomóc i jak długo zamierzamy pozostać w Bułgarii. Stoiczew wdał się w dłuższą pogawędkę z opatem, po czym zaczął tłumaczyć nasze pytania. Tak, możemy do woli korzystać z klasztornej biblioteki, możemy zatrzymać się w miejscowym hotelu, możemy uczestniczyć w mszach i nabożeństwach, możemy swobodnie zwiedzać cały klasztor z wyjątkiem pomieszczeń zajmowanych przez mnichów – tu lekko wskazał głową na Helen i Irinę nie chce też słyszeć o żadnej zapłacie za zakwaterowanie przyjaciół profesora Stoiczewa. Serdecznie podziękowaliśmy opatowi za taką gościnność i profesor podniósł się z ławy.
«Skoro mamy tak łaskawe pozwolenie, udamy się niezwłocznie do biblioteki^
Złożył niski ukłon i ponownie pocałował opata w rękę.
«Wuj jest bardzo ożywiony i podekscytowany – wyjaśniła mi szeptem Irina. – Twierdzi, że wasz list to wielkie wydarzenie dla bułgarskiej historiografii».
Zastanawiałem się przez chwilę, czy wie, jak dużo zależy od naszych badań, jak wiele cieni leży na naszej drodze. Nic jednak nie potrafiłem wyczytać z wyrazu jej twarzy. Ujęła wuja pod rękę i poprowadziła wspaniałymi drewnianymi galeriami okalającymi główny dziedziniec. Ranow szedł na szarym końcu. W palcach trzymał zapalonego papierosa.
Biblioteka mieściła się w długiej galerii na parterze i przylegała do pokoi opata. W progu powitał nas mnich o czarnej brodzie. Był wysokim, o wychudłej twarzy mężczyzną, który, jak mi się wydawało, obrzucił Stoiczewa przelotnym, twardym spojrzeniem.
«Przedstawiam państwu brata Rumena – powiedział profesor. – Obecnie pełni tu funkcję bibliotekarza. Przyniesie nam wszystko, czego potrzebujemy^
W szklanych gablotach, przeznaczonych dla turystów, leżało wiele ksiąg i rękopisów, które bardzo chciałem obejrzeć. Ale nie było na to czasu, gdyż bibliotekarz niezwłocznie zaprowadził nas do głębokiej niszy na tyłach sali. W monasterze panował cudowny chłód, ale kilka elektrycznych lamp nie rozpraszało zalegającego w kątach mroku. Ściany tego wewnętrznego sanktuarium zastawione były półkami pełnymi książek. W rogu pomieszczenia wisiała ikona przedstawiająca Dziewicę z Dzieciątkiem w otoczeniu dwóch aniołów o czerwonych skrzydłach. Przed obrazem wisiała wysadzana klejnotami, złota lampa. Stare ściany wybielone zostały wapnem, a w środku unosił się tak dobrze znajomy mi zapach butwiejącego powoli pergaminu, welinu i aksamitu. Odetchnąłem z ulgą, kiedy Ranow, przed wejściem do tego azylu skarbów, wyrzucił papierosa.
Stoiczew tupnął w wyłożoną kamiennymi płytami posadzkę, jakby przywoływał duchy.
«Tu bije serce narodu bułgarskiego – oświadczył. – Tu przez setki lat mnisi gromadzili naszą schedę, często w najgłębszej tajemnicy. Całe pokolenia pobożnych mnichów kopiowały te rękopisy i ukrywały je, gdy monaster atakowali niewierni. Jednak to tylko niewielki procent spuścizny naszej kultury i naszego narodu – większość z niej bezpowrotnie zaginęła. Ale jesteśmy wdzięczni nawet za to, co pozostało».
Zamienił kilka słów z bibliotekarzem, który zaczął wodzić wzrokiem po zastawionych księgami i pudłami półkach. Po dłuższej chwili sięgnął po drewnianą skrzynkę, w której mieściło się kilkanaście woluminów. Na okładce pierwszego widniał zachwycający wizerunek Chrystusa – w każdym razie był to chyba Chrystus – z jabłkiem w jednym ręku i berłem w drugim. Twarz postaci wyrażała klasyczną, bizantyjską melancholię. Ku memu rozczarowaniu listy brata Kiryła kryły się nie w oprawie tej przepysznej księgi, lecz w innym, znacznie skromniejszym woluminie o barwie starej kości. Bibliotekarz położył ją przed nami na stole. Stoiczew z lubością otworzył księgę, a Helen i ja wyciągnęliśmy notatniki. Wyraźnie znudzony Ranow wałęsał się bez sensu po bibliotece.
«Mają tu dwa listy – odezwał się Stoiczew. – Nie wiemy, czy brat Kirył wysłał ich więcej, lecz jeśli nawet, to żaden z nich nie zachował się do naszych czasów. – Puknął palcem w pierwszą stronicę wypełnioną równym, okrągłym, kaligraficznym pismem. Pergamin był bardzo stary, prawie brązowy. Odwrócił się do bibliotekarza i o coś go zapytał. – Tak powiedział wyraźnie zadowolony. – Przetłumaczyli to i wydrukowali po bułgarsku, jak zresztą wiele innych dokumentów. – Bibliotekarz położył przed nim jakąś teczkę, której zawartość studiował przez jakiś czas, porównując z oryginałem. – Wykonali kawał dobrej roboty – stwierdził profesor w końcu. – Przetłumaczę to najlepiej, jak potrafię».
Do Jego Ekscelencji Opata Eupraksiusa!
Jesteśmy już czwarty dzień w drodze przez góry, podróżując z Laota do Vin. Pierwszą noc spędziliśmy w stajni pewnego poczciwego wieśniaka, a drugą w eremie Świętego Michała, gdzie nie mieszka już wprawdzie żaden mnich, ale przynajmniej znaleźliśmy w jaskini suche schronienie. Ostatniej nocy przespaliśmy się po prostu w lesie na rozłożonych na ziemi derkach, obok wozu i koni. Słyszeliśmy dochodzące z niedaleka nieustanne wycie wilków. Wciąż musieliśmy uspokajać wystraszone konie, rwące się na uwięzi. Jestem wdzięczny za obecność wśród nas krzepkich i obdarzonych wielką siłą braci Iwana i Teodozjusza. Błogosławię Cię za mądrość, dzięki której przydzieliłeś ich do naszej grupy.
Na dzisiejszą noc zaprosił nas do swej chaty zamożny i pobożny pasterz. Wyznał nam, że posiada trzy tysiące owiec. Zaproponował wygodny nocleg na derkach i miękkich owczych skórach, ale ja, zgodnie z naszą regułą, wybrałem podłogę pod jednym tylko futrem. Wyszliśmy już z lasów i podróżujemy po otwartym, pagórkowatym terenie. Raz moczy nas deszcz, raz suszy słońce. Nasz łaskawy gospodarz oświadczył, iż już dwukrotnie był nękany najazdami niewiernych nadciągających zza rzeki, od której dzieli nas jeszcze kilka dni marszu. Brat Angelus wrócił już do zdrowia i nie opóźnia marszu. Pozwoliłem mu jechać na jednym z naszych koni, choć święty bagaż i tak stanowi dla nich wielkie wyzwanie. Na szczęście nie spotykamy po drodze żołnierzy niewiernych.
Twój pokorny sługa w Chrystusie
Br. Kirył
W kwietniu Roku Pańskiego 6985
Do Jego Ekscelencji Opata Eupraksiusa!
Opuściliśmy miasto przed kilkoma tygodniami i teraz podążamy już terenami znajdującymi się pod panowaniem niewiernych. Nie śmiem podawać naszej lokalizacji na wypadek, gdybyśmy zostali schwytani. Być może powinniśmy wybrać drogę morską, ale zdecydowaliśmy, że Bóg będzie naszym Stróżem. Widzieliśmy zgliszcza dwóch monasterów i jednego kościoła. Kościół jeszcze dymił. Powieszono pięciu mnichów pod zarzutem rebelii. Inni rozbiegli się po okolicznych klasztorach. To jedyne wiadomości, jakich dostarczyli nam w krótkich rozmowach miejscowi mieszkańcy, wychodzący do nas na drogę. Nie ma powodów sądzić, że jeden z tych monasterów był tym, którego szukamy. Nasz będzie nosił znak potwora równego świętemu. Niebawem i to pismo zapewne dotrze do Ciebie, Czcigodny.
Twój pokorny sługa w Chrystusie
Br. Kirył
W czerwcu Roku Pańskiego 6985
Kiedy Stoiczew przestał czytać, długo siedzieliśmy pogrążeni w głębokim milczeniu. Helen z zaciętym wyrazem twarzy wciąż coś notowała. Irina siedziała z założonymi rękami. Ranow stał oparty niedbale o jedną z szaf i drapał się po karku. Nic nie notowałem, i tak wszystko dokładnie zapisze Helen. Żadnych szczegółów dotyczących celu wędrówki, żadnej wzmianki o grobie i pogrzebie. Byłem bardzo rozczarowany.
Stoiczew jednak wykazywał wielkie ożywienie.
«Interesujące – powiedział po dłuższej chwili. – Bardzo interesujące. Widzicie państwo sami, że wasz list ze Stambułu mieści się chronologicznie między tymi dwoma a moim. Mój napisany został podczas wędrówki przez Wołoszczyznę w kierunku Dunaju – to oczywiste. Następnie pojawia się wasz list pisany przez brata Kiryła z Konstantynopola.
A ostatni datowany jest na czerwiec. Ruszyli drogą lądową, jak wspomina o tym Zachariasz. Musiała być to ta sama droga, prowadząca z Konstantynopola przez Adrianopol i Chaskowo, ponieważ tamtędy wiódł główny szlak z Carogrodu do Bułgarii».
«Ale skąd mamy mieć pewność, że ostatni list opisuje Bułgarię?» zapytała Helen, podnosząc głowę znad notatek.
«Tego do końca nie możemy być pewni – przyznał Stoiczew. – Ale moim zdaniem to bardzo prawdopodobne. Skoro podróżowali z Carogrodu – Konstantynopola – do kraju, w którym pod koniec piętnastego wieku palono monastery i kościoły, to byli zapewne właśnie w Bułgarii. Zresztą stambulski list wyraźnie mówi, że zmierzają do Bułgarii».
Nie potrafiłem powstrzymać swego rozczarowania.
«Ale wciąż nie wiemy, gdzie znajdował się monaster, do którego zmierzali. Zakładając nawet, że był to Sveti Georgi».
Do stołu przysiadł się Ranow i zaczął z uwagą oglądać swoje kciuki. Zastanawiałem się przez chwilę, czy powinienem wyrażać przy nim zainteresowanie Sveti Georgi, ale w jaki inny sposób mogłem o to zapytać Stoiczewa?
«Nie – skinął głową profesor. – Brat Kirył nie podał w listach celu wędrówki, podobnie jak nie wymieniał nazwy Snagov w tytulaturze Eupraksiusa. Gdyby listy zostały przechwycone przez Osmanów, monastery te mogłyby doznać wyjątkowych prześladowań, a już na pewno zostałyby dokładnie przeszukane».
«Ciekawy jest ten wers – odezwała się Helen, odrywając się od swoich notatek. – Czy mógłbyś to jeszcze raz przeczytać… o tym znaku potwora równego świętemu na monasterze, do którego zmierzali mnisi. Jak myślisz, o co w tym chodzi?»
Popatrzyłem na Stoiczewa. Mnie również uderzyło to zdanie. Profesor ciężko westchnął.
«Mogło się to odnosić do jakiegoś fresku na ścianie świątyni lub ikony w monasterze Sveti Georgi, do którego najwyraźniej zmierzali mnisi. Trudno sobie wyobrazić, jaki naprawdę był ów wizerunek. Jednak jeśli nawet odnajdziemy Sveti Georgi, istnieje niewielka szansa, iż wciąż znajduje się tam jeszcze ta piętnasto wieczna ikona, zwłaszcza że Turcy najprawdopodobniej spalili pierwotną świątynię. Nie mam pojęcia, co znaczy to zdanie. Być może niesie jakieś teologiczne przesłanie, zrozumiałe jedynie dla opata na podstawie ich wcześniejszego porozumienia.
Ale musimy cały czas o tym pamiętać, gdyż brat Kirył wyraźnie mówi o znaku, który powie im, że trafili we właściwe miejsce».
Wciąż byłem rozczarowany. Spodziewałem się, że listy w tej spłowiałej księdze dadzą nam ostateczny klucz do rozwiązania zagadki, a przynajmniej rzucą jakieś światło na posiadane przez nas mapy.
«Istnieje jeszcze inna, bardzo intrygująca sprawa. – Odezwałem się, gdy Stoiczew drapał się po brodzie. – List ze Stambułu mówi, że skarb, którego szukają – zapewne jakaś relikwia z Carogrodu – znajduje się w pewnym monasterze w Bułgarii i dlatego muszą się tam udać. Profesorze, proszę mi z łaski swojej jeszcze raz przeczytać ten fragment».
Stambulski list wyjąłem już wcześniej i położyłem obok siebie, by mieć go pod ręką podczas lektury innych pism brata Kiryła. Teraz po niego sięgnąłem i kontynuowałem:
«Jest tu napisane: …to, czego szukamy, zostało wywiezione z miasta do bezpiecznej przystani na okupowanych terenach Bułgarii».
«Tyle list – odezwał się Stoiczew. – Ale rodzi się pytanie… – w zamyśleniu postukał wskazującym palcem w blat stołu -…dlaczego w roku tysiąc czterysta siedemdziesiątym siódmym wywieziono potajemnie z Konstantynopola świętą relikwię? Od roku tysiąc czterysta pięćdziesiątego trzeciego w mieście panowali Osmanie, którzy podczas inwazji zniszczyli większość zabytków i relikwii. Dlaczego więc w dwadzieścia cztery lata później monaster Panachrantos wysyła zachowaną relikwię do Bułgarii i dlaczego wołoscy mnisi szukali jej w Konstantynopolu?»
«No, dobrze – przypomniałem mu. – Ale wiemy przecież, że janczarowie też poszukiwali tej samej relikwii. Zatem musiała ona przedstawiać jakąś wartość również dla sułtana».
«To prawda, ale gwardia sułtańska poszukiwała relikwii już po bezpiecznym wywiezieniu jej z monasteru» – rozważał Stoiczew.
«Zatem musiała to być rzecz niebywale istotna zarówno dla Osmanów, ze względów politycznych, jak i duchowych dla mnichów ze Snagov. – Helen w zamyśleniu zmarszczyła brwi, stukając się obsadką pióra w policzek. – Może jakaś księga?»
«No właśnie! – wykrzyknąłem podekscytowany. – Może w tej księdze zawarte były jakieś informacje, które chcieli odzyskać Turcy, a jakich jednocześnie potrzebowali mnisi?»
Siedzący po drugiej stronie stołu Ranow przesłał mi ciężkie spojrzenie.
Stoiczew potakująco skinął głową, lecz w chwilę później zorientowałem się, iż gest ten oznacza zaprzeczenie.
«W tamtych czasach księgi nie zawierały treści politycznych. Przeważnie były to teksty religijne, wielokrotnie kopiowane na użytek licznych monasterów lub islamskich szkół koranicznych w przypadku dzieł arabskich. To mało prawdopodobne, by mnisi wyruszyli w tak daleką i niebezpieczną podróż po jedną z takich ksiąg. Przecież wiele podobnych mieli w swej bibliotece w Snagov».
«Chwileczkę – odezwała się nieoczekiwanie Helen. – Poczekajcie. Relikwia musiała mieć jakiś związek albo z potrzebami Snagov, albo z Zakonem Smoka, albo z samym Vladem Draculą… pamiętacie Kronikę! Opat chciał, by hospodara pochowano gdzie indziej».
«To racja – zadumał się Stoiczew. – Chciał odesłać jego zwłoki do Carogrodu, nawet ryzykując życie swoich mnichów».
«Tak» – mruknąłem.
Przyszła mi nagle do głowy jakaś nowa myśl, coś, co by odwróciło kierunek naszych poszukiwań, lecz zanim zdążyłem ją dobrze sprecyzować, Helen gwałtownie chwyciła mnie za ramię.
«0 co chodzi?» – zapytałem, ale dziewczyna nieoczekiwanie zamknęła się w sobie.
«0 nic» – odrzekła cicho, nie patrząc ani na mnie, ani na Ranowa.
Modliłem się w duchu, by nasz opiekun, znudzony naukowymi wywodami, wyszedł na papierosa. Wtedy Helen mogłaby swobodnie wyjawić nam swoją myśl. Stoiczew obrzucił ją czujnym spojrzeniem i rozpoczął nudnym głosem długi wykład o technikach powstawania średniowiecznych rękopisów oraz ich kopiowania – częstokroć mnisi byli analfabetami i popełniali błędy, które z kolei powtarzali automatycznie ich następcy – i w jaki sposób współcześni naukowcy rozpoznają poszczególne charaktery pisma w tych starodawnych manuskryptach. Dziwiłem się, dlaczego wdał się w tak długi i fachowy wykład, choć sam temat bardzo mnie interesował. Na szczęście nie odzywałem się słowem podczas jego wywodów, gdyż Ranow zaczął w końcu otwarcie ziewać. Ostatecznie dźwignął się z krzesła, wyciągnął z kieszeni marynarki paczkę papierosów i ruszył w stronę wyjścia. Kiedy tylko opuścił bibliotekę, Helen ponownie chwyciła mnie za rękę. Stoiczew nie spuszczał z niej wzroku.
«Paul – powiedziała z twarzą tak zmienioną, że objąłem dziewczynę ramieniem w obawie, iż za chwilę zemdleje. – Jego głowa! Nie rozumiesz? Dracula wrócił do Konstantynopola po swoją głowę!»
Stoiczew głośno chrząknął, ale było już za późno. Odwróciłem się i ujrzałem wychudzoną postać brata Rumena stojącego przy najbliższym regale. Podczas naszej rozmowy wszedł bezszelestnie do pomieszczenia, i choć stał do nas tyłem, jakby szukając jakiejś książki, nie mieliśmy wątpliwości, że nie uronił ani jednego słowa. Popatrzyliśmy na siebie bezradnie, podczas gdy mnich opuścił pomieszczenie. Niebawem już ktoś – zapewne Ranow – dowie się, co powiedziała Helen. Ale jaki użytek zrobi z tej informacji?"
«Podczas mych wieloletnich studiów, badań i rozmyślań niewiele było takich chwil nagłego oświecenia jak tamta, w rilskiej bibliotece, gdy Helen na głos wypowiedziała swoje przypuszczenie. Vlad Dracula wrócił do Konstantynopola po swoją głowę… a raczej opat ze Snagov wysłał tam jego ciało, by się z nią połączyło. Czy Dracula zażądał tego jeszcze za życia, wiedząc, że za jego głowę wyznaczono bardzo wysoką cenę i zdając sobie sprawę, jak bardzo sułtan lubuje się w wystawianiu obciętych głów nieprzyjaciół na widok publiczny? A może był to pomysł samego opata, który bał się trzymać w Snagov szczątki heretyckiego zapewne – i niebezpiecznego – protektora monasteru? Niewątpliwie wampir pozbawiony głowy nie stanowi żadnego zagrożenia – jest postacią wręcz komiczną – a jednak niepokój mnichów skłonił opata do podjęcia decyzji, by Draculę pochować po chrześcijańsku w jakimś innym miejscu. Zapewne opat nie odważył się na zniszczenie zwłok. Zresztą kto wie, jaką obietnicę złożył Draculi jeszcze za jego życia?
Nieoczekiwanie naszło mnie pewne wspomnienie: pałac Topkapi w Stambule. Przypomniałem sobie, jak włócząc się tam w pewien letni poranek, trafiłem na bramę, przed którą tureccy oprawcy wystawiali na pokaz głowy wrogów sułtana. Z całą pewnością głowę Draculi nabito na najwyższą tyczkę – pomyślałem z zadumą – w końcu Palownik sam został wbity na pal. Ilu ludzi przyszło oglądać ów ostateczny dowód triumfu sułtana? Kiedyś Helen powiedziała mi, że mieszkańcy Stambułu bali się, iż hospodar osobiście pojawi się w ich mieście. Teraz już obozy wojskowe Turków nie musiały obawiać się nagłego nadejścia księcia. Sułtan opanował zbuntowane rejony, a na wołoskim tronie osadził swego wasala. Po Palowniku pozostał tylko ów odrażający łup: zapadnięte oczy, zbryzgana krwią czupryna i wąsy.
Pogrążonych w milczeniu Helen, Soiczewa i Irinę musiały dręczyć podobne wizje. Kiedy już upewniliśmy się, że brat Rumen oddalił się na dobre, Stoiczew odezwał się niskim głosem:
«Tak, to bardzo możliwe. Ale w jaki sposób mnisi z Panachrantosu wydobyli głowę Draculi z sułtańskiego pałacu? To był naprawdę skarb, jak określił to Stefan w swej opowieści».
«A jak my załatwiliśmy bułgarskie wizy? – odparła pytaniem Helen, unosząc zabawnie brwi. – Bakszysz… i to duży. Monastery po podboju były bardzo ubogie, lecz niektóre z nich ukryły skarby – złote monety, klejnoty – które stanowiły smakowity kąsek nawet dla gwardzistów sułtana».
Przez chwilę rozważałem jej słowa.
«W przewodniku po Stambule wyczytaliśmy, że po wystawieniu głów wrogów sułtana na widok publiczny wrzucano je do Bosforu. Być może ktoś z Panachrantosu wykorzystał ten właśnie moment. Było to bezpieczniejsze niż kradzież głowy z tyczki wbitej u pałacowych wrót».
«Tego już po prostu nie wiemy – odparł Stoiczew. – Ale moim zdaniem domysł panny Rossi jest słuszny. Rzeczywiście mogli w Carogrodzie poszukiwać właśnie jego głowy. Wskazują na to nawet względy teologiczne. Zgodnie z wierzeniami kościoła wschodniego chowane ciało musi być w stanie kompletnym – dlatego nie tolerujemy kremacji zwłok – gdyż w Dniu Sądu Ostatecznego zostaniemy wskrzeszeni w naszych dawnych postaciach».
«A co z członkami świętych, które porozrzucano po całej ziemi? – zapytałem sceptycznie. – Czy oni też zostaną wskrzeszeni w całości? We Włoszech, przed kilku laty, sam widziałem co najmniej pięć relikwii rąk świętego Franciszka».
Stoiczew wybuchnął śmiechem.
«Święci mają szczególne przywileje. Ale Vlad Dracula, choć był słynnym zabójcą Turków, świętym z całą pewnością nie był. Tak naprawdę opat Eupraksius obawiał się o jego nieśmiertelną duszę. W każdym razie wedle relacji Stefana».
«Albo o jego nieśmiertelne ciało» – zauważyła Helen.
«Może mnisi z Panachrantosu, ryzykując życie, wykradli głowę, by sprawić jej godziwy pochówek, ale janczarowie odkryli kradzież i opat wysłał ją ze Stambułu, bojąc się grzebać jej w mieście. Może trafili się pielgrzymi podróżujący do Bułgarii… – popatrzyłem na Stoiczewa, szukając u niego poparcia dla mojej tezy -…i przekazano im głowę, aby ją pochowali… cóż, w Sveti Georgi lub jakimś innym bułgarskim monasterze, z którym mieli kontakty. Następnie pojawili się mnisi ze Snagov, lecz za późno, by połączyć głowę z ciałem. Opat Panachrantosu, dowiedziawszy się o ich misji, wyjaśnił sprawę i wędrowcy postanowili ruszyć z ciałem za głową. Musieli zresztą natychmiast wynosić się z miasta, gdyż zainteresowali się nimi janczarowie».
«Spekulacja bezbłędna – oświadczył Stoiczew, przesyłając mi promienny uśmiech. – Ale nie wiemy nic na pewno. O tych wydarzeniach nasze dokumenty mówią bardzo mgliście. Twoja wizja jest jednak bardzo przekonująca. Ostatecznie oderwaliśmy cię od twoich holenderskich kupców».
Zaczerwieniłem się trochę z zadowolenia, trochę z rozgoryczenia, ale uśmiech Stoiczewa był łagodny i serdeczny.
«Siatka szpiegowska Osmanów miała baczne oko na obecność w mieście mnichów ze Snagov, a następnie na ich wyjazd – ciągnęła swe przypuszczenia Helen. – Być może Turcy przeszukali monastery, odkrywając, że wędrowcy zatrzymali się w klasztorze Świętej Ireny i przesłali wiadomość o trasie ich wędrówki do Adrianopola i Chaskowa. Chaskowo było pierwszym większym miastem w Bułgarii na trasie mnichów i tam zostali… jak to powiedzieć?… zatrzymani».
«Właśnie – wtrącił Stoiczew. – Turcy torturowali dwóch dzielnych mnichów, którzy jednak niczego nie zdradzili. Przeszukali furgon, ale znaleźli jedynie worki z żywnością. Rodzi się jednak pytanie: dlaczego tureccy żołnierze nie znaleźli ciała?»
«Może wcale go nie szukali? – powiedziałem z wahaniem. – Może szukali tylko głowy? Może Turcy nie orientowali się dokładnie, o co chodzi, i sądzili, że mnisi wiozą głowę? Kronika wyraźnie mówi, że byli wściekli, kiedy porozpruwali worki i znaleźli w nich tylko żywność. Może mnisi, spodziewając się rewizji, ukryli szczątki w pobliskim lesie?»
«Albo konstrukcja furgonu pozwalała na ich bezpieczne ukrycie» zauważyła Helen.
«Ale ciało musiało przecież cuchnąć» – odparłem kategorycznie.
«To już zależy od tego, w co wierzysz» – powiedziała z zagadkowym uśmiechem.
«W co wierzę?»
«Tak. Zwłoki kogoś, kto ma przekształcić się w nieumarłego lub jest już nieumarłym, nie gniją lub rozkładają się bardzo powoli. Wieśniacy z Europy Wschodniej, podejrzewając wampiryzm, wykopują po jakimś czasie zwłoki, żeby sprawdzić, czy zgniły. Jeśli nie, podejmują tradycyjne czynności. Zdarza się to do dzisiaj».
Stoiczew wyraźnie zadrżał.
«Dziwaczny obyczaj. Słyszałem, że rytuały takie znane są nawet w Bułgarii. Ale są zabronione prawem. Kościół nie pochwala takich praktyk, a państwo przeciwne jest wszelkim zabobonom – na tyle, na ile jest w stanie».
Helen wzruszyła pogardliwie ramionami.
«Czy to jest bardziej dziwaczne niż wiara w zmartwychwstanie?» zapytała, łagodząc swój gest serdecznym uśmiechem.
«Madame, być może różnimy się w poglądach na wiarę, ale oddaję hołd pani błyskotliwemu umysłowi. A teraz, przyjaciele, chciałbym zająć się mapami. Sądzę, że znajdę w tej bibliotece pewne materiały, które pozwolą nam je odczytać. Dajcie mi godzinę. Za dużo czasu by mi zajęło tłumaczenie wam, o co dokładnie chodzi».
W tej samej chwili znów pojawił się Ranow. Obrzucił bibliotekę przeciągłym, zaniepokojonym spojrzeniem. Miałem nadzieję, że nie dosłyszał wzmianki o mapach.
Stoiczew chrząknął.
«Myślę, że powinniście się teraz państwo udać do kościoła, aby docenić jego piękno».
Dyskretnie wskazał wzrokiem Ranowa. Helen natychmiast podniosła się z miejsca, podeszła do naszego opiekuna i zaczęła zadawać mu jakieś pytania. Dyskretnie wyciągnąłem z teczki kopie map i przekazałem je bułgarskiemu profesorowi. Pełen zapału błysk w jego oczach napełnił moje serce nową nadzieją.
Na nieszczęście Ranowa bardziej interesowało to, co robi Stoiczew oraz rozmowa z bibliotekarzem, niż my. Nie wiedziałem, jak zabrać go z nami.
«Może byśmy poszli coś zjeść?» – zagadnąłem.
Milczący bibliotekarz nie spuszczał ze mnie wzroku.
«Jesteście głodni? – odparł z uśmiechem Ranow. – Tutaj kolację dają o szóstej. Musimy poczekać. Zjemy niestety dopiero z mnichami».
Odwrócił się do nas plecami i zaczął studiować oprawione w skórę księgi stojące na półkach.
Helen pociągnęła mnie za ramię i ruszyliśmy w stronę wyjścia.
«Przejdźmy się» – powiedziała, gdy znaleźliśmy się na zewnątrz.
«Nie mam już zielonego pojęcia, co zrobić z tym Ranowem – odezwałem się ponuro. – Jak się go pozbyć?»
Roześmiała się, ale był to gorzki śmiech.
«Może powinnam tam wrócić i czymś go zająć?»
«Nie, lepiej nie. Im więcej będziemy kombinować, tym bardziej będzie interesował się tym, co robi Stoiczew. Nie ogonimy się od niego jak od natrętnej muchy».
«Masz rację, to natrętna mucha» – powiedziała, biorąc mnie za rękę.
Kiedy opuściliśmy cieniste wnętrze rozległego monasteru, prażące słońce wciąż ozłacało klasztorny dziedziniec. Nad monasterem wznosiły się zalesione stoki gór, zwieńczone skalistymi wierzchołkami. W oddali, wysoko pod niebem, kołował orzeł. Mnisi w grubych, czarnych, przepasanych sznurami habitach i równie czarnych, okrągłych czapach krążyli nieustannie między kościołem a klasztorem, zamiatali drewniane podłogi galerii lub siedzieli w cieniu rzucanym przez portyk świątyni. Zastanawiałem się, jak mogą w tej odzieży znieść panujący, letni skwar. Wnętrze przepięknego kościoła zapierało wprost dech. Panował tam rozkosznych chłód niczym w cienistej altanie. Zalegający w świątyni półmrok rozpraszał jedynie blask płonących świec, w którym lśniło złoto, miedź i klejnoty. Ściany pokrywały przepyszne, złocone, mieniące się wszystkimi kolorami freski przedstawiające świętych i proroków.
«Dziewiętnastowieczna robota – odezwała się cicho Helen, zatrzymując się przed wizerunkiem wyjątkowo poważnego oblicza świętego o długiej, siwej brodzie i równie białych, starannie rozdzielonych pośrodku głowy włosach. – Iwan Rilski – odczytała napis widniejący na jego aureoli».
«To ten, którego kości przyniesiono tu na osiem lat przed pojawieniem się w Bułgarii naszych wołoskich przyjaciół? Wspomniano o nim w Kronice».
«Masz rację».
Spoglądała z zadumą w oblicze świętego, jakby spodziewała się, że lada chwila do niej przemówi. W końcu jej milczenie zaczęło grać mi na nerwach.
«Helen, chodźmy się przejść. Możemy wspiąć się na któryś z tych stoków i popatrzeć na wszystko z góry».
Musiałem ruszyć się z miejsca, gdyż w przeciwnym razie rozmyślania o Rossim doprowadziłyby mnie do szaleństwa.
«W porządku – zgodziła się, obrzucając mnie ciężkim spojrzeniem, jakby wyczuła moje zniecierpliwienie. – Chodź, ale nie za daleko. Ranow nigdy by na to nie pozwolił».
Pnąca się stromo pod górę ścieżka wiodła przez gęsty las, w którym panował taki sam chłód jak w kościele. Cieszyłem się, że wyrwaliśmy się spod przykrej opieki Ranowa i mogłem swobodnie trzymać Helen za rękę.
«Sądzę, że miał ciężki orzech do zgryzienia: my czy Stoiczew?»
«Wcale nie – odparła obojętnie Helen. – Z całą pewnością kogoś za nami wysłał. Jeśli nie wrócimy za pół godziny, na pewno go spotkamy. Sam za nami nie ruszy. Zbyt interesuje go to, o co chodzi w naszych badaniach^
«Mówisz to tak rozsądnie. – Zerknąłem na jej profil. Zsunęła kapelusz na tył głowy, policzki miała lekko zaczerwienione. – Nie wyobrażam sobie życia w takim totalitarnym państwie pod nieustanną kontrolą».
Helen wzruszyła obojętnie ramionami.
«Nie wyglądało to aż tak strasznie, ponieważ niczego innego nie znałam».
«A jednak chciałaś opuścić kraj i uciec na Zachód».
«To prawda, chciałam opuścić swój kraj».
Popatrzyła na mnie z ukosa.
Zatrzymaliśmy się na odpoczynek na zwalonym drzewie leżącym obok ścieżki.
«Zastanawiam się tylko, dlaczego w ogóle wpuścili nas do Bułgarii» – mruknąłem. Nawet tutaj, w lesie, odruchowo ściszyłem głos.
«I dlaczego pozwalają nam poruszać się swobodnie po całym kraju. Pokiwała głową. – Czy o tym też pomyślałeś?»
«Moim zdaniem – odrzekłem z namysłem – skoro nie przerywają nam naszych poszukiwań, co mogliby z łatwością uczynić, oznacza, że chcą, abyśmy znaleźli to, czego szukamy».
«Brawo, Sherlocku. – Helen machnęła mi przed nosem dłonią. Szybko się uczysz».
«Załóżmy, że wiedzą lub domyślają się, czego szukamy. Dlaczego uważają, iż to tak ważne, a nawet możliwe, że Vlad Dracula jest nieumarłym? – Z trudem wyartykułowałem tę myśl na głos, choć znów odruchowo zniżyłem głos. – Wielokrotnie mi mówiłaś, iż rządy komunistyczne tępią wśród wieśniaków przesądy i zabobony. Dlaczego więc zachęcają nas do tych badań? Czyżby spodziewali się, że po znalezieniu przez nas grobu zdobędą jakąś nadprzyrodzoną władzę nad bułgarskim narodem?»
Helen potrząsnęła odmownie głową.
«To nie tak. Zawsze interesowała ich władza, ale na podstawach naukowych. Poza tym, jeśli odkryjemy coś interesującego, nie zechcą, by całą zasługę przypisali sobie Amerykanie. – Przez chwilę o czymś intensywnie myślała. – Posłuchaj… to potężna wiedza, jeśli naukowo udowodni się, że zmarłego można powrócić do życia… co z tego, iż w postaci nieumarłego? Ma to znaczenie zwłaszcza w krajach bloku wschodniego, gdzie wciąż przetrzymywane są w mauzoleach zabalsamowane zwłoki ich wielkich przywódców».
Przed oczyma stanęło mi woskowożółte oblicze Georgi Dymitrowa w sofijskim mauzoleum.
«A więc mamy jeszcze większy powód, by zniszczyć Draculę» – powiedziałem, czując, jak na czoło występują mi krople zimnego potu.
«A ja zastanawiam się, czy zniszczenie go cokolwiek zmieni. Pomyśl o tym, czego dokonali Stalin i Hitler. Wcale nie potrzebowali na to pięciuset lat życia».
«Też mi to przyszło do głowy» – odrzekłem.
«A najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że Stalin otwarcie podziwiał Iwana Groźnego. Mordował bez litości swych rodaków, żeby tylko zdobyć jeszcze większą władzę. A kogo, twoim zdaniem, najbardziej podziwiał Iwan Groźny?»
Poczułem uderzającą mi do mózgu falę krwi.
«Wspominałaś, że w Rosji krąży wiele opowieści o Draculi».
«Właśnie tak. – Wytrzeszczyłem na nią oczy. – Czy wyobrażasz sobie świat, w którym Stalin żyje przez pięćset lat? – Przeciągnęła paznokciem po kłodzie drewna. – A może i wiecznie?»
Zacisnąłem ze złości pięści.
«Czy twoim zdaniem zdołamy bez rozgłosu odnaleźć ten średniowieczny grób?» – zapytałem.
«Bardzo wątpię. To zapewne nawet niemożliwe. Jestem przekonana, że śledzą każdy nasz krok».
W tej samej chwili zza zakrętu ścieżki wyłonił się jakiś człowiek. Tak zaskoczył mnie jego widok, że prawie na głos zakląłem. Był to jakiś wieśniak w roboczym ubraniu. Dźwigał wiązkę chrustu. Mijając nas, przyjaźnie pokiwał ręką. Popatrzyłem na Helen.
«Widzisz?» – odezwała się cicho".
«W połowie drogi na szczyt trafiliśmy na występ skalny.
«Przysiądźmy tu na chwilę» – zaproponowała Helen.
Pod nami rozciągało się dno zalesionej doliny, którą prawie w całości wypełniały czerwone dachy klasztoru. Dopiero z wysokości widać było ogrom sanktuarium. Monaster, niczym olbrzymia, kanciasta muszla, otulał kościół o lśniących w blasku słońca kopułach i sterczącą basztę Chrelina.
«Sama widzisz, jak wspaniale ufortyfikowane jest to miejsce. Stąd zapewne wielu nieprzyjaciół obserwowało monaster».
«I pielgrzymi – napomniała mnie Helen. – Dla nich stanowiło to cel ich duchowej wędrówki, a nie wyzwanie militarne».
Oparła się plecami o pień drzewa i wygładziła na kolanach sukienkę. Odłożyła torebkę, zdjęła kapelusz i podciągnęła rękawy jasnej bluzki. Na jej czole i policzkach perliły się kropelki potu. Na twarzy dostrzegłem wyraz, jaki uwielbiałem – myślami zatopiła się w sobie, a jednocześnie pozostawała czujna na wszystko, co działo się na zewnątrz. Oczy miała szeroko otwarte, wzrok skupiony, szczęki zaciśnięte. Z jakichś niewiadomych względów wolałem owo nieobecne spojrzenie niż jej wzrok skierowany bezpośrednio na mnie. Szyję Helen wciąż spowijała apaszka, choć rana po zębach bibliotekarza zupełnie już się zabliźniła, a na obojczyku lśnił srebrny krzyżyk. Jej surowa uroda poruszyła mnie do głębi, i nie było to jedynie fizyczne pożądanie, ale również podziw dla opanowania Helen. Była nietykalna -jednocześnie moja i nie moja.
«Helen – powiedziałem, nie dotykając jej ręki. Mówiłem wbrew własnej woli. – Chciałbym cię o coś zapytać».
Skinęła głową, nie odrywając wzroku od rozciągającego się w dole ogromnego sanktuarium.
«Helen, czy wyjdziesz za mnie?»
Powoli odwróciła głowę w moją stronę. Nie wiedziałem, czy na jej twarzy maluje się wyraz zdumienia, rozbawienia czy przyjemności.
«Paul? – zapytała sztywnym tonem. – Jak długo się znamy?»
«Dwadzieścia trzy dni» – odparłem.
Uświadomiłem sobie naraz, że nie przemyślałem sprawy. Co się stanie, jeśli da mi odpowiedź odmowną, ale było już za późno, żeby cofnąć to pytanie i zadać je w innej chwili. Przecież w razie jej odmowy nie zamierzałem rzucić się z urwiska i w ten sposób przerwać poszukiwanie Rossiego.
«Sądzisz, że mnie znasz?»
«Nie» – odparłem zdecydowanie.
«Sądzisz, że ja znam ciebie?»
«Nie jestem pewien».
«Niewiele się znamy. Pochodzimy z zupełnie różnych światów. Uśmiechnęła się z przymusem. – Poza tym sądzę, że teraz już nie powinnam wychodzić za mąż. Nikt nie powinien mnie poślubić. Widzisz to? Dotknęła palcem chustki, spowijającej jej szyję. – Chcesz poślubić kobietę, którą naznaczyło piekło?»
«Obronię cię przed tym piekłem, choćby nie wiadomo jak blisko do nas podpełzło».
«Czy wiesz, jaka to odpowiedzialność? – zapytała, patrząc mi prosto w oczy. – A jeśli na świat przyjdą dzieci skażone w jakiś sposób tą zarazą?»
Paliło mnie coś w gardle.
«A więc nie? Czy mogę zadać ci to samo pytanie innym razem?»
Ujęła mnie za rękę – dłoń miała twardą i o aksamitnej skórze. Pomyślałem przelotnie, że nigdy nie wsunę na jej palec zaręczynowej obrączki.
Helen popatrzyła na mnie martwym, nieruchomym wzrokiem.
«Ależ oczywiście, wyjdę za ciebie» – powiedziała.
Po tygodniach bezskutecznych poszukiwań innej, ukochanej osoby, byłem tak oszołomiony, że słowa uwięzły mi w gardle. Nawet nie pocałowałem Helen. Siedzieliśmy pogrążeni w milczeniu, spoglądając na czerwone dachy monasteru, jego złociste ściany i szare mury kościoła".
Barley stał obok mnie v pokoju mego ojca i patrzył na panujący w nim bałagan. Ale to on pierwszy dostrzegł porozrzucane na łóżku książki i papiery. Znaleźliśmy postrzępiony egzemplarz Draculi Brama Stokera, historię średniowiecznych herezji w południowej Francji oraz niezwykle starą książkę o europejskich wampirach.
Pomiędzy książkami poniewierały się papiery. Notatki pisane ręką mego ojca, pocztówki niewiadomego pochodzenia, kartki pisane schludnym, atramentowym pismem. Wraz z Barleyem – jakżeż byłam mu wdzięczna za jego obecność- zaczęliśmy w nich grzebać, a ja, instynktownie, zbierałam pocztówki. Widniały na nich znaczki wielu państw: Portugalii, Francji, Włoch, Monako, Finlandii, Austrii. Niektóre nie były ostemplowane. Cztery czy pięć pocztówek zostało starannie ponumerowanych. Ku memu zdumieniu zauważyłam, że ich nadawcą była Helen Rossi, a wszystkie adresowano do mnie.
Barley popatrzył na nie ponad moim ramieniem i ku memu zdziwieniu zabrał je, a mnie posadził na skraju łóżka. Pierwsza karta pochodziła z Rzymu. Czarno-białe zdjęcie przedstawiające ruiny Forum.
Maj, 1962
Moja ukochana Córko!
Nie wiem, w jakim języku do Ciebie pisać, Córeczko mego serca i ciała, której nie widziałam już od pięciu łat. Przez cały ten czas powinnyśmy mówić do siebie ponadświatowym językiem pocałunków, dotyków i gestów. Jest mi tak trudno, kiedy o tym myślę, że muszę przerwać to pisanie, choć zaledwie je zaczęłam.
Kochająca Cię matka
Helen Rossi
Drugi list napisany był na kolorowej, o spłowiałych już barwach pocztówce z Florencji przedstawiającej kwiaty i gazony: Jardins de Boboli – Ogrody Boboli.
Maj 1962
Moja ukochana Córko!
Wyznam Ci pewien sekret: nie znoszę angielskiego. Angielski jest dobry w ćwiczeniach gramatycznych lub w szkole. W głębi serca chciałabym mówić z Tobą po węgiersku, a jeszcze lepiej po rumuńsku. Rumuński to wprawdzie język diabła, którego poszukuję, ale wciąż bliski jest memu sercu. Gdybym trzymała Cię dzisiejszego ranka w tym ogrodzie na kolanach, udzieliłabym Ci pierwszej lekcji: «Ma numesc…". I powtarzałybyśmy na okrągło to imię w tej dźwięcznej mowie. Jest to język Twojej mamy, jak również dzielnego, łagodnego i smutnego ludu rumuńskiego – pasterzy i rolników oraz Twojej babci, której życie obróciło się w ruinę. Opowiedziałabym Ci piękne historie, które ona mi opowiadała, o rozgwieżdżonym niebie rozciągającym się nad wioską, o latarniach palących się na płynących rzeką łodziach. «Ma numesc… " Być może któregoś pięknego dnia wszystko Ci to opowiem.
Kochająca Cię matka
Helen Rossi
Barley popatrzył mi prosto w oczy i czuje objął ramieniem.
«Stoiczew był niezwykle ożywiony i podekscytowany. Siedzący naprzeciwko niego Ranow, zerkający na rozłożone przed profesorem dokumenty, bębnił palcami po blacie stołu. Nigdy jeszcze nie widziałem go tak poirytowanego. Zapewne nic nie wydobył ze Stoiczewa. Kiedy weszliśmy do biblioteki, bułgarski naukowiec popatrzył na nas z przejęciem.
«Chyba znalazłem» – szepnął.
