173768.fb2 Jedna noc w „Carltonie” - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Jedna noc w „Carltonie” - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 4

Rozdział IV

Podporucznik zerwał się od stolika, przy którym siedział i przywitał się z pułkownikiem. Następnie polecił pani Rózi, żeby przeszła do salonu i tam, razem z pozostałymi mieszkańcami „Carltonu”, oczekiwała dalszych dyspozycji.

– Bardzo dziękuję, panie pułkowniku – tłumaczył Klimczak -± za przybycie. Nigdy bym nie śmiał przerwać panu wypoczynku, gdyby nie pechowy zbieg okoliczności. Tak się złożyło, że akurat w całej Komendzie Miejskiej pozostałem tylko ja – najmłodszy oficer i w dodatku niezbyt znający tutejszy teren. Jestem dopiero od miesiąca w Zakopanem. Prosto ze Szkoły Oficerskiej w Szczytnie.

– To bardzo ładna nominacja – uśmiechnął się pułkownik – od razu Zakopane.

– Na moje nieszczęście – smętnie stwierdził podporucznik – od razu poważna sprawa i ja sam ze wszystkimi trudnościami i wątpliwościami. Tylko dlatego zwróciliśmy się do pana pułkownika z prośbą o ratunek.

– Na pewno nie jest tak źle, jak to przedstawiacie. Bardzo dziękuję za zaproszenie mnie do śledztwa, ale od razu zaznaczam, że nie mam zamiaru wtrącać się do pracy pana porucznika. Za jego pozwoleniem będę czymś w rodzaju życzliwego obserwatora, służącego w razie potrzeby radą starszego i może bardziej doświadczonego kolegi.

– Bardzo dziękuję, panie pułkowniku. Sprawa z pozoru wydawała się bardzo prosta. Niestety, zaczęła się komplikować. Są pewne sprzeczności, których nie umiem sobie wyjaśnić.

– Więc może zaczniemy ód początku – zaproponował pułkownik. – Wprawdzie mój stary znajomy, kapral Leszczyński, coś mi tam tłumaczył przez telefon o zabiciu jakiegoś jubilera i zrabowaniu biżuterii, ale niewiele z tego zrozumiałem.

– Bardzo przepraszam pana pułkownika – podporucznik Klimczak szczegółowo opowiedział starszemu koledze o stanie faktycznym, jaki zastali po przybyciu do pensjonatu „Carlton” i o dotychczasowych ustaleniach śledztwa.

Pułkownik wysłuchał uważnie raportu, a następnie obejrzał szczegółowo miejsce zbrodni – pokój jubilera Mieczysława Dobrozłockiego. Zainteresował się szczególnie wybitą szybą i stojącą przy balkonie drabiną. Badał też dokładnie szkatułkę, w której metaloplastyk przechowywał klejnoty.

– Ludzie są bardzo lekkomyślni – zauważył – sami prowokują do przestępstwa. Pokój niczym nie zabezpieczony, zwykła metalowa szkatułka, którą można wziąć pod pachę i wynieść, a wewnątrz fortuna. Trudno się dziwić, że takie warunki po prostu skusiły zbrodniarza do napadu na jubilera.

– Kierownik „Carltonu” wyjaśniał, że Dobrozłocki pracował tutaj nad tą biżuterią. Przygotowywał ją na wystawę.

– Doskonałe miejsce wybrał sobie w tym celu. Zakopane, które jak magnes, ściąga nie tylko ludzi pragnących odpoczynku, ale i najrozmaitszych niebieskich ptaszków. Czy jest przynajmniej opis tej biżuterii?

– Tu, u Dobrozłockiego, niczego podobnego nie znaleźliśmy. Chyba „Jubiler” w Warszawie będzie miał taki opis. Zaraz jutro poślę telefonogram do Warszawy, żeby zdobyć opis biżuterii i posłać odpowiednie ostrzeżenie do punktów skupu biżuterii i łomu złotego, oraz do urzędu celnego. A co do pracy jubilera Dobrozłockiego w „Carltonie”, to sądzę, że w pewnym stopniu tłumaczy go to, że nie jest to pensjonat otwarty, a tylko taki, w którym przebywają ludzie, których uczciwość nie budziła w nim wątpliwości. Poza małą grupką mieszkańców „Carltonu” nikt nie wiedział, że ten starszy pan pracuje nad biżuterią i ma w swoim pokoju skarby wartości aż tak wielkiej.

– Ile ta biżuteria jest ostatecznie warta?

– Tego nie wiemy – odpowiedział podporucznik – kierownik pensjonatu w rozmowie ze mną twierdził, że ponad 10 000 dolarów.

– Przy takiej wartości przedmiotów, które można bodaj ukryć w jednej kieszeni, wszelkie normy i nasze pojęcia o uczciwości trzeba odrzucić na bok. Wszyscy, którzy wiedzieli o pracy pana Dobrozłockiego i wszyscy, którzy słyszeli o skarbie znajdującym się w jednym z pokojów „Carltonu”, muszą być podejrzani. Przecież to jest suma, która każdego z nas urządza do końca życia. Bez zmartwień i kłopotów. A jeżeli jeszcze do tego taką fortunę można zdobyć jednym uderzeniem ciężkiego przedmiotu w cudzą głowę, to okoliczności mogły skusić niejednego, który dotychczas w oczach ludzi, a nawet we własnym sumieniu uchodził za kryształowego człowieka.

– To był młotek – wyjaśnił podporucznik – znaleźliśmy ten młotek na kanapce stojącej w hallu, tuż przy wejściu do willi. Właśnie ten młotek narobił największego zamieszania w dotychczasowym śledztwie i skłonił nas do zasięgnięcia pomocy pana pułkownika.

Lasota spojrzał pytającym wzrokiem na podporucznika, ten zaś ciągnął dalej.

– Zbita szyba w drzwiach balkonowych i drabina stojąca pod domem wyraźnie wskazywały, że przestępca dostał się z zewnątrz do pokoju jubilera. Tu zaczaił się na nieobecnego i gdy Dobrozłocki wrócił z kolacji, uderzył go czymś ciężkim w głowę, a następnie zrabował biżuterię i zbiegł. Fakt znalezienia metalowej kasetki po klejnotach właśnie na dworze, potwierdzałby tym bardziej nasze rozumowanie. Ale całej tej teorii przeczy fakt, że narzędzie zbrodni – duży ciężki młotek – znaleźliśmy wewnątrz willi, na parterza, w hallu na kanapce.

Pułkownik nie odezwał się ani słowem. Jeszcze raz wyszedł na balkon i dokładnie przyjrzał się stojącej tu drabinie. Następnie zawrócił w stronę schodów.

Kiedy obaj oficerowie znaleźli się z powrotem w jadalni, podporucznik Klimczak zapoznał Lasotę z zeznaniami pokojówki, pani Rózi. Pułkownik rzucił okiem na leżący na stole młotek i stwierdził:

– Nie ulega wątpliwości, że tym narzędziem rozbito głowę jubilerowi.

– Właśnie! Ten młotek narobił nam bigosu. Lasota uśmiechnął się.

– No tak – stwierdził – sprawa byłaby prosta – napad z zewnątrz. Koncepcja wygodna i dla śledztwa, i dla mieszkańców „Carltonu”, tych, jak to porucznik powiedział „ludzi stojących poza wszelkimi podejrzeniami”. Rozpatrzmy wszelkie możliwości napadu. Weźmy najpierw pod uwagę tę pierwszą – najprostszą. Ktoś dowiedział się o cennej zawartości szkatułki jubilera i w czasie kolacji, kiedy wszyscy goście zgromadzeni byli w jadalni, a kierownik i cała służba w kuchni, przystawił drabinę do balkonu i wybił szybę drzwi, prowadzących z pokoju jubilera na balkon. Następnie czekał w ciemnym pokoju na powrót Dobrozłockiego. Kiedy jubiler wrócił do pokoju i próbował zapalić światło, napastnik zadał cios, zrabował kasetkę i uciekł.

– Gdyby uciekał tą samą drogą, to jakim cudem młotek znalazłby się w hallu?

– Powiedzmy, że miał wspólnika wśród mieszkańców pensjonatu lub jego służby. Ten wspólnik, kiedy napad się wydał, usunął z pokoju młotek i położył go w hallu.

– Napad wykryła pokojówka Rózia, która narobiła alarmu. Wtedy wszyscy z pensjonatu, zarówno goście, jak i pracownicy, znajdowali się w salonie, czekając na rozpoczęcie „Kobry” – wyjaśniał podporucznik. – Na alarm wszyscy razem pobiegli na górę. W takiej sytuacji usunięcie młotka byłoby bardzo trudne i ryzykowne. Zresztą po co to wszystko? Zbrodniarz uciekając przez balkon, mógł zabrać młotek, tak jak zabrał szkatułkę.