Helen usiadła obok niego, a ja pochyliłem się nad rękopisami. Przypominały listy brata Kiryła. Napisane zostały okrągłym, starannym pismem na spłowiałym, łuszczącym się na brzegach pergaminie. Rozpoznałem starosłowiańskie pismo. Obok nich leżały kopie naszych map. Wbrew własnym nadziejom wierzyłem, że dowiemy się czegoś istotnego. Być może grób znajduje się w Rile – pomyślałem. Może dlatego właśnie Stoiczew tak bardzo nastawał, żebyśmy tu przyjechali. Przepełniał mnie niepokój i ciekawość, choć nie byłem pewien, czy wyjawi nam swe rewelacje w obecności Ranowa.
Profesor rozejrzał się wokół siebie, popatrzył bacznie na Ranowa i potarł swe pomarszczone czoło.
«Jestem prawie pewien, że w Bułgarii nie ma jego grobu».
Na to oświadczenie odpłynęła mi z serca cała krew.
«Co?» – zapytała Helen, świdrując Stoiczewa przenikliwym wzrokiem. Ranow obojętnie stukał palcami po blacie stołu, udając, że nie przysłuchuje się naszej rozmowie.
«Przykro mi, że was rozczarowałem, przyjaciele. Ale ten dokument, którego dotąd nie znałem, jasno mówi, iż grupa pielgrzymów wróciła ze Sveti Georgi na Wołoszczyznę w roku tysiąc czterysta siedemdziesiątym ósmym. Ten wystawiony na granicy dokument zezwala na zabranie jakichś chrześcijańskich relikwii z powrotem na Wołoszczyznę. Przykro mi. Być może będziecie musieli tam się udać i podjąć dalsze badania. Jeśli jednak w dalszym ciągu interesują was pielgrzymie szlaki, możecie liczyć na moją pomoc.
Popatrzyłem na niego z zapartym tchem. Przecież nie mieliśmy żadnych możliwości wyjazdu do Rumunii. I tak zakrawało na cud, że udało się nam dotrzeć aż do Bułgarii.
«Poprosiłem o pozwolenie, żebyście odwiedzili inne klasztory leżące na szlaku mnichów, zwłaszcza Monaster Bączkowski. To wspaniały zabytek bułgarskiej sztuki bizantyjskiej i o wiele starszy niż Monaster Rilski. Mają tam unikalne rękopisy otrzymywane w darze od pielgrzymujących mnichów. Z pewnością bardzo was zainteresują, dając wspaniały materiał do artykułów, które zamierzacie napisać».
Ku memu zdumieniu Helen całkowicie przystała na jego sugestię.
«Panie Ranow, czy dałoby się to zorganizować? – zwróciła się z pytaniem do naszego opiekuna. – Czy mógłby nam również towarzyszyć profesor Stoiczew?»
«Nie, ja muszę wracać do domu – wtrącił z wyraźnym żalem naukowiec. – Czeka mnie wiele pracy. Z całego serca chciałbym pojechać z wami do Baczkowa, ale dam wam list polecający do opata tamtejszego monasteru. On przetłumaczy wam wszelkie interesujące was dokumenty. To wybitny historyk i znawca tamtejszego klasztoru».
«Nie ma przeszkód».
Ranow najwyraźniej był rad, że pozbędzie się wreszcie towarzystwa Stoiczewa. Sytuacja jest okropna – pomyślałem. Musimy udawać, że interesują nas inne monastery, i zastanowić się, co robić dalej. Rumunia?
Znów stanął mi przed oczyma widok drzwi zamkniętego na głucho gabinetu Rossiego. Profesor nigdy już ich nie otworzy. Patrzyłem tępym wzrokiem, jak Stoiczew wkłada do drewnianej skrzynki dokumenty i zamyka wieko. Helen pomogła mu odstawić pudło na półkę, po czym ujęła pod ramię i oboje ruszyli w stronę wyjścia. Na twarzy Ranowa malował się pełen zadowolenia uśmiech. Cokolwiek teraz zrobimy, skazani jesteśmy na jego towarzystwo. Tylko on będzie towarzyszyć nam w dalszych badaniach, które powinniśmy ukończyć jak najszybciej i natychmiast opuścić Bułgarię.
Irina najwyraźniej cały czas spędziła w kościele. Kiedy wyszliśmy z monasteru, ruszyła w naszą stronę przez rozgrzany słońcem dziedziniec. Na jej widok Ranow zapalił papierosa i zniknął za główną bramą klasztoru, zapewne i on miał dosyć naszego towarzystwa. Stoiczew, przy troskliwej pomocy siostrzenicy, usiadł ciężko na drewnianej ławie u wrót monasteru.
«Chodźcie tu – powiedział cicho, spoglądając na nas z szerokim uśmiechem. – Korzystając z nieobecności naszego towarzysza, musimy odbyć szybką naradę. Nie miałem zamiaru państwa straszyć. Nie istnieje żaden dokument mówiący o tym, że wołoscy pielgrzymi wrócili do domu z relikwiami. Wybaczcie, ale musiałem skłamać. Vlad Dracula z całą pewnością pochowany został w Sveti Georgi, gdziekolwiek by się on znajdował, a ja natrafiłem na pewien bardzo istotny trop. Stefan twierdzi w Kronice, że Sveti Georgi znajduje się bardzo blisko Baczkowa. Nie dostrzegłem żadnych podobieństw między tamtymi rejonami a waszą mapą, ale istnieje pochodzący z początku szesnastego wieku list opata Monasteru Bączkowskiego do opata z Riły. Bałem się pokazywać ten dokument w obecności naszego towarzysza. W liście tym opat z Baczkowa stwierdza, że nie potrzebuje już pomocy ani opata Monasteru Rilskiego, ani jego mnichów, by powstrzymać szerzącą się herezję w Sveti Georgi, ponieważ klasztor ten został spalony, a mieszkający w nim mnisi rozbiegli się po świecie. Ostrzega przy tym, by opat nie przyjmował do siebie mnichów z tamtego klasztoru ani żadnych innych, którzy głoszą, iż smok zabił sveti Georgi – świętego Jerzego – to właśnie bowiem jest oznaką ich herezji».
«Smok zabił… chwileczkę – przerwałem mu. – Ma pan na myśli wzmiankę o smoku i świętym? Kirył mówił, że szukają monasteru z symbolem równych sobie świętego i potwora».
«Święty Jerzy jest jedną z najważniejszych postaci w bułgarskiej ikonografii – wyjaśnił cicho Stoiczew. – To rzeczywiście dziwne odwrócenie, że smok pokonał świętego Jerzego. Ale pamiętajcie, że wołoscy mnisi szukali monasteru, na którym widniał taki właśnie wizerunek, gdyż tam miała połączyć się głowa Draculi z jego ciałem. Zaczynam zastanawiać się, czy nie była to jeszcze większa herezja, niż sobie wyobrażamy, o której wiedziano w Konstantynopolu, na Wołoszczyźnie, i o czym wiedział nawet sam Dracula. Czyżby Zakon Smoka miał własną religię, niezgodną z ideologią Kościoła? Jak mogło do tego dojść? Aż do dzisiaj pomysł taki nie przychodził mi do głowy. Musicie pojechać do Baczkowa i wypytać tamtejszego opata, czy wie cokolwiek o odwróceniu ról w walce potwora ze świętym. Musicie wypytać opata o to w tajemnicy. List, który wam dam – z pewnością przeczyta go wasz opiekun – wspominać będzie jedynie o szlakach pielgrzymów. Tak zatem musicie wypytać go w sekrecie. Poza tym jest tam pewien ninich, naukowiec, wielki znawca historii Sveti Georgi. Pracował z Atatiasem Angełowem i był drugą osobą, która widziała Kroniką Zachariasza. Kiedy go znałem, nosił nazwisko Pondew. Nie wiem, jakie przyjął imię zakonne. Ale opat wam go wskaże. 1 jeszcze jedno. Nie dysponuję tutaj mapą okolic Baczkowa. Pamiętam jednak, że na północny wschód od klasztoru znajduje się długa, kręta dolina. Zapewne kiedyś płynęła nią rzeka. Byłem tam raz, przed laty, i rozmawiałem o niej z mnichami, lecz nie pamiętam już jej nazwy. Czyżby to ona właśnie stanowiła ogon smoka? Czym zatem będą skrzydła? Może jakimiś górami? To również musicie sprawdzić^
Miałem ochotę uklęknąć przed starym profesorem i całować go po nogach.
«Dlaczego nie chce pan z nami jechać?» – spytałem.
«Pojechałbym, nawet gdyby sprzeciwiała się temu moja siostrzenica. – Przesłał Irinie serdeczny uśmiech. – Ale to wzmogłoby tylko podejrzenia. Gdyby wasz przewodnik zorientował się, że wciąż interesuję się państwa badaniami, stałby się podwójnie czujny. Po powrocie do Sofii koniecznie do mnie wpadnijcie. Będę cały czas towarzyszyć wam myślami. Życzę dobrej podróży i żebyście znaleźli to, czego szukacie. A to musi pani wziąć».
Wsunął coś w dłoń Helen, ale ona zbyt szybko zamknęła dłoń, bym zobaczył, co to jest.
«Coś długo nie ma Ranowa, a to u niego niezwyczajne» – zauważyła rozsądnie.
Obrzuciłem ja szybkim spojrzeniem.
«Pójdę zobaczyć, co porabia».
Nauczyłem się już wierzyć w instynkt Helen. Nie czekając na jej odpowiedź, ruszyłem w stronę bramy.
Tuż za murem monasteru ujrzałem Ranowa. Stał obok długiego, niebieskiego samochodu i rozmawiał z jakimś mężczyzną. Nieznajomy był wysoki i doskonale prezentował się w letnim garniturze i kapeluszu. Instynkt kazał mi natychmiast skryć się za skrzydłem bramy. Obaj mężczyźni prowadzili ożywioną rozmowę, którą jednak szybko przerwali. Przystojny mężczyzna klepnął energicznie Ranowa w ramię i wsiadł do auta. Natychmiast przypomniałem sobie tamto bezceremonialne uderzenie w plecy. Tak, choć wydawać się mogło to niewiarygodne, wyjeżdżającym powoli z pokrytego kurzem parkingu mężczyzną był József Geza. Cofnąłem się na dziedziniec i najszybciej, jak mogłem, wróciłem do Helen i Stoiczewa. Helen obrzuciła mnie przenikliwym spojrzeniem; najwyraźniej ona też ufała swoim przeczuciom. Odciągnąłem ją na bok. Stoiczew spoglądał za nami ze zdziwieniem, ale nie zadawał żadnych pytań.
«Pojawił się tu chyba Geza – wyjaśniłem szybko. – Nie widziałem dokładnie jego twarzy, ale ktoś niebywale do niego podobny rozmawiał właśnie z Ranowem».
«Cholera jasna!» – zaklęła Helen. Nigdy dotąd nie słyszałem jeszcze, by przeklinała.
W chwilę później pojawił się Ranow i szybko do nas podszedł.
«Czas na kolację – oświadczył beznamiętnie. Zastanawiałem się, czy żałuje, że na tak długo zostawił nas sam na sam ze Stoiczewem. Ale byłem pewien, że podczas rozmowy z Gezą nie zauważył mojej obecności. – Chodźcie za mną».
Klasztorna kolacja, która upłynęła w ciszy, była przepyszna. Potrawy domowej roboty serwowało dwóch mnichów. Towarzyszyła nam garstka turystów, którzy najwyraźniej zatrzymali się w hotelu. Zauważyłem, że nie rozmawiają po bułgarsku. Pomyślałem, iż mówiący po niemiecku pochodzą zapewne ze wschodnich Niemiec. Inni byli chyba Czechami. Jedliśmy z wielkim apetytem. Kolację podano na długim, drewnianym stole. Mnisi zajmowali sąsiedni. Z przyjemnością myślałem już o czekającym mnie wąskim, ale wygodnym łóżku. Nie mieliśmy z Helen ani chwili dla siebie, ale wiedziałem, że nieustannie dręczy ją myśl o obecności Gezy. Czego chciał od Ranowa? A generalnie, czego chciał od nas? Pamiętałem ostrzeżenie Helen, że jesteśmy nieustannie śledzeni. I kto mu doniósł, gdzie jesteśmy?
Mieliśmy za sobą wyczerpujący dzień. Byłem tak ciekaw Baczkowa, że gdyby miało to przyśpieszyć sprawę, wyruszyłbym tam na piechotę. Ale teraz spałem, przygotowując się do całodniowej podróży. Pośród pochrapywań mieszkańców Berlina Wschodniego i Pragi słyszałem głos Rossiego, który rozważał pewne kontrowersyjne aspekty naszej pracy oraz słowa, zdziwionej nieco brakiem mej spostrzegawczości, Helen: «Ależ oczywiście, wyjdę za ciebie»".
Czerwiec 1962
Moja ukochana Córko!
W wyniku pewnych przerażających wydarzeń, jakie spotkały mnie i Twojego ojca, jesteśmy bardzo bogaci. Większość pieniędzy zostawiłam Twemu ojcu, by zabezpieczył Ci godziwy byt. Zostawiłam sobie jednak dosyć, żeby prowadzić dalsze poszukiwania. W Zurychu założyłam konto w banku na nazwisko, którego nigdy nikomu nie wyjawię. Jest to bardzo duże konto. Czerpię z niego co miesiąc, by pokryć rachunki za wynajmowane mieszkania, płacić za korzystanie z archiwów oraz za posiłki w restauracjach. Staram się żyć jak najoszczędniej, aby zostawić jak najwięcej Tobie, Maleńka, kiedy już staniesz się kobietą.
Kochająca Cię matka
Helen Rossi
Czerwiec 1962
Moja ukochana Córko!
Był to jeden z tych złych dni. (Nigdy nie wyślę tej kartki. Jeśli nawet wyślę inne, to tej na pewno nie). Dzisiaj sama już nie wiem, czy szukam tego diabła, czy przed nim uciekam. Stałam przed lustrem, starym zwierciadłem w pokoju w Hotel d'Este. Szkło było zmatowiałe i jakby pokryte kępkami mchu. Zdjęłam chustkę z szyi i dotykałam palcami blizny na gardle – czerwonej, która nigdy się do końca nie zaleczyła. Zastanawiam się, czy odnajdziesz mnie, zanim ja odnajdę jego. Ciekawa jestem, dlaczego on jeszcze mnie nie odnalazł. Ciekawa jestem, czy jeszcze Cię kiedykolwiek zobaczę.
Kochająca Cię matka
Helen Rossi
Sierpień 1962
Moja kochana Córko!
Kiedy się urodziłaś, miałaś czarne, pozlepiane śluzem włosy, przylegające do czółka. Kiedy Cię wymyto, stały się delikatne niczym puch. Były czarne, ale z lekkim, kasztanowym odcieniem, który odziedziczyłaś po ojcu. Trzymałam Cię w objęciach, ale w oparach morfiny Twoje włosy raz były czarne jak u Cyganki, raz jasne, po czym znów ciemniały. Wydawałaś mi się lśniąca i gładka. Formowałam Twój wygląd wedle własnego uznania, nie wiedząc nawet, co robię. Miałaś złociste palce, różowe policzki, a Twoje rzęsy i brwi były czarne niczym u pisklęcia kruka. Moje szczęście przewyższało działanie morfiny.
Kochająca Cię matka
Helen Rossi
«Obudziłem się wcześnie na łóżku w męskiej sypialni Monasteru Rilskiego. Przez małe okna wychodzące na klasztorny dziedziniec wpadały pierwsze promienie porannego słońca. Pozostali turyści pogrążeni jeszcze byli w głębokim śnie. Na zewnątrz zaczął bić klasztorny dzwon. Pierwszą moją myślą po przebudzeniu było to, że Helen zgodziła się zostać moją żoną. Z całego serca pragnąłem ją znów jak najszybciej zobaczyć i zapytać, czy poprzedni dzień nie był tylko snem. Blask słońca, ozłacającego dziedziniec monasteru, odbijał przepełniające me serce szczęście, poranne powietrze było niewiarygodnie świeże.
Ale Helen nie pojawiła się na śniadaniu. Był natomiast Ranow, jak zwykle ponury. Palił papierosa, aż w końcu jeden z mnichów poprosił go grzecznie, by wyszedł na galerię. Po śniadaniu udałem się do części wydzielonej dla niewiast, gdzie rozstałem się z Helen poprzedniego wieczoru. Drzwi do jej sali stały otworem. Niemki i Czeszki dawno już opuściły sypialnię, zostawiając po sobie starannie posłane łóżka. Helen wciąż pogrążona była w głębokim śnie. Leżała na łóżku ustawionym najbliżej okna. Odwróciła się twarzą do ściany, ale ja uważałem, że mam wszelkie prawo podejść do niej, jak do narzeczonej po słowie, i mimo iż znajdowałem się w klasztorze, pocałować ją na dzień dobry. Zamknąłem za sobą drzwi w nadziei, że nie śledzą mnie oczy żadnego z mnichów.
Helen była odwrócona plecami do sali. Kiedy się do niej zbliżyłem, odwróciła się lekko, jakby wyczuła moją obecność. Głowę miała lekko odchyloną, zamknięte oczy, włosy rozsypane na poduszce. Głośno oddychała. Pomyślałem sobie, że trudy poprzedniego dnia bardzo ją wyczerpały. Ale zaniepokoiło mnie coś w jej sylwetce. Zrobiłem szybki krok w stronę Helen. Pochyliłem się nad nią, chcąc ją pocałować, zanim się obudzi. Wtedy, ku swej zgrozie, dostrzegłem niezdrowy, zielonkawy odcień jej twarzy oraz świeżą krew na szyi. Obok zabliźnionych ran widniały dwa nowe otwory, z których sączyła się krew. Jej ślady widać było na prześcieradle i białej koszuli nocnej. Przód koszuli był rozdarty aż do ciemnej sutki Helen. Wszystko to ujrzałem w ułamku sekundy. Serce prawie przestało mi bić. Pochyliłem się i zakryłem kołdrą jej nagość, jakbym przykrywał dziecko do snu. Nic innego nie przychodziło mi do głowy. Dławiła mnie nienawiść, jakiej nigdy jeszcze nie czułem w życiu.
«Helen!» – Potrząsnąłem ją lekko za ramię, ale wyraz jej twarzy nie uległ zmianie.
Widziałem, jak jest wynędzniała i wymizerowana, zupełnie jakby nawet we śnie przechodziła okropne katusze. A gdzie krzyżyk? – przypomniałem sobie nieoczekiwanie i zacząłem gorączkowo rozglądać się wokół siebie. Ujrzałem go na podłodze tuż przy swoich nogach. Cienki łańcuszek był rozerwany. Czy ktoś go zerwał, czy też Helen sama, przez sen, zerwała go z szyi? Ponownie potrząsnąłem ją za ramię.
«Helen, obudź się!»
Tym razem poruszyła się, ale bardzo niespokojnie. Pomyślałem, że coś przeszkadza jej w powrocie do świadomości. Po chwili jednak otworzyła oczy i popatrzyła na mnie ze zmarszczonymi brwiami. Poruszała się bardzo niemrawo. Ile krwi straciła tej nocy – nocy, kiedy ja spałem spokojnym, niczym niezakłócanym snem w sąsiednim korytarzu? Dlaczego zostawiłem ją samą właśnie teraz?
«Paul – zapytała oszołomiona. – Co ty tu robisz?»
Próbowała usiąść na łóżku i wtedy spostrzegła, że ma na sobie podartą koszulę nocną. Dotknęła dłonią szyi, na co patrzyłem z prawdziwą udręką. Powoli cofnęła palce. Były lepkie od krwi. Spoglądała na nie w osłupieniu, po czym przeniosła wzrok na mnie.
«Wielki Boże» – wyszeptała.
Usiadła wyprostowana na łóżku, a mnie ogarnęła pewna ulga. Gdyby straciła dużo krwi, nie miałaby sił, by wykonać tak energiczny ruch.
«Boże, Paul» – powtórzyła.
Przysiadłem na skraju łóżka, ująłem ją za rękę i mocno uścisnąłem.
«Już nie śpisz?» – zapytałem.
Energicznie potrząsnęła głową.
«I wiesz, gdzie jesteśmy?»
«Wiem».
Pochyliła głowę, popatrzyła na zbrukaną krwią dłoń i wybuchnęła zdławionym szlochem, który rozdarł mi serce. Nigdy jeszcze nie płakała w mojej obecności. Jej płacz zmroził mnie do głębi.
«Jestem z tobą» – powiedziałem, całując jej czystą rękę.
Ścisnęła mi palce i mimo płaczu próbowała zapanować nad emocjami.
«Musimy pomyśleć o… czy to mój medalik?»
«Tak. – Bacznie spoglądałem jej w twarz, szukając oznak jakiejkolwiek odrazy, lecz ku swej uldze niczego nie zobaczyłem. – Czy to ty go zerwałaś z szyi?»
«Broń Boże. – Potrząsnęła gwałtownie głową. – W każdym razie nic nie pamiętam. Nie sądzę, by oni… on… odważyłby się coś takiego zrobić. To sprzeczne z legendą. – Wytarła twarz, trzymając dłoń z daleka od rany. – Sama musiałam go zerwać przez sen».
«Też tak myślę, sądząc po tym, gdzie leżał – powiedziałem, wskazując miejsce na podłodze, gdzie znalazłem krzyżyk. – Czy jego widok… jego bliskość… nie brzydzi cię?»
«Nic a nic – odrzekła ze zdumieniem. – W każdym razie jeszcze nie».
Jej ostatnie słowo prawie odebrało mi dech.
Sięgnęła po medalik, początkowo niepewnie, a następnie mocno ujęła go w dłoń. Głęboko odetchnąłem. Helen też.
«Zasypiając, myślałam o matce i o artykule na temat transylwańskich haftów -jak wiesz, są bardzo sławne – który zamierzam napisać. Dopiero później ty mnie obudziłeś. – Zmarszczyła brwi. – Miałam paskudne sny. Śniła mi się matka odganiająca wielkiego, czarnego ptaka. Kiedy już go przepędziła, pochyliła się nade mną i pocałowała mnie w czoło tak, jak robiła to, gdy byłam małą dziewczynką. A ja ujrzałam znak… urwała jakby przerażona -…ujrzałam na jej odkrytym ramieniu znak smoka. Ów wizerunek wydał mi się częścią jej i nie było w nim nic przerażającego. A kiedy pocałowała mnie w czoło, w ogóle przestałam się bać».
Ogarnęła mnie nagła trwoga. Przypomniałem sobie kota zabitego w moim mieszkaniu, kiedy o północy czytałem o życiu holenderskich kupców, których tak uwielbiałem. Coś chroniło również Helen, w każdym razie do pewnego stopnia. Została okrutnie okaleczona, ale nikt nie wyssał z niej krwi. Spoglądaliśmy na siebie w milczeniu.
«Mogło być znacznie gorzej» – stwierdziła.
Objąłem ją ramieniem. Drżała.
«Tak – szepnąłem. – Muszę ciebie strzec».
Potrząsnęła głową jakby w zadziwieniu.
«I zdarzyło się to w monasterze! Nie rozumiem. Nieumarli czują odrazę do takich miejsc. – Wskazała krzyż nad drzwiami oraz wiszącą w kącie ikonę z palącą się przed nią lampą oliwną. – Przecież to wizerunek Dziewicy».
«Też tego nie rozumiem – odparłem, tuląc jej dłoń w swojej. – Ale wiemy przecież, że mnisi podróżowali ze szczątkami Draculi, które zostały pochowane w monasterze. Helen, jest w tym coś dziwnego. – Mocniej ścisnąłem jej dłoń. – Pomyślałem jeszcze o czymś. Bibliotekarz z Ameryki… odnalazł nas w Stambule, a następnie w Budapeszcie. Czy nie mógł trafić za nami tutaj? Czy to nie on zaatakował cię dzisiejszej nocy?»
Helen skrzywiła się.
«Wiem. Ugryzł mnie w bibliotece i zapragnął uczynić to ponownie. Ale we śnie czułam, że było to coś więcej… ktoś o wiele potężniejszy. Lecz w jaki sposób któryś z nich mógł się tutaj dostać, nawet jeśli nie bał się poświęconej ziemi monasteru?»
«To proste – odrzekłem, wskazując otwarte na oścież okno. – Boże, dlaczego zostawiłem cię samą?»
«Wcale sama nie byłam – zauważyła. – W pokoju spało jeszcze pięć innych osób. Ale masz rację… jak mówiła moja matka, on potrafi zmieniać postać. Może zamienić się w nietoperza, w mgłę…»
«Albo w wielkiego, czarnego ptaka» – mruknąłem, mając w pamięci jej sen.
«Tak czy owak, zostałam już ugryziona dwukrotnie» – powiedziała prawie sennym głosem.
«Helen! – Potrząsnąłem nią z całych sił. – Nie zostawię cię już samej nawet na godzinę».
«Nie będę mieć nawet godziny prywatności?»
Na jej twarzy pojawił się dawny, złośliwy i tak kochany uśmiech.
«I chcę, abyś obiecała mi, że jeśli poczujesz coś, czego ja nie wyczuję… jeśli coś poczujesz…»
«Powiem ci, Paul, jeśli tak się stanie – odparła gwałtownie. – A teraz muszę zjeść śniadanie i pokrzepić się winem lub brandy. Przynieś mi ręcznik i miskę… chcę umyć szyję i zakryć rany. – Powiedziała to tak kategorycznym tonem, że nie mogłem się jej sprzeciwić. – Później udamy się do kościoła, gdzie przemyję rany święconą wodą. Jeśli to zniosę, będziemy mieli jeszcze szansę. To dziwne… – uśmiechnęła się ze swym zwykłym cynizmem. – Zawsze te kościelne rytuały uważałam za głupotę, i wciąż tak je traktuję».
«Ale najwyraźniej on nie uważa ich za głupotę» – odrzekłem rozsądnie.
Obmyłem gąbką jej szyję z krwi, nie dotykając samych ran, po czym pilnowałem drzwi, kiedy się ubierała. Widok ran był tak przerażający, że w pierwszej chwili chciałem opuścić pokój i dopiero na zewnątrz dać upust łzom. W twarzy Helen, choć dziewczyna poruszała się niemrawo, dostrzegłem wielką determinację. Energicznie owinęła szyję apaszką, po czym wyjęła z torebki kawałek sznurka, na którym zawiesiła krzyżyk. Miałem nadzieję, że okaże się on mocniejszy od łańcuszka. Prześcieradło na jej łóżku zostało zbrukane krwią.
«Mnisi zrozumieją, że spała tu kobieta – oświadczyła bez skrępowania Helen. – Nie pierwszy raz będą prać zakrwawione prześcieradło»".
«Kiedy wyszliśmy z kościoła, na dziedzińcu czekał już Ranow. Popatrzył zwężonymi oczyma na Helen.
«Zaspała pani» – stwierdził z naganą w głosie.
Z uwagą przyjrzałem się jego górnym zębom. Wcale nie były ostre, wręcz krótkie, tępe i szare".
«Zirytowało mnie to, że Ranow tak niechętnie zabierał nas do Riły, ale teraz jego entuzjazm, z jakim wiózł nas do Baczkowa, irytował mnie jeszcze bardziej. Podczas podróży samochodem nieustannie coś nam pokazywał i, mimo jego rozwlekłych komentarzy, były to rzeczy nader interesujące. Staraliśmy się z Helen nie patrzeć sobie w oczy, ale oboje czuliśmy taki sam lęk. A dodatkowo mieliśmy jeszcze na głowie Gezę. Droga z Plowdiw była wąska i kręta. Z jednej strony płynął górski potok, z drugiej piętrzył się stromy, skalisty stok. Powoli znów wjeżdżaliśmy w góry. W Bułgarii praktycznie zawsze jest się w górach. Powiedziałem to Helen, a ona wyjrzała przez okno po drugiej stronie auta Ranowa i skinęła potakująco głową.
«Słowo balkan po turecku znaczy góra»".
«Do monasteru nie wiodły żadne wspaniałe wrota. Po prostu zjechaliśmy z szosy na pokryty kurzem przydrożny placyk i do klasztornej bramy dotarliśmy na piechotę. Monaster Bączkowski stał nieopodal wąskiej rzeki pośród surowych gór, częściowo pokrytych lasem, częściowo skalistych. Kraina była sucha. Zrozumiałem, jakim skarbem musiał być dla mnichów toczący wartkie wody potok. Ściany klasztoru były ciemnobrązowe, jak otaczające go góry. Jego dachy pokrywały czerwone, kanelowane, ceramiczne dachówki, takie same jak w domu Stoiczewa i na mijanych po drodze budynkach i kościołach. Prowadząca do monasteru łukowa brama była czarna niczym dziura w ziemi.
«Możemy tak po prostu wejść?» – zapytałem Ranowa.
Pokręcił głową, co znaczyło tak, i przekroczyliśmy mroczne wrota. Po chwili znaleźliśmy się na zalewanym słonecznym światłem dziedzińcu. Panowała cisza, którą mącił jedynie głuchy dźwięk naszych kroków.
Jeśli nawet spodziewałem się wielkiego placu wypełnionego turystami, to skromność i uroda dziedzińca klasztoru w Baczkowie zaparła mi dech w piersiach. Helen również głośno wyraziła swój zachwyt. Monaster wypełniał prawie cały teren. Jego czerwone, kanciaste wieże były typowo bizantyjskie. Żadnych złocistych kopuł. Wyłącznie starodawna prostota w najbardziej harmonijnej formie. Po kościelnych wieżach pięły się pnącza winorośli. Wokół rosły drzewa. Szczególną uwagę zwracał jeden, dorodny cyprys. Przed kościołem stało trzech mnichów w czarnych habitach i kłobukach, którzy o czymś ze sobą gwarzyli. Drzewa rzucały ożywczy cień na klasztorny dziedziniec; ich liście szumiały w delikatnych podmuchach wiatru. Ku swemu zaskoczeniu dostrzegłem włóczące się wszędzie kury i wyliniałego kota polującego na coś w załomie muru.
Podobnie jak w Monasterze Rilskim, ściany klasztoru okalały galerie wykonane z kamienia i drewna. Najniższe partie ścian pokrywały spłowiałe freski. Nie licząc trzech rozmawiających ze sobą mnichów, kur i kota, byliśmy sami – sami w Bizancjum.
Ranow podszedł do zakonników i wdał się z nimi w rozmowę. Helen i ja trzymaliśmy się na uboczu. Niebawem do nas wrócił.
«Opat wyjechał, ale bibliotekarz udzieli nam wszelkiej pomoey. Bardzo nie spodobało mi się jego słowo nam, ale nie skomentowałem tego. – Pójdę go poszukać, a wy w tym czasie możecie zwiedzić kościół^
«Pójdziemy razem» – powiedziała zdecydowanie Helen i ruszyliśmy galerią za jednym z mnichów.
Bibliotekarz pracował w pokoju na parterze. Na nasz widok podniósł się z krzesła. W pomieszczeniu nie było nic poza biurkiem, żelaznym piecem i rozłożonym na podłodze barwnym dywanem. Zastanawiałem się, gdzie są wszystkie książki i rękopisy. Dostrzegłem jedynie kilka ksiąg rozłożonych na biurku.
«To jest brat Iwan. O wszystko pytajcie jego» – oświadczył Ranow.
Mnich nisko się nam ukłonił, ale nie podał ręki skrytej głęboko w obszernym rękawie habitu. Odniosłem wrażenie, że nie chce dotykać Helen. Helen najwyraźniej odniosła to samo wrażenie, gdyż trzymała się za moimi plecami. Ranow wymienił kilka słów z zakonnikiem.
«Brat Iwan prosi, żebyście usiedli».
Zakonnik miał pociągłą, poważną twarz okoloną bujną brodą. Długą chwilę taksował nas wzrokiem.
«Możecie pytać go o wszystko» – zachęcił Ranow.
Chrząknąłem. Nie było innego wyjścia. Musieliśmy rozmawiać z mnichem w obecności i za pośrednictwem naszego opiekuna. Powinienem postępować jak prawdziwy naukowiec.
«Proszę zapytać brata Iwana, czy wie cokolwiek o pielgrzymach z Wołoszczyzny» – powiedziałem.
Ranow przekazał mu moje pytanie. Na słowo «Wołoszczyzna» zakonnik się rozpromienił.
«Mówi, że od końca piętnastego wieku ich klasztor wiążą ścisłe związki z Wołoszczyzną».
Podskoczyło mi serce, ale starałem się zachować spokój.
«Tak? A to dlaczego?»
Rozmawiali ze sobą dłuższą chwilę. Mnich wymachiwał ręką, wskazując na drzwi kościoła. W końcu Ranow skinął głową.
«Mówi, że w tamtych mniej więcej czasach książęta Wołoszczyzny i Mołdawii bardzo wspierali ich monaster. Mają w bibliotece liczne dokumenty na ten temat».
«Czy wie, skąd brała się taka hojność?» – zapytała cicho Helen.
Ranow wdał się w krótką rozmowę z mnichem.
«Nie. Mówią o tym tylko dokumenty».
«Proszę go zapytać, czy wie cokolwiek o pielgrzymach wołoskich przybywających do monasteru w tamtych czasach?»
Twarz brata Iwana rozjaśnił promienny uśmiech.
«Tak, było ich wielu – przetłumaczył Ranow. – To bardzo ważne miejsce dla wołoskich pielgrzymów. Stąd ruszali dalej, na Athos lub do Konstantynopola».
Zgrzytnąłem zębami.
«Chodzi mi o konkretnych wołoskich pielgrzymów, niosących pewien rodzaj relikwii… albo ich poszukujących. Czy brat Iwan słyszał o czymś takim?»
Ranow zdawał się powstrzymywać triumfalny uśmiech.
«Nic z tego – powiedział. – Nie zna żadnych dokumentów na ten temat. W piętnastym wieku docierało tu wielu pielgrzymów. W tamtych czasach Monaster Bączkowski był bardzo ważnym miejscem. Kiedy podbili nas Turcy, wygnali z Wielkiego Tyrnowa, dawnej stolicy naszego kraju, patriarchę Bułgarii. Umarł w roku tysiąc czterysta czwartym i tu został pochowany. Najstarszym i jedynym oryginalnym miejscem w tym monasterze jest właśnie miejsce jego pochówku».
Nieoczekiwanie do rozmowy włączyła się Helen.
«Proszę zapytać, czy pośród mnichów przebywa brat, który kiedyś nosił nazwisko Pondew?»
Ranow przetłumaczył jej pytanie. Brat Iwan był wyraźnie zmieszany. Popatrzył na nas podejrzliwie.
«Mówi, że chodzi o brata Angela. Kiedyś nazywał się Wasyl Pondew. Był historykiem. Ale teraz jest trochę klepnięty. Nie dogadacie się z nim. Szkoda, że opat, wybitny znawca historii, musiał akurat wyjechać w interesach^
«A jednak chcielibyśmy porozmawiać z bratem Angelem» – oświadczyłem Ranowowi.
Bibliotekarz, z wielką niechęcią, polecił nam iść za sobą. Minęliśmy dziedziniec i przeszliśmy przez kolejną bramę, za którą znajdował się najstarszy budynek monasteru. Wewnętrzne podwórko nie było już tak dobrze utrzymane jak dziedziniec zewnętrzny. Pokrywające je płyty były pokruszone, między szczelinami bujnie pieniło się zielsko. Sam budynek popadał w ruinę. Dostrzegłem rosnące na dachu drzewko, które w miarę upływu czasu rozsadziłoby cały dom. Zrozumiałem, że dla rządu bułgarskiego restauracja bożego przybytku nie stanowi priorytetu. Mieli przecież reprezentacyjny Monaster Rilski stanowiący «żywą» historię Bułgarii i jej oporu przeciw osmańskiej niewoli. Ale to przepiękne, starożytne miejsce, sięgające korzeniami jeszcze Bizancjum i niezłamane przez tureckich najeźdźców – podobnie jak inne, ormiańskie, gruzińskie i greckie przybytki – nie mogło cieszyć się przychylnością władz. Dlatego na dachach monasteru krzewiły się drzewa.
Bibliotekarz zaprowadził nas do narożnego pomieszczenia.
«Infirmeria» – wyjaśnił Ranow.
Coraz bardziej niepokoiła mnie spolegliwość naszego opiekuna. Bibliotekarz otworzył rozchwierutane drzwi, a ja ujrzałem widok, o którym chciałbym na zawsze zapomnieć. W środku było dwóch starych mnichów. W pomieszczeniu znajdowały się tylko ich prycze, drewniane krzesło i żelazny piecyk, który podczas mroźnych, górskich zim nie mógł zapewnić dużo ciepła. Popatrzyłem na kamienną podłogę, wybielone wapnem ściany, kapliczkę z ikoną Dziewicy w rogu i palącą się przed nią zaśniedziałą lampką.
Jeden ze starców leżał na pryczy i nawet nie spojrzał w naszą stronę. Po chwili zauważyłem, że ma zamknięte oczy, powieki zaczerwione i podpuchnięte. Co chwila poruszał podbródkiem, jakby chciał jednak przejrzeć na oczy. Przykryty był białym prześcieradłem. Jedną ręką gmerał po krawędzi łóżka, jakby chciał sprawdzić, gdzie się kończy, drugą macał zwiotczałą skórę na szyi.
Drugi, bardziej żwawy mieszkaniec pokoju, siedział wyprostowany na jedynym krześle infirmerii. Oparta o ścianę laska wyraźnie mówiła, iż odbył długą drogę od łóżka na krzesło. Miał na sobie czarny habit bez sznura, pod którym sterczał wydatny brzuch. Kiedy weszliśmy do środka, popatrzył na nas niesamowicie niebieskimi oczyma. Jego nienakrytą kłobukiem głowę otaczała burza siwych, zmierzwionych włosów. W świecie, gdzie wszyscy mnisi nosili wysokie, czarne czapy, sprawiał wrażenie jeszcze bardziej chorego i anormalnego. Swoim wyglądem przywodził na myśl jakiegoś biblijnego proroka, z tym tylko że w jego spojrzeniu nie malowały się żadne wizje. Na nasz widok zmarszczył wielki nos, jakbyśmy wydawali jakiś ohydny zapach. Zagryzł usta i przez dłuższą chwilę mrużył oczy. Trudno mi było określić, czy się wystraszył, czy sobie z nas szydził, czy też ogarniało go diaboliczne rozbawienie, gdyż jego fizjonomia nieustannie się zmieniała. Wiercił się na krześle i wykonywał chaotyczne gesty rękami. Twarz wykrzywiały mu dziwaczne grymasy. Nie mogąc na to patrzeć, odwróciłem głowę.
Ranow rozmawiał o czymś z bibliotekarzem, który szerokim gestem wskazywał pokój.
«Ten na krześle to właśnie Pondew – oświadczył w końcu beznamiętnie nasz opiekun. – Ale bibliotekarz ostrzega, że nie powie wam nic rozsądnego».
Ranow podszedł ostrożnie do zakonnika, jakby bał się, że brat Angel go ugryzie, i popatrzył mu w twarz. Mnich – Pondew – odwrócił gwałtownie głowę, jak zwierzę uwięzione w klatce w zoo, po czym skierował spojrzenie swoich nieprawdopodobnie niebieskich oczu w naszą stronę. Marszczył twarz w okropnych grymasach. Z ust popłynął mu gwałtowny potok słów. Mówił ochrypłym głosem, prawie warczał. Wzniósł nad głowę rękę, ni to w znaku krzyża, ni to w geście odpędzenia nas od siebie.
«Co mówi?» – zapytałem cicho Ranowa.
«Bajdurzy. Nigdy jeszcze czegoś podobnego nie słyszałem. Jakieś modlitwy… jakieś zabobony z ich liturgii… coś o tramwajach w Sofii».
«Czy mógłby mu pan zadać kilka pytań? Proszę powiedzieć, że również jesteśmy historykami i interesuje nas pewna grupa wołoskich pielgrzymów, którzy pod koniec piętnastego wieku wieźli z Konstantynopola pewną relikwię».
Ranow wzruszył ramionami, ale zaczął wypytywać chorego zakonnika. Brat Angel odpowiedział coś chrapliwym głosem, potrząsając przy tym głową. Nie miałem pojęcia, czy znaczyło to tak, czy nie.
«Kolejny bełkot – powiedział Ranow. – Gada coś o ataku Turków na Konstantynopol. W każdym razie tyle zrozumiał z waszego pytania».
Nieoczekiwanie w oczach starca pojawił się przebłysk rozumu; zupełnie jakby swymi krystalicznymi źrenicami ujrzał nas po raz pierwszy. W jego bełkocie -jaki to był język? – wyraźnie usłyszałem słowa: Atanas Angełow.
«Angełow! – wykrzyknąłem, zwracając się bezpośrednio do mnicha. Czy znałeś Atanasa Angełowa? Czy pamiętasz badania, jakie z nim prowadziłeś?»
Ranow czujnie nastawił uszu, ale posłusznie przetłumaczył moje pytanie.
«Ciągle coś majaczy, ale postaram się dokładnie przetłumaczyć, co mówi. Proszę uważnie słuchać. – Zaczął szybko i beznamiętnie powtarzać słowa starego zakonnika, a ja słuchałem, czując do niego cały czas niechęć i odrazę. Niemniej podziwiałem zawodowe umiejętności Ranowa. – Tak, pracowałem z Atanasem Angełowem. Lata temu, może nawet całe wieki. Był szalony. Przygaście te światła… bolą mnie od nich nogi. Chciał poznać całą przeszłość, ale przeszłość nie chciała, by ją poznał. Mówiła nie, nie i nie. Rozrasta się i was krzywdzi. Chciałem wziąć jedenastkę, ale nie było już jej w sąsiedztwie. W każdym razie towarzysz Dimitrow cofnął zapłatę, którą mieliśmy dostać dla dobra ludu. Dobrzy ludzie».
Ranow głęboko wciągnął w płuca powietrze i na chwilę zamilkł. Straciłem parę zdań, gdyż brat Angel nieustannie mówił coś chrapliwym głosem. Wiekowy mnich, siedząc nieruchomo na krześle, ruszał nieustannie głową, bez przerwy zmieniał się wyraz jego twarzy.
«Angełow odkrył bardzo niebezpieczne miejsce – tłumaczył dalej Ranow. – Odkrył miejsce zwane Sveti Georgi i usłyszał śpiew. Że tam właśnie pochowano świętego i tańczono na jego grobie. Poczęstowałbym was kawą, ale mam tylko pszenicę – pszenicę i brud. Nie mamy nawet chleba».
Choć Helen chciała mnie od tego wyraźnie odwieść, uklęknąłem przed mnichem i ująłem jego dłoń. Była wiotka jak martwa ryba, trochę napuchnięta, biała, o żółtawych i dziwacznie długich paznokciach.
«Gdzie znajduje się Sveti Georgi?» – zapytałem błagalnie.
Przez chwilę myślałem, że rozpłaczę się w obecności Ranowa, Helen i tych dwóch wysuszonych istot zamkniętych w klasztornym więzieniu.
Obok mnie przyklęknął Ranow i popatrzył w rozbiegane oczy mnicha.
«Kyde se namira Sveti Georgi?» – spytał.
Ale brat Angel najwyraźniej był znów zapatrzony w dawno miniony świat.
«Angełow pojechał na Athos, gdzie znalazł typikon, po czym udał się w góry w to przerażające miejsce. Wybrałem mu pokój numer jedenaście. Powiedział: Chodź szybko, coś znalazłem. Muszę tam wrócić i pogrzebać w przeszłości. Poczęstowałbym was kawą, ale pozostał tylko brud. Och, och, umarł w swoim pokoju, ale jego ciała nie odniesiono do kostnicy».
Twarz brata Angela rozjaśnił szeroki uśmiech, na którego widok się cofnąłem. Miał tylko dwa zęby, dziąsła pobrużdżone bliznami, a z ust biła mu woń, która zabiłaby samego diabła. Zaczął śpiewać wysokim, drżącym głosem:
Smok pojawił się w naszej dolinie.
Spalił zasiew i porwał dziewczęta.
Przeraził niewiernych Turków i chronił nasze.wioski.
Oddechem suszył rzeki, przez które chodzimy.
Ranow przestał tłumaczyć, a brat Iwan, bibliotekarz, wyraźnie czymś poruszony, zaczął coś do niego mówić. Wciąż trzymał dłonie skryte w rękawach habitu, ale na twarzy malował mu się wyraz zdumienia.
«Co mówi?» – zapytałem szybko.
«Że zna tę pieśń. Śpiewała ją stara kobieta, baba <strong>[19]</strong> Janka, słynna ludowa pieśniarka z wioski Dimowo, leżącej nad rzeką, która dawno temu wyschła. Organizują tam festiwale starodawnych pieśni, a Janka im przewodzi. Za dwa dni odbędzie się tam w dniu świętego Petka [20] kolejny festiwal. Może chcecie tam pojechać?»
«Kolejne ludowe pieśni! -jęknąłem. – Czy może pan zapytać Pondewa, znaczy się brata Angela, czy wie, o co w tym utworze chodzi?»
Ranow zaczął go cierpliwie wypytywać, lecz zakonnik siedział w milczeniu, wykrzywiając twarz i wykonując ciałem nieskoordynowane ruchy. Straciłem nad sobą kontrolę.
«Proszę go zapytać, czy słyszał o Vladzie Draculi! – wykrzyknąłem gwałtownie. – O Vladzie Tepecie! Czy został pochowany w tych stronach? Czy w ogóle o nim słyszał? Dracula!»
Helen chwyciła mnie uspokajająco za ramię, ale ja byłem już kompletnie wytrącony z równowagi. Bibliotekarz spojrzał w moją stronę bez szczególnego zainteresowania, lecz Ranow obrzucił mnie pełnym politowania wzrokiem.
Ale na Pondewie moje słowa wywarły piorunujące wrażenie. Śmiertelnie pobladł, a oczy wywróciły się mu niczym dwie wielkie gałki niebieskiego marmuru. Brat Iwan rzucił się w jego stronę, chroniąc w ten sposób przed upadkiem z krzesła. Przy pomocy Ranowa przeniósł bezwładne ciało nieprzytomnego zakonnika na pryczę. Kiedy już położyli go na posłaniu, bibliotekarz skropił mu twarz wodą z dzbanka. Byłem przerażony. Nie zamierzałem robić takiego zamieszania. Czyżbym doprowadził do śmierci jedynej osoby, która mogła dostarczyć nam wielu istotnych informacji? Po ciągnącej się niczym wieczność chwili brat Angel poruszył się i otworzył oczy. Były dzikie i wystraszone, jak ślepia schwytanego w potrzask zwierzęcia. Potoczył po nas wpółprzytomnym wzrokiem. Bibliotekarz poklepał go uspokajająco po ramieniu, ale stary mnich, drżąc na całym ciele, odepchnął jego rękę.
«Wynośmy się stąd – burknął posępnie Ranow. – Z pewnością nie umrze… jeszcze nie teraz».
Bibliotekarz pospiesznie wyprowadził nas z infirmerii.
«Przepraszam» – mruknąłem, gdy znaleźliśmy się na rozświetlonym słońcem dziedzińcu.
«Proszę zapytać bibliotekarza, czy wie coś więcej o tej pieśni, i o dolinie, z której pochodzi?» – zwróciła się do Ranowa Helen.
Ranow dłuższą chwilę konferował z mnichem, który w końcu obrzucił nas przeciągłym spojrzeniem.
«Twierdzi, że pochodzi z Krasnej Poliani, doliny znajdującej się po drugiej stronie tych gór, w kierunku północno-wschodnim. Możecie z nim pojechać na festiwal ku czci świętego. Musicie tylko przeczekać tu dwa dni. Porozmawiacie ze starą pieśniarką, może ona wam coś powie».
«Myślisz, że warto?» – zapytałem Helen.
Obrzuciła mnie poważnym spojrzeniem.
«Nie wiem, ale tylko to nam pozostało. Skoro pieśń wspomina o smoku, musimy iść tym tropem. A tymczasem zwiedzimy Baczkowo i tutejszą bibliotekę. Mam nadzieje, że bibliotekarz nam w tym pomoże».
Usiadłem ze znużeniem na kamiennej ławie.
«Masz rację»".
Wrzesień 1962
Moja ukochana Córko!
Niech licho porwie ten angielski! Ale gdybym pisała po węgiersku, nie chciałabyś czytać tych listów. Twoim językiem jest właśnie angielski. Twój ojciec, uważając, że nie żyję, kołysząc Cię w ramionach, przemawia po angielsku. Mówi po angielsku, kiedy nakłada ci buciki – teraz zapewne nosisz już «dorosłe " obuwie – i kiedy przechadzacie się po parku. Czuję jednak, że gdybym z kolei mówiła z Tobą po angielsku, też byś mnie nie słuchała. Od długiego czasu nie pisałam do Ciebie w ogóle, ponieważ bez względu na język i tak nie chciałabyś mnie słuchać. Twój ojciec uważa mnie za martwą, bo nigdy nie próbował mnie odnaleźć. Gdyby spróbował, na pewno ta sztuka by mu się udała. Ale on nie może porozumieć się ze mną w żadnym języku.
Kochająca Cię matka
Helen
Maj 1963
Moja ukochana Córko!
Sama nie wiem, ile razy bezgłośnie wyjaśniałam Ci, jak bardzo przez kilka pierwszych miesięcy byłyśmy szczęśliwe. Wciąż mam przed oczyma Twój widok, kiedy się budziłaś. Najpierw poruszałaś rączkami, później trzepotałaś czarnymi rzęsami, przeciągałaś się, a na buzi pojawiał Ci się szeroki uśmiech. I w końcu coś się wydarzyło. Było to niezależne ode mnie, i nie było to zagrożenie przychodzące z zewnątrz. Tkwiło to we mnie. Nieustannie oglądałam Twe śliczne ciałko w poszukiwaniu ran. Ale to ja nosiłam na sobie rany, dziury, które nigdy do końca się nie wygoiły. Zaczęłam bać się dotykać Ciebie, mój aniołku
Kochająca Cię matka
Helen
Lipiec 1963
Moja ukochana Córko!
Wydaje mi się, że dzisiaj tracę Cię jeszcze bardziej. Przebywam w uniwersyteckim archiwum w Rzymie. W ciągu ostatnich dwóch lat byłam tu już sześć razy. Zna mnie tutejsza straż, znają archiwiści, jak również kelner z kawiarni znajdującej się po drugiej stronie ulicy. Pragnął poznać mnie jeszcze bliżej, ale ja odwróciłam się do niego obojętnie plecami, udając, że nie zauważam jego zainteresowania. Tutejsze archiwum zawiera dokumenty dotyczące zarazy z tysiąc pięćset siedemnastego roku, której ofiary doznawały tylko jednego obrażenia: krwawej rany na szyi. Papież nakazał, by przed pochówkiem przebijać im serca kołkiem, a do ust wkładać główki czosnku. Rok tysiąc pięćset siedemnasty. Próbuję stworzyć mapę wędrówek Vlada i zmian miejsca przebywania w ciągu minionych wieków – a jeśli okaże się to nie do ustalenia, to przynajmniej wędrówek jego sług. Mapa ta to właściwie lista w moim notatniku, która wypełnia już wiele stron. Ale nie wiem jeszcze, jaką będę mogła wyciągnąć z niej korzyść. Mam nadzieję, że dowiem się tego w trakcie dalszych poszukiwań.
Twoja kochająca matka
Helen
Wrzesień 1963
Moja ukochana Córko!
Jestem prawie gotowa dać za wygraną i wrócić do Ciebie. W tym miesiącu przypadają Twoje urodziny. Jak mogłabym stracić takie święto? Mogę wrócić natychmiast, ale wiem, że gdybym tak zrobiła, wszystko zaczęłoby się od nowa. Czuję się nieczysta, tak jak przed sześcioma laty. Na tę myśl ogarnia mnie zgroza. Ty musisz pozostać nietknięta. Nie mogłabym być przy Tobie ze świadomością, że jestem skażona. Czy mam w ogóle prawo dotykać Twego gładkiego policzka?
Kochająca Cię matka
Helen
Październik 1963
Moja ukochana Córko!
Jestem w Asyżu. Ten zdumiewający kompleks kościołów i kaplic napełnia me serce rozpaczą. A mogliśmy być tu razem, Ty w swojej sukieneczce i kapeluszu, ja i Twój ojciec. Trzymalibyśmy się za ręce w tłumie innych turystów. A tak pracuję w zakurzonej bibliotece monasteru, gdzie czytam dokument pochodzący z roku tysiąc sześćset trzeciego. W grudniu zeszłego roku umarło tu dwóch mnichów. Znaleziono ich w śniegu z lekko pokaleczonymi szyjami. Opanowałam łacinę do perfekcji, a mam dosyć pieniędzy, by stać mnie było na prowadzenie badań i bieżące wydatki. Płacę za wizy, paszporty, bilety kolejowe i fałszywe dowody osobiste. Będąc dzieckiem, nigdy nie miałam pieniędzy. Moja matka, wieśniaczka, nawet nie wiedziała, jak one wyglądają. A ja teraz już wiem, że za pieniądze można kupić wszystko… no, może nie wszystko. Nie wszystko, czego pragnę.
Kochająca Cię matka
Helen
«Tamte dwa dni spędzone w Baczkowie były najdłuższymi dniami w moim życiu. Śpieszyło mi się na zapowiedziany festiwal, gdzie za słowem «smok» mógłbym podążyć do jego kryjówki. A jednocześnie bałem się chwili, gdy wszystko zamieni się w dym i niczego nie znajdziemy. Helen ostrzegła mnie, że ludowe pieśni są bardzo zwodnicze. Ich korzenie zanikły przez stulecia, ich teksty nieustannie się zmieniały, a pieśniarze nie wiedzą, skąd te utwory pochodzą i jak bardzo są stare.
«Dlatego właśnie są to pieśni ludowe» – wyjaśniła smętnie, wygładzając kołnierzyk mojej koszuli, kiedy siedzieliśmy drugiego dnia na dziedzińcu monasteru.
Widziałem, że jest bardzo zatroskana. Łzawiły mi oczy, bolała głowa. Rozglądałem się po rozpalonych słońcem płytach dziedzińca, po którym włóczyły się kury. Było to piękne, starodawne i egzotyczne dla mnie miejsce. Życie toczyło się tu nieodmiennie od jedenastego wieku. Kury wygrzebywały z ziemi robaki, kot przewalał się nieopodal naszych stóp, otaczające nas czerwono-białe ściany pławiły się w słonecznym blasku. Ale do mnie nie docierała uroda tego miejsca.
Drugiego dnia obudziłem się bardzo wcześnie. Ze snu wyrwał mnie dźwięk klasztornych dzwonów, ale nie miałem pewności, czy mi się to nie przyśniło. Przez okno swej celi ujrzałem kilku mnichów zmierzających do kościoła. Ubrałem się – Boże, odzienie było już bardzo brudne, ale nie chciało mi się go prać – i szybko zbiegłem po schodach na dziedziniec. Było jeszcze bardzo wcześnie, szarówka, na niebie, ponad górami, wciąż lśnił księżyc. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie Wejść do kościoła. Jego drzwi były otwarte. Z wewnątrz bił blask świec i dobiegała woń wosku i kadzideł. W świątyni panował głęboki półmrok. Słyszałem głos zanoszących inkantacje mnichów. Ów monotonny, pełen melancholii ton ugodził mnie w serce niczym sztylet. Tak samo musiało to wszystko wyglądać pewnego posępnego poranka w roku tysiąc czterysta siedemdziesiątym siódmym, kiedy bracia Kirył i Stefan w towarzystwie pozostałych mnichów opuszczali przybytek, w którym zostawili swoich zamęczonych na śmierć braci – w klasztornej kostnicy? – i ruszali w dalszą wędrówkę przez góry, strzegąc wiezionego na furgonie skarbu. Ale w jakim kierunku się udali? Popatrzyłem na wschód, a następnie na zachód, gdzie szybko ginął za górami księżyc, po czym przeniosłem wzrok na południe.
Lekki podmuch wiatru zaszeleścił liśćmi lip. Znad okolicznych wzgórz i murów klasztoru zaczęło wyłaniać się słońce. Z oddali dobiegło pianie koguta. Była to czarowna chwila, jakbym zanurzał się w otchłań historii i odbywał wędrówkę wraz z bratem Kiryłem. Gdzieś tam znajdował się grobowiec, o którym pamięć dawno zaginęła. Znajdował się w odległości jednego dnia marszu, może trzech godzin albo nawet i tygodnia. Zachariasz twierdził, że nie było to daleko. Ale jak niedaleko? Dokąd poszli? Zalesione stoki skalistych gór, wyłożony kamiennymi płytami dziedziniec, monaster – wszystko to skrywało w sobie tajemnicę".
«O dziewiątej rano wsiedliśmy do samochodu Ranowa. Brat Iwan, jako przewodnik, usiadł obok kierowcy. Ruszyliśmy drogą wiodącą wzdłuż rzeki, która po jakichś dziesięciu kilometrach zaniknęła. Dalej jechaliśmy długą, suchą doliną, pnącą się ostro pośród wzgórz. Widok poruszył coś w mojej pamięci. Szturchnąłem Helen. Popatrzyła na mnie z uwagą.
«Helen, dolina rzeki» – powiedziałem.
Twarz jej stężała. Poklepała po ramieniu Ranowa.
«Niech pan spyta brata Iwana, gdzie jest rzeka. Czyżbyśmy już zostawili ją za spbą?»
Ranow zadał mnichowi pytanie i nie odwracając się w naszą stronę, powiedział:
«Twierdzi, że rzeka wyschła, a jej puste koryto minęliśmy przy ostatnim moście, który przejechaliśmy. Tak, przed wielu, wielu laty doliną płynęła rzeka, ale wyschła».
Popatrzyliśmy w milczeniu z Helen po sobie. Przed nami, u końca doliny, pośród wzgórz piętrzyły się dwa wierzchołki, dwa samotne masywy górskie jak kanciaste skrzydła. Między nimi, w oddali, majaczyły kopuły niewielkiej świątyni. Helen gwałtownie chwyciła mnie za dłoń.
Kilka minut później skręciliśmy w drogę prowadzącą między rozległymi pagórkami. Minęliśmy tablicę z nazwą wioski Dimowo. Droga zwęziła się i Ranow zatrzymał samochód przed kościołem, choć same Dimowo znajdowało się trochę dalej.
Kościół Świętego Petka Męczennika był bardzo malutki – zwykła kaplica bielona wapnem – i stał na łące, którą zapewne pod koniec lata koszono. Nad kościółkiem zwieszały się gałęzie dwóch pochylonych dębów. Obok znajdował się niewielki cmentarzyk, jakiego nigdy jeszcze w życiu nie spotkałem – proste, chłopskie mogiły, niektóre pochodzące jeszcze z osiemnastego wieku, jak z dumą oświadczył Ranow.
«Na takich cmentarzach chowani są wieśniacy do dzisiaj» – dodał.
Nagrobki były kamienne lub drewniane i zakończone trójkątnymi kapitelami. Na niektórych, w głowach, umieszczono niewielkie lampy.
«Brat Iwan mówi, że nabożeństwo zacznie się o jedenastej trzydzieści – wyjaśnił Ranow. – Kościół jest dopiero przygotowywany. Tymczasem zaprowadzi nas do baba Janki, a później tu wrócimy».
Obrzucił nas bacznym spojrzeniem, jakby sprawdzając, co nas najbardziej interesuje.
«A co tam się dzieje?» – zapytałem, wskazując grupę mężczyzn pracujących na przylegającym do kościółka polu.
Część z nich ciągnęła kłody i wielkie gałęzie drzew, tworząc z nich bardzo pokaźny stos. Inni dźwigali kamienie i układali je wokół sterty.
«Brat Iwan mówi, że to będzie ognisko. Nie spodziewałem się, że czeka nas spektakl przechodzenia przez ogień».
«Przechodzenia przez ogień?» – wytrzeszczyła oczy Helen.
«Tak – odrzekł obojętnie Ranow. – Czy znacie ten obyczaj? W obecnych czasach rzadko jest już spotykany w Bułgarii, a na pewno nie w tych okolicach. Słyszałem o przechodzeniu przez ogień, ale tylko w rejonach nad Morzem Czarnym. To biedne i zacofane tereny i partia robi wszystko, by naprawić ten stan rzeczy. Jestem przekonany, że niebawem obyczaje takie bezpowrotnie odejdą w przeszłość».
«Słyszałam o tym – powiedziała z przejęciem Helen. – To pogański obyczaj, lecz na Bałkanach, po przejściu na chrześcijaństwo, przejęła go miejscowa ludność. To nie tyle przechodzenie przez ogień, ile taniec. Cieszę się, że coś takiego zobaczę na własne oczy».
Ranow wzruszył ramionami i skierował nas w stronę kościoła. Tymczasem mężczyźni, pracujący przy stosie, podpalili drewno, które zajęło się wielkim płomieniem. Było wysuszone na pieprz i bardzo szybko ogień sięgnął góry stosu. Zatrzymał się nawet Ranow i obserwował pożogę. Mężczyźni odstąpili od olbrzymiego ogniska i wycierali dłonie o portki. Ogień rósł, sięgał już wysokości dachu kościoła, znajdował się on jednak w bezpiecznej odległości. Spoglądaliśmy, jak płomienie pożerają suche drewno.
W końcu nasz opiekun odwrócił się w naszą stronę:
«Będą tak palić przez kilka godzin, aż zostanie sam żar – oświadczył. – Teraz nawet najbardziej przesądni nie odważyliby się tańczyć w tym ognisku».
Kiedy weszliśmy do świątyńki, wyszedł do nas młody kapłan. Z serdecznym uśmiechem uścisnął nam dłonie, a z bratem Iwanem wymienił zażyły ukłon.
«Mówi, że to dla niego honor gościć was w dniu ich świętego» oświadczył sucho Ranow.
«Proszę mu powiedzieć, że dla nas to też zaszczyt wziąć udział w tej uroczystości. Niech pan go zapyta, kim był święty Petko».
Mnich wyjaśnił, że był to miejscowy męczennik zabity przez Turków za odmowę przejścia na islam. Sveti Petko pełnił posługę kapłańską w poprzednim kościele, który Osmani spalili, ale on nie ugiął się i nie zmienił wiary. Kościół odbudowano, a jego szczątki złożono w starej krypcie. Do dzisiaj wiele osób modli się przy jego grobie. Specjalna ikona i dwie inne, o wyjątkowej mocy, są obnoszone w uroczystej procesji wokół kościoła i przez ogień. Sveti Pełko osobiście wymalował front kościoła – wskazał wyblakły fresk przedstawiający brodatą twarz jakiegoś mnicha. Teraz możemy sobie zwiedzić świątynię. Prosi nas, żebyśmy wzięli udział w ceremonii i uzyskali błogosławieństwo Sveti Petko. Nie jesteśmy pierwszymi pielgrzymami z obcych krajów, jacy się tu pojawili i zostali uzdrowieni z choroby i cierpienia. Przez cały czas mnich miło się do nas uśmiechał.
Za pośrednictwem Ranowa zapytałem, czy słyszał coś o monasterze zwanym Sveti Georgi, ale mnich potrząsnął odmownie głową.
«Najbliższy monaster jest w Baczkowie – odparł. – Czasami przybywali tu do nas mnisi z innych klasztorów, ale to było bardzo dawno temu».
Zrozumiałem, że pielgrzymki te skończyły się po przejęciu władzy przez komunistów. Odnotowałem sobie w pamięci, by po powrocie do Sofii zapytać o to Stoiczewa.
«Poprosiłem go, aby zaprowadził nas do baba Janki» – oświadczył po chwili Ranow.
Kapłan wskazał nam dokładnie jej dom. Bardzo chciałby pójść z nami, ale kościół był zamknięty od wielu miesięcy – pojawiał się w nim tylko w święta – i miał jeszcze, wraz ze swym pomocnikiem, wiele pracy do wykonania.
Dimowo leżało nieopodal świątyni, w niewielkim zagłębieniu terenu, i była to najmniejsza wioska, jaką widziałem w krajach bloku wschodniego. Nie więcej niż piętnaście chałup jakby z lękiem tłoczyło się obok siebie. Wokół rosły jabłonie i zieleniły się bujnie przydomowe ogródki. Przez wioskę prowadziła zryta koleinami droga, którą z trudem mógł przejechać wóz. Pośrodku znajdował się starodawny, drewniany żuraw i wiszące na nim wiadro. Uderzył mnie brak jakichkolwiek urządzeń wskazujących na to, że mieszkańcy żyją już w dwudziestym wieku. Zapewne wiek ten jeszcze tu nie dotarł. Poczułem się prawie oszukany, gdy pod ścianą jednego z kamiennych domków ujrzałem białe, plastikowe wiadro. Bielone chaty zdawały się wyrastać z szarych, kamiennych fundamentów, dachy pokrywały płaskie, siwe dachówki. Fronty niektórych domów zdobiły przepiękne ornamenty rzeźbione w starym drewnie, przywodzące na myśl wiejskie budynki z czasów Tudorów.
Kiedy ruszyliśmy przez Dimowo, z domów i stodół zaczęli wychodzić ludzie, by nas pozdrowić – głównie starsze osoby, zniszczone ponad wszelkie wyobrażenie wieloletnią, ciężką pracą. Kobiety o groteskowo pałąkowatych nogach, pochyleni mężczyźni, jakby wciąż garbili się pod ciężarem jakichś niewidzialnych worków. Mieli spalone słońcem twarze i ogorzałe policzki. Wykrzykiwali słowa powitania i uśmiechali się, szczerząc bezzębne dziąsła. Tu i ówdzie błysnęła metalowa koronka. Przyszło mi do głowy, że jednak w wiosce urzęduje jakiś dentysta, ale nie umiałem zlokalizować przychodni. Niektórzy mieszkańcy wioski klękali przed bratem Iwanem, a on ich błogosławił i zadawał jakieś pytania. Do domu baba Janki towarzyszył nam niewielki tłumek ludzi, z których najmłodszy liczył sobie co najmniej siedemdziesiąt lat. Później Helen wyjaśniła mi, że tak naprawdę byli młodsi o dobrych dwadzieścia lat w stosunku do swego wyglądu.
Baba Janka mieszkała w maleńkiej chałupinie, prawie szopie, chylącej się ze starości. Wyszła na próg domu zobaczyć, co się dzieje. W pierwszej chwili dostrzegłem tylko jej głowę, spowitą w barwną, wyszywaną w kwiaty chustkę, pasiasty gorset i fartuch, którym była owinięta. Któryś z widzów wykrzyknął głośno jej imię i kobieta pokiwała szybko głową. Twarz miała barwy mahoniu, nos i podbródek ostre, jej oczy – kiedy się do niej zbliżyliśmy – otaczały głębokie zmarszczki.
Ranow coś do niej zawołał – miałem nadzieję, że nie był to żaden rozkaz lub coś niegrzecznego. Stara kobieta spoglądała na nas dłuższą chwilę, po czym zatrzasnęła drzwi. Czekaliśmy w milczeniu. Kiedy drzwi ponownie się otworzyły, zauważyłem, że nie była wcale tak wiotka, jak mi się w pierwszej chwili wydawało. Wzrostem dorównywała Helen, a oczy miała wesołe i pełne ciekawości. Pocałowała w rękę brata Iwana i uścisnęła nasze dłonie, co wyraźnie ją skonfundowało, po czym energicznie zapędziła nas do domu, jakbyśmy byli stadkiem spłoszonych królików.
Mieszkanko było ubogie, ale czyste i schludne. Ze wzruszeniem ujrzałem wazon świeżych, polnych kwiatów, stojący na porysowanym, ale wymytym stole. Dom matki Helen był pałacem w porównaniu z tym ubogim pokojem w walącym się domku, z drabiną prowadzącą na wyższe piętro, przybitą gwoździami do ściany. Zastanawiałem się, jak gospodyni radzi sobie z wdrapywaniem się po drabinie, lecz baba Janka tak żwawo uwijała się po izbie, że w końcu zaświtało mi w głowie, iż jest o wiele młodsza, niż na to wygląda. Podzieliłem się szeptem tą refleksją z Helen, a ta skinęła potakująco głową.
«Dobija zapewne pięćdziesiątki» – odszepnęła.
Słysząc te słowa, doznałem wstrząsu. Moja matka, w Bostonie, licząca przecież pięćdziesiąt dwa lata, wyglądała przy niej jak jej wnuczka. Mimo rozpierającej ją energii ręce baba Janki były sękate i popękane. Patrząc, jak rozstawia na stole przykryte ściereczkami talerze i szklanki, zastanawiałem się, co przez całe życie robiła tymi dłońmi: ścinała drzewa, rąbała drewno na opał, pracowała w polu na zimnie i w upale? Kilkakrotnie zerknęła w naszą stronę z uśmiechem, po czym napełniła szklanki jakimś napojem – białym i zawiesistym – który Ranow wypił jednym haustem, skinął gospodyni głową i wytarł usta chustką do nosa. Poszedłem za jego przykładem, ale o mało mnie to nie zabiło. Płyn był letni i smakował gnojem. Zrobiłem wszystko, by nie czknąć pod bacznym spojrzeniem, jakim obrzuciła mnie baba Janka. Helen wypiła swoją szklankę bez zmrużenia oka i stara kobieta poklepała ją po ramieniu.
«To świeże owcze mleko rozcieńczone trochę wodą – wyjaśniła mi Helen. – Traktuj to jak koktajl mleczny».
«Teraz zapytam ją, czy nam zaśpiewa – odezwał się Ranow. – W końcu o to wam chodzi, prawda?»
Przez chwilę konferował o czymś z bratem Iwanem, który z kolei odwrócił się do baba Janki. Niewiasta gwałtownie się cofnęła i zaczęła desperacko kiwać głową. Nie, nie będzie śpiewać. Najwyraźniej nie zamierzała nam prezentować swych pieśni. Wskazała na nas i złożyła dłonie na fartuchu. Ale zakonnik był uparty.
«Prosimy ją, by zaśpiewała nam cokolwiek – wyjaśnił Ranow. – Później zapytacie ją o pieśń, która was interesuje».
Baba Janka wyraźnie dała za wygraną, ale ja zastanawiałem się, czy jej początkowe protesty nie stanowiły jedynie zwykłego krygowania się, gdyż teraz na jej twarzy malował się szeroki uśmiech. Westchnęła, po czym wzniosła ramiona nad głowę. Popatrzyła na nas prostolinijnie i otworzyła usta. Głos miała zadziwiający. Najpierw był zdumiewająco głośny, aż zadrżały szklanki na stole, a zgromadzeni za otwartymi drzwiami ludzie – zebrało się chyba pół wioski – zadarli głowy. Dźwięk wibrował w powietrzu, prawie czuliśmy go pod stopami, zawieszone nad piecem pęta cebuli i papryki zaczęły się kołysać. Potajemnie ująłem dłoń Helen. Pierwsze nuty wstrząsnęły nami do głębi, później popłynął śpiew, przeciągły i powolny, niósł wieść o beznadziei i utracie. Przypomniałem sobie pannę, która wolała rzucić się ze skały, niż iść do haremu paszy, i przez chwilę się zastanawiałem, czy tekst tej pieśni podobny był do tamtej. Dziwna rzecz, ale baba Janka, śpiewając, cały czas się do nas uśmiechała. Słuchaliśmy w zachwyceniu. W końcu pieśń ucichła, choć wydawało się, że jej ostatnie tony wciąż jeszcze drżą w malutkim mieszkanku.
«Czy mogłaby wyrecytować nam słowa?» – zapytała Ranowa Helen.
Po krótkich oporach – podczas których z jej twarzy nie schodził uśmiech – baba Janka zaczęła deklamować, a Ranow tłumaczył.
Kiedy skończyła, zaczęła mówić coś do Ranowa i grozić mu palcem. Wyglądało to tak, jakby dawała mu reprymendę, grożąc, że jeśli będzie się źle zachowywać w jej domu, to dostanie klapsa i pójdzie spać bez kolacji.
«Proszę ją zapytać, jak stara jest ta pieśń i kto ją jej nauczyk – odezwała się Helen.
Baba Janka wybuchnęła gromkim śmiechem, wyraźnie rozbawiona wymachiwała rękami. Ranow też skrzywił twarz w uśmiechu.
«Mówi, że pieśń ta dorównuje wiekiem okolicznym górom i nawet jej prababka nie wiedziała, jak jest stara. Nauczyła się jej właśnie od niej. Prababka dożyła dziewięćdziesięciu trzech lat».
Teraz z kolei baba Janka zaczęła wypytywać o różne rzeczy. Kiedy utkwiła w nas wzrok, spostrzegłem, że ma piękne oczy, złocistobrązowe, prawie miodowej barwy, a czerwona chusta na jej głowie czyniła je jeszcze jaśniejszymi. Z niedowierzaniem skinęła głową, kiedy wyjaśniliśmy, iż pochodzimy z Ameryki.
«Amerika? - Przez chwilę przetrawiała coś w myślach. – To musi być gdzieś za górami».
«Rozmawiacie ze starą, ciemną kobietą – zauważył Ranow. – Rząd robi wszystko, by podnieść poziom wykształcenia tych ludzi. Jest to sprawa priorytetowa».
Helen wyjęła kartkę papieru i wręczając ją Ranowowi, ujęła starą kobietę za dłoń.
«Proszę ją zapytać, czy zna taką pieśń. Musi pan ją jej przetłumaczyć. Smok pojawił się w naszej dolinie. Spalił zasiew i porwał dziewczęta^.
Ranow zaczął mówić, a baba Janka z uwagą go słuchała. Nieoczekiwanie jej twarz wykrzywił grymas strachu i wielkiego niezadowolenia. Wyrwała rękę z dłoni Helen i poderwała się z krzesła. Odwróciła się do nas plecami.
«Ne! – krzyknęła gwałtownie. – Ne, ne!».
Ranow wzruszył ramionami.
«Sami widzicie. Nie zna takiej pieśni».
«Zna, zna – odparłem spokojnie. – Niech pan zapyta, dlaczego boi się o niej mówić».
Twarz baba Janki przybrała srogi wyraz.
«Nie będzie o tym rozmawiać» – wyjaśnił prosto Ranow.
«Więc proszę powiedzieć, że mamy dla niej prezent».
Zdziwiony Ranow uniósł brwi, ale posłusznie złożył starej kobiecie naszą ofertę.
«Mówi, że musimy zatrzasnąć na głucho drzwi. – Wstał z miejsca i zamknął drzwi oraz okiennice. – Teraz zaśpiewa».
Wykonanie tej pieśni różniło się diametralnie od poprzedniego. Baba Janka jakby zapadła się w siebie, siedziała skulona na krześle, z twarzy zniknął jej uśmiech, nie odrywała swoich miodowych oczu od podłogi. Melodia była przeciągła, melancholijna, choć odniosłem wrażenie, że w nucie ostatniego wersu wyczułem arogancki, wyzywający ton. Ranow tłumaczył. Zastanawiałem się, dlaczego nagle stał się tak usłużny i chętny do współpracy?
«Czy to właśnie chcieliście usłyszeć?» – zapytał Ranow.
«Tak».
Helen poklepała baba Jankę po ramieniu, ale stara kobieta zaczęła wykrzykiwać coś gniewnym głosem.
«Proszę ją spytać, skąd pochodzi ta pieśń i dlaczego budzi w niej aż taki lęk» – poleciła Helen.
Ranow dłuższą chwilę spierał się o coś z baba Janką, która czyniła mu jakieś wyrzuty.
«Pieśń tę w najgłębszym sekrecie przekazała jej prababka, ostrzegając jednocześnie, by nigdy nie śpiewała jej po zmroku. To feralna pieśń, bardzo feralna. Śpiewają ją tylko raz w roku, w dniu świętego Jerzego. Tylko tego dnia można ją śpiewać, nie przywołując licha i nie sprowadzając na swoją głowę nieszczęścia. Ma tylko nadzieję, że wasza dzisiejsza wizyta nie sprawi, iż zdechnie jej krowa albo spotkają coś jeszcze gorszego».
«Niech pan jej powie, że mam dla niej nagrodę, która odpędzi zły los, a na ten dom sprowadzi tylko błogosławieństwo – odezwała się z uśmiechem Helen. Wsunęła w zniszczoną ciężką pracą dłoń baba Janki srebrny medalik. – Należy do bardzo pobożnego i mądrego człowieka, który przesyła ci go, aby cię chronił. Przedstawia Sveti han Rilski, wielkiego bułgarskiego świętego».
Zrozumiałem, że ten medalik wsunął w rękę Helen Stoiczew. Baba Janka przez chwilę z uwagą go oglądała, obracając w spękanej dłoni, a następnie ucałowała i schowała do kieszeni fartucha.
«Błagodaria» – powiedziała.
Pocałowała z kolei dłoń Helen i zaczęła pieścić jej rękę, jakby dziewczyna Isyła dawno zaginioną córką, którą odzyskała po latach. Helen ponownie zwróciła się do Ranowa.
«Proszę zapytać, czy wie, co dokładnie oznacza ta pieśń i skąd pochodzi. I dlaczego śpiewana jest tylko w dzień świętego Jerzego?»
Baba Janka wzruszyła ramionami.
«Nic nie oznacza. To po prostu pieśń przynosząca nieszczęście. Moja prababka twierdziła, że pochodzi z monasteru. Ale to raczej nieprawda. Mnisi nie śpiewają takich pieśni. Oni w swoich wysławiają Boga. Śpiewamy ją w tym dniu, błagając, żeby Sveti Georgi zabił smoka i uwolnił nasz lud od udręki».
«Jaki monaster?! – wykrzyknąłem. – Niech pan zapyta, czy słyszała o monasterze Sveti Georgi, który został dawno temu zniszczony».
Baba Janka tylko skinęła głową- nie – i głośno strzeliła językiem.
«Nie znam żadnego monasteru. Monaster jest w Baczkowie. A tutaj mamy kościół, w którym wieczorem zaśpiewam wraz z siostrą».
Jęknąłem w duchu, ale ponowiłem pytanie. Tym razem Ranow strzelił językiem.
«Mówi, że nie wie o żadnym monasterze. Tutaj nigdy nie było monasteru».
«Kiedy przypada dzień świętego Jerzego?» – zapytałem.
«Szóstego maja [21] – wyjaśnił uprzejmie Ranow. – Spóźniliście się o kilka tygodni».
Zamilkłem, ale baba Janka znów zaczęła się do nas uśmiechać. Potrząsnęła naszymi rękami, ucałowała Helen i zapewniła, że będzie wieczorem śpiewać.
«Z moją siostrą wychodzi to lepiej – powiedziała. – Ona śpiewa drugim głosem».
Zapewniliśmy ją, że na pewno pojawimy się na uroczystości. Uparła się, że musimy zostać u niej na obiedzie, który właśnie przygotowywała. Składał się z kartofli, jakiejś papki i owczego mleka. Pomyślałem sobie, że po kilku miesiącach pobytu w tym kraju przywykłbym w końcu do tego napoju. Jedliśmy uprzejmie, chwaląc potrawy. W końcu Ranow oświadczył, że jeśli chcemy zdążyć na początek nabożeństwa, powinniśmy już wracać do kościoła. Baba Janka rozstawała się z nami bardzo niechętnie. Ściskała nam dłonie i poklepywała Helen po policzkach.
Wielkie ognisko przy kościele powoli się dopalało. Płomienie lizały jeszcze kilka największych kłód. Żar pokrywał siwy w blasku zachodzącego słońca popiół. Wokół kościoła gromadzili się z wolna mieszkańcy wioski. Zaczęły bić dzwony zawieszone na niewielkiej, kamiennej wieży. W progu świątyni pojawił się młody kapłan. Miał na sobie czerwono-złoty ornat z zarzuconą na plecy długą, przepysznie wyszywaną peleryną i czarną chustę spowijającą kłobuk. W rękach trzymał zawieszony na złotym łańcuchu trybularz, którym, stojąc w drzwiach kościoła, okadził trzy strony świata.
Zgromadzeni – niewiasty przybrane jak baba Janka w pasiaste suknie i kwieciste chusty lub spowite od stóp do głów w czerń, mężczyźni w grubych, brązowych, wełnianych kamizelach i białych koszulach zapinanych na guziki lub ściąganych pod szyją trokami – cofnęli się, kiedy wyszedł do nich kapłan. Szedł pośród swej trzódki i błogosławił ją znakiem krzyża. Ludzie nisko pochylali głowy lub klękali. Za nim posuwał się stary mnich w prostym, czarnym, klasztornym habicie, jego pomocnik. Niósł ikonę udrapowaną purpurowym jedwabiem. Przedstawiała sztywną, bladą, ciemnooką twarz. To zapewne sveti Petko - pomyślałem. Wieśniacy, mijając róg świątyni, postępowali w milczeniu za ikoną. Wielu podpierało się kijami, innych, bardziej wiekowych, podtrzymywali młodsi mieszkańcy wsi. Podeszła do nas baba Janka i z dumą ujęła mnie za ramię. Zupełnie jakby chciała pochwalić się przed sąsiadami swoimi znajomościami. Wszyscy się na nas gapili. Odnosiłem wrażenie, iż wzbudzamy takie samo zainteresowanie jak ikona.
Obaj kapłani przeprowadzili nas wzdłuż tylnej ściany kościoła, po czym skręciliśmy, ruszając obok bocznego muru świątyni, skąd widać było już ognisty krąg dopalających się żagwi. Dotarła do nas ostra woń spalenizny. Płomienie wygasły, żarzące się jeszcze amarantowym blaskiem kłody zapadały się w siwy popiół pogorzeliska. Procesja trzykrotnie jeszcze okrążyła kościół. W końcu kapłan stanął w progu świątyni i rozpoczął inkantacje. Od czasu do czasu do śpiewu włączał się jego starszy pomocnik. Czasami pieśń podejmowali wierni, żegnając się i kłaniając nisko do ziemi. Baba Janka puściła moje ramię, ale wciąż trzymała się blisko nas. Zauważyłem, że zarówno Helen, jak i Ranow obserwują wszystko z najwyższym zainteresowaniem.
Po ceremonii, wraz z wiernymi, weszliśmy do kościoła. Po jaskrawym blasku zachodzącego słońca na zewnątrz w świątyni panował grobowy mrok. Kościółek był niewielki, lecz tak przepięknym wnętrzem nie mogłoby się pochwalić wiele większych kościołów, jakie zwiedzaliśmy. Młody kapłan umieścił ikonę sveti Petko na jej uświęconym miejscu obok ołtarza. Brat Iwan uklęknął przed wizerunkiem. Jak zwykle w świątyni nie było ławek. Ludzie stali lub klęczeli na kamiennej posadzce. Pośrodku kościoła leżało plackiem na ziemi kilka starych kobiet. Boczne ściany wypełniały nisze pokryte freskami i ikonami. W jednej z nich ziało czarne wejście do podziemnej krypty. Bez trudu wyobrażałem sobie pokolenia wieśniaków modlących się w tym kościele, i w starszym, który stał na tym miejscu.
Pieśni ciągnęły się i ciągnęły w nieskończoność. Kiedy w końcu ucichły, wierni ponownie pochylili kornie głowy i zaczęli opuszczać świątynię. Niektórzy przystawali, by ucałować którąś z ikon lub zapalić świecę w jednym z kandelabrów umieszczonych u wejścia do kościoła. Zaczęły bić dzwony. Wyszliśmy na zewnątrz. Uderzył w nas słoneczny skwar i lekkie podmuchy gorącego wiatru. Wzrok poraził blask rozświetlonych pól i zagajników. Pod drzewami ustawiono długi stół, na którym kobiety rozstawiały naczynia i nalewały do nich coś z glinianych dzbanów. Po drugiej stronie kościoła ujrzałem drugie ognisko, o wiele mniejsze, nad nim piekł się baran. Uwijało się wokół niego dwóch mężczyzn, nieustannie podsycając ogień. Upojny zapach mięsiwa wzbudził we mnie atawistyczną żądzę jedzenia. Baba Janka osobiście napełniła nam miski i zaprowadziła na rozłożony w pewnym oddaleniu od tłumu lichy, zniszczony koc. Tam poznaliśmy jej siostrę. Do złudzenia przypominała baba Jankę, tyle że była od niej wyższa i szczuplejsza. Żarłocznie rzuciliśmy się najadło. Nawet Ranow, skrzyżowawszy nogi, był niebywale kontent. Mieszkańcy wioski.pozdrawiali nas, pytając jednocześnie, czy baba Janka i jej siostra będą śpiewać. Kobiety kręciły potakująco głowami i odprawiały ich dumnym gestem, niczym operowe gwiazdy.
Kiedy z barana nie zostało już ani kawałka, niewiasty zaczęły skrobać brudne miski nad drewnianymi wiadrami. Pojawiło się trzech muzyków. Zaczęli przygotowywać się do gry. Jeden z nich trzymał najdziwaczniejszy instrument, jaki widziałem w życiu – skórzany worek z dwiema sterczącymi piszczałkami. Ranow wyjaśnił nam, że jest to starodawny bułgarski instrument zwany gajdy, wykonany z wyprawionej koźlej skóry. Starszy człowiek, który trzymał instrument w ramionach, zaczął w niego dąć, aż worek napęczniał niby balon. Zajęło mu to dobrych dziesięć minut. Kiedy skończył, twarz miał purpurową jak piwonia. Nacisnął ramieniem nadęty sak i dmuchnął w jedną z piszczałek, wzbudzając pośród zebranych aplauz. Dźwięk przypominał zarówno ryk dzikiego zwierzęcia, jak też beczenie owiec i krakanie wron. Helen głośno się roześmiała.
«Takie dudy znają wszystkie pasterskie plemiona na świecie» – wyjaśniła.
Stary człowiek zaczął grać, a po chwili przyłączyli się doń jego kompani. Jeden z nich grał na wielkim drewnianym flecie, którego dźwięk otoczył nas niczym aksamitna szarfa, drugi uderzał delikatnie w skórzany bęben wywatowaną pałką. Kobiety zerwały się z miejsca i uformowały korowód, a mężczyźni, wymachując białymi chustami, ruszyli w ich ślady, prowadząc niewiasty po zielonej łące. Natychmiast przypomniałem sobie imprezę u Stoiczewa. Niezdolni do takich harców starcy szczerzyli w bezzębnych uśmiechach usta, przytupywali w miejscu, wybijając kosturami i laskami rytm.
Baba Janka i jej siostra siedziały spokojnie obok nas, wiedząc, że nie nadszedł jeszcze ich czas. Czekały do chwili, kiedy roześmiany flecista dał im znak, a zgromadzeni ludzie zaczęli wznosić entuzjastyczne okrzyki. Siostry, ociągając się, wstały z koca i trzymając się za ręce, stanęły naprzeciwko muzyków. Widownia ucichła. Gajdy wygrały krótki wstęp. Stare kobiety zaczęły śpiewać. Splotły się ramionami, a ich głosy, idealnie zgrane, poruszały zebranych do głębi. W ich tony wdarły się dudy. Zmieszany dźwięk koziej skóry, w połączeniu z głosami starych niewiast, zdawał się poruszać ziemię. Oczy Helen zaszkliły się łzami. Był to tak niezwykły widok, że nie zważając na nic, objąłem ją ramieniem.
Kiedy wyśpiewały pięć lub sześć pieśni, każdą z nich powitano huraganowym aplauzem, wszyscy nagle stanęli prawie na baczność – nie wiedziałem, o co chodzi, dopóki nie zobaczyłem, że w progu świątyni pojawił się kapłan. Niósł ikonę z wizerunkiem sveti Petko, tym razem udrapowaną czerwonym aksamitem. Za nim postępowało dwóch chłopców w czarnych ubraniach, niosących ikony spowite białym jedwabiem. Procesja obeszła kościół z jednej strony – muzykanci postępowali za nią krok w krok, uderzając w uroczyste tony – i zatrzymała się między świątynią a ognistym kręgiem. Ogień wygasł już kompletnie. Pozostał tylko piekielnie czerwony i gorący żar. Unosiły się z niego smużki niebieskawego dymu, jakby pod szarymi popiołami coś się czaiło i oddychało. Kapłan i jego pomocnicy stali pod ścianą kościoła, trzymając przed sobą święte skarby.
Orkiestra zaintonowała nową muzykę. Jest żywa, a jednocześnie poważna – pomyślałem. Wieśniacy, którzy byli w stanie tańczyć lub poruszać się o własnych siłach, utworzyli długi wąż, otaczając tlące się ognisko. Kiedy tańczący pląsali w korowodzie wokół pogorzeliska, baba Janka i druga niewiasta – nie jej siostra, ale jeszcze starsza kobieta, prawie ślepa – pokłoniły się kapłanowi i ikonom. Zdjęły buty i skarpetki, odkładając je ostrożnie na schodach prowadzących do kościoła, ucałowały srogie oblicze sveti Petko, a kapłan je pobłogosławił. Młodzi pomocnicy wręczyli im ikony, ściągnąwszy uprzednio z nich jedwabne woale. Muzyka nabrała na sile. Grający na dudach jeszcze bardziej pokraśniał, policzki miał nienaturalnie wydęte.
Baba Janka i towarzysząca jej prawie ślepa kobieta ruszyły wdzięcznym krokiem w stronę paleniska. Zaczęły tańczyć po nim gołymi stopami. Trzymały przed sobą ikony, a głowy miały dumnie zadarte, jakby spoglądały w inny świat. Helen zacisnęła dłoń na moich palcach aż do bólu. Nogi obu kobiet mieliły żar, wzbijając snopy iskier. Brzegi sukni baba Janki zaczynały się tlić. Ale tańczyły po ogniach w rytm tajemniczych rytmów bębna i gajdy – każda po innej stronie pogorzeliska.
Nie dostrzegłem ikon, jakie wzięły ze sobą, ale teraz zobaczyłem w rękach ślepej kobiety wizerunek Dziewicy Maryi z Dzieciątkiem, jej głowę wieńczyła ciężka korona. Nie widziałem ikony baba Janki, dopóki nie zatoczyła pełnego kręgu. Jej twarz była zdumiewająca, oczy miała ogromne i nieruchome, usta wpadnięte. W straszliwym żarze jej twarz lśniła. Ikona, którą trzymała w rękach, była bardzo stara, podobnie jak ikona przedstawiająca Maryję. Poprzez unoszący się nad ogniskiem dym dokładnie ujrzałem obraz: dwie postacie splecione w jakimś rodzaju tańca, stały na wprost siebie, obie dramatyczne i nieprzystępne. Jedną był rycerz w zbroi i czerwonym hełmie, drugą – smok z długim, zakręconym ogonem".
Grudzień 1963
Moja ukochana Córko!
Jestem w Neapolu. W tym roku postanowiłam prowadzić badania bardziej systematycznie. W grudniu w Neapolu jest ciepło. Całe szczęście, gdyż cierpię na okropne przeziębienie. Nie wiedziałam, co to samotność, zanim Cię nie porzuciłam, ponieważ nikt nie kochał mnie tak jak Twój ojciec… i Ty, mam nadzieję. Teraz jestem samotną kobietą, siedzę w bibliotece, pociągam nosem i robię notatki. Nie wiem, czy istnieje drugi człowiek tak bardzo samotny jak ja w swoim hotelowym pokoju. W miejscach publicznych noszę na szyi apaszkę lub bluzkę z wysokim kołnierzykiem. Kiedy samotnie jem obiad, zawsze ktoś przesyła mi uśmiech. Ja mu go oddaję i odwracam głowę. Nie jesteś jedyną osobą, której odmawiam towarzystwa.
Kochająca Cię matka
Helen
Luty 1964
Moja ukochana Córko!
Ateny są brudne i hałaśliwe. Mam kłopoty z dotarciem do pewnych interesujących dokumentów w Instytucie Średniowiecznej Grecji. Ale dziś rano, siedząc na Akropolu, wyobraziłam sobie, że pewnego dnia jednak spotkamy się – Ty, już dojrzała kobieta – na ruinach tych schodów i obie spoglądać będziemy na to miasto. Wyobrażam sobie: jesteś wysoka jak ja i jak Twój ojciec, w burzy czarnych włosów – krótkich albo długich, zaplecionych w gruby warkocz? – w przeciwsłonecznych okularach, w sandałach, z chustką na włosach, jeśli wiatr będzie tak porywisty jak dzisiaj. A ja już będę podstarzała, pomarszczona, ale dumna z Ciebie. Kelnerzy zaczną wytrzeszczać oczy na moją córkę, nie na mnie, a ja dumnie się uśmiechnę. Ojciec popatrzy na nich znad gazety płonącym wzrokiem.
Kochająca Cię matka
Helen
Marzec 1964
Moja ukochana Córko!
Akropol wywarł na mnie wczoraj takie wrażenie, że wróciłam tu dziś rano, a teraz piszę do Ciebie list. Ale kiedy tak tutaj siedzę i patrzę na miasto i rana na szyi zaczyna mnie boleć, spoglądam coraz podejrzliwiej na wszystkich ludzi i turystów. Nie rozumiem, dlaczego ten zrodzony przed wiekami demon jeszcze mnie nie odnalazł. I tak już mnie przejął, zakaził, a ja prawie za nim tęsknią. Dlaczego nie pojawia się, by wyrwać mnie z tej udręki i nie zabrać do końca? Ostatnio jednak przyszła mi do głowy myśl, że muszę z nim walczyć, otoczyć się każdym czarem, który go odepchnie, odszukać jego liczne ofiary, by w jednej z nich znaleźć demona i go zniszczyć. Ty, mój mały aniołku, trzymaj się od tego jak najdalej.
Kochająca Cię matka
Helen
«Nie wiem, które z nas pierwsze wydało okrzyk zdumienia na widok niesionej przez baba Jankę ikony, lecz natychmiast skryliśmy nasze emocje. Trzy metry od nas stał oparty plecami o drzewo Ranow. Z ulgą stwierdziłem, że znudzony i obrażony na cały świat, paląc papierosa, rozgląda się po dolinie i z całą pewnością nie zwrócił uwagi na ikonę. Po chwili baba Janka odwróciła się od nas, po czym takim samym tanecznym krokiem obie niewiasty wyszły z ognistego kręgu i ruszyły w stronę księdza. Oddały ikony chłopcom, a ci natychmiast zasłonili je materią. Kapłan pobłogosławił obie kobiety, a następnie brat Iwan dał im po szklance wody, po czym zabrał ze sobą. Baba Janka, przechodząc obok nas, rzuciła nam pełne dumy spojrzenie i uśmiechnęła się, prawie puściła do nas oko. Oboje z Helen ukłoniliśmy się jej z szacunkiem. Zerknąłem na jej bose stopy. Zabójczy żar nie zostawił na nich śladu. Podobnie jak na nogach drugiej niewiasty. Jedynie ich twarze były poczerwieniałe od skwaru.
«Smok» – mruknęła Helen, kiedy odprowadzaliśmy wzrokiem stare kobiety.
«Właśnie – odpowiedziałem. – Musimy dowiedzieć się, gdzie tę ikonę trzymają i jak bardzo jest stara. Chodź. Ksiądz obiecał, że oprowadzi nas po kościele».
«A Ranow?» – zapytała z niepokojem Helen.
«Powiemy, że idziemy się tylko pomodlić, a wtedy da nam święty spokój – odparłem. – Nie sądzę, by zauważył ikonę».
Kapłan wrócił do kościoła, a wierni zaczynali się rozchodzić. Ruszyliśmy powoli do świątyni. Ksiądz zawieszał właśnie ikonę ze sveti Petka na jej miejscu. Dwóch pozostałych ikon nigdzie nie dostrzegliśmy. Trochę po angielsku, trochę na migi, przekazaliśmy podziękowania za pozwolenie na udział w tak przepięknej ceremonii. Kapłan okazał wyraźne zadowolenie».
«Czy mógłby ksiądz oprowadzić nas po kościele?» – zapytałem, wykonując szeroki ruch ramieniem.
«Oprowadzić?»
Zmarszczył brwi, ale po chwili się uśmiechnął. Oczywiście – ale najpierw musiał się przebrać. Kiedy wrócił, miał już na sobie codzienny, czarny strój duchownego. Prowadził nas od niszy do niszy, pokazując ikoni, Hristos i różne inne rzeczy, których nazwy rozumieliśmy w mniejszym lub większym stopniu. Najwyraźniej doskonale znał ten kościół i jego historię. Gdybyśmy tylko mogli się z nim porozumieć pomyślałem smętnie. Na koniec zapytałem, gdzie są dwie pozostałe ikony. Wskazał wejście do podziemi. Zapewne wróciły już do krypty, gdzie je przechowywano. Uprzejmie zapalił latarnię i poprowadził nas na dół.
Kamienne schody były bardzo strome. W porównaniu z bijącym z katakumb chłodem, sam kościół wydawał się wyjątkowo ciepłym miejscem. Mocno ścisnąłem dłoń Helen i zgodnie postępowaliśmy za księdzem, którego latarnia oświetlała otaczające nas starodawne, kamienne ściany. Mała krypta nie była jednak pogrążona w kompletnym mroku. Przy ołtarzu płonęły w dwóch lichtarzach świece. W ich blasku ujrzeliśmy, że nie jest to wcale ołtarz, lecz relikwiarz nakryty bogato haftowanym, czerwonym adamaszkiem. Obok wisiały dwie ikony w srebrnych ramach. Jedna z nich przedstawiała Dziewicę, a druga – dałem krok do przodu – smoka i rycerza.
«Svełi Petko» – powiedział ksiądz, dotykając trumny.
Wskazałem na wizerunek Dziewicy, a on powiedział coś, z czego wychwyciłem jedynie słowa «Baczkowski monastir». Kiedy popatrzyłem na drugą ikonę, kapłan się rozpromienił.
«Sveti Georgi - wyjaśnił, wskazując rycerza. – Dracula» – dodał, patrząc na smoka.
«Zapewne znaczy to smok» – powiedziała cicho Helen.
Kiwnąłem głową.
«Ale jak go zapytać, ile lat ma ta ikona?»
«Star? Staro?» - spytała niepewnie.
Kapłan pokręcił potakująco głową.
«Mnogo starn.
Wyciągnąłem dłoń i zacząłem liczyć na palcach. Trzy? Cztery? Pięć? Uśmiechnął się. Pięć. Pięć palców – około pięciuset lat.
«Twierdzi, że ikona pochodzi z piętnastego wieku – stwierdziła Helen. – Boże, jak zapytać go, skąd pochodzi ta ikona?»
Skierowałem palec na malowidło, szerokim gestem pokazałem kryptę, a następnie uniosłem ramię, pokazując znajdujący się nad nami kościół. Kiedy wreszcie kapłan zrozumiał, o co mi chodzi, wykonał ramionami uniwersalny gest niewiedzy. Nie wiedział. Zapewne próbował nam powiedzieć, że ikona w kościele Sveti Petko znajduje się od setek lat, poza tym nic nie wie.
Uśmiechnął się i ruszyliśmy w blasku jego lampy z powrotem. Tak zatem opuszczaliśmy to miejsce równie mądrzy jak wcześniej. W pewnej chwili jednak Helen potknęła się na jednym ze stopni, kiedy obcas jej pantofla uwiązł w szczelinie między kamieniami. Schyliła się, by uwolnić but, a ja pośpieszyłem jej z pomocą. Blask latarni księdza niknął w górze schodów, lecz mrok rozświetlały palące się przy relikwiarzu świece. Ujrzałem wyryty niezdarnie na kamiennym stopniu, tuż przy stopie Helen, wizerunek smoka, taki sam jak w mojej książce. Opadłem na kolana i zacząłem wodzić po nim palcami. Był mi tak znajomy, jakbym to ja sam wyrył go w kamiennym schodku. Helen, zapominając o trzewiku, uklęknęła obok mnie.
«Wielki Boże! – szepnęła. – Co to za miejsce?»
«Sveti Georgi – odparłem cicho. – To musi być Sveti Georgi».
Popatrzyła na mnie w półmroku zalegającym kryptę. Włosy opadały jej na oczy.
«Przecież kościół pochodzi z dziewiętnastego wieku… – Urwała, po czym twarz się jej rozjaśniła. – Myślisz, że…»
«Wiele kościołów stoi na starych fundamentach, prawda? A wiemy, że ten został odbudowany po spaleniu poprzedniego przez Turków. Został postawiony na miejscu monasteru, o którym dawno już zapomniano – szepnąłem podekscytowany. – Odbudowano go dziesiątki lub setki lat później i nadano imię powszechnie znanego męczennika».
Helen obejrzała się za siebie i popatrzyła ze zgrozą na relikwiarz.
«Też myślisz, że…»
«Nie wiem – odparłem po dłuższym zastanowieniu. – Wydaje mi się niemożliwe, by pomylono relikwie. Ale kiedy po raz ostatni otwierano tę trumnę?
«Chyba niewiele już w niej zostało» – odparła z wyraźnym wysiłkiem.
«Chyba tak – przyznałem. – Ale i tak musimy ją otworzyć. Ja to zrobię. A ty trzymaj się od tego z daleka».
Popatrzyła na mnie ze zdziwieniem, jakby zaskoczona samym pomysłem, że chcę ją odesłać.
«To poważna sprawa wdzierać się do kościoła i bezcześcić grób świętego» – stwierdziła.
«Wiem. Ale jeśli nie jest to grób świętego?»
W mrocznym, zimnym miejscu, wypełnionym drżącym blaskiem świec, pachnącym woskiem i ziemią, poza naszymi imionami należało wymienić dwa inne. Jednym z nich było: «Rossi».
«Chodźmy – powiedziała Helen. – Ranow z pewnością nas szuka».
Kiedy wyszliśmy z kościoła, drzewa rzucały już długie cienie. Ranow wypatrywał nas z niecierpliwością. Obok niego stał brat Iwan, ale nie rozmawiali ze sobą.
«Udała się panu drzemka?» – zapytała uprzejmie Helen.
«Najwyższy czas wracać do Baczkowa – burknął opryskliwie nasz przewodnik. Zastanawiałem się, czy jest rozczarowany tym, że nic tu nie znaleźliśmy. – Rano musimy ruszać do Sofii. Mam tam parę spraw do załatwienia. A jak wasze badania?»
«Dobiegają końca – odrzekłem. – Musimy jeszcze odwiedzić baba Jankę, by za wszystko jej podziękować».
«Świetnie» – powiedział wyraźnie zaniepokojony Ranow i ruszyliśmy przez wioskę w stronę domu starej kobiety.
Brat Iwan w milczeniu postępował za nami. Wioskowa droga, ozłocona promieniami zachodzącego słońca, była pusta. W powietrzu unosiła się woń przygotowywanej w chatach wieczornej strawy. Przy pompie jakiś starzec napełniał wodą wiadro. Drogą, przy której stał dom baba Janki, pastuch gnał stado kóz i owiec. Zwierzęta żałośnie beczały.
Baba Janka była zachwycona naszą wizytą. Za pośrednictwem Ranowa pogratulowaliśmy jej pięknego śpiewu podczas tańca ognia, a brat Iwan przesłał jej błogosławieństwo.
«Dlaczego żar nie pali wam stóp?» – zapytała Helen.
«Och, taka jest wola Boga – odrzekła cicho staruszka. – Później nie pamiętam, jak to się działo. Po ceremonii czuję czasami pieczenie w nogach, ale nie mam żadnych ran. To dla mnie najpiękniejszy dzień w roku, choć z samej ceremonii niewiele pamiętam. Przez kilka następnych miesięcy jestem spokojna jak toń jeziora».
Wyjęła z kredensu butelkę bez etykietki i napełniła nam szklanki przejrzystym, brązowym płynem. W butelce pływały jakieś długie, cienkie rośliny. Ranow wyjaśnił nam, że to zioła nadające trunkowi specyficzny smak i aromat. Brat Iwan odmówił, ale Ranow ochoczo sięgnął po szklankę. Po jej opróżnieniu zaczął coś mówić do mnicha poirytowanym tonem. Wdali się w dłuższy spór, którego nie rozumieliśmy. Rozróżniłem tylko jedno, często padające słowo: «politiczeski».
Przerwałem im konferencję. Poprosiłem Ranowa, by spytał baba Jankę, gdzie jest toaleta. Nieprzyjemnie się roześmiał. Najwyraźniej wrócił do swych poprzednich humorów – pomyślałem.
«Obawiam się, że spotka was lekki zawód» – burknął, a baba Janka wybuchnęła śmiechem i wskazała tylne drzwi. Helen oświadczyła, że pójdzie ze mną i poczeka na swoją kolejkę.
Stojący pod drzewami, nieopodal uli, wychodek rozpadał się jeszcze bardziej niż sam dom. Był jednak wystarczająco duży, byśmy pod jego osłoną wymknęli się niezauważeni tylną furtką na drogę. Tam skryliśmy się w krzakach i ruszyliśmy na wzgórze. W okolicy kościoła nie było nikogo. Z wolna dopalał się żar ognistego kręgu.
Nie odważyliśmy się wejść głównym wejściem, gdzie mogliśmy zostać łatwo zauważeni. Przemknęliśmy na tył świątyni, gdzie znajdowało się niskie okno zasłonięte od środka czerwoną firaną.
«Prowadzi do sanktuarium» – wyjaśniła Helen.
Na szczęście zamknięte było tylko na zasuwkę, którą sforsowałem za pomocą długiej, cienkiej drzazgi. Wpełzliśmy do środka, zamykając dokładnie za sobą okno i zasuwając firanki.
Helen miała rację; znajdowaliśmy się za ikonostasem.
«Kobietom nie wolno tu przebywać» – powiedziała cicho, lustrując pomieszczenie z ciekawością naukowca.
Pomieszczenie za ikonostasem niemal w całości wypełniał wysoki ołtarz zakryty delikatną tkaniną i bezlik świec. Na miedzianym stojaku leżały dwie starodawne księgi, a na wbitych w ścianę hakach wisiały przepyszne szaty liturgiczne. Jedną z nich miał na sobie tego dnia kapłan. Panowała ogłuszająca wręcz cisza. Przez drzwi, którymi zazwyczaj wychodził do wiernych ksiądz, przeszliśmy z poczuciem winy do pogrążonego w ciemnościach kościoła. Przez boczne okna sączyło się niewiele światła, a wszystkie świece pogaszono, zapewne w obawie przed zaprószeniem ognia. Po omacku znalazłem pudełko zapałek. Ze świecznika wyjąłem dwie świece, jedną dla Helen, a drugą dla siebie. Ostrożnie zeszliśmy po schodach do krypty.
«Nie podoba mi się ta awantura – mruknęła posuwająca się za mymi plecami Helen, choć wiedziałem, że za skarby świata nie zrezygnowałaby z tego, co zamierzamy zrobić. – Kiedy Ranow zorientuje się, że nas nie ma?»
W krypcie panowała nieprzenikniona ciemność. Świece zostały zgaszone i drogę rozjaśniały nam jedynie świeczki, które zabraliśmy z kościoła. W ich blasku zalśnił adamaszek pokrywający relikwiarz. Choć drżały mi ręce, wyciągnąłem z pochwy niewielki sztylet, który dostałem od Turguta. Broń trzymałem w kieszeni marynarki od chwili opuszczenia Sofii. Położyłem go obok relikwiarza, zdjęliśmy obie ikony – odwracałem wzrok od wizerunku smoka i świętego Jerzego – i odstawiliśmy je pod ścianę. Ściągnęliśmy ciężką kapę, którą Helen odrzuciła na bok. Cały czas nasłuchiwałem, czy z góry, z kościoła, nie dochodzą jakieś dźwięki, ale wokół panowała martwa cisza. Raz tylko Helen chwyciła mnie za rękaw i oboje nastawiliśmy uszu, ale w ciemnościach nic się nie poruszyło.
Z drżeniem serca spoglądaliśmy na odsłonięty relikwiarz. Przepiękne wieko odlane z brązu zdobił wizerunek – długowłosy święty z uniesioną ręką błogosławił wiernych. Męczennik, którego szczątki mieliśmy za chwilę ujrzeć. Miałem nadzieję, że w środku znajdziemy tylko kilka świętych kości i sprawa się na tym zamknie. Pozostanie jedynie pustka brak Rossiego, niemożność zemsty, bezpowrotna utrata. Wieko relikwiarza zostało przybite gwoździami lub wzięte na śruby. Kiedy mocowaliśmy się z nim, unieśliśmy trochę urnę. W środku coś się przerażająco poruszyło, jakby zastukało od tamtej strony w wieko. W relikwiarzu mogły znajdować się jedynie szczątki małego dziecka lub inne pozostałości, niemniej ozdobna skrzynka była bardzo ciężka. Przyszło mi na myśl, że we wnętrzu zamknięto jedynie głowę Vlada i to odkrycie niczego nam nie wyjaśni. Zacząłem się pocić. Potrzebne nam było jakieś masywne narzędzie, by dostać się do relikwiarza. Mogłem wrócić na górę i czegoś poszukać, choć mocno wątpiłem, abym cokolwiek tam znalazł.
«Postawmy to na podłodze» – powiedziałem, zgrzytając zębami.
Z największym wysiłkiem udało się nam zdjąć relikwiarz z piedestału. Tutaj mogłem dokładniej przyjrzeć się skoblom i śrubom mocującym wieko, a nawet spróbować je otworzyć.
«Paul, popatrz!» – wykrzyknęła cicho Helen.
Zakurzony marmur, na którym spoczywał relikwiarz, nie stanowił jednolitego bloku. Była to jedynie płyta, którą, zmagając się z ciężarem, poruszyliśmy z miejsca. Nie wierzyłem własnym oczom, ale wspólnym wysiłkiem zdjęliśmy ją i oparliśmy o ścianę. Nie była gruba, ale piekielnie ciężka. Pod spodem ujrzeliśmy kolejną płytę wykonaną z takiego samego kamienia jak ściany oraz posadzka krypty. Miała długość człowieka. Wyryty został na niej prymitywny wizerunek nie świętego, lecz mężczyzny o surowych rysach twarzy, oczach kształtu migdałów, o długim nosie i z długimi wąsami – okrutne oblicze nakryte spiczastym kołpakiem, który nadawał posępnej twarzy zawadiacki wygląd.
Helen gwałtownie się cofnęła, w świetle świecy miała kredowobiałą twarz. W pierwszym odruchu chciałem chwycić ją za rękę, wbiec po schodach i czmychnąć z kościoła, gdzie pieprz rośnie.
«Helen…» – zacząłem, lecz nie miałem nic do powiedzenia.
Sięgnąłem po sztylet, a dziewczyna wyciągnęła spod ubrania – sam nie wiem skąd – niewielki pistolet i oparła się o ścianę. Unieśliśmy grobową płytę. Trzęsły nam się ręce. Zajrzeliśmy na spoczywające pod nią zwłoki. Postać miała zamknięte, podpuchnięte oczy, ziemistą cerę, nienaturalnie czerwone usta i płytko bezdźwięcznie oddychała. Był to profesor Rossi".
«Chciałbym powiedzieć, że zachowałem się mężnie i rozsądnie, że chwyciłem w ramiona Helen, która prawie zemdlała. Nic takiego nie zrobiłem. Nie ma nic gorszego niż widok twarzy kogoś ukochanego zmienionej przez śmierć, przez rozkład lub przerażającą chorobę. Są to oblicza najgorszych potworów – choć umiłowanych.
«Ross» – jęknąłem, a po policzkach, choć wcale nie zdawałem sobie z tego sprawy, popłynęły mi łzy.
Helen postąpiła krok do przodu i zajrzała do grobowca. Rossi miał na sobie to samo ubranie, w którym widziałem go tamtego ostatniego wieczoru. Od tego czasu upłynął już prawie miesiąc. Było pomięte i brudne, jakby miał jakiś wypadek. Brakowało krawata. Szyję znaczyły mu smugi krwi kalające szkarłatem kołnierzyk brudnej koszuli. Usta miał napuchnięte i był nieruchomy. Jedynie klatka piersiowa unosiła się i opadała w powolnym oddechu. Helen wyciągnęła rękę.
«Nie dotykaj go!» – powiedziałem szorstko, przejęty najwyższą zgrozą.
Ale wydawało się, że Helen jest w takim ssimym transie jak on. Usta jej drżały. Po chwili dotknęła palcami jego policzka. Najgorsze w tym wszystkim było to, że otworzył oczy. Wciąż tak samo niebieskie, nawet w mrocznym świetle świecy, choć białka nabiegły krwią, a powieki napuchły. Malowało się w nich jakieś przerażenie i zdumienie. Poruszał gałkami ocznymi, wodząc po nas wzrokiem, choć ciało miał trupio nieruchome. Utkwił spojrzenie błękitnych źrenic w pochylającej się nad nim Helen, jakby chciał bez reszty zagarnąć ją swoim otchłannym wzrokiem.
«Kochanie» – szepnął.
Wargi miał popękane i wzdęte, lecz mówił głosem, który tak kochałem i wciąż miałem w pamięci.
«Nie… moja matka – odparła zdławionym głosem Helen i ponownie dotknęła jego policzka. – Ojcze, jestem Helen… Elena. Jestem twoją córką».
Uniósł niepewnie rękę, jakby nie do końca sprawował nad nią władzę, i ujął dłoń Helen. Jego ręka była pobrużdżona bliznami, a palce wieńczyły długie i pożółkłe paznokcie. Chciałem powiedzieć, że kiedyś go stąd zabierzemy, że wracamy do domu, ale wiedziałem też, jak bardzo został poraniony.
«Ross – szepnąłem, pochylając się nad nim. – To ja, Paul. Jestem tutaj».
Przez chwilę toczył po nas wzrokiem, po czym zamknął oczy z głębokim westchnięciem, które poruszyło jego obrzmiałym ciałem.
«Paul, przybyłeś po mnie – powiedział. – Nie powinieneś był tego robić».
Znów rozchylił powieki i popatrzył na Helen zamglonym wzrokiem.
«Pamiętam ciebie» – mruknął.
Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjąłem pierścionek, który dała mi matka Helen. Podałem go Rossiemu. Dotknął nim twarzy, a następnie wręczył go Helen.
«To dla ciebie» – rzekł sennie.
Helen wsunęła pierścionek na palec.
«Moja matka – odezwała się drżącym głosem. – Czy pamiętasz? Spotkaliście się w Rumunii».
Popatrzył na nią tak dobrze znanym mi przenikliwym wzrokiem i uśmiechnął się, choć po twarzy przebiegł mu paskudny grymas.
«Tak. Kochałem ją. Co się z nią stało?»
«Żyje bezpiecznie na Węgrzech».
«A ty jesteś jej córką?» – zapytał ze zdziwieniem.
«Jestem twoją córką».
W jego oczach pojawiły się łzy. Zalśniły w blasku świec.
«Paul, proszę, dbaj o nią» – szepnął.
«Zamierzam jąpoślubić» – odparłem.
Położyłem dłoń na jego piersi. Choć wydobywał się z niej nieludzki, świszczący oddech, nie cofałem ręki.
«To… dobrze – powiedział po chwili. – Czy jej matka żyje i ma się dobrze?»
«Tak, ojcze – odrzekła drżącym głosem Helen. – Mówiłam już, że żyje bezpiecznie na Węgrzech».
«Tak, mówiłaś».
Znów zamknął oczy.
«I wciąż ciebie kocha, Rossi. – Drżącą ręką dotknąłem kołnierzyka jego koszuli. – Przesyła ci pierścionek… i pocałunek».
«Wielokrotnie próbowałem o niej myśleć, ale coś…»
«Wie o tym. Odpocznij…»
Zaczął chrapliwie oddychać.
Nagle otworzył szeroko oczy i próbował się podnieść. Był to straszliwy widok, zwłaszcza że nie był w stanie tego uczynić.
«Dzieci, musicie natychmiast stąd uciekać – wychrypiał, wywracając oczyma. – Grozi wam śmiertelne niebezpieczeństwo. On tu wróci i zabije was».
«Dracula?» – zapytałem spokojnie.
Na wspomnienie tego imienia ogarnęło go chwilowe szaleństwo.
«Tak, jest w bibliotece».
«W bibliotece? – zapytałem, ze zdumieniem rozglądając się wokół siebie. – W jakiej bibliotece?»
«Tam jest jego biblioteka…» – wskazał z wielkim wysiłkiem ścianę.
«Ross – zapytałem gwałtownie. – Powiedz, co się dokładnie stało i co mamy robić?»
Przez chwilę wytrzeszczał na nas oczy i mrugał powiekami, jakby chciał odzyskać ostrość widzenia. Zakrzepła na szyi krew poruszała się wraz z jego szyją, gdy próbował złapać oddech.
«Pojawił się w moim gabinecie nagle i zabrał mnie w długą podróż. Straciłem przytomność… nie mam pojęcia, gdzie jestem».
«W Bułgarii» – wyjaśniła Helen, ujmując czule jego napuchniętą dłoń.
Oczy rozbłysły mu tak dobrze znaną mi żądzą poznania, ciekawości.
«Bułgaria? A więc to dlatego…» – Próbował zwilżyć językiem wargi.
«Co on ci zrobił?»
«Zabrał mnie w to miejsce, bym doglądał jego… diabolicznej biblioteki. Próbowałem ze wszystkich sił się mu opierać. Paul, to był mój błąd. Znów podjąłem pewne badania… – Z trudem łapał powietrze. – Chciałem przedstawić go jako część… większej tradycji. Zaczynając od Greków. Słyszałem… słyszałem o innym naukowcu piszącym na uniwersytecie o nim pracę, choć nigdy nie dowiedziałem się jego nazwiska».
Helen gwałtownie wciągnęła powietrze w płuca. Rossi skierował na nią wzrok.
«Myślę, że powinienem był jednak opublikować…»
Znów zaczął chrapliwie oddychać i zamknął oczy. Drżąca Helen, nie puszczając jego ręki, przytuliła się do mnie z całej siły. Trzymałem ją mocno w pasie.
«Już dobrze – powiedziałem. – Teraz odpocznij».
«Wcale nie jest dobrze – wykrztusił, nie otwierając oczu. – Dał ci książkę. Wiedziałem, że po mnie wróci, i wrócił. Walczyłem, ale uczynił mnie prawie takim samym, jakim jest on».
Nie był w stanie unieść drugiej ręki. Odwrócił tylko niemrawo głowę i ujrzeliśmy na jego gardle głęboką ranę. Nie była zagojona. Wciąż sączyła się z niej krew. Odnieśliśmy wrażenie, że ogarnia go wściekłość. Popatrzył na mnie błagalnie.
«Paul, czy na zewnątrz zapadł już zmrok?»
Ogarnęła mnie fala zgrozy.
«Czy czujesz to?» – zapytałem.
«Oczywiście. Wtedy ogarnia mnie… głód. Błagam. Usłyszy was. Uciekaj cie!»
«Powiedz tylko, jak znaleźć tego potwora – poprosiłem zdesperowany. – Zabijemy go».
«Zabijcie go, ale sami nie narażajcie się na niebezpieczeństwo. Zabijcie go dla mnie. – Przepełniał go wielki gniew. – Paul, posłuchaj. Tam jest ta książka. Żywot świętego Jerzego. – Ponownie zaczął chrapliwie łapać oddech. – To stara księga, w bizantyjskiej oprawie… nikt jeszcze takiej nie widział. Ma wiele książek, ale takiej… – zamilkł. Wydawało się, że stracił przytomność. Helen, ściskając jego dłonie, zaczęła szlochać. Kiedy wrócił do siebie, szepnął: – Ukryłem ją za pierwszą szafą po lewej stronie. Jeśli zdołacie, zabierzcie ją. Napisałem coś… schowałem to w książce. Paul, spieszcie się. On zaczyna się budzić. A ja razem z nim».
«Wielki Chryste! – rozejrzałem się w poszukiwaniu jakiejś pomocy… sam nie wiedziałem jakiej. – Nie mogę pozwolić, by cię przejął. Zabijemy go, a ty wrócisz do nas. Gdzie on jest?»
Helen jednak sięgnęła po sztylet i pokazała go ojcu.
Rossi głęboko odetchnął i rozchylił usta w uśmiechu. Zauważyłem, że ma długie kły, jak u psa, i pomarszczone kąciki ust. Po policzkach płynęły mu łzy.
«Paul, przyjacielu…»
«Gdzie on jest? Gdzie jest biblioteka?» – zapytałem gwałtownie, ale on już nic nie odpowiedział.
Helen wykonała szybki gest, który zrozumiałem aż za dobrze. Błyskawicznie sięgnąłem po sterczący z posadzki kamień. Sporo wysiłku kosztowało mnie wyrwanie go z podłogi. Lada chwila spodziewałem się dźwięku dobiegającego z kościoła. Helen rozpięła ojcu koszulę i przyłożyła do jego serca ostrze sztyletu Turguta.
Otworzył na chwilę oczy, obrzucił nas ufnym spojrzeniem błękitnych źrenic i znów opuścił powieki. Z całych sił walnąłem kamieniem w rękojeść sztyletu. Kamieniem, który w dwunastym lub trzynastym wieku jakiś anonimowy mnich lub wynajęty wieśniak umieścił w posadzce. Kamień przez stulecia leżał nieporuszony. Kroczyli po nim mnisi, niosąc do krypty kości zmarłych braci. Kamień nie poruszył się, kiedy w tajemnicy wnoszono ciało pochodzącego z innego kraju zabójcy Turków i pochowano go w sąsiednim grobie, nie drgnął, kiedy wołoscy mnisi odprawiali nad nimi heretycką mszę, kiedy Osmani grasowali po monasterze, poszukując nadaremnie zwłok, kiedy tureccy jeźdźcy podpalali pochodniami klasztor, kiedy na jego ruinach budowano nowy kościół i wnoszono do krypty kości sveti Petko. Nie poruszył się, gdy pielgrzymi deptali go stopami, by uzyskać błogosławieństwo świętego męczennika. Spoczywał w tym miejscu dopóty, dopóki brutalnie go nie wyrwałem i nie zrobiłem z niego innego użytku. I tylko tyle mogę napisać".
Maj 1954
Nie mam do kogo pisać i nie mam złudzeń, że ktokolwiek odnajdzie te listy, ale popełniłbym zbrodnią, gdybym nie przekazał całej swej wiedzy, dopóki jeszcze mogą, choć tylko Bóg jedyny wie, jak długo to będzie trwać.
Zostałem porwany ze swego gabinetu na uniwersytecie przed kilkoma dniami – nie wiem, ile ich minąło, lecz wciąż krzepią sią nadzieją, że ciągle jest jeszcze maj. Tamtego wieczoru pożegnałem się ze swoim najzdolniejszym studentem, moim przyjacielem. Pokazał mi egzemplarz demonicznej książki, o której od lat chciałem zapomnieć. Widziałem, jak odchodzi; przekazałem mu całą swoją wiedzę. Następnie, przepełniony żałością i lękiem, zamknąłem się w gabinecie. Czułem się winny. Wznowiłem w tajemnicy studia nad historią wampiryzmu i samego Draculi. Miałem wręcz nadzieję, że odnajdę jego grób. Sądziłem, iż podjęte przeze mnie badania nie pociągną za sobą żadnych konsekwencji. Ale w tamtej chwili musiałem przyznać się do winy.
Z rozdartym sercem przekazywałem Paulowi swoje notatki i listy, w których wszystko opisałem, i to nie dlatego, że już ich nie potrzebowałem. W chwili kiedy pokazał mi swoją książkę, odeszła mnie wszelka ochota wznowienia badań. Bardzo żałowałem, że przekazuję mu całą tę przerażającą wiedzę, ale byłem przekonany, iż im więcej się dowie, tym bardziej będzie się strzegł. Mogłem liczyć tylko na to, że jeśli nastąpi jakaś kara, to poniosę ją ja, nie Paul, pełen młodzieńczego optymizmu i zapału, niebywale zdolny i rokujący wielkie nadzieje. Paul nie skończył jeszcze dwudziestego siódmego roku życia. Aleja, mając kilkadziesiąt lat więcej, nie zasługiwałem już na szczęście. Taka była moja pierwsza refleksja. Następnie zacząłem myśleć praktycznie. Gdybym mimo wszystko chciał się chronić, musiałbym postępować racjonalnie. Powinienem opierać się na swoich notatkach, a nie tradycyjnych środkach odpierania zła - żadnych krzyży, srebrnych kul czy warkoczy czosnku. Zresztą, nawet w największej gorączce badań, nigdy się do nich nie uciekałem. Teraz jednak zaczynałem żałować, że poradziłem Paulowi opierać się jedynie na sile jego umysłu.
Rozmyślania te zajęły mi tylko kilka minut i jak się okazało, zaledwie tyle jeszcze czasu miałem przed sobą. Pokój wypełnił odrażający fetor, straszliwy chłód, a mnie samego przejęła jakaś straszliwa siła. Prawie straciłem wzrok. Przerażony zerwałem się z krzesła. W jednej chwili zostałem jakby spętany i oślepiony. Poczułem, że umieram, choć nie wiedziałem dlaczego. Doznałem najdziwniejszej wizji młodości i czaru, ale było to coś więcej niż wizja. Poczułem się znacznie młodszy i przepełniony miłością do czegoś lub kogoś. Zapewne w taki właśnie sposób człowiek umiera. Jeśli tak, kiedy nadejdzie mój czas – a nadejdzie szybko i to w okropny sposób – chciałbym, aby wizja ta towarzyszyła mi do końca.
Poza tym nie pamiętam niczego, ale to nie rozciągało się na czas, którego nie jestem w stanie określić. Kiedy odzyskałem zmysły, ze zdumieniem stwierdziłem, że jednak żyję. W pierwszej chwili pozbawiony byłem wzroku i słuchu, jakbym wychodził z głębokiej narkozy. Następnie przyszło zrozumienie, iż doznałem straszliwego cierpienia, że jestem wyczerpany, a ciało rozdziera mi ból, że pali mnie w prawej nodze, w gardle i całej głowie. Otaczające mnie powietrze było zimne i cuchnące, a to, na czym leżałem, cokolwiek to było, przejmowało mnie lodowatym chłodem. Później dostrzegłem światło - niezbyt jaskrawe, ale ono powiedziało mi, iż nie straciłem wzroku i mam otwarte oczy. Owo światło i przenikający mnie ból w dosadny sposób przekonały mnie, że jednak żyję. Zacząłem przypominać sobie, co się naprawdę wydarzyło tego wieczoru - Paul, który pojawił się w moim gabinecie ze swym wstrząsającym odkryciem. Nieoczekiwanie z drżeniem serca zrozumiałem, iż znajduję się we władaniu zła, że na moim ciele dokonano brutalnego gwałtu i dlatego otacza mnie fetor zła.
Ostrożnie poruszyłem kończynami, z wielkim wysiłkiem odwróciłem głowę i próbowałem ją unieść. Przed nosem ujrzałem ciemną ścianę, ale mętne światło dobiegało z góry. Westchnąłem, a echo tego westchnięcia dotarło do moich uszu. Zrozumiałem, że wciąż słyszę, a znajduję się jedynie w miejscu, które sprawia iluzję, iż straciłem słuch. Zacząłem bacznie nasłuchiwać, ale nie docierał do mnie żaden dźwięk. Ostrożnie usiadłem. Ruch ów sprawił, że przeszył mnie straszliwy ból. Głowę wypełniał mi łoskot krwi, ręce i nogi miałem drętwe. Siedząc, pojąłem, iż spoczywałem dotąd na kamieniu, a otaczające mnie skały, o które opierałem się łokciami, pozwoliły mi dźwignąć się z twardego łoża. W głowie mi szumiało. Taki sam szum wypełniał otaczającą mnie przestrzeń. Znajdowałem się w mrocznej otchłani. Zacząłem macać wokół siebie rękami. Pojąłem, że znajduję się w otwartym sarkofagu.
Odkrycie to sprawiło, że ogarnęły mnie mdłości. W tej samej chwili jednak zobaczyłem, iż jestem w tym samym ubraniu, które miałem na sobie w gabinecie. Z tym tylko, że rękawy marynarki i koszuli zostały rozdarte, a pod szyją brakowało mi krawata. Miałem na sobie własną odzież i to dodało mi otuchy. Nie umarłem, nie oszalałem i nie obudziłem się w innych czasach; chyba że przeniosłem się w nie w swoim garniturze. Przeciągnąłem dłońmi po ubraniu. W kieszeni spodni wymacałem portfel. Ze wzruszeniem dotknąłem znajomego przedmiotu. Z żalem jednak stwierdziłem, że znikł mi z ręki zegarek, a z wewnętrznej kieszeni marynarki ukochane wieczne pióro.
Przeniosłem dłoń na twarz i szyję. Twarz miałem nienaruszoną poza kilkoma rankami ma czole, ale na szyi wyczułem paskudną lepką ranę. Kiedy mocniej odwracałem głowę łub brałem głęboki oddech, z rany dobywał się odrażający odgłos ssania, który doprowadzał mnie do szaleństwa. Gardło było opuchnięte i bolało przy dotyku. Czułem, że ze zgrozy i oszołomienia za chwilę zemdleję. Przypomniałem sobie jednak, iż usiadłem o własnych siłach. Zapewne nie straciłem aż tyle krwi, jak początkowo myślałem, a to znaczyło, że zostałem ugryziony tylko raz. Czułem się sobą, a nie żadnym demonem. Nie pożądałem niczyjej krwi, nie czułem w sercu okrucieństwa. Ogarnęła mnie wielka żałość. Cóż z tego, że nie czułem jeszcze żądzy krwi? Gdziekolwiek się znajdowałem, pozostawało tylko kwestią czasu, kiedy zostanę całkowicie przejęty. Jeśli oczywiście nie zdołam uciec.
Pokręciłem powoli głową i rozejrzałem się wokół, wyostrzając wzrok. Dostrzegłem źródło światła. Z otchłani mroku – nie wiedziałem z jak daleka – dobiegał czerwonawy blask, a między nim a mną majaczyły masywne kształty. Wysunąłem ramiona z mego kamiennego domu. Sarkofag spoczywał na ziemi lub kamiennej posadzce. Wymacałem dłońmi jego krawędzie i bez trudu wydostałem się na zewnątrz. Stał na wysokim piedestale, z którego zszedłem na drżących nogach. Odzyskałem ostrość widzenia i wyciągając przed siebie ręce, ruszyłem ku źródłu czerwonawego światła. Po drodze wpadłem na kolejny sarkofag, ale był pusty, oraz na jakiś drewniany mebel. Kiedy w niego uderzyłem, usłyszałem, że coś cicho upadło, ale nie wiedziałem co.
Ów dźwięk w zalegających ciemnościach zabrzmiał przerażająco i w każdej chwili spodziewałem się ataku Tego Czegoś, co zabrało mnie w to miejsce. Znów się zastanowiłem, czy przypadkiem nie jestem martwy – czy nie jest to przerażający rodzaj śmierci, choć chwilowo wciąż wydaje mi się, że żyję. Ale nic mnie nie zaatakowało. Na bolących nogach ruszyłem w stronę światła migającego na końcu długiej komory. Ujrzałem czyjąś ciemną, nieruchomą postać oraz dogorywający na palenisku ogień. Płonął w kamiennym, sklepionym kominku, rzucając blask na starodawne meble – wielkie biurko zarzucone papierami, starodawną komodę i krzesła o wysokich oparciach. Na jednym z nich, odwróconym w stronę ognia, dostrzegłem nieruchomą postać. Ciemną sylwetkę na królewskim krześle oświetlał czerwony blask bijący z paleniska. Siedzący na tronie gestem ręki złamał całą mą wolę - nie mogłem uciec, choćbym nawet tego chciał.
Podszedłem powoli na miękkich nogach do paleniska, odwróciłem się w stronę tronu, a siedząca na nim postać powoli się podniosła i odwróciła w moją stronę. Ponieważ w izbie panował mrok, a człowiek stał na tle ogniska, nie mogłem dokładnie rozróżnić jego rysów. Dostrzegłem tylko sine jak kość policzki i lśniące oczy. Miał długie, ciemne, kręcone włosy, spadające mu na plecy niczym krótka peleryna. W jego ruchach było coś nieludzkiego. Trudno określić, czy poruszał się za szybko, czy za wolno. Niewiele przewyższał mnie wzrostem, choć na tłe płonącego ognia jego sylwetka wydawała się ogromna i masywna. Sięgnął po coś i nachylił się nad ogniem. Zastanawiałem się, czy zamierza mnie zabić. Stałem nieruchomo gotów przyjąć śmierć z największą, na jaką było mnie stać, godnością. Ale on wsunął tylko do płomieni knot nasycony zapalnymi materiałami i przytknął go do świec tkwiących w świeczniku ustawionym obok jego krzesła. Odwrócił się w moją stronę.
Teraz już lepiej go widziałem, choć twarz ciągłe miał skrytą w mroku.
Na głowie miał spiczasty kołpak wyszywany złotą i srebrną nicią, ozdobiony nad czołem wysadzaną klejnotami broszą. Szerokie ramiona okrywał mu obszerny kaftan z sięgającym wysoko nad szyję kołnierzem. Klejnoty na jego kołpaku i wyszywany złotem kołnierz kaftana lśniły w blasku ognia. Białą, futrzaną pelerynę spinała mu pod szyją srebrna brosza w kształcie smoka. Jego strój był nadzwyczajny; przerażał mnie w takim samym stopniu, jak postać tego dawno zmarłego człowieka. Miał na sobie starodawne, ale całkiem świeże szaty, nie te zmurszałe z muzealnych gablot. Poruszał się z zadziwiającym wdziękiem, a otulające go białe futro przypominało czapę śniegu. W blasku świec ujrzałem jego poznaczoną bliznami dłoń, spoczywającą na rękojeści miecza, i umięśnione nogi w hajdawerach i wysokich butach. Popatrzył w moją stronę. Teraz już wyraźniej ujrzałem jego oblicze. Na widok malującego się na nim okrucieństwa cofnąłem się przerażony. Miał wielkie, ciemne oczy pod zrośniętymi brwiami, długi, ostry nos i wystające policzki. Zaciśnięte szkarłatne usta, skryte pod długim, skręconym, ciemnym wąsem, krzywił lekki uśmiech. W kąciku warg dostrzegłem kroplę krwi – Boże, aż cofnąłem się na ten widok. Zakręciło mi się w głowie, gdyż pojąłem, że jest to moja krew.
Podniósł się z krzesła i popatrzył w moją stronę poprzez dzielący nas półmrok.
– Jestem Dracula - oświadczył zimnym, wyraźnym głosem.
Mówił w obcym języku, a jednak w jakiś przedziwny sposób go rozumiałem. Nie potrafiłem wykrztusić słowa. Stałem jak sparaliżowany. Znajdował się w odległości trzech metrów ode mnie, lecz czułem bijącą od niego zniewalającą moc, niezależnie od tego, czy był martwy czy żywy.
– Proszę tu podejść – powiedział. – Jest pan po podróży zmęczony i głodny. Przygotowałem wieczerzę.
Skinął na mnie uprzejmie, wręcz w dworski sposób. W blasku ognia zalśniły mu na palcach pierścienie.
Ujrzałem obok kominka zastawiony stół. Poczułem upojny zapach potraw – zwykłych, normalnych, ludzkich potraw. Zakręciło mi się w głowie. Gospodarz podszedł do stołu i napełnił z karafki kielich czerwonym napojem. Przez chwilę myślałem, że to krew.
– Proszę tu usiąść i jeść wedle woli -powtórzył łagodnie i zajął miejsce na swoim krześle, jakby w obawie, że w jego obecności nie podejdę do stołu.
Na drżących nogach, z wahaniem, zbliżyłem się. Przepełniała mnie dziwna słabość i strach. Opadłem na krzesło i rozejrzałem się po rozstawionych na obrusie potrawach. Ciekaw byłem, dlaczego czułem głód, skoro lada chwila miałem umrzeć? Ale na tę zagadkę mogło odpowiedzieć tylko moje ciało. Dracula spoglądał na mnie poważnym wzrokiem. Widziałem dziki profil jego twarzy, długi nos i ostry podbródek, długie włosy opadające na plecy. Splótł poznaczone bliznami dłonie, wystające z rękawów ozdobnej szaty. Na twarzy malował mu się wyraz pełen spokoju i zadumy. Czując się, jakbym śnił, zacząłem unosić pokrywy półmisków.
Nagłe ogarnął mnie taki głód, że mógłbym pożerać jedzenie gołymi rękami. Zapanowałem jednak nad sobą. Sięgnąłem kulturalnie po metalowy widelec oraz nóż z trzonkiem z kości i odkroilem kawałek pieczonego kurczaka, a następnie płat dziczyzny. Obok stały ziemniaki, chrupkie pieczywo i jarzynowa zupa. Jadłem powoli, popijając ze srebrnego pucharu czerwone wino, które wcale nie było krwią. Dracula nie ruszał się z miejsca, aleja nieustannie obrzucałem go wzrokiem. Kiedy skończyłem jeść, czułem się jak skazaniec po ostatnim posiłku. Taka była moja pierwsza myśl po opuszczeniu sarkofagu. Odsunąłem talerz, rozparłem się na krześle i w milczeniu czekałem.
Po długiej chwili gospodarz odwrócił się w moją stronę.
– Zjadł pan kolację – powiedział cicho. – Teraz porozmawiamy, a ja wyjaśnię, dlaczego pana tu sprowadziłem. - Mówił cichym, beznamiętnym głosem, ale wyczułem w nim jakąś bezgraniczną starość i znużenie. Czy pan w ogóle wie, gdzie jest?
Wcale nie chciałem z nim rozmawiać, lecz wiedziałem, że moje milczenie może tylko doprowadzić go do wściekłości, choć w tej chwili sprawiał wrażenie zupełnie spokojnego. Przyszło mi też do głowy, iż angażując go w rozmowę, zyskam trochę czasu i rozejrzę się po otoczeniu w poszukiwaniu jakiejś drogi ucieczki lub sposobu zabicia go. A może, jeśli starczy mi tylko nerwów, i jedno, i drugie. Ostatecznie musi nadejść dzień, a wtedy Dracula pójdzie spać.
– Czy pan w ogóle wie, gdzie jesteśmy? -powtórzył cierpliwie pytanie.
– Tak – odrzekłem. Postanowiłem go nie tytułować. – Domyślam się. W twoim grobie.
– W jednym z moich grobów -poprawił z uśmiechem. – W moim ulubionym.
– Czy to Wołoszczyzna? – nie potrafiłem powstrzymać się od pytania. Potrząsnął głową tak, że blask ognia zalśnił w jego oczach i czarnych włosach. W ruchu tym było coś tak nieludzkiego, iż poczułem, że wywraca mi się żołądek. Nie poruszał się jak żywy człowiek, a co gorsza, nie potrafiłem określić, na czym to polega.
– Wołoszczyzna stała się zbyt niebezpieczna. Powinienem spoczywać właśnie tam, lecz okazało się to niemożliwe. Po tylu zaciekłych wałkach ojej tron i wolność nie mógłbym tam złożyć nawet kości.
– Gdzie zatem jesteśmy?
Cały czas na próżno starałem wyobrażać sobie, że prowadzę normalną rozmowę z normalnym człowiekiem. I nagle uświadomiłem sobie, iż pragnę, by ta noc nie skończyła się za szybko, nawet jeśli nie miała mieć dla mnie szczęśliwego zakończenia. Chciałem dowiedzieć się czegoś bliższego o Draculi. Czymkolwiek było to stworzenie, żyło od pięciuset lat. Wiedzę, jaką od niego wydobędę, zabiorę zapewne ze sobą do grobu, ale to wcale nie umniejszało mojej ciekawości.
– Ha, gdzie jesteśmy! -powtórzył Dracula. – Sądzę, że nie ma to większego znaczenia. Ale na pewno nie na Wołoszczyźnie, gdzie do dzisiaj rządzą durnie.
Popatrzyłem nań ze zdumieniem.
– To ty wiesz… znasz współczesny świat?
Popatrzył na mnie ze zdziwieniem i rozbawieniem, krzywiąc w uśmiechu przerażającą twarz. Po raz pierwszy ujrzałem długie kły i cofnięte dziąsła, co nadawało mu psi wygląd. Ale wizja ta natychmiast zniknęła. Nie – miał normalne usta zwykłego człowiek z czarnym wąsem. Z tym tylko, że w kąciku warg błyszczała mu kropelka mojej krwi.
– Oczywiście - odparł, a ja przez chwilę bałem się, że ponownie rozchyli usta w uśmiechu. – Znam współczesny świat. To moja nagroda i ukochane zajęcie.
Poczułem, że warto przypuścić jakiś frontalny atak, który mógłby go zainteresować.
– Czego więc ode mnie chcesz? Od wielu lat unikałem współczesności… w przeciwieństwie do ciebie, kocham przeszłość.
– Ha, przeszłość! – Ponownie złożył koniuszki palców o błyszczących w blasku ognia paznokciach. Przeszłość to rzecz nader interesująca, ale pod warunkiem, że uczy nas czegoś o czasach współczesnych. Współczesność to wspaniała rzecz. Ale uwielbiam też i przeszłość. Proszę za mną. Skoro już pan zjadł i odpoczął, coś panu pokażę.
Podniósł się z krzesła jakby kierowany osobliwą siłą, która nie miała nic wspólnego z mocą jego umięśnionych członków i ciała. Szybko zerwałem się z miejsca w obawie, że może to być z jego strony jakiś podstęp i za chwilę uderzy. Ale on tylko powolnym ruchem wyciągnął z lichtarza jedną ze świec i wzniósł ją nad głową.
– Proszę wziąć światło również dla siebie -polecił, odchodząc od paleniska i znikając w głębi pogrążonej w mroku komory.
Wyjąłem świecę i ruszyłem za nim. Nie spuszczałem wzroku z jego osobliwej odzieży i dziwacznych, mrożących krew w żyłach ruchów. Miałem nadzieję, że nie prowadzi mnie znów do sarkofagu.
W skąpym świetle świec zobaczyłem rzeczy, jakich dotąd nie byłem w stanie dostrzec – rzeczy olśniewające. Ujrzałem długie, masywne, starodawne stoły. Piętrzył się na nich bezlik książek – w kruszących się skórzanych oprawach, metalowych, złoconych okładkach, rzucających połyskliwe mgnienia w blasku świec. Dostrzegłem inne przedmioty: unikalny kałamarz na podstawce i dziwaczne gęsie pióra oraz inne przyrządy do pisania. Obok leżał plik pergaminów, skrzących się w świetle świec, i majaczyła w półmroku staroświecka maszyna do pisania z wciągniętą w wałek kartką papieru. Lśniły klejnoty, którymi wysadzono oprawy ksiąg, w mosiężnych pojemnikach spoczywały zwoje rękopisów. Wzdłuż wszystkich ścian komnaty ciągnęły się półki. Ustawiono na nich niekończące się szeregi książek: wielkie in folio, mniejsze książki oprawione in ąuarto w gładką skórę oraz dzieła pochodzące z późniejszych czasów. Osaczały nas książki. Uniosłem nad głowę świecę. Zacząłem rozglądać się po widniejących na grzbietach tytułach. Na czerwonych okładkach zobaczyłem ozdobne, arabskie pismo, inne tytuły napisane w europejskich językach potrafiłem odczytać. Wiele z ksiąg było zbyt starych, aby na ich grzbietach zachowały się jakiekolwiek litery. Składnica ta przechodziła wszelkie wyobrażenie. Swędziały mnie ręce, by sięgnąć po kilka z tych woluminów i dotknąć drogocennych rękopisów w mosiężnych pojemnikach.
Dracula uniósł świecę, w której blasku zalśniły zdobiące jego kołpak klejnoty – topazy, szmaragdy i perły. Oczy błyszczały mu z przejęcia.
– I co pan sądzi o mojej bibliotece?
– Zdumiewający zbiór – odparłem szczerze. – Skarbnica. Na jego strasznej twarzy pojawił się wyraz zadowolenia.
– Ma pan całkowitą rację. Jest to najwspanialsza biblioteka na świecie. Zbierałem ją przez stulecia. Ale będzie pan miał dużo czasu, by dokładnie przejrzeć wszystkie te cuda, jakie zgromadziłem. Teraz chcę pokazać coś jeszcze.
Zaprowadził mnie pod ścianę, przy której stała prasa drukarska wyjęta żywcem z piętnastowiecznych ilustracji - ciężkie urządzenie z wykonaną z czarnego żelaza płytą dociskową i drewnianą płytą formową, a wszystko to połączone na górze potężną śrubą. Okrągła, wykonana z obsydianu płyta pokryta była atramentem. Lśniła w blasku naszych świec niczym diabelskie zwierciadło. Obok leżała karta grubego papieru częściowo tylko zadrukowanego. Zapewne jakaś nieudana próba. Zobaczyłem napis po angielsku: «Duch w amforze. Wampiry od greckiej tragedii do tragedii współczesnej". A poniżej: «Bartholomew Rossi".
Dracula spodziewał się mego pełnego zdumienia okrzyku i bynajmniej go nie zawiodłem.
– Sam pan widzi, nadążam za najnowszymi badaniami i odkryciami. Czasami, kiedy opublikowana praca jest dla mnie z jakichś względów niedostępna albo jest mi potrzebna od zaraz, sam ją drukuję. Ale tamto zainteresuje pana szczególnie.
Wskazał znajdujący się nieopodal prasy stół. Leżały na nim surowe drzeworyty. Na największym z nich widniał wizerunek smoka z naszych książek – mojej i Paula – oczywiście w lustrzanej odbitce. Z trudem powstrzymałem okrzyk zgrozy.
– Zaskoczony? - zapytał Dracula, przybliżając świecę do wizerunku smoka, który był tak dobrze mi znany, jakbym sam go wyrysował. - Już go pan widział, prawda?
– Sam go stworzyłeś? Ile w sumie powstało egzemplarzy?
– Trochę ich wydrukowali moi mnisi, a później ja kontynuowałem ich pracę – odrzekł, spoglądając w milczeniu na drzeworyt. – Już prawie dobijam do końca. Zamierzam wydrukować tysiąc czterysta pięćdziesiąt trzy egzemplarze. Tymczasem rozprowadzam już gotowe. Czy ta liczba coś panu mówi?
– To rok zdobycia Konstantynopola – odrzekłem po chwili.
– Nie myliłem się, że od razu pan zgadnie – stwierdził z gorzkim uśmiechem. – To najstraszniejsza data w historii.
– Sadzą, że istnieje wielu innych pretendentów do tego honoru - odrzekłem, ale on pokręcił głową nad szerokimi ramionami.
– Nie – powiedział krótko.
Uniósł nieco świecą. Oczy mu lśniły, nabiegły lekko krwią, jak u wilka, malowało sią w nich całe morze nienawiści. Jakbym patrzył w oczy trupa, który nieoczekiwanie z szelestem wrócił do życia. Dotąd sądziłem, że ma błyszczące oczy, ale teraz dopiero zalśniły mu pełnym dzikości blaskiem. Nie potrafiłem wykrztusić słowa ani oderwać od niego wzroku. Po chwili znów popatrzył na wizerunek smoka.
– To był świetny posłaniec – stwierdził zamyślonym tonem.
– Czy to ty mi ją przysłałeś? Mówią o książce.
– Powiedzmy, zaaranżowałem. – Pobłiżnionymi w wielu bitwach palcami dotknął drzeworytu. – Rozprowadzam je z dużą ostrożnością. Trafiają tylko do najwybitniejszych naukowców i tych, którzy moim zdaniem będą na tyle uparci, by wytropić kryjówkę smoka. Panu pierwszemu udała się ta sztuka. Gratulują. Pozostawiłem na świecie swoich pomocników. Prowadzą tam dla mnie badania.
– To nie ja ciebie tropiłem -powiedziałem odważnie. – To ty mnie tu ściągnąłeś.
– Ha! - Ponownie wykrzywił usta pod długimi, czarnymi wąsami. Nie byłoby tu pana, gdyby sam pan tego nie chciał. Nikt w życiu dwukrotnie nie lekceważy mojego ostrzeżenia. Pan przybył tu z własnej woli.
Popatrzyłem na starodawną prasą drukarską i drzeworyt z wizerunkiem smoka.
– Czego właściwie ode mnie chcesz?
Nie chciałem wzbudzać jego gniewu moimi pytaniami. Następnej nocy, jeśli przyjdzie mu ochota, po prostu mnie zabije, jeśli oczywiście w ciągu dnia nie uda mi się uciec.
– Od dawna czekam na kogoś, kto uporządkuje i skataloguje moją bibliotekę – odrzekł prosto. – Jutro spokojnie pan sobie wszystko obejrzy. A dzisiejszej nocy porozmawiamy.
Ruszył ciężkim krokiem w stroną opuszczonych przez nas krzeseł. Jego słowa dodały mi wielkiej otuchy, wlały w serce nadzieją. Z całą pewnością nie zamierzał zabijać mnie tej nocy, ponadto drążyła mnie wielka ciekawość. Najwyraźniej nie śniłem. Rozmawiałem z kimś, kto osobiście przeżył taki szmat czasu, że w porównaniu z jego wiedzą każdy historyk pozostawał dyletantem. Szedłem za nim, trzymając się jednak w odpowiedniej odległości. Ponownie zasiedliśmy przy palenisku. Kiedy zająłem miejsce, spostrzegłem, iż zastawiony pustymi naczyniami stół, przy którym spożywałem wieczerzę, zniknął, a jego miejsce zajęła niska kanapka, na której z ulgą oparłem nogi. Dracula siedział wyprostowany dumnie na królewskim krześle. Było ono wysokie, drewniane i średniowieczne, a moje, wybite tapicerką, bardzo wygodne i miękkie jak otomanka, na której trzymałem nogi. Zupełnie jakby Dracula chciał zapewnić komfort swemu gościowi pochodzącemu ze zniewieściałych czasów.
Bardzo długo trwaliśmy pogrążeni w milczeniu. Myślałem już, że będziemy tak siedzieć do końca nocy, kiedy hospodar otworzył usta.
– Za życia kochałem książki. – Odwrócił się lekko w moją stronę tak, że dostrzegłem błysk jego oczu i lśnienie światła w kosmatych włosach. Zapewne nie wie pan, iż byłem po części naukowcem. Najwyraźniej mało kto o tym wiedział. – Mówił beznamiętnym, pozbawionym wszelkich emocji tonem. – Zdaje pan sobie sprawę z tego, że za moich czasów książki stanowiły rzadkość. Miałem do czynienia głównie z księgami sankcjonowanymi przez kościół - na przykład z ewangeliami opatrzonymi ortodoksyjnym komentarzem. Ale te dzieła mnie nie interesowały. Kiedy po raz pierwszy wstąpiłem na tron jako prawowity władca, wielkie biblioteki w Konstantynopolu były już kompletnie zniszczone. A to, co pozostało z ich zbiorów – księgozbiory przejęły liczne monastery – było dla mnie niedostępne. – Nie odwracał wzroku od ognia. - Ale miałem inne źródła dostępu do ksiąg. Kupcy zwozili do mnie dziwne i cudowne książki z wielu miejsc - z Egiptu, z Ziemi Świętej, z ogromnych klasztorów na Zachodzie. Dzięki nim poznałem starożytną wiedzę tajemną. Kiedy dowiedziałem się, że i tak nie dostąpię zbawienia – ciągnął tym samym martwym tonem – zostałem historykiem, by utrwalić na zawsze własną historię.
Dłuższy czas siedział w milczeniu, a ja bałem się zadawać dalsze pytania. Po chwili poruszył głową i oparł ramię na poręczy tronu.
– Taki był początek mojej biblioteki. Przezwyciężyłem się, choć pytanie przyszło mi z trudem.
– Ale po śmierci… dalej zbierałeś książki?
– Naturalnie. - Popatrzył na mnie dlatego, że zadałem to pytanie z własnej, nieprzymuszonej woli, i posępnie się uśmiechnął. W blasku ognia jego źrenice zalśniły w przerażający sposób. – Już panu mówiłem, iż w głębi serca jestem zarówno historykiem, jak i wojownikiem, a księgi te przez długie lata dotrzymywały mi towarzystwa. Można z nich zaczerpnąć wiele praktycznej wiedzy – na przykład o wielkich mężach stanu, o taktyce bitewnej wybitnych dowódców. Ale mam bardzo dużo innych dzieł. Jutro pan je obejrzy.
– Zatem co dokładnie mam zrobić z twoją biblioteką?
– Jak wspomniałem, uporządkować ją i skatalogować. Nigdy tak naprawdę nie wiedziałem, ile mam książek, skąd pochodzą ani w jakim są stanie. To będzie pierwsze zadanie. Przy pańskich rozległych horyzontach umysłowych, przy pańskiej wiedzy i znajomości języków obcych dokona pan tego szybciej niż ktokolwiek inny. Będzie miał pan do czynienia z najpiękniejszymi – i najpotężniejszymi – księgami, jakie kiedykolwiek powstały. Wielu z nich już nie ma. Zapewne wie pan, profesorze, że przetrwała zaledwie jedna książka na tysiąc? A ja przez stulecia prawie wszystkie je zgromadziłem.
Kiedy mówił, znów zauważyłem w jego głosie ów spokój i chłód, a jednocześnie chrobot dobiegający z jego ciała -jak grzechot węża lub szum płynącej po kamieniach wody.
– Pańskie drugie zadanie zajmie o wiele więcej czasu. Tak naprawdę trwać będzie ono wiecznie. Kiedy już pozna pan moją bibliotekę równie dobrze jak ja, wyślę pana do świata, by zdobywał mi nowe okazy – również te stare - gdyż nigdy nie przestanę zbierać starodawnych dzieł. Dam panu do dyspozycji wielu archiwistów - najlepszych z najlepszych a pan będzie zdobywać, nawet siłą, i dostarczać mi najnowsze książki.
Wymiary tej wizji i jej znaczenie, jeśli dobrze zrozumiałem plan Draculi, sprawiły, że oblał mnie zimny pot.
– A dlaczego sam nie chcesz kontynuować poszukiwań? – spytałem drżącym głosem.
Uśmiechnął się, nie odwracając twarzy od ognia, i przez ułamek widziałem inne jeszcze jego oblicze -pysk psa lub wilka.
– Obecnie mam inne zajęcia. Świat się zmienia, a ja zamierzam się zmieniać wraz z nim. Zapewne już wkrótce nie będę potrzebował tej formy - wskazał swój średniowieczny strój, skrywający ogromną martwą potęgę jego kończyn – by zaspokoić ambicje. Ale biblioteka jest dla mnie niebywale cenna i chcę widzieć, jak nieustannie się rozrasta. Poza tym od pewnego czasu czuję, że jest tutaj coraz mniej bezpieczna. Już kilku historyków jest bliskich jej odnalezienia. Na przykład pan. Gdybym zostawił pana w spokoju, to właśnie pan by ją pierwszy odnalazł. Pan jest mi niezbędny, i to natychmiast. Czuję nadchodzące niebezpieczeństwo i biblioteka, przed przeprowadzką, musi zostać skatalogowana.
Doszedłem do wniosku, że powinienem zacząć udawać senność.
– Gdzie zamierzasz ją przenieść? – zapytałem. I czy wraz ze mną? – dodałem w duchu.
– W pewne starodawne miejsce, znacznie starsze od tego, które bardzo miłe wspominam. Odległe, opuszczone miejsce znajdujące się jednak stosunkowo niedaleko wielkich, współczesnych miast, do których będę mógł bez trudu się udawać, po czym znów wracać do siebie. Przeniesiemy tam bibliotekę, a pan zacznie pomnażać jej zbiory. – Popatrzył na mnie z zaufaniem, które na ludzkim obliczu mogłoby wyrażać nawet sympatię. Następnie tym swoim dziwacznym ruchem zerwał się z krzesła. Dosyć się nagadaliśmy jak na jedną noc… widzę, że jest pan zmęczony. Ja z kolei, zgodnie ze swym obyczajem, poświęcę się lekturze. Później będę zmuszony zająć się innymi obowiązkami. Rankiem weźmie pan papier i pióra, znajdują się one obok prasy, i przystąpi do katalogowania. Od kilkudziesięciu lat, a może nawet od stulecia, segregowałem księgi według kategorii. Sam pan zresztą zobaczy. Zostawiam też maszynę do pisania. Katalogować może pan po łacinie, ale to pozostawiam już pańskiej decyzji. No i, naturalnie, w każdej chwili, kiedy pan zechce, może pan oddawać się lekturze.
Z zarzuconego księgami stołu wybrał kilka egzemplarzy, ponownie usiadł w królewskim krześle i zagłębił się w czytaniu. Bałem się nie pójść za jego przykładem, więc sięgnąłem po pierwszy lepszy wolumin, jaki wpadł mi w rękę. Okazało się, iż jest to wczesne wydanie «Księcia" Machiavellego, uzupełnione serią wykładów o moralności, których nigdy wcześniej nie widziałem ani o nich nie słyszałem. Jednak w stanie umysłu, w jakim się znajdowałem, nie potrafiłem zabrać się za tłumaczenie frapującego skądinąd tekstu. Trzymałem więc tylko w ręku księgę i na chybił trafił przewracałem stronice, gapiąc się bezmyślnie na druk. Draculę najwyraźniej bez reszty pochłaniała lektura. Rzucając w jego stronę ukradkowe spojrzenia, zastanawiałem się, w jaki sposób, po czynnym, wypełnionym nieustającą walką życiu, zdołał przestawić się na nocne, podziemne życie naukowca.
W końcu podniósł się z krzesła i cicho odłożył książki. Bez słowa ruszył pogrążonym w mroku korytarzem i szybko straciłem go z oczu. Usłyszałem suchy, drapiący dźwięk, jakby zwierzę grzebało pazurami w ziemi lub ktoś pocierał zapałką o draskę, ale nie pojawiło się żadne światło. Poczułem się nieprawdopodobnie samotny i opuszczony. Wytężałem wzrok, nie potrafiłem jednak określić, w jaką dokładnie stronę udał się Dracula. W każdym razie tej nocy nie zamierzał mnie jeszcze pożreć. Ze strachem zastanawiałem się, co tak naprawdę dla mnie szykuje, skoro mógł po prostu zrobić ze mnie swego sługusa i totumfackiego, dzięki któremu w każdej chwili bez trudu zaspokajałby głód. Spędziłem na krześle kilka godzin. W końcu wstałem i przeciągnąłem mięśnie. Dopóki trwała noc, balem się zasnąć. Ale w końcu, tuż przed świtem, musiałem zapaść w drzemkę, gdyż nieoczekiwanie ocknąłem się, wyczuwając przez płytki sen jakąś zmianę w powietrzu. Do paleniska zbliżał się otulony obszerną peleryną Dracula.
– Dzień dobry – powiedział cicho i odwrócił się w stronę pogrążonej w mroku ściany, gdzie znajdował się mój sarkofag. Zerwałem się na równe nogi poruszony do żywego jego obecnością. I nieoczekiwanie zniknął mi z oczu. W katakumbach zapadła martwa cisza.
Po bardzo długiej chwili sięgnąłem po świecę, od której ponownie zapaliłem kandelabr i kilka innych świeczek tkwiących w zawieszonych na ścianach kinkietach. Na stołach dostrzegłem ceramiczne lampy i metalowe latarnie, je również zapaliłem. Wzmagająca się jasność przyniosła mi niewysłowioną ulgę. Z drugiej strony jednak zacząłem się zastanawiać, czy kiedykolwiek jeszcze ujrzę dzienne światło, czy też rozpoczęła się dla mnie wieczność mroku i pełgających płomieni świec - upiorna wersja wiekuistego piekła. Ale w końcu mogłem wreszcie rozejrzeć się po podziemnej komnacie. Była ogromna, wzdłuż jej ścian ciągnęły się szafy i półki. Wszędzie widziałem książki, pudła, zwoje i rękopisy, zgromadzone przez Draculę. Pod jedną ścianą majaczyły trzy sarkofagi. Oświetlając sobie drogę świecą, ostrożnie do nich podszedłem. Dwa mniejsze były puste. To w jednym z nich zapewne musiałem się obudzić.
Trzeci grobowiec był największy. W blasku świecy wyróżniał się okazałością i przepychem, ogromny, o szlachetnych proporcjach. Widniało na nim tylko jedno słowo wykute łacińską kapitałą: DRACULA. Prawie wbrew własnej woli uniosłem świecę i zajrzałem do środka. Spoczywało w nim wielkie, nieruchome ciało. Po raz pierwszy miałem okazję popatrzeć w pełnym świetle na jego zamkniętą, okrutną twarz. Mimo ogarniających mnie mdłości nie mogłem oderwać od niej wzroku. Brwi miał ściągnięte, jakby dręczyły go jakieś okropne sny, oczy rozwarte i nieruchome, tak że sprawiał wrażenie bardziej trupa niż istoty żyjącej. Długie, ciemne rzęsy nie zadrżały nawet pod wpływem światła, a jego prawie przystojne oblicze było półprzezroczyste. Sploty długich, czarnych włosów opadały na ramiona, wypełniając boczne ściany grobowca. Ale najbardziej przerażał mnie widok malujących się na jego policzkach i ustach kolorów pełnych życia, których w blasku płonącego na palenisku ognia nie dostrzegłem. Oszczędził mnie na jakiś czas, co do tego nie miałem najmniejszych wątpliwości, ale tej nocy najwyraźniej zaspokoił gdzieś swoje pragnienie. Kropelka mojej krwi zniknęła z kącika jego ust. Teraz pod czarnym wąsem czerwieniły mu się purpurowej barwy wargi. Sprawiał wrażenie tak pełnego owego sztucznego życia, że zamarło mi serce na widok jego nieruchomej klatki piersiowej. Nie oddychał. Uderzyło mnie w wyglądzie Vlada coś jeszcze: miał na sobie inny strój, choć nie mniej wytworny. Przybrany był w czerwony kaftan i tej samej barwy wysokie buty oraz w płaszcz i purpurowy aksamitny kołpak. Płaszcz był nieco wytarty na ramionach, a do nakrycia głowy wetknął brązowe pióro. Kołnierz lśnił, ozdobiony drogimi kamieniami.
Długo spoglądałem na spoczywającą w grobowcu postać, aż w końcu ów dziwaczny widok sprawił, iż zakręciło mi się w głowie. Odszedłem od sarkofagu i zacząłem zbierać myśli. Panował dzień i do zachodu słońca brakowało jeszcze wielu godzin. Postanowiłem najpierw poszukać drogi ucieczki, a dopiero później próbować go zgładzić, tak by bez względu na to, czy to mi się uda czy nie, natychmiast czmychnąć z krypty. Mocno trzymałem w ręku świecę. Wystarczy powiedzieć, że szukałem wyjścia z kamiennej komory przez dwie godziny, ale drogi ucieczki nie znalazłem. W ścianie znajdującej się naprzeciwko paleniska widniały masywne, drewniane drzwi zamknięte na żelazny rygiel. Przez jakiś czas się z nim mocowałem, ale w końcu zmęczony i z poranionymi dłońmi, dałem spokój. Drzwi nawet nie drgnęły. Nie otwierano ich od wielu, wielu lat, zapewne od stuleci. Innego wyjścia nie znalazłem – żadnych drzwi, żadnego tunelu, okien, poluzowanych kamieni ani otworu. Poczułem się jak pogrzebany pod ziemią. Jedynej niszy, w której stały sarkofagi, strzegła masywna, kamienna ściana. Przeżywałem katusze, badając ten mur, wciąż mając przed oczyma nieruchomą twarz Draculi z wielkimi, rozwartymi oczyma. Jeśli nawet nie drgnęły mu powieki, odnosiłem wrażenie, że wciąż zachował tajemną moc obserwowania i rzucania klątwy.
Usiadłem przy palenisku, by odzyskać nadwerężone siły. Trzymając dłonie nad ogniem, spostrzegłem, że płomienie nie opadały, choć na ruszcie leżały prawdziwe gałęzie i kłody drewna, a ognisko dawało namacalne, rozkoszne ciepło. Zauważyłem też, że nie wydziela dymu. Czyżby paliło się przez całą noc? Zakryłem dłońmi twarz. Z najwyższym trudem zapanowałem nad sobą. Postanowiłem zachować rozsądek i zdrowe zmysły do ostatniej chwili. Tylko tyle mi pozostało.
Kiedy jako tako doszedłem do siebie, znów podjąłem systematyczne poszukiwania, tym razem próbując znaleźć sposób zniszczenia mego upiornego gospodarza. Oczywiście, gdyby nawet udała mi się ta sztuka, i tak bym tutaj umarł pozbawiony drogi ucieczki, ale przynajmniej on nie żerowałby już dłużej na zewnętrznym świecie. Nie pierwszy raz pomyślałem o samobójstwie – ale na tak komfortowe wyjście nie mogłem sobie pozwolić. Już teraz groziło mi to, że stanę się taki sam jak Dracula, a legenda zapewniała, że każdy samobójca stanie się nieumarłym, nawet bez kolejnego zakażenia, jakiego raz już doświadczyłem. Okrutna legenda, lecz cały czas musiałem brać ją pod uwagę. Tak zatem pozostawało mi jedyne wyjście. W blasku świecy badałem każdą szczelinę, wnękę, niszę i kącik grobowej komnaty, otwierałem szuflady i pudła, szperałem po półkach. Zdawałem sobie sprawę z tego, że przebiegły hospodar nie przeoczył żadnej broni, jakiej mógłbym użyć przeciw niemu. Nie miałem jednak innego wyjścia, musiałem szukać. Nic nie znalazłem. Ani kawałka drewna, które mógłbym zaostrzyć w kołek. Gdy próbowałem wyciągnąć z ogniska kłodę, płomienie strzeliły w górę, parząc mi dłonie. Kilkakrotnie ponawiałem próbę z tym samym rezultatem.
W końcu wróciłem do największego sarkofagu, by chwycić się ostatniej deski ratunku: sztyletu, który Dracula nosił za pasem. Pobrużdżoną bliznami dłoń zaciskał na rękojeści broni. Gdyby nóż miał srebrną klingę, mógłbym nim przebić mu serce. Powstrzymując mdłości, przysiadłem na chwilę, zbierając wszystkie siły przed tą próbą. Następnie wstałem i trzymając świecę wysoko nad głową, ostrożnie położyłem dłoń obok sztyletu. Mój delikatny dotyk nie wywołał na sztywnej twarzy Draculi żadnej reakcji, choć zdawało mi się, że pogłębił się cień jego długiego nosa. Ku swej zgrozie pojąłem, iż jego dłoń zacisnęła się na rękojeści sztyletu nie bez powodu. Przewidział, że spróbuję po niego sięgnąć. Samo dotknięcie dłoni Draculi doprowadziło mnie prawie do szaleństwa. Ale rękę miał zaciśniętą na trzonku noża z kamienną siłą. Nie miałem nawet co myśleć, by wyjąć mu go z dłoni. Równie dobrze mógłbym próbować wyrwać marmurowy sztylet z ręki posągu. Martwe oczy zdawały się płonąć nienawiścią. Czy Dracula po przebudzeniu będzie pamiętał to, co się wydarzyło? Przejęty odrazą odsunąłem się od grobowca i ściskając w dłoni świecę, usiadłem na ziemi.
Przekonawszy się, że mój plan spalił na panewce, postanowiłem działać inaczej. Przede wszystkim, dopóki był jeszcze środek dnia, musiałem się trochę przespać i obudzić, zanim Dracula wyjdzie z grobowca i zastanie mnie śpiącego. Dwie godziny snu powinny mi wystarczyć. Przyszło mi też do głowy, że koniecznie muszę wymyślić jakiś sposób liczenia czasu w próżni, w jakiej się znalazłem. Położyłem się przy palenisku i wsunąłem pod głowę zwiniętą marynarkę. Żadna siła nie zmusiłaby mnie do powrotu do sarkofagu. Ale bijące od paleniska ciepło dawało pewien komfort memu udręczonemu ciału.
Kiedy się obudziłem, dłuższą chwilę bacznie nasłuchiwałem, lecz w komnacie panowała całkowita cisza. Na stole przy moim krześle znalazłem smakowity posiłek, choć sam Dracula wciąż jeszcze spoczywał w swoim paralitycznym stanie w sarkofagu. Wyruszyłem na poszukiwania maszyny do pisania, którą wcześniej widziałem. I oto piszę od tamtej chwili najszybciej, jak potrafię, notując wszystkie wydarzenia i własne obserwacje. W ten sposób, przy okazji, znalazłem pewien sposób na mierzenie czasu, gdyż wiem, ile stron potrafię napisać w godzinę. Ostatnie linijki piszę w świetle pojedynczej świecy. Inne pogasiłem, by oszczędzać światło. Umieram z głodu, z dala od ognia jestem zziębnięty od panującej tu wilgoci. Teraz muszę jeszcze ukryć te kartki, coś zjeść i zająć się pracą, którą zlecił mi Dracula. Gdy się obudzi, powinien mnie nad nią zastać. Jutro postaram się napisać więcej. Oczywiście, jeśli będę jeszcze żył lub nie zwariuję.
Drugi dzień
Jak napisałem w pierwszym liście, zwinąłem kartki i ukryłem je za sąsiednią szafą, gdzie nie widać ich spod żadnego kąta. Następnie zapaliłem kolejną świecę i ruszyłem powoli wzdłuż stołów. Otaczały mnie dziesiątki tysięcy książek – setki tysięcy, licząc zwoje i rękopisy. Spoczywały nie tylko na stołach, ale piętrzyły się również w równych stosach przed starodawnymi szafami oraz zalegały rzędami półki z nieoheblowanego drewna. Średniowieczne księgi były wymieszane z wytwornymi renesansowymi folio oraz książkami'drukowanymi współcześnie. Natknąłem się na wczesnego Szekspira in ąuarto – historie – a obok na dzieło Tomasza z Akwinu. Niedaleko szesnastowiecznych ksiąg, traktujących o alchemii, stała szafa wypełniona iluminowanymi zwojami arabskimi – przypuszczałem, że osmańskimi. Natknąłem się też na purytańskie kazania o czarach, niewielkie tomiki z dziewiętnastowieczną poezją oraz kilka, wydanych już we współczesnych czasach, rozpraw z filozofii i kryminologii. Nie, zbiory stanowczo nie były ustawione wedle jakiegoś wzoru, ale przyszedł mi do głowy inny pomysł.
Uporządkowanie i ustawienie tak wielkiego zbioru w normalnej bibliotece zajęłoby wielu osobom tygodnie, a nawet miesiące. Skoro jednak Dracula częściowo już zaaranżował swą kolekcję pod kątem własnych zainteresowań, postanowiłem zostawić ją w takim samym porządku i spisywać tylko wedle chronologii, w jakiej biblioteka powstawała, zaznaczając jedynie poszczególne zbiory. Rozejrzałem się po komnacie i doszedłem do wniosku, że najwcześniejsza kolekcja zaczyna się przy drzwiach, które bezskutecznie próbowałem otworzyć, i ciągnie się przez trzy szafy i dwa duże stoły. Mógłbym określić ją nazwą: mężowie stanu i strategie militarne.
Znalazłem tutaj więcej dzieł Machiavellego w wyrafinowanych folio wydawanych w Padwie i Florencji. Odkryłem biografię Hannibala pióra jakiegoś osiemnastowiecznego, angielskiego autora oraz grecki rękopis pochodzący zapewne jeszcze z Biblioteki Aleksandryjskiej: dzieje wojen prowadzonych przez Ateńczyków spisane przez Herodota. Z coraz większym dreszczem emocji, przeglądałem książki i manuskrypty. Natknąłem się na pierwsze wydanie – z oślimi uszami – «Mein Kampf" oraz diariusz po francusku – rękopis upstrzony tu i tam brązowymi plamami – który, sądząc po otwierającej go dacie i zawartości, dotyczył Wielkiego Terroru <strong>[22]</strong>, a napisał go jakiś urzędnik rządowy. Postanowiłem przyjrzeć się później dokładnie manuskryptowi - autor dziennika najwyraźniej nigdzie nie zostawił swojego nazwiska. Znalazłem opasłe tomiszcze traktujące o pierwszych kampaniach Napoleona, wydrukowane - jak podejrzewałem -już podczas pobytu cesarza na Elbie. W jednym z pudełek na stole znajdował się pożółkły maszynopis napisany cyrylicą. Mój rosyjski jest bardzo rudymentarny, ale z nagłówków wywnioskowałem, że jest to urzędowe pismo Stalina do któregoś z dowódców armii radzieckiej. Niewiele z niego wyczytałem, tyle tylko, że dokument zawierał długą listę rosyjskich i polskich nazwisk.
Niektórych dokumentów w ogóle nie potrafiłem zidentyfikować. Natknąłem się na wiele książek, rękopisów i map, z jakimi nigdy się dotąd, nie zetknąłem. Zacząłem właśnie spisywać pozycje, które umiałem odczytać, dzieląc je z grubsza na stulecia według pochodzenia, kiedy poczułem nadciągający chłód, niczym powiew zimnego wiatru w miejscu, gdzie nigdy nie było wiatru. Uniosłem głowę i ujrzałem stojącą w odległości trzech metrów za jednym ze stołów osobliwą postać.
Miała na sobie czerwone i fioletowe szaty. Widziałem je już w sarkofagu. Poza tym Dracula sprawiał wrażenie znacznie masywniejszego, niż zapamiętałem go z minionej nocy. Czekałem ze wstrzymanym oddechem, zastanawiając się, kiedy mnie zaatakuje – byłem ciekaw, czy pamięta moją próbę odebrania mu sztyletu? Ale on tylko lekko pochylił głowę w geście przywitania.
– Widzę, że rozpoczął pan już pracę. Zapewne ma pan do mnie wiele pytań. Najpierw jednak zjemy śniadanie. Później porozmawiamy o moich zbiorach.
Ujrzałem błysk w jego twarzy; to zapewne w półmroku zalegającym rozległą kryptę zalśniły mu oczy. Ruszył w stronę paleniska i stołu tym swoim nieludzkim, władczym krokiem. Czekał już na nas gorący posiłek i napoje. Była nawet herbata, która wlała trochę ciepła w moje zziębnięte ciało. Dracula siedział, wpatrując się w bezdymny ogień. Głowę trzymał dumnie uniesioną. Odruchowo pomyślałem o jego zdekapitowanym ciele – co do szczegółów jego śmierci wszystkie dokumenty były zgodne. W jaki sposób odzyskał głowę? A może była ona wyłącznie złudzeniem? Jego szyję otaczał wysoki kołnierz wytwornego kaftana. Na ramiona opadały długie sploty czarnych włosów.
– Zróbmy sobie teraz małą wycieczkę – powiedział, zapalając świece. Następnie podszedł do stołu, gdzie z kolei pozapalał lampy. – Musimy przejrzeć pewne dokumenty.
Bardzo nie podobała mi się gra światła na jego twarzy, kiedy pochylał się nad zapalanymi lampami. Skoncentrowałem więc uwagę na tytułach wyłaniających się z mroku książek. Podszedł do mnie w chwili, gdy stałem przed arabskimi zwojami i księgami, które widziałem już wcześniej.
Ku mej uldze zatrzymał się w odległości dwóch metrów, ale nawet z tej odległości docierała do mnie jego gryząca woń. Zakręciło mi się od niej w głowie. Musisz trzymać się dzielnie – napomniałem się w duchu. Nie miałem pojęcia, co może przynieść kolejna noc.
– Widzę, że natrafił już pan na jeden z moich łupów wojennych. – W zimnym tonie Draculi wyczułem ogromną satysfakcję. – Pozostałości po Osmanach. Niektóre z nich są bardzo stare i sięgają pierwszych lat ich koszmarnego imperium. Na tej półce natomiast znajdują się księgi pochodzące z ostatniej dekady panowania Turków. Nie wyobraża pan sobie, ile radości sprawił mi widok agonii tej cywilizacji. Ich wiara wprawdzie nie umarła, ale sułtani odeszli na zawsze, a ja ich przeżyłem. W pierwszej chwili myślałem, że wybuchnie śmiechem, ale on ciągnął dalej poważnym głosem. - Tu są księgi sporządzone dla sułtana, a mówiące o wszystkich jego licznych ziemiach. W tym – dotknął palcem krawędzi jednego ze zwojów - ma pan historię Mehmeda, oby wiecznie gnił w piekle, spisaną przez przypochlebnego, chrześcijańskiego historyka. Oby również wiecznie gnił w piekle. Próbowałem osobiście go odnaleźć, lecz nim go dopadłem, on umarł. Tutaj są opisy kampanii Mehmeda, stworzone już przez jego własnych, tureckich pochlebców. Ten z kolei rękopis mówi o upadku Wielkiego Miasta. Pan nie zna arabskiego?
– Bardziej niż słabo - wyznałem.
– Ha – mruknął wyraźnie rozbawiony. – Ich pismo i język poznałem, przebywając u nich w niewoli. Pan wie, że byłem ich więźniem?
Nie patrząc w jego stronę, skinąłem głową.
– Tak, mój ojciec oddał mnie ojcu Mehmeda jako zakładnika, żebyśmy nie wszczynali działań wojennych przeciw imperium. Wyobraża pan sobie: Dracula pionkiem w ręku niewiernych. Ale nie traciłem tam czasu – dowiedziałem się o nich wszystkiego, czego tylko zdołałem. Zacząłem w końcu ich przewyższać. Ślubowałem, że nigdy już nie stanę się ofiarą historii, ale to ja zacznę ją tworzyć.
Mówił głosem tak gwałtownym, że mimo woli spojrzałem w jego stronę. Oczy pałały mu strasznym blaskiem, w twarzy malował się bezmiar nienawiści, spod długich wąsów sterczały ostre kły. Wybuchnął przerażającym śmiechem.
– Odniosłem triumf, a oni zniknęli. – Wsunął dłoń za skórzany pas przepięknej roboty. – Sułtan tak się mnie bał, że powołał specjalny zakon rycerski, którego członkowie mieli mnie ścigać. Kilku z nich wciąż jeszcze żyje gdzieś w Carogrodzie – przyznaję, że jest to pewna niedogodność. Ale jest ich coraz mniej, ich szeregi kruszą się coraz bardziej, podczas gdy moi słudzy nieustannie krążą po całym świecie. - Wyprostował swe potężne ciało. – Chodźmy, pokażę panu pozostałe skarby, a pan mi powie, jak zamierza je skatalogować.
Prowadził od jednego działu do drugiego, pokazując szczególne raryr tasy. Zrozumiałem, że mój domysł, iż Dracula uporządkował zbiory na swój sposób, był słuszny. Ogromną szafę wypełniały rękopiśmienne podręczniki zadawania tortur, niektóre pochodzące jeszcze ze starożytnego świata. Dokumenty mówiły o lochach średniowiecznej Anglii, o izbach tortur inkwizycji, o eksperymentach Trzeciej Rzeszy. Pewne renesansowe woluminy zawierały drzeworyty przedstawiające palowanie, inne wykresy budowy ludzkiego ciała. Kolejny dział stanowił kronikę herezji kościelnych, do których tępienia wielce pomocne okazywały się podręczniki tortur. Inny róg komnaty poświęcony został alchemii, kolejny czarom, a jeszcze następny kierunkom najbardziej odrażających filozofii.
Dracula zatrzymał się przed olbrzymim regałem. Z niezwykłą czułością położył na nim rękę.
– Ten dział interesuje mnie szczególnie i tuszę, że pana zainteresuje w nie mniejszym stopniu. Te dzieła to moje biografie.
Ujrzałem unikatowe oryginały prac bizantyjskich i osmańskich historyków oraz ich kopie tworzone w następnych stuleciach. Znajdowały się tam średniowieczne książki pochodzące z Niemiec, Rosji, Węgier i Konstantynopola, a wszystkie zgodnie dokumentowały jego zbrodnie. O wielu z nich, w trakcie swych badań, nawet nie słyszałem. Ogarnęła mnie nieprzytomna ciekawość i po chwili dopiero uprzytomniłem sobie, że zapewne nigdy już tych studiów nie zakończę. Odkryłem liczne dokumenty siedemnastowiecznego folkloru ludowego, odnoszące się do legend o wampirze. Dziwiło mnie, że tak chętnie umieścił je pośród swoich biografii. Położył wielką dłoń na wczesnym wydaniu Brama Stokera, uśmiechnął się, ale nic nie powiedział. Szybko przeszliśmy do kolejnej sekcji.
– To również powinno pana bardzo zainteresować - oświadczył. - Tu zgromadziłem dzieła dotyczące pańskiego, rodzinnego, dwudziestego wieku. Piękne stulecie – nie mogę się doczekać, aż spocznę w tych czasach. Za moich dni książę byl w stanie likwidować niepożądane elementy jedynie człowiek po człowieku. Wy robicie to z nieskończenie większym rozmachem. Proszę pomyśleć tylko o postępie, jaki nastąpił od czasów przeklętych dział, które skruszyły mury Konstantynopola, do boskiego ognia, zrzuconego przed kilku laty na miasta Japonii przez pana kraj. – Skłonił lekko głowę; krótko, z wielkim uznaniem. – Wiele z tych prac już znasz, profesorze, lecz po przeczytaniu innych zapewne spojrzysz na nie z nowej perspektywy.
Zaoferował mi miejsce przy ogniu. Czekała znów na mnie gorąca, parująca herbata. Kiedy zajęliśmy miejsca, odwrócił się w moją stronę.
– Niebawem czeka mnie moja strawa – powiedział cicho. – Ale najpierw zadam panu pewne pytanie. - Wbrew mej woli zaczęły gwałtownie drżeć mi dłonie. Nie chciałem się odzywać w obawie przed wybuchem jego gniewu. – Cieszy się pan gościnnością, którą panu zaoferowałem, oraz moim bezgranicznym zaufaniem, jakie pokładam w pańskich zdolnościach. Będzie pan cieszyć się wiecznym życiem, co niewielu istotom jest dane. Może pan swobodnie poruszać się i szperać w archiwum, niemającym sobie równego na powierzchni ziemi. Stoją przed panem najbardziej unikatowe dzieła, jakich świat nigdy już nie zobaczy. Wszystko to należy do pana. - Poruszył się niezdarnie na krześle. Trzymanie przez dłuższy czas w bezruchu wielkiego, nieumarłego ciała sprawiało mu niejakie kłopoty. – Ponadto obdarzony jest pan nieprawdopodobną wyobraźnią, umiejętnością przenikliwej oceny faktów i zdolnością wydawania głębokich sądów. Sam wiele się nauczyłem, obserwując metody pańskich studiów, sposób syntezy źródeł, podziwiając pańską inwencję. Ze względu na te c echy, jak też niebywałą erudycję, sprowadziłem pana tu, do swego skarbca.
Ponownie urwał, a ja wpatrywałem się jak zahipnotyzowany w jego twarz odwróconą do ognia.
– Przy pańskiej nieposzlakowanej uczciwości wyciąga pan z pewnością wnioski, jakich dostarcza nam historia. A ona nauczyła nas, że człowiek jest z natury zły, a zatem cudowny. Bóg nie jest doskonały, ale zło jest. Dlaczego nie miałby pan użyć swego olśniewającego umysłu w służbie czegoś, co jest doskonałością? Proszę cię zatem, przyjacielu, przyłącz się do mnie w badaniach. Jeśli wyrazisz zgodę, unikniesz straszliwych cierpień, a ja sporych kłopotów. Razem wzniesiemy historię na wyżyny, jakich nie widział świat. Dostaniesz to, o czym marzy każdy dziejopis: historia stanie się twoim życiem. Wymyjemy do czysta nasze umysły krwią.
Odwrócił się w moją stronę, oczy pałały mu starożytną wiedzą, rozchylił czerwone usta. Ten człowiek obdarzony nadludzką wręcz inteligencją pozostałby wielki, gdyby jego umysł nie został skażony nienawiścią. Robiłem wszystko, co w mej mocy, żeby nie zemdleć, nie rzucić się przed nim na kolana, nie poddać się jego woli. Był wodzem, księciem. Nie tolerował najmniejszego sprzeciwu. Przywołałem w pamięci wszystko, co tak bardzo ukochałem w życiu, i powiedziałem najbardziej zdecydowanym tonem, na jaki mogłem się zdobyć:
– Nigdy.
Twarz mu pobladła, zapłonęła gniewem, ze wściekłości wykrzywił nozdrza i usta.
– A więc z pewnością tu umrzesz, profesorze Rossi – odparł, wyraźnie starając się zapanować nad głosem. – Nigdy już żywy nie opuścisz tych komnat, choć w nowym życiu wyjdziesz na świat. Dlaczego więc nie dokonasz wyboru?
– Nie – powiedziałem najspokojniej, jak umiałem.
Podniósł się z krzesła. Na jego twarzy igrał złowieszczy uśmiech.
– A więc będziesz pracować dla mnie wbrew swojej woli.
Przed oczyma zaczęło mi się rozlewać jezioro mroku. Sięgnąłem myślami do ostatnich rezerw… czego? Zaczęła cierpnąć mi skóra, przed oczyma pojawiły się roje gwiazd wykwitających na mrocznych ścianach rozległej krypty. Kiedy dał krok w moją stronę, ujrzałem jego prawdziwe oblicze. Było tak przerażające, że nie mogę go sobie przypomnieć do teraz… choć próbuję. Później długo nic nie pamiętałem.
Obudziłem się w sarkofagu. Wokół panowały nieprzeniknione ciemności. Pomyślałem, że jest to znów pierwszy dzień i moje pierwsze przebudzenie. Natychmiast jednak uświadomiłem sobie, gdzie naprawdę jestem. Tym razem byłem znacznie bardziej osłabiony. Rana na szyi pulsowała, sączyła się z niej krew. Straciłem jej wiele, ale nie na tyle, by kompletnie mnie unieruchomić. Po jakimś czasie udało mi się niezdarnie wygramolić z mego więzienia. Pamiętałem chwilę, kiedy utraciłem świadomość. W blasku świec dostrzegłem Dracułę śpiącego w ogromnym grobowcu. Oczy miał szkliste i szeroko otwarte, czerwone usta, dłoń zaciskał na rękojeści sztyletu. Odwróciłem się przejęty najwyższą zgrozą i usiadłem przy ogniu. Próbowałem jeść przygotowany tam dla mnie posiłek.
Dracula najwyraźniej zamierzał niszczyć mnie stopniowo. Zapewne chciał do końca zostawić mi furtkę, abym z własnej woli przyjął jego propozycję, złożoną mi poprzedniej nocy. Miałem teraz tylko jedno wyjście… nie, dwa: umrzeć tak, aby mój umysł poniósł jak najmniejszy szwank i później, kiedy już będę nieumarły, czynił jak najmniej zła, albo pozostać przy życiu na tyle długo, żeby zdążyć to wszystko opisać, choć zapewne papier dawno się już rozpadnie w proch, zanim ktokolwiek dotrze do moich notatek. Ale teraz moją jedyną strawą były już tylko ambicje. Spotkał mnie los wykraczający poza jakąkolwiek rozpacz.
Trzeci dzień
Nie jestem do końca pewien, który jest to dzień. Zaczynam czuć. że upłynęły dni albo że śniłem przez kilka tygodni lub że od chwili mego porwania upłynął miesiąc. W każdym razie jest to mój trzeci Ust. Dzień spędziłem na dokładnym poznawaniu biblioteki, nie dlatego, by katalogować zbiory wedle żądania Draculi, ale z potrzeby nabycia wiedzy, która posłużyłaby innym… ale to beznadziejne. Dzisiaj dowiedziałem się, że Napoleon już w pierwszym roku panowania kazał zamordować dwóch swoich generałów. Nie wspominają o tym żadne dokumenty. Przestudiowałem również krótką rozprawę Anny Komneny, bizantyjskiej pisarki, zatytułowaną «Tortury zarządzone przez cesarza dla dobra jego ludu" -jeśli dobrze przetłumaczyłem z greckiego. W sekcji alchemii natrafiłem też na bajecznie ilustrowaną księgę kabały, pochodzącą zapewne z Persji. Na półkach dotyczących herezji napotkałem bizantyjskiego świętego Jana, ale początek tekstu został mocno uszkodzony – jest tam coś o ciemnościach, nie o świetle. Muszę to dokładniej zbadać. Natknąłem się również na angielski wolumin z roku tysiąc pięćset dwudziestego pierwszego -podana była data – zatytułowany «Filozojija trwogi", rzecz dotycząca Karpat, o której słyszałem, lecz dotąd sądziłem, że zaginęła bezpowrotnie.
Byłem jednak zbyt zmęczony i zmaltretowany, by przestudiować ten tekst z należytą uwagą, lecz kiedy natrafiałem na coś dziwnego, czego nie znałem, ogarniał mnie zapał naukowca, zupełnie nieprzystający do beznadziejnej sytuacji, w jakiej się znalazłem. Teraz, kiedy Dracuła śpi, ja również muszę uciąć krótką drzemkę, aby powitać oczekujące mnie kolejne męki cokolwiek wypoczęty.
Czwarty dzień?
Odnoszą wrażenie, że zaczyna szwankować mi umysł. Mimo usilnych wysiłków nie potrafią dokładnie określać czasu ani też precyzyjnie planować moich studiów w bibliotece. Czują się nie tyle osłabiony, co chory. Dzisiaj doznałem uczucia, które dolało jeszcze goryczy do resztek tego, co pozostało z mego serca. Kiedy pracowałem w nieporównywalnym z niczym archiwum Draculi dotyczącym tortur, natknąłem się na piękne, francuskie ąuarto, zawierające ilustrację nowej maszyny do błyskawicznego oddzielania głowy od ciała. Grawiura przedstawiała poszczególne części machiny oraz ludzi w eleganckich strojach. Ich teoretyczne głowy zostały właśnie oddzielone od ich teoretycznych ciał. Kiedy spoglądałem na tę ilustracją, czułem nie tylko odrazę, nie tylko zdumienie, że książka ta zachowała się w tak doskonałym stanie, ale nagle zapragnąłem ujrzeć te sceny na własne oczy, usłyszeć ryk tłumu, zobaczyć krew tryskającą na koronkowe żaboty i jedwabne żakiety. Każdy historyk oddałby duszę, aby móc zanurzyć się w rzeczywistość przeszłości, ale w moim przypadku było to coś innego – inny rodzaj głodu. Odrzuciłem gwałtownie książkę, położyłem na stole pulsującą bólem głowę i po raz pierwszy od chwili mego uwięzienia wybuchnąłem płaczem. Ostatni raz płakałem wiele lat temu, na pogrzebie matki. Słone łzy ukoiły nieco mój ból – były takie zwyczajne.
Dzień
Potwór śpi. Wczoraj nie odezwał się do mnie ani razu. Zapytał tylko, jak idzie mi katalogowanie, i przez chwilę przyglądał się mojej pracy. Jestem zbyt zmęczony, by kontynuować te zajęcia. Z najwyższym trudem uderzam w klawisze maszyny. Siedzę przy palenisku i próbuję odzyskać odrobinę dawnej osobowości.
Dzień
Ostatniej nocy znów zasiadł obok mnie przy palenisku i jakbyśmy toczyli towarzyską, cywilizowaną rozmowę, oświadczył mi, że przenosi bibliotekę w inne miejsce wcześniej, niż zamierzał, gdyż niebezpieczeństwo zbliża się coraz większymi krokami.
– To twoja ostatnia noc w tym miejscu. Zostawię cię tu na trochę. Ale wrócisz do mnie na moje wezwanie. Wtedy podejmiesz pracę w nowym, bardziej bezpiecznym miejscu. Później pomyślimy o tym, jak wysłać cię do świata. Cały czas zastanawiam się, kogo powinieneś sprowadzić nam tu do pomocy. Ale na razie zostawiam cię w miejscu, gdzie z pewnością nikt ciebie nie znajdzie. – Na widok jego uśmiechu prawie zamgliło mi wzrok i szybko odwróciłem głowę w stronę ognia. – Jesteś bardzo uparty i zawzięty. Zapewne upozorujemy cię na święte relikwie.
Nie miałem zamiaru pytać go, co ma na myśli.
A zatem zakończenie mego śmiertelnego życia pozostawało już kwestią krótkiego czasu. Teraz zbierałem tylko siły, by z godnością przeżyć ostatnie chwile. Zupełnie wyrzuciłem z pamięci kochane i bliskie mi osoby w nadziei, że w następnym, przeklętym wcieleniu nie będę o nich pamiętał. Listy postanowiłem ukryć w najpiękniejszym woluminie, jaki tu znalazłem -jednym z nielicznych dzieł w tej bibliotece, które nie budziły jeszcze we mnie zgrozy – a następnie samą księgę schowam tak, że w ogóle zniknie z tego archiwum. Gdybym tylko sam mógł skryć się pod zwałami wielowiekowego kurzu. Czuję, że na zewnątrz, na świecie, gdzie ciągle jeszcze istnieje światło i mrok, zaczyna wschodzić słońce. Użyję wszystkich zanikających już we mnie sił, by do ostatniej sekundy pozostać sobą. Wywołuję wszystkie dobre chwile z historii mego życia. Wywołuję je z pasją równą tej, z jaką żyłem.
«Helen dotknęła dwoma palcami czoła ojca, jakby dawała mu ostatnie błogosławieństwo. Walczyła z płaczem.
«Jak możemy go stąd wynieść? Chciałabym go pogrzebać».
«Nie mamy czasu – odrzekłem z goryczą. – Jestem przekonany, że wolałby, abyśmy uszli z życiem».
Zdjąłem marynarkę i delikatnie zakryłem nią jego twarz. Odłożenie na miejsce kamiennej płyty grobowca przekraczało nasze siły. Helen wyciągnęła swój pistolet i zarepetowała broń.
«Biblioteka – szepnęła. – Musimy natychmiast ją odnaleźć. Czy słyszałeś coś przed chwilą?»
«Chyba tak, ale nie mam pojęcia, skąd ten dźwięk dobiegł».
Zaczęliśmy bacznie nasłuchiwać, ale otaczała nas głucha cisza. Helen, ściskając w dłoni pistolet, macała ściany. Płomień świecy dawał niewiele światła. Krążyliśmy po krypcie tam i z powrotem, badając i opukując ściany. Nie znaleźliśmy żadnej niszy, żadnego wystającego kamienia, żadnych zamaskowanych drzwi. Kompletnie nic.
«Na dworze zapewne już się ściemnia» – mruknęła Helen.
«Wiem – odparłem. – Za dziesięć minut powinno już nas tu nie być. Tego jestem pewien».
Jeszcze raz obeszliśmy niewielkie pomieszczenie, obmacując każdy centymetr ścian. Choć odczuwałem dotkliwy chłód, zwłaszcza że nie miałem na sobie marynarki, po plecach spływały mi strużki potu.
«Może biblioteka znajduje się w innej części kościoła albo wręcz pod fundamentami».
«Na pewno jest dobrze ukryta – szepnęła Helen. – W przeciwnym razie już dawno ktoś by ją odnalazł. Ale skoro mój ojciec spoczywa w tym grobie…»
Nie dokończyła zdania. Pytanie to dręczyło mnie od chwili pierwszego szoku, kiedy ujrzałem tu Rossiego: gdzie jest Dracula?
«Czy nie ma tu nic niezwykłego?» – spytała, dotykając niskiego, sklepionego sufitu.
I wtedy, tknięty nagłą myślą, wyrwałem z lichtarza świecę i przykucnąłem. Helen natychmiast poszła moim śladem.
«Tak» – szepnęła.
Dotykałem wizerunku smoka wygrawerowanego na pionowej ściance najniższego stopnia. Poprzednio musnąłem go tylko palcami. Teraz nacisnąłem z całej siły, napierając ciężarem swego ciała. Kamień nawet nie drgnął. Ale Helen zaczęła delikatnie wodzić wrażliwymi dłońmi po okolicznych kamieniach i nagle jeden okazał się luźny. Po prostu wyjęła go, niczym ząb, z miejsca, w którym przylegał do płyty z wizerunkiem smoka. Ujrzeliśmy niewielki, ciemny otwór. Wsunąłem do niego ramię i pomachałem dłonią. W środku było pusto. Po chwili włożyła w czarną dziurę rękę Helen i skierowała palce w bok, gdzie po naszej stronie widniał wizerunek smoka.
«Paul!» – wykrzyknęła zduszonym szeptem.
Ponownie sięgnąłem do otworu i tym razem wymacałem klamkę, wielką klamkę wykutą z żelaza. Kiedy ją nacisnąłem, płyta za smokiem odsunęła się łagodnie, nie uszkadzając otaczających ją kamieni ani znajdującego się nad nią stopnia. Był to wytwór najwyższej sztuki kamieniarstwa. Żelazna klamka miała kształt rogatej bestii i po jej naciśnięciu wejście natychmiast się otwierało. Dalej ciągnęły się wąskie, kamienne schody. Helen sięgnęła po drugą świecę, a ja po pudełko zapałek. Jak robaki wpełzliśmy do środka – przypomniałem sobie nagle pokancerowane dłonie i twarz Rossiego oraz jego potarganą odzież. Zastanawiałem się, ile razy był wleczony przez ten wąski otwór. Niebawem mogliśmy już wyprostować się na schodach wiodących pod ziemię.
W twarze uderzył nas podmuch zimnego, wilgotnego powietrza. Gdy schodziliśmy stromo w podziemną otchłań, walczyłem z wewnętrznym dygotem i ściskałem dłoń Helen. Ją również przeszywały dreszcze. Liczące piętnaście stopni schody kończyły się pogrążonym w piekielnym mroku korytarzem. W świetle świecy ujrzeliśmy jednak na ścianach żelazne kuny. Kiedyś zapewne płonęły w nich pochodnie. Korytarz ponownie kończył się schodami – też naliczyłem piętnaście stopni. Stanęliśmy przed masywnymi drzwiami wykonanymi z pociemniałego ze starości drewna. U dołu zaczynało już butwieć. Znów ujrzeliśmy klamkę ozdobioną upiornym, wykutym w żelazie wizerunkiem bestii uzbrojonej w długie rogi. Kiedy Helen wyjęła pistolet, poczułem się pewniej. Drzwi były zamknięte na głucho. Zacząłem je dokładnie badać. Szybko znalazłem masywny rygiel. Całym ciężarem swego ciała naparłem na zasuwę, a następnie pchnąłem drzwi. Otworzyły się powoli z dźwiękiem, który zmroził mi krew w żyłach.
W nikłym blasku naszych świec ujrzeliśmy rozległą komnatę. Nieopodal drzwi znajdowały się stoły – długie, masywne, starodawne stoły oraz puste półki na książki. W porównaniu z korytarzem powietrze w podziemnej komorze było wyjątkowo suche, jakby działała tam jakaś ukryta wentylacja. Przytuleni do siebie bacznie nasłuchiwaliśmy, ale otaczała nas martwa cisza. Gorąco pragnąłem przeniknąć wzrokiem czające się wokół nas ciemności. Z mroku wyłonił się wieloramienny kandelabr z wypalonymi do połowy świecami. Natychmiast wszystkie je pozapalałem. Ujrzeliśmy wysokie szafy. Zajrzałem ostrożnie do jednej z nich. Była pusta.
«Czy to biblioteka? – zapytałem cicho. – Ale przecież nic tutaj nie ma».
Znów zastygliśmy w bezruchu, bacznie nasłuchując. Pistolet Helen błyszczał w jasnym, migotliwym świetle świec. Właściwie to ja powinienem go trzymać i w razie potrzeby zrobić z niego użytek, ale nie umiałem posługiwać się bronią palną. A Helen, jak się sam przekonałem, była wyborowym strzelcem.
«Popatrz, Paul».
Wolną ręką wskazała na coś, co przykuło jej uwagę.
«Helen, ostrożnie» – powiedziałem ostrzegawczo, ale ona już ruszyła szybko do przodu.
Blask świecy wyłowił z ciemności wielki, kamienny stół… Nie, to wcale nie jest stół, ale ołtarz – pomyślałem po chwili, a w następnej sekundzie pojąłem, że stoimy przed sarkofagiem. Nieopodal stał inny. Czyżbyśmy trafili do przedłużenia klasztornej krypty, gdzie z dala od płonącego Bizancjum i katapult Osmanów spoczywali w pokoju opaci? I wtedy dostrzegliśmy największy z tych grobowców. Na jego bocznej ścianie widniało jedno słowo wykute w kamieniu: DRACULA. Helen uniosła pistolet, a ja mocniej ścisnąłem w dłoni srebrny sztylet. Dała krok do przodu, ja trzymałem się za jej plecami.
W tej samej chwili gdzieś w oddali za naszymi plecami wszczął się tumult. Gwałtowny tupot nóg, szamotanina i przepychanka prawie zagłuszyły delikatny odgłos, jaki dobiegł z ciemności zalegających za grobowcem. Szelest przesypującej się, suchej ziemi. Jednocześnie rzuciliśmy się w stronę sarkofagu. Nie miał przykrywy i był pusty – podobnie jak pozostałe dwa grobowce. I ten dźwięk. Gdzieś w mroku przedzierało się przez korzenie rosnących na powierzchni ziemi drzew jakieś niewielkie stworzenie.
Helen wypaliła na oślep w mrok, skąd dobiegały dźwięki. Posypała się ziemia i drobne kamyczki. Oświetlając sobie drogę świecą, pobiegłem w tamtą stronę. Biblioteka kończyła się ślepą ścianą. Ze sklepionego sufitu zwieszały się korzenie drzew. W niszy, gdzie kiedyś zapewne stała ikona, dostrzegłem na kamiennym murze ciemne smugi oleistej substancji. Krew? Wilgoć przenikająca z powierzchni ziemi?
Z hukiem otworzyły się znajdujące się za naszymi plecami drzwi. Odwróciliśmy się gwałtownie w tamtą stronę. Cały czas ściskałem kurczowo dłoń Helen. W światło naszych świec wdał się jaskrawy blask latarki. Przed nami poruszały się jakieś cienie, rozległ się głośny krzyk. Z cienia wyłonił się Ranow, a za nim, rzucająca ruchome cienie na ściany, wysoka postać Józsefa Gezy. Na pięty następował mu najwyraźniej przerażony brat Iwan. Za nim kroczył jakiś urzędnik w czarnym garniturze, w kapeluszu i z czarnymi wąsami. Na końcu ujrzałem kolejną postać. Poruszała się powoli i niepewnie, najwyraźniej wstrzymując cały pochód. Stoiczew. Na jego twarzy malował się zmieszany wyraz strachu, żalu i ciekawości. Policzek przecinała długa, krwawa szrama. Przez dłuższą chwilę mierzył nas smętnym spojrzeniem starczych oczu, po czym poruszył ustami, jakby dziękując Bogu, że zastał nas żywych.
Geza i Ranow w ułamku sekundy znaleźli się przy nas. Nasz przewodnik wycelował we mnie broń, a Geza w Helen. Mnich stał bez ruchu, obserwując scenę z otwartymi ze zdumienia ustami. Stoiczew, czujny i spokojny, trzymał się na samym końcu. Przybrany w czarny garnitur urzędnik cały czas krył się w cieniu.
«Rzuć broń» – warknął Ranow i Helen posłusznie rzuciła pistolet na ziemię.
Czule objąłem ją ramieniem. W mrocznym świetle świec ich twarze, z wyjątkiem oblicza Stoiczewa, były bardziej niż złowieszcze. Odniosłem wrażenie, że gdyby stary profesor nie był aż tak przerażony, przesłałby nam serdeczny uśmiech.
«Co ty tu, do licha, robisz?» – zapytała Gezę Helen, zanim zdążyłem ją powstrzymać.
«Co ty, do licha, tu robisz, moja droga?» – odparł pytaniem.
Sprawiał wrażenie wyższego, niż go zapamiętałem, miał na sobie jasną koszulę i spodnie podobnej barwy, a na nogach turystyczne buty. Podczas konferencji nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo go nie lubię.
«Gdzie on jest?» – warknął Ranow, przenosząc na mnie wzrok.
«Nie żyje – odparłem. – Przechodziliście przecież obok krypty. Musieliście go widzieć».
«0 czym pan mówi?» – zapytał Ranow, marszcząc brwi.
Coś, jakiś instynkt, który zawdzięczałem Helen, powstrzymał mnie przed odpowiedzią.
«A o kogo panu chodzi?» – spytała lodowatym tonem Helen.
Geza wycelował w nią broń.
«Dobrze pani wie, Eleno Rossi. Gdzie jest Dracula?»
Na tak proste pytanie pozwoliłem pierwszej odpowiedzieć Helen.
«Najwyraźniej tu go nie ma – odparła z największą pogardą. – Proszę sprawdzić grobowce».
Na jej słowa urzędnik dał krok do przodu i otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć.
«Pilnuj ich» – polecił Ranow Gezie, a sam czujnie ruszył między stoły.
Rozglądał się wokół, badając każdy napotkany przedmiot. Zrozumiałem, że nigdy jeszcze nie odwiedzał tego miejsca. Ubrany w ciemny garnitur urzędnik postępował za nim w milczeniu krok w krok. Kiedy dotarli do sarkofagów, Ranow uniósł latarkę i broń, po czym ostrożnie zajrzał do grobowca.
«Pusty» – stwierdził, odwracając głowę w kierunku Gezy. Zwrócił się w stronę dwóch pozostałych, mniejszych grobowców. – A to co? Pomóżcie mi».
Urzędnik i mnich posłusznie ruszyli w jego stronę. Stoiczew niespiesznie ruszył ich śladem. Z nieodgadnionym wyrazem twarzy oglądał puste stoły i szafy. Nie miałem zielonego pojęcia, skąd się tu wziął.
Ranow zaglądał do sarkofagów.
«Puste – oświadczył ponuro. – Nic w nich nie ma. Przeszukajcie komnatę. – Geza zaczął myszkować między stołami, zaglądać do każdej szafy, badać każdy załom ściany. – A może go widzieliście? Albo słyszeliście? – zwrócił się do nas z pytaniem.
«Nie» – odparłem mniej więcej zgodnie z prawdą.
Wmawiałem sobie, że jeśli tylko nie wyrządzą krzywdy Helen, jeśli ją wypuszczą, nasza wyprawa zakończy się sukcesem. Niczego innego nie pragnąłem. Czułem niewymowną wdzięczność wobec Rossiego za jego ostatnie przesłanie.
Geza mruknął coś pod nosem po węgiersku. Musiało być to jakieś szpetne przekleństwo, gdyż Helen, mimo wycelowanej w nią broni, lekko się uśmiechnęła.
«To bez sensu. Wszystkie grobowce są puste – oświadczył. – A on już tu nigdy nie wróci, skoro grób w krypcie jest pusty».
Przez chwilę przetrawiałem jego słowa. Grób w krypcie jest pusty? Zatem gdzie podziało się ciało Rossiego, które tam zostawiliśmy?
Ranow odwrócił się do Stoiczewa:
«Niech pan nam powie, co tu się naprawdę dzieje?» – spytał.
Opuścili wreszcie broń, a ja przytuliłem do siebie Helen. Geza obrzucił mnie ponurym spojrzeniem, ale nie odezwał się słowem.
Stoiczew, jakby oczekiwał tej chwili, sięgnął ochoczo po latarkę. Podszedł do najbliższego stołu i zabębnił palcami po jego blacie.
«To chyba dąb, a sam stół pochodzi ze średniowiecza – oświadczył cicho. Zerknął pod blat, po czym popatrzył w stronę szafy. – Ale o tym meblu mogę powiedzieć niewiele».
Czekaliśmy pogrążeni w milczeniu. Geza ze wściekłością kopnął nogę stołu.
«I co mam powiedzieć w Ministerstwie Kultury? Przecież ten Wołoch należy do nas. Był więziony na Węgrzech, a jego kraj należał do nas».
«Nie musimy się kłócić o to, gdzie go znajdziemy» – warknął Ranow.
Dotarło nieoczekiwanie do mnie, że rozmawiają po angielsku i serdecznie się nie znoszą. W tej samej chwili uświadomiłem sobie też, kogo Ranow mi przypomina. Jego toporne rysy i gęsty czarny wąs do złudzenia przypominały mi fotografię młodego Stalina, którą kiedyś oglądałem. Jednak ludzie pokroju Ranowa czy Gezy czynili niewielkie szkody z tego względu, że mieli niewielkie wpływy.
«Powiedz swojej ciotce, by bardziej uważała z rozmowami telefonicznymi^ – Geza obrzucił ją nienawistnym spojrzeniem. Poczułem, że Helen zesztywniała. – Niech twój przeklęty mnich pilnuje tego miejsca dodał pod adresem Ranowa, który wydał stosowne polecenie.
Nieszczęsny brat Iwan zadrżał. W tej samej chwili światło latarki Ranowa padło nieoczekiwanie w inną stronę. Oświetliło twarz przybranego w ciemny garnitur i kapelusz drobnego urzędnika, który, stał w milczeniu obok pustego sarkofagu Draculi. Zapewne nie zwróciłbym na niego uwagi, gdyby światło latarki Ranowa nie oświetliło jego osobliwej twarzy. Wyraźnie ujrzałem zapadłą twarz, wąsy i znajomy błysk oczu.
«Helen! – wrzasnąłem. – Popatrz!»
Kobieta wytrzeszczyła oczy.
«0 co chodzi?» – Geza odwrócił się gwałtownie w jej stronę.
«Ten człowiek!… – wykrzyknęła przerażona. – Ten człowiek tam… To…»
«To wampir – oświadczyłem beznamiętnie. – Podąża za nami aż z uniwersytetu w Stanach Zjednoczonych».
W tej samej chwili stwór zaczął uciekać. Próbował nas wyminąć. Przechytrzył Gezę, który próbował go złapać, ale Ranow był szybszy. Zderzył się z bibliotekarzem, chwycił go wpół, po czym z krzykiem odskoczył, a bibliotekarz podjął ucieczkę. Ranow błyskawicznie się odwrócił i zaczął strzelać do znajdującej się już kilkanaście metrów od niego postaci. Ale z równie dobrym skutkiem mógł strzelać w powietrze. Upiorny bibliotekarz zniknął – zniknął tak nagle, że nie byłem pewien, czy w ogóle pojawił się w tych podziemnych lochach. Ranow ruszył za nim, lecz szybko wrócił. Gapiliśmy się na niego jak sroki w gnat. Twarz miał bladą, a kiedy sięgnął do swojej potarganej marynarki, spod palców wypłynęła mu strużka krwi. Popatrzył na nas i zapytał drżącym głosem:
«0 co w tym wszystkim chodzi?»
«Wielki Boże! -jęknął Geza. – On cię ugryzł. – Cofnął się gwałtownie od Ranowa. – A ja kilkakrotnie byłem z tym'małym człowieczkiem sam na sam. Powiedział mi, gdzie znajdę Amerykanów, ale nie zająknął się słowem, że jest…»
«Pewnie, że nic ci nie powiedział – odezwała się pogardliwie Helen, choć próbowałem ją uspokoić. – Szukał nas dla swego pana. Ciebie wcale nie chciał zabijać. W ten sposób byłeś mu bardziej użyteczny. Czy przekazał ci nasze notatki?»
«Zamknij się».
Geza sprawiał wrażenie, że chce ją uderzyć, ale w jego głosie wyczułem straszliwy lęk i po prostu odsunąłem Helen.
«Idziemy stąd – powiedział Ranow, wskazując drogę lufą pistoletu. Drugą dłoń przyciskał do krwawiącego ramienia. – Niewiele mi pomogliście. Pragnę jedynie zawieźć was do Sofii i jak najszybciej wsadzić do samolotu. Macie szczęście, że nie dostaliśmy polecenia, abyście zaginęli bez śladu, ale to byłoby dla nas bardzo niezręczne».
Odniosłem wrażenie, że chce nas kopnąć, tak jak Geza kopnął nogę stołu, ale on tylko w szorstki sposób wyprowadził nas z biblioteki. Przodem puścił Stoiczewa. Z bólem serca myślałem, co sędziwy profesor przeżył, kiedy zmuszono go do pościgu za nami. Najwyraźniej Stoiczew nie podejrzewał, iż naszym tropem pójdą agenci. Żałosny wyraz jego twarzy mówił o tym najdobitniej. Czy wrócił do Sofii i tam dopiero zmuszono go do kolejnej podróży? Miałem tylko nadzieję, że międzynarodowa sława uchroni naukowca – tak jak już wielokrotnie w przeszłości – od dalszych szykan. Ale Ranow… to było w tym wszystkim najgorsze. Zainfekowany Ranow wróci do swych obowiązków w tajnej policji. Zastanawiałem się chwilę, czy Geza nie powinien coś z tym zrobić, ale widząc jego odpychający wyraz twarzy, nie odważyłem się zwracać do niego o pomoc.
W drzwiach odwróciłem się, by po raz ostatni popatrzeć na książęcy sarkofag spoczywający tam od blisko pięciuset lat. Jego mieszkaniec mógł w obecnej chwili przebywać wszędzie lub zmierzać dokądkolwiek. Na górze schodów przepełzliśmy przez wąski otwór – miałem nadzieję, że żaden z pistoletów przypadkowo nie wypali. W krypcie ujrzałem przedziwny widok. Stojący na podwyższeniu relikwiarz świętego Petka był otwarty. Włamywacze musieli dysponować narzędziami, jakich nam zabrakło. Marmurowa płyta, na której spoczywał, leżała na swoim miejscu. Przykrywała ją bogato wyszywana kapa. Helen przesłała mi tępe spojrzenie. Kiedy mijaliśmy relikwiarz, zerknąłem przelotnie do środka. Dostrzegłem kilka kości i lśniącą czaszkę – wszystko, co zostało po miejscowym męczenniku.
Przed kościołem, w głębokim nocnym mroku, stało wiele samochodów, wokół których roili się ludzie – najwyraźniej Geza pojawił się w otoczeniu całej świty. Drzwi świątyni strzegło dwóch jego ludzi. Tędy Dracula na pewno nie uciekł – pomyślałem. Wokół nas majaczyły góry, ciemniejsze niż nocne niebo. Nieopodal tłoczyli się mieszkańcy wioski, którzy przybyli przed kościół z pochodniami. Na widok Ranowa cofnęli się gwałtownie. Wytrzeszczali oczy na jego rozdartą, zakrwawioną marynarkę. A migotliwy blask pochodni oświetlał ich spięte twarze.
Poczułem na ramieniu dotyk dłoni Stoiczewa, który przysunął głowę do mego ucha.
«Zamknęliśmy go» – szepnął.
«Słucham?» – Pochyliłem się w jego stronę.
«Wraz z mnichem pierwsi weszliśmy do krypty, podczas gdy tamte zbiry przeszukiwały lasy i kościół, tropiąc wasze ślady. Ujrzeliśmy w grobie człowieka – ale nie Draculę. Od razu wiedziałem, że tu byliście. Zamknęliśmy grobowiec, a wtedy nadeszli tamci i tylko otworzyli relikwiarz. Byli tak rozwścieczeni, że w pierwszej chwili myślałem, iż porozrzucają nieszczęsne kości świętego. – Brat Iwan rzeczywiście sprawiał wrażenie bardzo krzepkiego mężczyzny. Pomyślałem, że i profesor Stoiczew, wbrew pozorom, musiał być człowiekiem obdarzonym niemałą siłą fizyczną. Popatrzył na mnie przenikliwie. – Ale kim był ten człowiek w grobowcu, jeśli mogę…?»
«To był profesor Rossi» – szepnąłem, kiedy Ranow otwierał drzwi samochodu, którym mieliśmy wrócić do Sofii.
Stoiczew przesłał mi tylko szybkie, wymowne spojrzenie. «Tak mi przykro».
«I tak opuściliśmy naszego najdroższego przyjaciela w Bułgarii, który wkrótce odszedł. Niech spoczywa w pokoju".
«Po przygodzie w krypcie salon Bory wydawał się rajem na ziemi. Z niewysłowioną ulgą siedzieliśmy z filiżankami parującej, wonnej herbaty w dłoniach – choć był już czerwiec, na dworze od tygodnia panował niespotykany chłód – a Turgut, rozparty na poduszkach rozłożonych na kanapie, spoglądał na nas z uśmiechem. Helen przy wejściu do domu zdjęła buty i nałożyła ozdobne, czerwone pantofle, które przyniosła jej pani Bora. Towarzyszył nam też Selim Aksoy. Siedział milcząco w kącie, ale Turgut zapewnił nas, że zarówno on, jak i pani Bora, doskonale zrozumieją naszą rozmowę, prowadzoną po angielsku.
«Czy jesteście pewni, że grobowiec był pusty?» – zapytał natychmiast Turgut.
«Całkowicie – odparłem, spoglądając na Helen. – Nie jesteśmy pewni, czy naprawdę coś usłyszeliśmy. Czy był to Dracula? Wszystko spowijał mrok».
«Jeśli legendy mówią prawdę, mógł zmienić kształt. – Ciężko westchnął. – Jego przeklęte oczy! Przyjaciele, byliście bliscy schwytania go. Bliżej niż kiedykolwiek udało się to przez pięćset lat Gwardii Półksiężyca. Jestem rad, że żyjecie, ale jednocześnie niewymownie mi przykro, iż nie udało się wam go zniszczyć».
«Dokąd, twoim zdaniem, się udał?» – zapytała Helen, przewiercając go swoimi czarnymi oczyma.
«Cóż, moja droga… – odezwał się zamyślonym głosem, drapiąc się po brodzie. – Nie mam najmniejszego pojęcia. Potrafi przemieszczać się szybko i daleko. Może być blisko lub na drugiej półkuli. Z pewnością w jakimś starożytnym miejscu – miejscu nieniepokojonym od stuleci. Opuszczenie monasteru Sveti Georgi musiało stanowić dla niego cios, ale zrozumiał, że tam nie ma już dla niego miejsca. Dałbym odciąć sobie prawą rękę, by dowiedzieć się, czy przebywa gdzieś, w Bułgarii lub w którymś z ościennych państw. Jestem przekonany, że granice i polityka nie stanowią dla niego żadnego problemu».
Turgut zmarszczył swoją sympatyczną twarz.
«Nie myślisz chyba, że podąża naszym tropem?» – zapytała cicho Helen.
Sądząc po wyrazie jej twarzy, wywnioskowałem, że pytanie to kosztowało ją wiele wysiłku. Turgut potrząsnął głową.
«Mam nadzieję, że nie, madame profesor. Moim zdaniem boi się was. Ostatecznie odszukaliście go tam, gdzie nikt inny nie dotarł».
Helen milczała. Nie podobał mi się wyraz wątpliwości malujący się na jej twarzy. Selim Aksoy i pani Bora spoglądali na nią z wyjątkowym współczuciem. Zapewne zastanawiali się, jak mogłem ją w to wszystko wplątać.
Turgut popatrzył w moją stronę.
«Strasznie przykro mi z powodu twego przyjaciela Rossiego. Tak bardzo chciałbym się z nim spotkać».
«Z całą pewnością byście się polubili» – powiedziałem szczerze, biorąc Helen za rękę.
W oczach kobiety stanęły łzy. Jak zawsze, kiedy padało nazwisko jej ojca.
«Chciałbym też osobiście poznać profesora Stoiczewa» – dodał z zadumą, odstawiając na miedzianą tacę filiżankę z resztką herbaty.
«To byłoby wspaniale – powiedziałem z uśmiechem, wyobrażając sobie dwóch naukowców wymieniających notatki ze swoich prac. Wyjaśnilibyście wszystkie interesujące was obu problemy dotyczące Imperium Osmańskiego i średniowiecznych Bałkanów. Może kiedyś się spotkacie».
Turgut potrząsnął przecząco głową.
«Nie sądzę. Dzielą nas wielkie bariery, wysokie i kolczaste -jak cara i paszę. Ale jeśli się jeszcze z nim spotkasz lub będziesz do niego pisać, przekaż mu ode mnie wyrazy uszanowania».
Selim Aksoy chciał, by Turgut o coś nas zapytał. Turecki profesor dłuższą chwilę słuchał go z poważną twarzą.
«Zastanawiamy się, czy pośród niebezpieczeństw i chaosu, jakie panowały w krypcie, znaleźliście księgę, o której wspomniał profesor Rossi. Chodzi o żywot świętego Jerzego. A może Bułgarzy zabrali ją do uniwersyteckiej biblioteki w Sofii?»
Helen wybuchnęła zdumiewająco dziewczęcym śmiechem, a ja z najwyższym trudem powstrzymałem się, aby jej nie ucałować na oczach zebranych. Było to jej pierwszy śmiech od chwili, kiedy opuściliśmy grób Rossiego.
«Mam ją w teczce – powiedziałem. – Chwileczkę».
Turgut gapił się na nas przez dłuższą chwilę, po czym wdał się w rozmowę z Aksoyem i swoją żoną.
«Jak udało sieją wam odnaleźć?»
Milcząca Helen uśmiechała się tylko tajemniczo, więc sprawę wyjaśniłem ja.
«Przypomniałem sobie o niej dopiero w Sofii, w hotelu».
Ale nie mogłem przecież powiedzieć im całej prawdy, więc podałem wersję złagodzoną.
A prawda przedstawiała się tak: Kiedy wreszcie zostawiono nas w pokoju Helen samych na dziesięć minut, wziąłem ją w ramiona, pocałowałem jej smoliście czarne włosy, a następnie, nie zważając na nasze brudne ubrania, z miłością przytuliłem do siebie. Czułem nie tylko wielką ulgę, że uszliśmy z życiem, że mogę tulić do siebie Helen i podziwiać jej urodę, lecz również coś bardzo zaniepokoiło mnie w kształcie jej ciała. Było to coś twardego, kanciastego. Odsunąłem się i obrzuciłem ją bacznym spojrzeniem. Ona przesłała mi kpiarski uśmiech. Położyła palec na ustach, dając mi znak, bym nie odzywał się słowem. Oboje wiedzieliśmy, że pokój z pewnością jest na podsłuchu.
Po chwili położyła mi dłoń na guzikach swej brudnej i wygniecionej bluzki. Rozpiąłem je bez namysłu. W tamtych czasach damska bielizna była znacznie bardziej skomplikowana niż dzisiaj, pełna sekretnych drutów, haczyków i osobliwych przegródek – wewnętrzna zbroja. Wyciągnąłem owiniętą w chustkę do nosa, ogrzaną ciepłem ciała kobiety książkę. Nie było to wielkie tomiszcze, jak sobie wyobraziłem, słuchając słów Rossiego. Wolumin mieścił się łatwo w ręku. Jego wykonaną z drewna i barwionej skóry oprawę zdobiły bogate złocenia oraz cała gama drogich kamieni: szmaragdów, rubinów, szafirów, lapis-lazuli, przepięknych pereł otaczających widniejący pośrodku wizerunek oblicza świętego. Delikatne, bizantyjskie ryzy sprawiały wrażenie, jakby namalowano je zaledwie kilka dni wcześniej, a nie przed wiekami. Zdawał się spoglądać prosto na mnie swymi wielkimi, smutnymi oczyma. Nad nimi rysowały się wysokie łuki brwi, nos miał długi i prosty, a usta skrzywione w surowym grymasie. Portret był pełen życia i realizmu, jakiego nigdy jeszcze nie spotkałem w sztuce bizantyjskiej. Do złudzenia przypominał malarstwo Rzymian. Gdyby nie mój zachwyt nad twarzą Helen, mógłbym śmiało powiedzieć, że piękniejszego oblicza nie widziałem w życiu. Było ludzkie, a jednocześnie niebiańskie – niebiańskie, a jednocześnie ludzkie. Na kołnierzu szaty świętego widniały wypisane precyzyjnym pismem jakieś słowa.
«To po grecku – tchnęła mi w ucho Helen. – Święty Jerzy».
W środku znajdowały się pergaminowe strony zachowane w stanie niemal idealnym. Pokrywało je przepiękne, ręczne, również greckie pismo. Na niektórych z nich widniały ilustracje: święty Jerzy wbijający włócznię w paszczę wijącego się smoka, z gromadą obserwujących to szlachciców; święty Jerzy otrzymujący złotą koronę z ręki Chrystusa, który przekazuje ją ze swego niebieskiego tronu; święty Jerzy na łożu śmierci opłakiwany przez anioły o czerwonych skrzydłach. Miniatury wykonane zostały z zadziwiającą precyzją. Helen pokiwała głową i znów przysunęła mi do ucha usta.
«Nie jestem ekspertem – szepnęła ledwo słyszalnie – ale sądzę, że książkę tę napisano dla cesarza Konstantynopola. A ta pieczęć to herb późniejszych cesarzy».
Na wewnętrznej stronie okładki namalowano dwugłowego orła: ptak spoglądał zarówno za siebie, w pełną chwały przeszłość Bizancjum, jak i do przodu, w jego niezmierzoną przyszłość. Ale wzrok ptaka nie był na tyle bystry, by dostrzec najazd nowobogackich niewiernych i upadek cesarstwa.
«Znaczy to, że książka pochodzi z pierwszej połowy piętnastego wieku – szepnąłem. – Jeszcze sprzed podboju».
«Moim zdaniem jest znacznie starsza – odparła Helen, dotykając delikatnie pieczęci. – Mój ojciec… mój ojciec powiedział, że jest bardzo stara. Widzisz, to są insygnia Konstantyna Profirogenety. Rządził… – Przez chwilę usilnie grzebała w pamięci. – Tak, w pierwszej połowie dziesiątego wieku. Sprawował władzę jeszcze przed ufundowaniem Monasteru Bączkowskiego. Orła musiano domalować później».
«Uważasz, że książka ma ponad tysiąc lat? – Trzymając wolumin delikatnie w rękach, usiadłem na skraju łóżka obok Helen. Nie odzywaliśmy się słowem. Głównie porozumiewaliśmy się wzrokiem. – Jest w stanie prawie idealnym – wyszeptałem w końcu. – I zamierzasz wywieźć nielegalnie taki skarb z Bułgarii? Helen, chyba straciłaś rozum! Poza tym zabytek ten należy do narodu bułgarskiego».
Pocałowała mnie, odebrała książkę i otworzyła ją.
«To jest prezent od mego ojca – wyszeptała. Po wewnętrznej stronie okładki znajdowała się skórzana kieszonka. Helen delikatnie sięgnęła do jej wnętrza. – Czekałam z przeczytaniem tego do chwili, gdy będziemy mogli to zrobić razem».
Wyciągnęła plik cieniutkich kartek pokrytych gęsto maszynowym pismem. Oboje w milczeniu zaczęliśmy czytać rozdzierający dziennik Rossiego. Kiedy skończyliśmy lekturę, długo siedzieliśmy w milczeniu. W oczach błyszczały nam łzy. W końcu Helen ponownie zawinęła książkę w chustkę i ukryła ją pod bielizną.
Turgut uśmiechnął się, kiedy skończyłem swoją uproszczoną wersję historii.
«Ale jest jeszcze jedna ważna rzecz, o której muszę ci powiedzieć» mruknąłem.
Opisałem upiorne uwięzienie Rossiego w bibliotece. Słuchali z uwagą. Mieli poważne i nieruchome twarze. Kiedy oznajmiłem, że Dracula ma informacje o istniejącej wciąż gwardii, którą sformował sułtan, by go tropić, Turgut ze świstem wciągnął powietrze w płuca.
«Przykro mi» – powiedziałem cicho.
Szybko przetłumaczył moje słowa Selimowi, który pochylił głowę i powiedział coś cicho.
«Mówi, że sprawa jest niebywale delikatna. W wyniku otrzymanych od was strasznych wiadomości musimy zewrzeć nasze szeregi i jeszcze usilniej tropić wszelkie ślady Draculi w naszym mieście. Pełen Chwały, Ucieczka Przed Złem Świata, gdyby żył, tak właśnie kazałby nam postępować. Co zamierzacie zrobić z książką po powrocie do domu?»
«Mam znajomości w domach aukcyjnych – wyjaśniłem. – Oczywiście zachowamy jak najdalej posuniętą ostrożność i odczekamy jakiś czas. Jakieś muzeum, wcześniej czy później, z pewnością zakupi tę książkę».
«A pieniądze? – zainteresował się Turgut, – Co zrobicie z taką masą pieniędzy?»
«Myśleliśmy i o tym. Przeznaczymy je na jakiś zbożny cel. Nie wiemy jeszcze jaki».
Samolot do Nowego Jorku mieliśmy o siedemnastej. Pod koniec obfitego jak zwykle posiłku Turgut zerknął na zegarek.
Tego popołudnia miał jednak wykłady… niestety… szkoda… ale na lotnisko odwiezie nas taksówką Aksoy. Kiedy wstaliśmy od stołu, pani Bora przyniosła przepyszny, jedwabny, kremowej barwy szal szamerowany srebrem i zarzuciła go na ramiona Helen. Ukrył wygnieciony, czarny żakiet i brudny kołnierzyk jej bluzki, a my wydaliśmy stłumiony okrzyk zdumienia. Jej twarz ponad szalem przypominała oblicze cesarzowej.
«To na dzień twego ślubu» – oświadczyła pani Bora, wspinając się na czubki palców, by ucałować Helen w policzek.
Natomiast Turgut pocałował Helen w dłoń.
«W rękę całowałem tylko moją matkę» – powiedział prosto.
Helen nie wiedziała, co odpowiedzieć. Wyręczyłem ją w tym, potrząsając dłońmi gospodarzy. Będziemy do siebie pisać. Będziemy o sobie myśleć. Przed nami otwierało się nowe, długie życie. Z pewnością jeszcze się spotkamy".
«Ostatnia część mojej relacji jest najtrudniejsza do przekazania, ponieważ na przekór wszystkiemu wtedy właśnie zacząłem być szczęśliwy. Wróciliśmy na uniwersytet i podjęliśmy studia. Jeszcze raz przesłuchała mnie policja, ale w przekonujący sposób wyjaśniłem, że mój zagraniczny wyjazd miał związek wyłącznie z prowadzonymi przeze mnie badaniami, a nie ze zniknięciem Rossiego. Gazety długo rozwodziły się nad tym tajemniczym zdarzeniem, robiąc z niego lokalną sensację, ale uniwersytet zachowywał kamienne milczenie. Dziekan również wziął mnie na spytki, ale wyraziłem jedynie mój najgłębszy żal po stracie kogoś takiego jak Rossi. Jesienią pobraliśmy się w bostońskim kościele moich rodziców ale nawet w trakcie samej ceremonii nie potrafiłem nie zauważyć, jak bardzo jest bezbarwna i prosta, pozbawiona nawet upojnych woni kadzidlanych dymów.
Moi rodzice byli nieco zdumieni rozwojem wypadków, ale bardzo szybko polubili Helen. Kiedy odwiedzaliśmy ich w Bostonie, Helen wiele czasu spędzała z moją matką w kuchni, gdzie w serdecznej atmosferze uczyła ją przyrządzania węgierskich potraw lub też prowadziła długie rozmowy o antropologii z moim ojcem w jego ciasnym gabinecie. Jeśli chodzi o mnie, to choć nieustannie czułem ból po stracie Rossiego, a Helen często ogarniała melancholia, wspominam ten rok jako jedno długie pasmo szczęścia i radości. Pod kierunkiem innego promotora, którego twarzy nawet nie pamiętam, skończyłem doktorat. Co prawda holenderscy kupcy zupełnie przestali mnie interesować, jednak chciałem zakończyć rozpoczęte dzieło, a następnie osiedlić się z Helen w jakiejś uroczej okolicy. Moja żona opublikowała wkrótce długi artykuł o przesądach w wołoskich wioskach, który uzyskał doskonałe recenzje i stanowił początek jej doktoratu na temat pozostałości transylwańskich obyczajów na Węgrzech.
Natychmiast po powrocie do Stanów napisaliśmy list do matki Helen oraz bardziej niż ogólnikowy do ciotki Evy. Helen bała się pisać obszerniej, wiec powiadomiła tylko matkę, że Rossi umarł, ale do końca ją pamiętał i kochał. Helen z rozpaczą zakleiła kopertę.
«Pewnego dnia osobiście jej o wszystkim opowiem. Wyznam jej całą prawdę».
Nigdy nie dowiedzieliśmy się, czy listy doszły, gdyż ani od Evy, ani od matki Helen nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Po roku wojska sowieckie wkroczyły na Węgry.
Z całego serca pragnąłem rozpocząć normalne, szczęśliwe życie i wkrótce po ślubie zapytałem Helen, czy chciałaby mieć dzieci. Początkowo pokręciła odmownie głową i dotknęła delikatnie blizny na szyi. Wiedziałem, co ma na myśli. Oświadczyłem jednak, że jej obrażenia są minimalne, a ona jest młodą, silną i zdrową kobietą. W miarę upływu czasu jednak, gdy rana całkowicie się zagoiła, zauważyłem, że Helen z coraz większą tęsknotą w oczach spogląda na wózki z dziećmi, które mijaliśmy na ulicy.
Helen uzyskała doktorat z antropologii na wiosnę, w rok po naszym ślubie. Jej pracowitość i tempo, w jakim pisała pracę, prawie mnie zawstydzały. Często, kiedy budziłem się o piątej nad ranem, ona już siedziała przy swoim biurku. Była blada i sprawiała wrażenie wyczerpanej. W nocy, po obronie pracy doktorskiej, obudziłem się w łóżku zalanym krwią. Obok mnie leżała Helen, półprzytomna, z wyrazem strasznego bólu na twarzy. Poroniła. O niczym mi wcześniej nie wspominała, chcąc w ostatniej chwili zaskoczyć mnie dobrą wiadomością. Chorowała przez kilka następnych tygodni – posępna i małomówna. Jej praca uzyskała najwyższe z możliwych noty, ale nigdy o tym nie mówiła.
Kiedy zdobyłem posadę wykładowcy w Nowym Jorku, Helen przekonała mnie, że powinniśmy się przenieść do tego miasta. Zamieszkaliśmy na Brooklyn Heights w uroczym, starym domu z brązowego piaskowca. Odbywaliśmy długie spacery nadbrzeżną promenadą, obserwując holowniki wprowadzające do portu ogromne liniowce pasażerskie – ostatnie już statki tej klasy – które przybywały z Europy. Helen, podobnie jak ja, wykładała na uniwersytecie. Studenci wprost ją uwielbiali. Nasze życie wróciło do cudownej harmonii – żyliśmy, robiąc to, co lubiliśmy najbardziej.
Od czasu do czasu sięgaliśmy po Żywot świętego Jerzego i powoli kartkowaliśmy książkę. Pewnego dnia udaliśmy się z nią do dyskretnego domu aukcyjnego. Wolumin sprzedaliśmy w prywatne ręce, ale ostatecznie trafił do Cloisters [23] na górnym Manhattanie. Na nasze konto wpłynęła oszałamiająca wręcz kwota. Helen, podobnie jak ja, nie lubiła wystawnego życia, więc poza przesyłaniem drobnych kwot dla jej krewnych na Węgrzech, pozostawiliśmy tę fortunę na koncie.
Drugie poronienie Helen było bardziej dramatyczne niż pierwsze i o wiele bardziej niebezpieczne. Pewnego dnia wróciłem do domu, gdzie na parkiecie w holu odkryłem krwawe ślady stóp. Helen jednak zdążyła wezwać na czas pogotowie i kiedy dotarłem do szpitala, zagrożenie dla jej życia minęło. Ale później wspomnienia owych krwawych tropów wyrywały mnie ze snu w środku nocy. Zacząłem obawiać się, że nie będziemy mieć nigdy dzieci, i zastanawiałem się, jaki efekt wywrze to na Helen. Ale znów zaszła w ciążę. Nerwowo mijały miesiące, ale nie było żadnych komplikacji. Wzrok Helen nabrał łagodności oczu Madonny, jej sylwetka pod niebieską, wełnianą sukienką zaokrągliła się, krok miała chwiejny. Ale cały czas uśmiechała się i była dobrej myśl. «To dziecko urodzi się żywe» – mówiła.
Urodziłaś się w szpitalu, którego okna wychodzą na rzekę Hudson. Kiedy ujrzałem Twoje czarne włoski i przepiękny zarys brwi, taki sam jak u Twojej matki, z której oczu płynęły łzy szczęścia i bólu, uniosłem Cię zawiniętą w kokon pieluszek, by pokazać przepływające w dole statki. Sam byłem bliski płaczu. Nadaliśmy Ci imię Twojej matki.
Helen była tobą wręcz zafascynowana. Chcę, żebyś wiedziała, że Ty tylko nadawałaś ton i sens naszemu życiu. Twoja matka, po urodzeniu dziecka, przerwała pracę i rozradowana całe dnie spędzała w domu, bawiąc się Twoimi paluszkami i stopkami – twierdziła szelmowsko, że są całkowicie transylwańskie – lub bujała się z Tobą w fotelu na biegunach, który jej kupiłem. Ty nieustannie się śmiałaś, wodząc ciągle za.nami wzrokiem. Czasami, kierowany impulsem, wyskakiwałem ze swego gabinetu w pracy i biegłem do domu, by upewnić się, że moje obie czarnowłose kobiety drzemią sobie bezpiecznie na szerokiej kanapie.
Pewnego dnia wróciłem do domu wcześniej, o szesnastej, przynosząc w firmowych pudełkach chińskie jedzenie, a Tobie bukiet kwiatów, żebyś sobie na nie patrzyła. W salonie nikogo nie zastałem. Helen pochylała się nad Twoim łóżeczkiem, a ty pogrążona byłaś w głębokim, spokojnym śnie. Twarz Twojej matki zlana była łzami i przez dłuższą chwilę nie zauważyła nawet mojej obecności. Natychmiast wziąłem ją w ramiona, ale ona nie odpowiedziała na mój gest. Nie wyjaśniła, co ją trapi, a ja po kilku daremnych próbach zaprzestałem pytań. Wieczorem jednak wrócił jej humor i zachwycała się jedzeniem, które przyniosłem wraz bukietem goździków. W następnym tygodniu znów zastałem ją milczącą i całą we łzach. Przeglądała książkę Rossiego, którą mój profesor zadedykował mi tego dnia, kiedy rozpoczynaliśmy wspólną pracę. Było to opasłe tomiszcze traktujące o cywilizacji minojskiej. Księgę trzymała na kolanach i wpatrywała się w wykonaną osobiście przez Rossiego fotografię ołtarza ofiarnego na Krecie.
«Gdzie jest dziecko?» – spytałem.
Uniosła powoli głowę i popatrzyła na mnie mętnym wzrokiem, jakby nie pamiętała, który mamy rok.
«Śpi» – powiedziała po chwili.
Poczułem osobliwą, nagłą potrzebę udania się do Twego łóżeczka i sprawdzenia, co z Tobą jest.
«Kochanie, powiedz, o co chodzi?» – zapytałem, zabierając z jej kolan książkę.
Ale ona potrząsnęła tylko głową i nic nie odpowiedziała. Kiedy wszedłem do Twego pokoju, właśnie obudziłaś się w swoim łóżeczku. Uśmiechałaś się promiennie, klepałaś po brzuszku i wodziłaś za mną wzrokiem.
Niebawem Helen zaczęła zapadać każdego ranka w milczenie, a wieczorami płakała. Kiedy przestała się w ogóle do mnie odzywać, postanowiłem wysłać ją do lekarza. Najpierw do psychoanalityka. Doktor oświadczył, że z Twoją matką jest wszystko w porządku, a kobiety po porodzie często wpadają w melancholijny nastrój. Niebawem powinna wrócić do normy. Zbyt późno odkryłem, kiedy jeden z naszych przyjaciół natknął się na Helen w nowojorskiej bibliotece publicznej, iż wcale nie chodziła do psychoanalityka, którego jej załatwiłem. Gdy zapytałem o to Helen, oświadczyła, że prowadzi pewne bardzo istotne badania, a do dziecka załatwiła opiekunkę. Ale wieczorami wciąż pogrążona była w depresji, więc zdecydowałem, iż przyda się jej zmiana klimatu. Wyjąłem z naszego ogromnego konta trochę pieniędzy i wczesną wiosną polecieliśmy do Francji.
Helen nigdy nie była w tym kraju, choć wiele o nim słyszała i wybornie mówiła po francusku. Wyglądała uroczo, kiedy wędrowaliśmy przez Montmartre, a ona swym dawnym, złośliwym tonem mówiła, że Sacre Coeur jest brzydsza w swoim ogromie, niż sądziła. Uwielbiała chodzić z wózkiem po targach, na których sprzedawano kwiaty, wzdłuż nabrzeży Sekwany, gdzie buszowaliśmy po straganach bukinistów, a ty spod swego czerwonego kapturka spoglądałaś na płynącą w dole rzekę. W wieku dziewięciu miesięcy byłaś już wytrawnym podróżnikiem, a Helen utrzymywała, że to tylko początek.
Konsjerżka domu, w którym mieszkaliśmy, sama była babcią wielu wnuków i wnuczek, więc zostawialiśmy ciebie pod jej opieką, gdy udawaliśmy się do pobliskiego baru na piwo lub kawę. Poza tym Helen i Ty, ze swoimi oczkami jak guziczki – uwielbiałyście echa dochodzące z Notre Damę. Zapuszczaliśmy się dalej na południe, by obejrzeć Chartres i jej świetliste witraże, Albi i dziwaczny kościół twierdzę [24], siedzibę heretyków, korytarze i krużganki Carcassone.
Helen zapragnęła odwiedzić starożytny monaster Saint-Matthieu-des-Pyrenees-Orientales. Postanowiliśmy zatem udać się tam na dzień lub dwa, a następnie wrócić do Paryża i odlecieć do Stanów. Podczas podróży z zadowoleniem stwierdziłem, że twarz Helen znów przybrała dawny, pogodny wyraz. Leżała na łóżku w naszym hotelowym pokoju w Perpignan i z uwagą studiowała książkę o francuskiej architekturze, którą nabyłem w Paryżu. Choć dobrze o tym wiedziałem, poinformowała mnie, że monaster wzniesiono w roku tysięcznym. Stanowił najstarszy zabytek architektury romańskiej w Europie.
«Jest prawie tak stary jak Żywot świętego Jerzego» – powiedziałem z zadumą.
Ale ona tylko zamknęła książkę, rozłożyła się na łóżku i popatrzyła na mnie łakomym wzrokiem.
Uparła się, że do monasteru udamy się na piechotę, jak pielgrzymi. Wyruszyliśmy z Les Bains wczesnym, chłodnym, wiosennym porankiem. Kiedy zaczęło świecić słońce, ściągnęliśmy grube bluzy i owinęliśmy je wokół bioder. Helen dźwigała Cię w nosidełku zawieszonym na piersiach, a gdy była zmęczona, ja brałem Cię na ręce. O tej porze roku droga świeciła pustką. Minął nas tylko jeden wieśniak jadący konno. Zapytałem Helen, czy nie powinniśmy poprosić go, by nas podwiózł, ale ona tego ranka była w paskudnym nastroju. Z niepokojem zauważyłem, że od czasu do czasu jej oczy wypełniają się łzami. Wiedziałem, że jeśli o cokolwiek ją zapytam, ona tylko potrząśnie odmownie głową i odepchnie mnie od siebie. Tak zatem tuliłem Cię tylko czule do siebie i pokazywałem widoki, jakie otwierały się przed nami po każdym zakręcie drogi: rozległą panoramę pokrytych kurzem pól i leżących w dole wiosek. Na końcu górskiej ścieżki znajdował się niewielki placyk. Stały na nim dwa stare samochody i przywiązany do drzewa koń wieśniaka. Nad naszymi głowami piętrzył się monaster, jego masywne mury wieńczyły wierzchołek góry. Ruszyliśmy w stronę bramy, przy której czuwali mnisi.
W tamtych czasach monaster Saint-Matthieu był bardziej otwartym klasztorem. Mieszkało w nim dwunastu lub trzynastu zakonników, prowadzących życie zgodnie z regułą ich poprzedników sprzed tysiąca lat, z tym tylko, że musieli od czasu do czasu oprowadzać po świątyni turystów i pilnować ich samochodów zaparkowanych przed monasterem. Dwóch mnichów towarzyszyło nam, gdy zwiedzaliśmy przecudne klasztorne krużganki. Pamiętam swe zdumienie, kiedy doszedłem do końca otwartej galerii i ujrzałem pod nogami zawrotną, skalistą przepaść kończącą się het w dole dnem doliny. Nad monasterem wznosiły się wierzchołki gór jeszcze wyższe od tego, na którego zboczu przycupnął klasztor. Spowijały je białe welony wodospadów.
Usiedliśmy na ławce ustawionej tuż nad przepaścią. Spoglądaliśmy w przepastny błękit nieba i słuchaliśmy szumu wody w fontannie klasztoru, wykonanej z czerwonego marmuru. Bóg jeden wie, w jaki sposób ściągano tu wodę przed wiekami. Helen sprawiała wrażenie o wiele bardziej pogodnej. Z radością spostrzegłem na jej twarzy wyraz wesołości.
Jeśli nawet czasami ogarniały ją czarne myśli, to i tak nasza wyprawa była bardzo dużo warta.
Helen oświadczyła, że chce dokładnie obejrzeć klasztor. Zwiedziliśmy zatem kuchnię i długi refektarz, w którym mnisi gromadzili się na posiłki, hotel, gdzie na pielgrzymów czekały proste łóżka oraz skryptorium, jedną z najstarszych części kompleksu klasztornego. Tam właśnie kopiowano i iluminowano rękopisy. W szklanej gablocie znajdował się egzemplarz Ewangelii świętego Mateusza otwarty na stronicy, której marginesy zdobiły wizerunki demonów. Obok znajdowała się kaplica. Była mała, jak wszystko w tym monasterze, ale jej proporcje stanowiły wręcz muzykę ucieleśnioną w kamieniu. Nigdy nie spotkałem w sztuce romańskiej czegoś tak ślicznego i serdecznego. Zakupiony wcześniej przewodnik zapewniał, że absyda stanowiła jedną z najstarszych, romańskich konstrukcji, dzięki której na ołtarz zawsze pada światło. W ścianach mieściły się wąskie okna z czternastowiecznymi szybami, a sam ołtarz został wspaniale przystrojony na kolejną mszę: spowijała go czerwień i biel, lśniły złote świeczniki. Opuszczaliśmy kaplicę w milczeniu.
W końcu młody mnich, który oprowadzał nas po monasterze, oświadczył, że pozostała nam do zwiedzenia już tylko krypta. Ruszyliśmy za nim po schodach w dół. Był to niewielki, zimny i wilgotny loch wykopany pod klasztorem, interesujący przykład wczesnoromańskiej architektury: sklepiona piwnica o stropie wspartym na kilku przysadzistych filarach, z kamiennym sarkofagiem o posępnych ornamentach pochodzącym z pierwszego wieku istnienia monasteru. Nasz przewodnik poinformował nas, że spoczywa w nim pierwszy opat klasztoru. Obok grobowca siedział zatopiony w medytacjach podstarzały mnich. Na nasz widok, wyraźnie zmieszany, skinął uprzejmie głową, ale nie podniósł się z krzesła.
«Od stuleci panuje tu tradycja, że jeden z nas siedzi przy opacie – wyjaśnił przewodnik. – Zazwyczaj jest to jeden ze starszych mnichów, który piastuje tę godność do końca życia».
«Niezwykłe» – powiedziałem.
Ale w tym miejscu było coś, zapewne wszechprzenikający chłód, co sprawiło, że zakwiliłaś i poruszyłaś się gwałtownie w nosidełku. Widząc, że Helen jest już zmęczona, wziąłem Cię na ręce, by wynieść na świeże powietrze. Z ulgą opuściłem ponury loch i ruszyłem ku wyjściu z klasztoru, by pokazać Ci fontannę.
Myślałem, że Helen natychmiast za nami ruszy, ale ona jeszcze długo zwlekała w podziemiach, a kiedy wreszcie opuściła kryptę, miała tak zmienioną twarz, że aż się przeraziłem. Wydawała się niezwykle ożywiona – nie widziałem jej takiej od miesięcy – a jednocześnie jej twarz spowijała niezwykła bladość, a szeroko rozwarte oczy skupiały się na czymś, czego nie mogłem dostrzec. Podszedłem do niej od niechcenia i zapytałem, czy zobaczyła w środku jeszcze coś ciekawego.
«Może – odparła nieobecnym tonem, jakby moje pytanie zagłuszały szalejące jej pod czaszką myśli. Następnie gwałtownie zabrała Cię z moich rąk, przytuliła, i wreszcie pocałowała w główkę i policzki. – Czy z nią wszystko w porządku? Czyżby się czegoś przestraszyła?»
«Nic jej nie jest. Zapewne trzeba ją tylko nakarmić».
Helen przysiadła na ławce, wyjęła butelkę i zaczęła Cię karmić, nucąc jedną z tych piosenek, których nigdy nie rozumiałem – po węgiersku lub rumuńsku, nie wiem.
«To przepiękne miejsce – odezwała się po chwili. – Zostańmy tu jeszcze na kilka dni».
«W czwartek wieczorem musimy być w Paryżu» – zaprotestowałem.
«Skoro uważasz, że musimy tak szybko wracać, zostańmy tu tylko na jedną noc, a jutro wcześnie rano zejdziemy do Les Bains i złapiemy powrotny autobus».
Ponieważ wyglądała tak dziwnie, wdałem się w rozmowę z naszym przewodnikiem. Porozmawiał z przełożonym, a ten oświadczył, że nie mają obecnie gości i jesteśmy serdecznie witani. Między prostym obiadem a jeszcze skromniejszą kolacją pokazano nam kuchnię, wspaniały, różany ogród i rozciągający się poza murami klasztoru sad na stromych zboczach góry, a następnie wysłuchaliśmy mszy, podczas której Ty spałaś na kolanach Helen. Mnich przygotował nam prycze nakryte czystą szorstką pościelą. Kiedy już leżałaś na środkowej, zsunęliśmy łóżka tak, byś nie stoczyła się przez sen na ziemię, i zacząłem coś czytać, udając, że nie patrzę na Twoją matkę. Ubrana w czarny, jedwabny szlafrok, spoglądała w rozciągającą się za firankami noc. W pewnej chwili wstała, rozsunęła zasłony i zaczęła wyglądać przez okno.
«Jest ciemno, nic tam nie zobaczysz» – powiedziałem.
«Wiem, zawsze było tu tak ciemno» – odparła.
«Wracaj więc do łóżka».
«Dobrze» – powiedziała z uśmiechem, podeszła do mnie i pocałowała w policzek.
Wziąłem w ramiona jej prężne ciało, rozkoszując się gładką skórą. Po chwili wyprostowała się i wróciła na swoje łóżko. Zapadła w sen, zanim skończyłem lekturę rozdziału i zgasiłem światło.
O świcie obudził mnie podmuch chłodnego powietrza. Na szyi czułem Twój ciepły oddech. Prycza Helen była pusta. Bezszelestnie wstałem z łóżka. Nałożyłem buty i kurtkę. Klasztor i jego dziedziniec spowijał półmrok, przede mną zamajaczyła fontanna. Pomyślałem, że jeszcze dużo czasu upłynie, zanim otoczoną wyniosłymi górami świątynię oświetli słońce. Rozejrzałem się wokół. Nie wzywałem jeszcze głośno Helen, wiedząc, że lubi wstawać nad ranem. Zapewne siedziała na którejś z ławek, czekając na wschód słońca. Ale nigdzie jej nie znalazłem. Kiedy niebo już pojaśniało, stałem się bardziej nerwowy. Ruszyłem do ławki, na której siedzieliśmy poprzedniego wieczoru. Była pusta. Tylko z pogrążonej w półmroku kaplicy dobiegała woń kadzideł.
Zacząłem wołać jej imię, najpierw cicho, później głośno, w końcu na całe gardło. Niebawem z refektarza, w którym mnisi spożywali swój pierwszy, milczący posiłek, wyłonił się jeden z nich i spytał, czy może mi w czymś pomóc. Wyjaśniłem, że zaginęła moja żona.
«Może madame poszła na spacer?»
Ale nie znaleźliśmy jej ani w sadzie, ani na parkingu, ani w mrocznej krypcie. Przeszukaliśmy cały klasztor, a kiedy wreszcie wzeszło słońce, jeden z mnichów zaofiarował się, że pojedzie samochodem do Les Bains i tam jej poszuka. Poruszony do żywego, poprosiłem go, by wezwał policję. I wtedy dobiegł z hotelu Twój głośny płacz. Ruszyłem biegiem w obawie, że spadłaś z pryczy. Ale tylko się obudziłaś i byłaś głodna. Szybko Cię nakarmiłem i ponownie przeszukaliśmy cały klasztor.
W końcu poprosiłem, żeby zgromadzić wszystkich mnichów i dokładnie ich o wszystko wypytać. Opat natychmiast wyraził na to zgodę. Ale żaden z zakonników nie widział Helen od czasu, gdy po kolacji udaliśmy się do hotelu. Wszyscy byli bardzo zaniepokojeni.
«La pauvre» - powiedział stary mnich i bardzo mnie tym zirytował.
Spytałem, czy ktoś rozmawiał z Helen poprzedniego dnia lub zauważył coś dziwnego.
«Nasza reguła zabrania rozmawiać z kobietami» – wyjaśnił łagodnie opat.
Ale wystąpił stary mnich, ten, który pełnił posługę w krypcie. Twarz miał spokojną i serdeczną, taką samą, jaką zapamiętałem z poprzedniego dnia – łagodną, a zarazem pełną zmieszania:
«Ta pani zagadnęła mnie – oznajmił. – Nie chciałem łamać naszej reguły, ale była taka miła i spokojna, że odpowiedziałem na jej pytania».
«A o co brata pytała?»
Serce, które biło mi niczym młotem, teraz przeszło w bolesny galop.
«Zapytała, kto spoczywa w grobowcu, a ja odpowiedziałem, że jeden z naszych pierwszych opatów, którego pamięć czcimy. Następnie spytała, jakich wielkich czynów dokonał, a ja wyjaśniłem, że istnieje legenda… Urwał i popatrzył na opata, a ten skinął głową, by kontynuował. – Że istnieje legenda, iż prowadził bardzo świątobliwe życie, lecz po śmierci padło na niego przekleństwo, wstawał z grobu i czynił krzywdę naszym braciom. Jego szczątki musiały zostać oczyszczone. Kiedy już to się stało, z serca wyrosła mu biała róża oznaczająca, że zyskał przebaczenie Matki Świętej».
«I dlatego ktoś musi nieustannie trzymać przy jego grobie wartę?» zapytałem wzburzony.
Opat wzruszył ramionami.
«To tylko taka nasza tradycja. W ten sposób oddajemy mu cześć».
Odwróciłem się do starego mnicha. Miałem ochotę chwycić go za gardło i patrzeć, jak sinieje mu twarz.
«I tę historię opowiedziałeś mojej żonie?»
«Pytała o naszą historię, monsieur. Co w tym złego, że zaspokoiłem jej ciekawość?»
«A co ona na to odparła?»
«Podziękowała mi swoim słodkim głosem i zapytała, jak mam na imię – odrzekł z uśmiechem. – Powiedziałem, że nazywam się frere Kirył».
Założył ręce na piersi.
W pierwszej chwili nie zrozumiałem imienia wymówionego przez francuskojęzycznego zakonnika. Zrozumiałem jedynie słowo frere. Ścisnąłem Cię mocniej w ramionach w obawie, by nie upuścić na ziemię.
«Powiedziałeś, że nazywasz się Kirył? Czy to właśnie imię wymieniłeś? Wymów je jeszcze raz».
Zdumiony mnich spełnił moją prośbę.
«Skąd takie imię? – zapytałem drżącym głosem. – Czy to twoje prawdziwe imię? Kim jesteś?»
Na widok kompletnie oszołomionego, starego zakonnika, podszedł do mnie opat.
«To nie jest imię, jakie dano mu na chrzcie świętym – wyjaśnił. Składając śluby zakonne, każdy z nas przyjmuje nowe imię. Zawsze jest Kirył… zawsze ktoś nosi to imię… ifrere Michał… o, ten tu…»
«Chce mi ojciec powiedzieć, że przed tym Kiryłem był inny brat Kirył, a przed nim jeszcze inny?»
«Oczywiście – odrzekł opat, zdumiony natarczywością moich pytań. Od początku istnienia naszego klasztoru. Jesteśmy dumni ze swych tradycji. Bardzo nie lubimy nowinek».
«A skąd wzięła się wasza tradycja?» – zapytałem bliski krzyku.
«Monsieur, tego nie wiemy – odparł z bezbrzeżną cierpliwością opat. Tutaj było tak od zawsze».
Zbliżyłem się do niego i prawie przytknąłem nos do jego nosa.
«Chcę, żebyście otworzyli znajdujący się w krypcie sarkofag» – szepnąłem.
Przerażony dał krok do tyłu.
«Co pan mówi? Nie możemy tego zrobić».
«Proszę ze mną. A brat… – szybko przekazałem Ciebie młodemu mnichowi, który oprowadzał nas po klasztorze poprzedniego dnia. – Proszę przypilnować mojej córki».
Wziął Ciebie na ręce z wprawą, jakiej się po nim nie spodziewałem. Ale ty i tak zaczęłaś płakać.
«Chodź, ojcze» – powiedziałem do opata.
Pociągnąłem go w stronę krypty, a on dał znak zakonnikom, by pozostali w miejscu. Szybko zbiegliśmy po schodach. W zimnej piwnicy, gdzie brat Kirył zostawił dwie płonące świece, odwróciłem się do opata.
«Nie mów o tym ojcze innym braciom, ale musimy otworzyć sarkofag. Jeśli mi w tym nie pomożesz, skieruję na Twój monaster wymiar sprawiedliwością
Obrzucił mnie szybkim spojrzeniem – lęk? uraza? litość? – po czym bez słowa podszedł do sarkofagu. We dwójkę odsunęliśmy ciężką, kamienną płytę na tyle, aby zajrzeć do środka. Sięgnąłem po jedną ze świec. Grobowiec był pusty. Opat miał oczy ogromne jak spodki. Potężnym pchnięciem przesunął pokrywę na jej dawne miejsce. Popatrzyliśmy na siebie w milczeniu. Miał delikatną, mądrą, galijską twarz, którą w innych okolicznościach natychmiast bym polubił.
«Proszę nie wspominać o tym braciom» – poprosił cicho, odwrócił się i szybko ruszył po schodach w górę.
Idąc za nim, zastanawiałem się, co mam dalej robić. Postanowiłem niezwłocznie wracać z Tobą do Les Bains i powiadomić policję. Może Helen zdecydowała się pojechać do Paryża przed nami – nie miałem zielonego pojęcia dlaczego – a nawet sama wrócić do Ameryki. Czułem w uszach okropny łomot, serce podchodziło mi do gardła, z zagryzionych warg ciekła mi krew.
Kiedy znów znalazłem się na krużganku klasztoru i ujrzałem zalewaną słonecznym światłem fontannę, a potem usłyszałem śpiew ptaków, zrozumiałem, co naprawdę się wydarzyło. Przez dobrą godzinę próbowałem nie dopuszczać do siebie tej myśli, nie chciałem usłyszeć wiadomości od dwóch mnichów, którzy z krzykiem biegli w stronę opata. Pamiętałem, że wysłał ich, aby przeszukali tereny leżące poza murami monasteru: sad, ogród warzywny, las suchych drzew, sterczące nad przepaścią skały. Jeden z nich wskazywał skraj krużganka, gdzie poprzedniego dnia siedziałem z Tobą i z Helen na ławce i spoglądaliśmy w otwierającą się pod naszymi stopami otchłań.
«Opacie! – wołał, jakby nie potrafił zwrócić się bezpośrednio do mnie. – Opacie, na skałach jest krew! Tam, w dole!»
Takie chwile trudno jest opisać słowami. Tuląc Cię do siebie, czując na szyi dotyk Twego delikatnego niczym płatek kwiatu policzka, pobiegłem na skraj krużganka. Z oczu płynęły mi gorące łzy. Zerknąłem w przepaść. Na sterczącym pięć metrów niżej skalnym występie dostrzegłem szkarłatną plamę – niezbyt dużą, ale doskonale widoczną w jaskrawym blasku porannego słońca. Poniżej rozwierała się otchłań sięgająca samych korzeni góry. Królestwo mgły i polujących orłów. Jak szalony ruszyłem do wrót klasztoru, wybiegłem poza jego mury. Ale teren był tak stromy, że nawet gdybym nie trzymał Ciebie w ramionach, nie odważyłbym się na zejście do skalnego występu. Stałem jak zmartwiały, czując, iż wraz z cudownym powietrzem niebiańskiego wręcz poranka napływa fala straszliwej, palącej jak ogień rozpaczy".
«Pozostałem tam jeszcze przez trzy tygodnie, krążąc między Les Bains a monasterem. Wraz z miejscową policją oraz ekipą wezwaną z Paryża przeszukiwałem skały i lasy. Z Ameryki przylecieli moi rodzice i przejęli nad Tobą całkowitą opiekę. Zabawiali Cię, karmili, wozili w wózku po okolicy. Wypełniłem setki formularzy, odbyłem wiele zbędnych rozmów telefonicznych, tłumacząc łamaną francuszczyzną, jak ważne są te poszukiwania. Dzień po dniu przeczesywałem lasy i podnóża klifu; czasami w towarzystwie detektywa o kamiennej twarzy i jego ludzi, czasami sam, z twarzą zalewaną łzami.
Początkowo krzepiłem się nadzieją, że ujrzę Helen żywą. Zobaczę, jak wychodzi mi na spotkanie z tym swoim kpiarskim uśmieszkiem na ustach. W końcu chciałem już tylko odnaleźć na skałach lub w chaszczach jej zniekształcone zwłoki. Żebym mógł zabrać jej ciało do domu… lub na Węgry… choć nie wiedziałem, jak mógłbym odwieźć ją do okupowanej przez Sowietów ojczyzny. Tak czy owak pragnąłem wypełnić wobec niej ostatnią posługę, godnie ją pochować i pozostać sam na sam ze swą rozpaczą. W skrytości ducha jednak chciałem odnaleźć jej ciało z całkiem innego powodu. Pragnąłem dowiedzieć się, czy umarła naturalną śmiercią, czy też potrzebowała mnie, bym wypełnił gorzki obowiązek, taki sam, jaki spełniłem wobec profesora Rossiego. Dlaczego nie mogłem odnaleźć jej ciała? Często, zwłaszcza rankami, sądziłem, że po prostu spadła z urwiska, gdyż na pewno nie opuściła nas z premedytacją. W takich chwilach głęboko wierzyłem, iż jej ciało spoczywa spokojnie gdzieś w przepastnej kniei. Po południu jednak przypominałem sobie jej przygnębienie i dziwne nastroje.
Wiedziałem, że do końca życia będę nosić po niej żałobę, ale myśl, iż nigdy nawet nie zobaczę jej ciała, doprowadzała mnie do szaleństwa. Miejscowy lekarz dał mi środki uspokajające, które zażywałem wieczorami, i dzięki nim spałem przez całą noc, zbierając siły na kolejne całodzienne wędrówki po lasach i skałach. Kiedy policja zaniechała już dalszych poszukiwań, samotnie przemierzałem lasy. Czasami natykałem się na różne, dziwaczne przedmioty: kamienie, pokruszone szczątki kominów, a raz nawet na fragment gargulca; czyżby spadł tak samo daleko jak Helen? Na ścianach monasteru widziałem kilkanaście podobnych rynien.
W końcu moi rodzice zaczęli perswadować mi, że nie mogę tych poszukiwań prowadzić w nieskończoność i powinienem wrócić chwilowo do Nowego Jorku. Ostatecznie zawsze będę tu mógł przybyć ponownie. Francuzi postawili na nogi policję we wszystkich krajach Europy. Jeśli tylko Helen żyje – zapewniały mnie uspokajająco władze – ktoś w końcu trafi na jej ślad. Dałem więc wreszcie za wygraną, ale nie z powodu zapewnień policji, lecz dlatego, że zupełnie podarłem sobie buty i ubranie podczas wspinaczek po stromych skałach i przedzierania się przez gęste poszycie lasu porośniętego ogromnymi drzewami. Zacząłem też bać się panującej w nim przeraźliwej ciszy.
Przed wyjazdem poprosiłem opata, by pomodlił się za Helen na końcu krużganka, skąd rzuciła się w przepaść. W otoczeniu mnichów odprawił tam nabożeństwo, wznosząc nad głowę różne rytualne rekwizyty – nie obchodziło mnie, czym naprawdę były te rzeczy – i zanosząc inkantacje, które natychmiast pochłaniała otaczająca nas niezmierzona przestrzeń. Towarzyszyli mi rodzice. Matka płakała, a Ty wierciłaś się na rękach. Musiałem Cię bardzo mocno trzymać w ramionach. W ciągu minionych tygodni zupełnie zapomniałem, jak delikatne są Twoje czarne włosy, jak mocno potrafisz wymachiwać nóżkami. Ale ostatecznie żyłaś, Twój słodki oddech ogrzewał mi podbródek, a drobne rączki obejmowały mnie za szyję. Kiedy wstrząsnął mną szloch, chwyciłaś mnie za włosy i zaczęłaś ciągnąć za ucho. Trzymając Cię w ramionach, przysiągłem sobie, że spróbuję wrócić do normalnego życia – w każdym razie w miarę normalnego".
Trzymając w dłoniach pocztówki od mojej matki, popatrzyliśmy na siebie w milczeniu. Podobnie jak listy od mego ojca urywały się nagle, nie dając żadnych istotnych informacji co do teraźniejszości. Ale jedna rzecz drążyła mi umysł: wszystkie te kartki moja matka napisała po śmierci.
– Udał się do monasteru – stwierdziłam krótko.
– Masz rację – odparł Barley.
Zgarnęłam pocztówki i położyłam je na marmurowym blacie toaletki.
– Chodźmy – powiedziałam, wyjmując z torebki srebrny sztylecik w pochwie i chowając go do kieszeni kurtki.
Barley pocałował mnie w policzek, czym bardzo mnie zdziwił.
– Chodźmy – powtórzył jak echo.
Droga do Saint-Matthieu była o wiele dłuższa, niż pamiętałam – pełna kurzu i rozpalona w promieniach wczesnopopołudniowego słońca. W Les Bains nie było taksówek – w każdym razie żadnej nie spotkaliśmy – więc ruszyliśmy pieszo. Szybko minęliśmy tereny rolnicze, na których stały farmy, i dotarliśmy na skraj lasu. Tutaj droga zaczęła piąć się na szczyt góry. W gęstym lesie porośniętym drzewami oliwnymi, wyniosłymi sosnami i potężnymi, rozłożystymi dębami poczułam się jak w średniowiecznej katedrze. W panującym tam półmroku i chłodzie odruchowo zniżyliśmy głosy, choć i tak niewiele rozmawialiśmy. Byłam głodna. Hotel opuściliśmy w pośpiechu, nie czekając nawet na śniadanie i kawę, które miał nam podać maitre d'hotel. Barley ściągnął z głowy bawełnianą czapkę i otarł z czoła pot.
– Nie przeżyłaby upadku z takiej wysokości – oświadczyłam ze ściśniętym gardłem.
– Nie.
– Mój ojciec nigdy nie podejrzewał, by ktoś zepchnął ją umyślnie w przepaść. W każdym razie nic o tym w listach nie wspomina.
– To prawda – odparł Barley, nakładając ponownie czapkę.
Dłuższy czas posuwaliśmy się w milczeniu. Ciszę mącił jedynie odgłos naszych kroków na nierównej, wyłożonej kamieniami drodze. Nie chciałam tego mówić, lecz nie mogłam się powstrzymać.
– Profesor Rossi napisał, że każdy samobójca ryzykuje tym, iż stanie się… stanie się…
– Pamiętam – odparł cicho Barley. Pożałowałam swoich słów. Droga zaczynała piąć się stromo pod górę. – Może pojawi się jakiś samochód dodał.
Jednak nie było słychać żadnego warkotu silnika, a my szliśmy coraz szybciej i szybciej, coraz mocniej i mocniej sapiąc. Kiedy minęliśmy kolejny zakręt, nieoczekiwanie wyłoniły się przed nami mury klasztoru. Nie pamiętałam tego zakrętu wyprowadzającego na szczyt góry. Nie pamiętałam rozległego, pokrytego kurzem placu przed świątynną bramą, na którym tego dnia nie było ani jednego samochodu. Zastanawiałam się, gdzie są tłumy turystów. Po chwili zobaczyliśmy tablicę informacyjną: «Remont. Klasztor przez miesiąc zamknięty jest dla zwiedzających". Ale to wcale nas nie powstrzymało.
– Chodź – powiedział Barley, biorąc mnie za rękę.
Byłam mu serdecznie wdzięczna za tak opiekuńczy gest. Sama trzęsłam się w środku.
Frontową ścianę wokół wrót oplatała pajęczyna rusztowań. Na drodze stała przenośna betoniarka… beton?… tutaj? Drewniana brama pod portalem była zawarta na głucho, ale nie zamknięta na zamek. Pociągnęliśmy za żelazny pierścień zastępujący klamkę. Nie chciałam włamywać się do klasztoru, jednak nie mogłam pogodzić się z faktem, że nigdzie nie ma mego ojca. Może wciąż przebywał jeszcze w Les Bains albo w całkiem innym miejscu. Może przeszukiwał podnóża góry, jak czynił to przed laty, setki metrów pod nami, skryty w gęstwinie lasu? Zaczynałam żałować, że zbyt pochopnie ruszyliśmy od razu do klasztoru. Co więcej, do zachodu słońca brakowało zaledwie godziny – słońce zapadało powoli za najwyższe wierzchołki Pyrenees. Rozciągające się w dole lasy pogrążały się już w głębokim półmroku. Niebawem mury monasteru również spowije cień.
Ostrożnie przekroczyliśmy bramę, minęliśmy dziedziniec i weszliśmy do klasztoru. W fontannie z czerwonego granitu szumiała woda. Ujrzałam delikatne, spiralne kolumny, które zapamiętałam z poprzedniej wizyty z klasztorze, długie krużganki, rozległy ogród różany. Złociste, słoneczne światło przybrało już miodową barwę. W zasięgu wzroku nikogo nie dostrzegliśmy.
– Może powinniśmy wracać już do Les Bains – szepnęłam do Barleya.
Otworzył usta, by mi odpowiedzieć, ale w tej samej chwili usłyszeliśmy dobiegający z kościoła śpiew. Drzwi kaplicy były zamknięte. Wewnątrz odprawiano mszę. Śpiew milkł, po czym znów się zaczynał.
– Są w środku – powiedział Barley. – Może jest z nimi twój ojciec. Bardzo w to wątpiłam.
– Jeśli nawet, to zszedł na dół…
Urwałam i rozejrzałam się po dziedzińcu. Od mojej pierwszej wizyty, którą złożyłam tu w towarzystwie ojca – teraz wiedziałam już, że drugiej – upłynęły dwa lata i nie pamiętałam, gdzie znajduje się wejście do krypty. Nagle dostrzegłam drzwi. Pamiętałam otaczające je, wykute w kamieniu dziwaczne bestie: gryfy i lwy, smoki, ptaki i inne stwory. Nie potrafiłam ich zidentyfikować; hybrydy uosabiające dobro i zło.
Popatrzyliśmy z Barleyem na kościół. Drzwi wciąż były zamknięte na głucho. Przekradliśmy się przez dziedziniec do krypty. Zatrzymaliśmy się u wejścia. Czułam fizycznie wlepiony we mnie wzrok zaklętych w kamieniu bestii. Popatrzyłam w mrok lochu, do którego mieliśmy zejść, i serce skurczyło mi się ze strachu. Wtedy uświadomiłam sobie, że na dole może być mój ojciec, znajdujący się w jakichś straszliwych opałach. Ale Barley, chudy, tyczkowaty, bezczelny i arogancki, wciąż trzymał mnie za rękę. Myślałam, że mruknie coś na temat mojej dziwacznej rodzinki, ale był opanowany i pewny siebie, rozglądał się tylko wokół w milczeniu.
– Nie mamy światła – szepnął.
– Nie pójdziemy przecież do kościoła po świece – odrzekłam niespokojnie.
– Mam zapalniczkę – oświadczył Barley, sięgając do kieszeni kurtki. Nie wiedziałam, że pali. Pstryknął kółkiem i trzymając nad głową wątły, migający ognik, zaczął sprowadzać mnie po stromych, starodawnych stopniach. Na dole, w sklepionej krypcie, zamigotało jakieś światło – ale nie był to płomyk zapalniczki Barleya, którą chłopak nieustannie gasił i zapalał. Ogarnął mnie śmiertelny strach. Owo upiorne światło wydawało mi się w jakiś sposób jeszcze gorsze od otaczających nas ciemności. Barley ściskał moją dłoń w swojej, i tylko z niej czerpałam resztki odwagi. Na samym dole schody zakręcały. Przypomniałam sobie, że ojciec mówił, iż tu właśnie znajdowała się główna nawa najstarszego kościoła. Stał tam olbrzymi, kamienny sarkofag pierwszego opata. W mroku majaczył wykuty w kamiennej apsydzie krzyż. Nad nami wznosił się sklepiony sufit najstarszej, romańskiej budowli w Europie.
Z zalegających za grobowcem ciemności wyłonił się jakiś cień, cień mężczyzny trzymającego w ręku latarnię. Był to mój ojciec. W migotliwym świetle latarni dostrzegłam jego wyniszczoną twarz. Ujrzał nas w tej samej chwili, kiedy my zobaczyliśmy jego.
– Jezu Chryste! – wykrzyknął. Wytrzeszczaliśmy na siebie oczy. – Co ty tu robisz? – zapytał niskim głosem, wodząc wzrokiem po mnie i po Barleyu i oświetlając latarnią nasze twarze. Mówił ostrym głosem – pełnym gniewu, lęku i miłości.
Wyrwałam dłoń z ręki Barleya i podbiegłam do ojca stojącego po drugiej stronie sarkofagu. Chwycił mnie w ramiona.
– Jezu! – powiedział, gładząc mnie po włosach. – To jest ostatnie miejsce, gdzie mogłabyś trafić!
– Przeczytaliśmy ten ustęp w bibliotece w Oksfordzie – szepnęłam. Bałam się, że jesteś…
Zabrakło mi słów. Byłam do głębi poruszona tym, że go odnalazłam, że żył, że był sobą.
– Wynoście się stąd – powiedział, po czym mocno mnie do siebie przytulił. – Nie, już za późno… nie pozwolę, abyście wychodzili sami. Za kilka minut zajdzie słońce. Masz… – Wręczył mi latarnię. – Świeć. A ty zwrócił się do Barleya – pomóż mi z tym wiekiem.
Barley, choć wyraźnie drżały mu kolana, natychmiast dał krok do przodu i pomógł ojcu odsunąć pokrywę ogromnego sarkofagu. Zauważyłem, że ojciec przygotował długi, zaostrzony kołek i oparł go obok siebie o ścianę krypty. Zapewne był przygotowany na widok tego, czego poszukiwał od dawna, zgrozy czającej się w kamiennym grobowcu. Poświeciłam mu latarnią, chcąc, a zarazem nie chcąc zaglądać do grobu. Sarkofag był pusty, wypełniony jedynie zwałami starodawnego pyłu i kurzu.
– Wielki Boże – jęknął mój ojciec tonem, jakiego nigdy jeszcze u niego nie słyszałam.
W jego głosie kryła się bezgraniczna rozpacz, a ja przypomniałam sobie, że kiedyś już raz spoglądał w pustkę tego grobowca. Zachwiał się do przodu, zaostrzony kołek z głośnym klekotem upadł na kamienną posadzkę. W pierwszej chwili myślałam, że wybuchnie szlochem, zacznie targać sobie włosy, że pochyli się nad pustym sarkofagiem. Ale on stał nieruchomo, wyprostowany w swej rozpaczy.
– Boże – szepnął. – Sądziłem, że wybrałem właściwe miejsce, właściwą datę, że w końcu… Sądziłem…
Urwał, gdyż z pogrążonego w mroku starodawnego transeptu, gdzie nie docierało nasze światło, wyłoniła się postać, która nie przypominała niczego, co w życiu widziałam. Była tak dziwaczna, że nie zdołałam wydać nawet okrzyku, choć wcale nie miałam zdławionego gardła. Blask mojej latarni oświetlał jej stopy i nogi, jedno ramię i bark, ale nie wyławiał z mroku twarzy, a ja bałam się unieść lampę wyżej. Przysunęłam się blisko do mego ojca. To samo uczynił Barley. Staliśmy odgrodzeni od zjawy masywną barierą pustego sarkofagu.
Postać postąpiła do przodu i zatrzymała się w miejscu. Jej oblicze wciąż niknęło w cieniu. Poznałam, że jest to mężczyzna, ale nie poruszał się jak ludzka istota. Stopy okrywały mu wąskie, czarne boty do pół łydki, jakich nigdy jeszcze nie spotkałam, ich obcasy wybijały na kamiennej posadzce dźwięczny rytm. Spowijała go opończa, a może tylko jeszcze obszerniejszy cień. Potężne łydki i uda skrywał ciemny aksamit. Był niższy od mego ojca, ale ramiona pod ciężkim płaszczem miał szerokie i sprawiał wrażenie znacznie wyższego niż w rzeczywistości. Opończa kończyła się zapewne kapturem, gdyż jego twarz wciąż spowijał głęboki cień. Po pierwszej, przerażającej chwili dostrzegłam jego dłonie, sine niczym kość na tle czarnego ubrania. Na jednym z palców lśnił bogaty pierścień.
Był tak realny i pojawił się tak blisko nas, że bałam się głośniej odetchnąć. Tak naprawdę odniosłam oszałamiające wrażenie, że aby złapać normalny oddech, muszę się do niego zbliżyć. Czułam spoczywający w kieszeni srebrny sztylet, ale nie byłam w stanie po niego sięgnąć. W mroku przelotnie błysnęła jego twarz – czerwonawe oczy? zęby? uśmiech? – i potwór nieoczekiwanie bryznął potokiem słów. Mówię «bryznął", ponieważ nigdy w życiu nie słyszałam takich dźwięków. Lawina gardłowych spółgłosek i samogłosek, mogących stanowić wiele języków lub jedno dziwaczne narzecze. Po chwili jednak niezrozumiałe dźwięki zamieniły się w słowa, które zaczęłam rozumieć. Ale ich sens czułam bardziej krwią niż uszami.
– Dobry wieczór. Gratuluję.
Mój ojciec w jednej chwili jakby wrócił do życia. Nie wiem, skąd znalazł w sobie tyle siły, by krzyknąć:
– Gdzie ona jest?!
Głos drżał mu ze strachu i furii.
– Jesteś niezwykłym naukowcem.
Nie wiem dlaczego, ale w tej chwili odniosłam wrażenie, że moje ciało, wbrew mej woli, próbuje przemieścić się w stronę upiornej zjawy. Ojciec jednak chwycił mnie z całych sił za ramię. Latarnia gwałtownie zakołysała się w moim ręku, powodując upiorną grę światła i cienia. Przez ułamek sekundy widziałam część twarzy Draculi: długie, ciemne, opadające wąsy i wydatne kości policzkowe, które równie dobrze mogły być gołą kością.
– Okazałeś się najbardziej uparty z nich wszystkich. Pójdź ze mną, a ja przekażę ci wiedzę dziesięciu tysięcy pokoleń ludzkich.
Nie wiedziałam, dlaczego rozumiem jego słowa, ale byłam pewna, że mówi do mego ojca.
– Nie! -wrzasnęłam.
Ogarnęło mnie takie przerażenie na myśl, że zwracam się do tej postaci, iż o mało nie straciłam przytomności. Odniosłam wrażenie, że się uśmiecha, jakkolwiek jego twarz ponownie całkowicie skryła się w mroku.
– Pójdź ze mną lub pozwól to zrobić swej córce.
– O co chodzi? – spytał mnie prawie bezgłośnie ojciec.
W tej chwili pojęłam, że nie rozumie Draculi. Zapewne nawet nie usłyszał jego głosu. Ojcu chodziło o mój krzyk.
Postać najwyraźniej przez dłuższą chwilę zastanawiała się nad czymś w milczeniu. Przesunęła lekko po kamiennej posadzce podeszwy osobliwych botów. Z jej skrytej pod starodawnymi szatami sylwetki emanowała, oprócz niewyobrażalnej zgrozy, również pewna wytworność, pozostałość dawno minionej władzy i potęgi.
– Długo czekałem na naukowca o tak potężnym umyśle jak twój. Mówił cichym, lecz niebywale groźnym głosem. Staliśmy pogrążeniu w mroku, który zdawał się bić od ciemnej postaci.
– Pójdź ze mną z własnej woli.
Teraz mój ojciec, nie wypuszczając mojej ręki z krzepkiego uścisku, jakby pochylił się nieco w jego stronę. To czego nie rozumiał, najwyraźniej czuł. Dracula poruszył ramieniem. Przeniósł swój przerażający ciężar z jednej nogi na drugą. Obecność jego ciała była jak obecność rzeczywistej śmierci, a jednak żył i poruszał się.
– Nie każ mi czekać. Jeśli ty nie przyjdziesz do mnie, ja przyjdę po ciebie.
Mój ojciec najwyraźniej zebrał wszystkie swoje siły.
– Gdzie ona jest?! – ryknął. – Gdzie jest Helen?!
Postać wyprostowała się na całą swą wysokość. Pod szerokim kapturem dostrzegłam złowieszczy błysk zębów, kości, oczu. Na skraju światła ujrzałam zaciśniętą w pięść jego nieludzką dłoń. Odniosłam wrażenie, że przyczajona do ataku bestia skoczyła na nas, zanim sam Dracula zdążył się poruszyć. W tej samej chwili rozległ się szybki tupot kroków na pogrążonych w ciemności schodach. Poczuliśmy tylko gwałtowny ruch powietrza, gdyż w mroku nie potrafiliśmy niczego rozróżnić. Z głośnym krzykiem, który zdawał się dobiegać skądś spoza mnie, uniosłam latarnię. Ujrzałam twarz Draculi – nigdy jej nie zapomnę – a następnie, ku swemu najwyższemu zdumieniu, jakąś inną postać stojącą tuż za jego plecami. To ona właśnie przed chwilą zbiegła po schodach, budząc w krypcie rozliczne echa. Miała kształt równie trudny do sprecyzowania jak sylwetka Draculi, choć była masywniejsza i sprawiała wrażenie żywego człowieka. Wykonała gwałtowny ruch. Ujrzałam jakiś srebrzysty przedmiot w jej uniesionej ręce. Ale Dracula wyczuł obecność intruza, gdyż odwrócił się błyskawicznie na pięcie i pchnął napastnika. Był zaiste mocarzem. Jego potężnie zbudowany przeciwnik w jednej chwili rozpłaszczył się na przeciwległej, kamiennej ścianie krypty. Usłyszeliśmy tępe uderzenie, a następnie głuchy jęk. Dracula, z mrożącym w żyłach krew spokojem, odwrócił się w naszą stronę, a następnie popatrzył na jęczącego napastnika.
Nieoczekiwanie na schodach znów rozległy się szybkie kroki – kryptę przeszył ostry blask ręcznego reflektora. Dracula zachwiał się i odwrócił niczym smuga upiornego mroku – ale za późno… Ktoś wyłuskał go z ciemności snopem elektrycznego światła, uniósł ramię i strzelił.
W pierwszej chwili myślałam, że Dracula ruszy na nas z całym impetem, przeskakując sarkofag. Ale nic takiego się nie wydarzyło. Stał nieruchomo, po czym zatoczył się do tyłu tak, iż ujrzałam nagle jego twarz o wyrazistych rysach, a następnie chwiejnym krokiem ruszył do przodu, by po kilku krokach runąć na kamienną posadzkę z odrażającym dźwiękiem pękających kości. Jego ciało zaczęło skręcać się w konwulsjach, ale szybko znieruchomiało. W parzącym, jaskrawym świetle reflektora zaczął rozpadać się w proch wraz ze strojnymi szatami.
Ojciec puścił moją rękę, i wymijając rozpadające się na posadzce w pył truchło, ruszył prosto w strumień światła.
– Helen! – zawołał… a może tylko wyszlochał jej imię… albo wyszeptał.
Ale również Barley, chwytając latarnię mego ojca, ruszył do przodu. Masywny mężczyzna spoczywał na kamiennych płytach podłogi, obok niego leżał srebrny sztylet.
– Och, Elsie – wychrypiał umierający.
Z głowy ciekła mu strużka ciemnej krwi. Kiedy patrzyliśmy na niego sparaliżowani, oczy mu znieruchomiały.
Barley rzucił się na pokrytą kurzem posadzkę i przypadł do roztrzaskanego ciała. Dławiła go rozpacz i zdumienie.
– Zwierzchnik James?
Hotel w Les Bains chlubił się salonem o wysoko sklepionym suficie, gdzie goście mogli spędzać beztrosko czas przy płonącym kominku. Tego dnia jednak maitre d'hotel, choć rozpalił ogień, zamknął drzwi przed innymi gośćmi. «Po wyprawie do monasteru jesteście bardzo wyczerpani" – oświadczył, stawiając na stoliku butelkę koniaku i kieliszki pięć kieliszków, zupełnie jakby nasz zabity kompan miał pić razem z nami. Jednak z wymiany spojrzeń między moim ojcem a maitre d 'hotel wywnioskowałam, że musiały one znaczyć coś więcej.
Maitre d 'hotel cały wieczór spędził przy telefonie. Załatwił wszystko z policją, która przesłuchała nas tylko w hotelu, po czym dała spokój. Podejrzewałam, że zadzwonił też do kostnicy i zakładu pogrzebowego, jeśli taki w ogóle istniał we francuskiej wiosce. Siedziałam obok Helen na niewygodnej kanapie obitej adamaszkiem. Matka pieściła mnie po włosach, a ja starałam się nie myśleć o sympatycznej twarzy zwierzchnika Jamesa i jego masywnym ciele nakrytym prześcieradłem. Mój ojciec siedział w głębokim fotelu i spoglądał na matkę – spoglądał na nas. Barley wyciągnął długie nogi i położył stopy na kanapie. Odnosiłam wrażenie, że zupełnie zapomniał o koniaku do chwili, kiedy ojciec ponownie nie napełnił kieliszków. Oczy miał zaczerwienione od płaczu i sprawiał wrażenie, jakby chciał zostać sam. Kiedy popatrzyłam na niego, moje oczy również wypełniły się łzami.
Ojciec przeniósł wzrok na Barleya i przez chwilę myślałam, że też wybuchnie płaczem.
– Wykazał się niezwykłą odwagą – powiedział cicho. – Sam najlepiej wiesz, że to jego niespodziewany atak umożliwił Helen oddanie strzału. Nie zdołałaby strzelić równie celnie, gdyby potwór nie był aż tak rozkojarzony. Myślę, że James w swych ostatnich chwilach wiedział, co robi. Pomścił najbardziej ukochaną osobę – i wiele innych.
Barley skinął tylko głową niezdolny wydobyć z siebie głos. Zapadła krótka, niezręczna cisza.
– Obiecałam, że opowiem wam wszystko, kiedy wreszcie nastanie spokój – przerwała milczenie Helen, odstawiając kieliszek.
– Czy naprawdę nie chcecie, bym opuścił wasze towarzystwo? – zapytał niechętnie Barley.
Helen wybuchnęła śmiechem. Zaskoczyła mnie melodia jej śmiechu, tak różna od tonu głosu, jakim mówiła. Nawet w tym pokoju, pogrążonym w głębokiej żałobie, jej śmiech nie wydawał się nie na miejscu.
– O nie, mój drogi – zwróciła się do Barleya. – Bez ciebie nic nie zdziałamy.
Uwielbiałam jej akcent, szorstką choć pełną słodyczy angielszczyznę, którą jakbym znała od zarania czasów, a tych nie mogłam przecież pamiętać. Była wysoką, szczupłą kobietą w ciemnej, niemodnej już sukience, z burzą siwiejących włosów. Miała uderzająco piękną twarz – pokrytą drobnymi zmarszczkami, wyniszczoną, ale wciąż paliły się w niej oczy o niewiarygodnie młodzieńczym wyrazie. Ilekroć na nią spoglądałam, coś poruszało mnie do głębi – i to nie tylko dlatego, że była tu naprawdę. Zawsze wyobrażałam sobie Helen młodą i nigdy nie przyjmowałam do świadomości, że dzieli nas taka otchłań czasu.
– Opowieść będzie trwała długo – powiedziała cicho. – Teraz przekażę wszystko pokrótce. Po pierwsze, że czuję okropne wyrzuty sumienia. Wiem, Paul, iż strasznie cię skrzywdziłam. – Popatrzyła na twarz mego ojca oświetloną blaskiem bijącym z kominka. Barley zaczął niespokojnie się wiercić, ale uspokoiła go zdecydowanym ruchem ręki. – Ale największy ból sprawiłam sobie. Po drugie, muszę wyjaśnić w obecności naszej córki – przesłała mi słodki, pełen łez uśmiech – i pozostałych naszych przyjaciół, że żyję. Żyję i nie jestem nieumarłym. Nie ukąsił mnie po raz trzeci.
Chciałam popatrzeć na ojca, ale nie zdołałam odwrócić w jego stronę głowy. Była to dla niego zbyt osobista chwila. Ale nawet nie załkał.
– Paul, kiedy odwiedziliśmy Saint-Matthieu i poznałam legendy tego klasztoru – o opacie, który powstał z grobu, o bracie Kiryle, który go strzegł – wpadłam w desperację, a jednocześnie ogarnęła mnie niezdrowa ciekawość. Nie mógł być to zwykły przypadek, że chciałam odwiedzić to miejsce i tak bardzo za nim tęskniłam. Przed wyjazdem do Francji, w tajemnicy przed tobą, podjęłam w Nowym Jorku prywatne badania w nadziei, iż odnajdę nową kryjówkę Draculi, by zemścić się za śmierć mego ojca. Ale nie natrafiłam na najmniejszą wzmiankę o Saint-Matthieu. Moja ciekawość co do tego miejsca zaczęła rodzić się w chwili, gdy przeczytałam jeden z twoich przewodników. Była to tylko ciekawość nieoparta na żadnych naukowych podstawach.
Popatrzyła na nas, po czym ze smutkiem pochyliła głowę.
– Poszukiwania w Nowym Jorku podjęłam, ponieważ czułam, że to ja jestem winna śmierci mego ojca – poprzez chęć przyćmienia jego sławy, ujawnienia zdrady, jakiej dopuścił się wobec mej matki – i myśl ta doprowadzała mnie prawie do szaleństwa. Zaczęłam również podejrzewać, iż do badań tych jednak skłoniła mnie moja zła krew – krew Draculi – którą skaziłam własne dziecko, choć byłam najświęciej przekonana, że dotyk nieumarłego nie wyrządził mi trwałej krzywdy.
Zamilkła, pogłaskała mnie po policzku i ujęła za dłoń. Zatrzepotało mi serce, kiedy ta obca, a jednocześnie tak droga i bliska osoba, położyła mi głowę na ramieniu.
– Czułam się coraz bardziej i bardziej niegodna, a kiedy brat Kirył opowiedział nam legendę Saint-Matthieu, zrozumiałam, że nie zaznam spokoju, dopóki nie poznam całej prawdy. Uwierzyłam, że jeśli odnajdę Draculę i go unicestwię, wrócę całkowicie do zdrowia, stając się ponownie dobrą matką – osobą, która odzyskała normalne życie.
Paul, kiedy zasnąłeś, ponownie udałam się do klasztoru. Chciałam wrócić ze swym pistoletem do krypty i otworzyć grobowiec. Ale to było ponad moje siły. Usiadłam na ławce na skraju krużganka i spoglądając w przepaść, rozważałam pomysł, by cię obudzić i poprosić o pomoc. Zdawałam sobie sprawę, że nie powinnam tam przebywać sama, ale coś ciągnęło mnie w to miejsce. Księżyc stał w pełni, góry pławiły się w mgle.
W pewnej chwili poczułam mrowienie w karku, odniosłam wrażenie, że coś za mną stoi. Szybko się odwróciłam. W krużganku, w miejscu, gdzie nie docierało światło księżyca, majaczyła jakaś mroczna postać. Jej twarz skrywał cień, ale bardziej wyczułam, niż zobaczyłam, iż spogląda na mnie płonącym wzrokiem. W jednej chwili, zanim zdążyła rozwinąć skrzydła i dopaść mnie, znalazłam się na balustradzie krużganka. Głowę wypełniały mi przejmujące do szpiku kości głosy, mówiące, że nigdy nie pokonam Draculi, że jest to jego świat, nie mój. Kazały mi skoczyć w otchłań, dopóki jestem sobą. Wyprostowałam się jeszcze jako człowiek i skoczyłam.
Siedziała wyprostowana, patrząc na płonący w kominku ogień. Mój ojciec ujął jej dłoń i przytulił ją do policzka.
– Pragnęłam spadać swobodnie, jak Lucyfer, jak upadły anioł, ale w dole były skały. Rozbiłam sobie o nie głowę, poharatałam ramiona, ale na samym dole rozciągał się gruby kobierzec trawy, dzięki której nie skręciłam sobie karku ani nie połamałam kości. Po kilku godzinach odzyskałam przytomność. Wciąż panowała chłodna noc, księżyc chował się za horyzont. Twarz miałam zalaną krwią. Boże, tak bardzo chciałam umrzeć, a nie ponownie ocknąć się żywa… – Zamilkła na chwilę. – Nie umiałabym wyjaśnić ci powodów, dlaczego próbowałam to zrobić, i myśl ta doprowadzała mnie do szaleństwa. Zrozumiałam, że nigdy nie będę godna ani ciebie, ani naszej córki. Kiedy wreszcie zdołałam dźwignąć się na nogi, spostrzegłam, iż nie krwawię zbyt mocno. I choć byłam straszliwie obolała, pojęłam, że nie ruszył moim tropem, sądząc, iż nie przeżyłam skoku. Z trudem ruszyłam przed siebie, minęłam mury monasteru i w ciemnościach dotarłam do drogi.
Mój ojciec spoglądał na nią nieruchomym wzrokiem. W oczach nie pojawiła mu się ani jedna łza.
– Wróciłam do świata. Nie było to bardzo trudne. Ku swemu zdumieniu spostrzegłam, że mam ze sobą torebkę, a w niej pistolet załadowany srebrnymi kulami. Były tam też pieniądze – dużo pieniędzy, którymi gospodarowałam bardzo rozważnie. Moja matka też zawsze trzymała gotówkę przy sobie. Nie wierzyła bankom, podobnie zresztą jak wszyscy mieszkańcy wioski. Znacznie później, kiedy zabrakło mi środków finansowych, sięgnęłam do naszego konta i przeniosłam część gotówki do banku w Szwajcarii. Paul, natychmiast opuściłam ten kraj w obawie, że mógłbyś mnie wytropić. Wybacz mi!
Ostatnie słowa wykrzyknęła, ściskając z całych sił moje palce. Wiedziałam, że ma na myśli nie pieniądze, lecz swoje zniknięcie. Ojciec zaplótł dłonie.
– Owo podjęcie pieniędzy z konta wlało w me serce nową nadzieję, lecz bank nie potrafił wytropić, gdzie zostały przelane.
Helen spuściła wzrok.
– Tak czy owak, znalazłam miejsce daleko od Les Bains, gdzie w spokoju zaleczyłam swe rany i wróciłam do zdrowia. Ukrywałam się tam do czasu, kiedy znów mogłam wrócić do świata. Dotknęła palcami niewielkiej białawej szramy na szyi.
– Całą sobą czułam, że Dracula o mnie nie zapomniał i zapewne niebawem zacznie mnie znów poszukiwać. Nosiłam w kieszeniach czosnek. Nie rozstawałam się z pistoletem i srebrnym sztyletem. Miałam na szyi krzyżyk. W każdej z wiosek, które mijałam, wstępowałam do kościoła i modliłam się o błogosławieństwo. Ale ilekroć przekraczałam drzwi świątyni, rana zaczynała mi pulsować bólem. Bliznę zawsze zakrywałam chustką. Obcięłam na krótko włosy i przefarbowałam je na inny kolor. Zmieniłam ubranie i zawsze zakładałam ciemne okulary. Przez długi czas trzymałam się z daleka od miast. W miarę upływu czasu zaczęłam jednak odwiedzać archiwa i biblioteki, gdzie prowadziłam dalsze badania.
Wszędzie trafiałam na jego ślad – w Rzymie w dwudziestych latach siedemnastego wieku, we Florencji za czasów Medyceuszów, w Madrycie, w Paryżu podczas rewolucji. Czasami napotykałam raporty o dziwnej pladze, czasami o wampiryzmie na cmentarzu – na przykład na Pere-Lachaise. Odniosłam wrażenie, że zawsze najbardziej interesowali go skrybowie klasztorni, archiwiści, bibliotekarze i historycy – wszyscy grzebiący się w historii. Próbowałam wydedukować, gdzie znajduje się jego nowy grobowiec, w którym ukrył się po otwarciu przez nas sarkofagu w Sveti Georgi, ale nie natrafiałam na żaden trop. Postanowiłam, że kiedy go odnajdę i zabiję, wrócę do ciebie i powiem, iż świat jest już bezpieczny. Byłam ci to winna. Żyłam w nieustannym strachu, że on odnajdzie mnie pierwszy. Tak strasznie za tobą tęskniłam… tak bardzo czułam się samotna.
Znów ujęła mnie za dłoń i zaczęła wodzić po niej palcami niczym wróżka. Wbrew samej sobie poczułam straszny gniew – tyle lat bez niej.
– W końcu coś we mnie pękło. Choć byłam tego niegodna, chciałam przynajmniej na was popatrzeć. Paul, czytałam w gazetach wszystko o twojej fundacji i wiedziałam, że mieszkasz w Amsterdamie. Bez trudu cię odnalazłam. Siadywałam w kawiarence znajdującej się nieopodal twojego biura albo ostrożnie, bardzo ostrożnie, szłam za tobą podczas odbywanych przez ciebie przechadzek. Nigdy jednak nie odważyłam się na bezpośrednie spotkanie. Przychodziłam i odchodziłam. Od czasu do czasu odwiedzałam Amsterdam i podążałam twoim śladem. Pewnego dnia we Włoszech, w Monteperduto – ujrzałam go na piazza. Również podążał twoim tropem. Wtedy uświadomiłam sobie, że stał się na tyle silny, iż mógł czasami wychodzić na światło dzienne. Znalazłeś się w niebezpieczeństwie, ale wiedziałam, że gdybym cię ostrzegła, niebezpieczeństwo to wielokrotnie by się zwiększyło. Istniała możliwość, że szukał nie ciebie, ale mnie, i miał nadzieję, iż mnie do niego zaprowadzisz. Żyłam w udręce. Zrozumiałam, że znów prowadzisz jakieś badania – że interesujesz się nim, Paul – co przykuło jego uwagę. Sama nie wiedziałam, co mam robić.
– To ja… to moja wina – powiedziałam, ściskając jej dłoń. – Znalazłam książkę.
Spoglądała na mnie dłuższą chwilę, po czym przechyliła głowę.
– Jesteś historykiem – stwierdziła w końcu. Nie było to pytanie. Ciężko westchnęła. – Córeczko, przez kilka lat pisałam do ciebie kartki pocztowe, których oczywiście nigdy nie wysłałam. Pewnego dnia postanowiłam dać wam znak o sobie, powiadomić, że jednak żyję. Przesłałam je do waszego domu w Amsterdamie pod twój adres, Paul.
Tym razem popatrzyłam na ojca ze zdumieniem i gniewem.
– To prawda – przyznał ze smutkiem. – Nie chciałem ci ich pokazywać, nie chciałem cię zasmucać. Nie potrafiłem przecież odnaleźć twojej mamy. Czy wyobrażasz sobie, co wtedy czułem?
Doskonale go rozumiałam. Przypomniałam sobie nagle jego zmęczenie w Atenach, tamtego wieczoru, kiedy prawie półmartwy siedział przy biurku w swoim pokoju. Przesłał nam nieśmiały uśmiech, a ja pomyślałam, że teraz już taki uśmiech może gościć na jego twarzy codziennie.
– Ha! – Moja matka również się uśmiechnęła. Jej usta i oczy otaczały głębokie zmarszczki. – Wtedy ja zaczęłam szukać ciebie… i jego.
Obrzuciła ojca poważnym wzrokiem.
– Zrozumiałem, że muszę porzucić moje studia, by tropiąc ciebie, wytropić jego. Wiedziałam, iż prowadzisz badania… widziałam cię, Paul, jak wchodzisz i wychodzisz z bibliotek. Tak bardzo chciałam ci przekazać całą swoją wiedzę. Ale ty przeniosłeś się do Oksfordu. Nigdy tam nie byłam, choć wiedziałam, że w późnym średniowieczu ogarnęła to miasto fala wampiryzmu. I tam otworzyłeś książkę…
– Którą zamknął na mój widok – wtrąciłam.
– I na mój – dodał z lekkim uśmiechem Barley.
Odezwał się po raz pierwszy, a ja z radością stwierdziłam, że powoli odzyskuje pogodę ducha.
– Kiedy pierwszy raz ją oglądał, zapomniał zamknąć – powiedziała Helen, prawie puszczając do nas oko.
– Masz racją- przyznał mój ojciec. – Rzeczywiście zapomniałem. Helen popatrzyła na niego z serdecznym uśmiechem.
– Czy wiesz, że nigdy wcześniej nie widziałam tej książki. Yampires du Moyen Agel
– Klasyka – odparł mój ojciec. – Biały kruk.
– Sądzę, że zwierzchnik James również ją czytał – dodał cicho Barley. – Spotkałem go przy niej w chwilę po pańskiej lekturze. Zostawiłem w bibliotece płaszcz przeciwdeszczowy i później po niego wróciłem. Zobaczyłem zwierzchnika Jamesa, jak wychodzi z niszy, w której pan czytał tę książkę. Sprawiał wrażenie bardzo zafrasowanego. Przypomniałem to sobie znacznie później i postanowiłem do niego zadzwonić.
– Telefonowałeś do Jamesa? – spytałam zdziwiona i oburzona. – Kiedy? Dlaczego to zrobiłeś?
– Zadzwoniłem do niego z Paryża, ponieważ coś sobie przypomniałem – odrzekł, wyciągając nogi. Miałam ochotę usiąść obok niego i przytulić się. Nie śmiałam jednak tego zrobić w obecności rodziców. – Pamiętasz, jak w pociągu dręczyło mnie coś odnośnie do zwierzchnika Jamesa. Dopiero w Paryżu to sobie przypomniałem. Wśród papierów zalegających jego biurko zobaczyłem kopertę z intrygującym znaczkiem pocztowym.
List dotarł z Turcji i był bardzo stary. Pieczątka pochodziła sprzed dwudziestu lat, a wysłał go profesor Bora. Pomyślałem sobie wtedy, że też kiedyś będę miał takie biurko z listami nadchodzącymi z całego świata. Moją uwagę zwróciło nazwisko nadawcy: Bora. Było takie egzotyczne. Oczywiście nie otworzyłem tego listu. Nigdy bym się na to nie odważył.
– Pewnie, że nie – mruknął mój ojciec z oznakami wyraźnej sympatii.
– Gdy wysiedliśmy z pociągu w Paryżu, dostrzegłem na peronie starego muzułmanina w czerwonym fezie z czarnych chwostem i długiej szacie przypominającej odzienie osmańskiego paszy. Jego widok przywiódł mi na myśl tamten list. Przypomniałem sobie opowieść twojego ojca – wiesz, nazwisko tego tureckiego profesora – i natychmiast ruszyłem do telefonu. Uświadomiłem sobie bowiem, że zwierzchnik James również był w jakiś sposób w to uwikłany.
– A gdzie wtedy byłam ja? – zapytałam zazdrośnie.
– W toalecie. Dziewczęta dużo czasu spędzają w toalecie. – Zapragnęłam nagle, by mnie pocałował, ale nie w obecności moich rodziców. Zwierzchnik w pierwszej chwili zapienił się ze złości, lecz kiedy uświadomiłem mu, co się dzieje, oświadczył, że będzie mi wdzięczny za tę wiadomość do końca życia. – Głos lekko mu zadrżał. – Nie śmiałem pytać, co zamierza, ale teraz już wiemy.
– Wiemy – powtórzył jak echo mój ojciec smutnym głosem. – Z lektury starej książki musiał wywnioskować, że dokładnie za tydzień w Saint-Matthieu pojawi się po szesnastu latach Dracula. Wiedział zatem, dokąd pojechałem. Z pewnością sprawdzał też, nad czym pracuję w dziale starych książek. Zresztą kilkakrotnie zagadywał mnie na Oksfordzie, co się dzieje, zaniepokojony stanem mego zdrowia i umysłu. Nie chciałem go w to wszystko wciągać, wiedząc, jak bardzo niebezpieczna jest moja misja.
Helen skinęła głową.
– Rozumiem. Musiałam go wyprzedzić. Znalazłam otwartą książkę i wszystko zrozumiałam. Kiedy usłyszałam czyjeś kroki na schodach, szybko oddaliłam się z tamtego miejsca. Podobnie jak nasz przyjaciel uświadomiłam sobie, że pojedziesz do Saint-Matthieu, chcąc odzyskać mnie i wytropić tego demona. Natychmiast ruszyłam twoim śladem. Nie wiedziałam jednak, że podąża za tobą również nasza córka.
– Widziałam cię – powiedziałam ze zdumieniem..
Popatrzyła na mnie i obie długo milczałyśmy. Miałyśmy jeszcze przed sobą tyle czasu. Zauważyłam, że jest zmęczona; wszyscy byliśmy zmordowani. Nie mieliśmy nawet siły cieszyć się naszym zwycięstwem. Czy świat stał się bezpieczniejszy, dlatego że znów byliśmy razem, czy też dlatego, że on go ostatecznie opuścił? Wybiegłam myślami w przyszłość, której nie znałam. Helen będzie żyć z nami i gasić świece w jadalni. Pojawi się na mojej maturze i podczas inauguracji roku akademickiego. Założy na mnie suknię ślubną, jeśli kiedykolwiek zdecyduję się wyjść za mąż. Będzie czytać nam na głos po kolacji w frontowym pokoju, wróci do świata i zacznie wykładać na uczelni. Pomoże mi kupować nowe modne buty i bluzki, razem będziemy przemierzać ulice, obejmując się ramionami.
Nie wiedziałam jeszcze, iż od czasu do czasu zacznie odpływać, zapadać na długie godziny w milczenie, gładząc tylko palcami szyję, że wyniszczająca choroba zabierze ją nam po dobrych dziewięciu latach, zanim zdążymy się tak naprawdę nacieszyć jej powrotem, nigdy nie mając dosyć obcowania z nią. Nie mogłam przewidzieć, iż ostatnim darem matki okaże się jej spoczynek w spokoju, choć mogło być zupełnie inaczej. Stało się to dla nas zarówno rozdzierającym serce, jak i ożywczym zdarzeniem. Gdybym potrafiła odczytywać przyszłość, wiedziałabym, że po jej pogrzebie mój ojciec zniknie na cały dzień, a wraz z nim niewielki, wykonany ze srebra sztylet, przechowywany w szafie w salonie. Nigdy jednak go o to nie wypytywałam.
Ale tam, przy płonącym w Les Bains kominku, czekała nas jeszcze długa, błogosławiona przyszłość. Zaczęła się w chwili, kiedy mój ojciec dźwignął się z miejsca, pocałował mnie w czoło, gwałtownie potrząsnął ręką Barleya, a następnie pomógł Helen wstać z kanapy.
– Chodź – powiedział. Na jej twarzy malował się wyraz radości i zmęczenia. – Chodźmy do łóżka.
<a l:href="#_ftnref13">[13]</a> Mehmed II nosił też przydomek Faith – Zwycięzca.
<a l:href="#_ftnref14">[14]</a> Cyryl, po bułgarsku Kirył, a po grecku Konstantyn.
<a l:href="#_ftnref15">[15]</a> Słynny klasztor w Bułgarii w górach Riła. Założony w dziesiątym wieku przez pustelnika Iwana z Riły, w okresie tureckiej niewoli był ostoją bułgarskiej kultury, historii i świadomości narodowej.
<a l:href="#_ftnref16">[16]</a> Z greckiego: typikon – reguła. W kościołach bizantyjskich. Typikon liturgiczny – księga rytuałów, analogiczna do Ordo oficii et missae rytuału łacińskiego, zawierająca normy dla godzin kanonicznych, oraz typikon monastyczny, dotyczący przepisów dyscyplinarnych.
<a l:href="#_ftnref17">[17]</a> Nazwa Konstantynopola używana przez wschodnich Słowian.
<a l:href="#_ftnref18">[18]</a> Morze Adriatyckie.
<a l:href="#_ftnref19">[19]</a>Baba (bułg.) – familiarnie «babcia", «ciotka".
<a l:href="#_ftnref19">[20]</a> Paweł.
<a l:href="#_ftnref21">[21]</a> Kościoły wschodnie operują kalendarzem juliańskim.
<a l:href="#_ftnref22">[22]</a> Okres rewolucji francuskiej – lata 1793-1794.
<a l:href="#_ftnref23">[23]</a> Sfinansowane przez Johna Rockefellera muzeum sztuki średniowiecznej.
<a l:href="#_ftnref24">[24]</a> Palais de la Berbie – obronny paląc biskupi (XIII-XV w.).