– Tak. Macie rację – zgodził się pułkownik – ta hipoteza nie da się utrzymać. Przynajmniej na razie, kiedy nie rozporządzamy jeszcze wszystkimi zeznaniami. Więc zmodyfikujmy ją nieco – zbrodniarz po napadzie bał się schodzić z drabiny. Mogły to być nerwy, przecież przed chwilą zabił, a przynajmniej zdawało mu się, że zabił człowieka i posiadł fantastycznej wartości skarb. Niewątpliwie towarzyszyło temu wielkie napięcie nerwowe. W tych warunkach mógł po prostu bać się zejścia po drabinie. Postanowił więc opuścić pokój normalną drogą przez korytarz, schody na dół i drzwi wejściowe „Carltonu”. Przechodząc przez hall, rzucił młotek na stojącą tam kanapkę.

– Moim zdaniem i ta teoria jest do podważenia – odpowiedział podporucznik. – Przede wszystkim ktoś, czy to z gości, czy też ze służby, musiałby zauważyć wychodzącego z willi nieznanego mężczyznę.

– Niekoniecznie musiał być nieznany. Mógł to być ktoś, kto bywał w „Carltonie” choćby odwiedzając któregoś z pensjonariuszy czy nawet samego jubilera. Pojawienie się takiej osoby na schodach czy w hallu, nie zdziwiłoby nikogo.

– Mógłbym się i z tym zgodzić – przytaknął podporucznik – ale niestety, posiadamy bardzo wyraźne i kategoryczne zeznanie pani Rózi, że kiedy szła do jadalni wydawać kolację, młotek leżał w hallu. Poza tym jest to młotek miejscowy, z „Carltonu”. Znalazł się w hallu, gdyż jeden z gości spostrzegł go na schodach i wniósł do wewnątrz. Trudno przecież przypuszczać, żeby nasz zbrodniarz wszedł do pensjonatu, wziął młotek i następnie wyszedł z budynku, przystawił drabinę i wtargnął do pokoju jubilera.

– Rzeczywiście – zgodził się pułkownik – to zbyt skomplikowane, żeby mogło być prawdziwe. Zatem ustaliliśmy jedno – napastnik nie pochodzi z zewnątrz, lecz kryje się pomiędzy mieszkańcami „Carltonu”. Może nim być równie dobrze ktoś z gości pensjonatu, jak i ze służby.

– Jeżeli napastnikiem jest ktoś z mieszkańców „Carltonu”, to co robi drabina przystawiona do balkonu i wybita szyba?

Pułkownik uśmiechnął się.

– Dziwna sprawa. Młotek wyklucza napastnika z zewnątrz, zaś drabina stojąca pod balkonem wyraźnie wskazuje, że napastnikiem nie może być nikt z mieszkańców „Carltonu”. A jednak faktem jest, że napadu dokonano. Wyjaśnienie tej sprzeczności: drabina – młotek, będzie jednocześnie znalezieniem przestępcy. W tej chwili nie potrafimy tego dokonać, bo po prostu mamy zbyt mało danych. Sądzę, że w miarę przesłuchiwania osób zgromadzonych w salonie, nasza wiedza o przestępcy będzie się zwiększać. Zdołamy wtedy wyjaśnić i tę dziwną zagadkę. Na razie ustalmy dokładnie czas, w jakim zbrodniarz dokonał swojego czynu.

– Pani Rózia, pokojówka, zeznała, że kolacja skończyła się gdzieś za kwadrans ósma. Wtedy jadalnię opuścił ostatni gość. A jubiler wyszedł jeszcze wcześniej. Powiedzmy, dwadzieścia przed ósmą. Znaleziono go z rozbitą głową tuż przed dziewiątą. A więc przestępstwa dokonano w czasie między dwadzieścia przed ósmą a za pięć dziewiąta.

– Zbrodniarz miał więc do swojej dyspozycji godzinę i piętnaście minut. To bardzo długi okres czasu. Musimy dokładnie zbadać, co robili wtedy wszyscy ludzie znajdujący się w „Carltonie”. Zarówno goście, jak i służba.

– Na razie wiemy tylko, że pokojówka była cały czas w jadalni i nie opuszczała tego pokoju. Przynajmniej według jej zeznań – dorzucił podporucznik.

– Te zeznania są na pewno prawdziwe.

– Nie mam tej pewności. Równie dobrze pokojówka mogła na chwilę wyjść z jadalni, wziąć młotek leżący w hallu, wejść na górę i po dostaniu się do pokoju jubilera, a to nie przedstawiało dla zaufanej pokojówki żadnego problemu, dokonać napadu.

– To prawda. Tylko wówczas nie popełniałaby dwóch zasadniczych błędów – zauważył pułkownik Lasota.

– Jakich?

– Przede wszystkim nie podrzuciłaby z powrotem młotka w hallu. Po prostu zeszłaby jeszcze parę stopni niżej i schowała go do skrzynki, gdzie zwykle przebywał.

– Może bała się, że ją ktoś zobaczy z młotkiem w ręku?

– Nic bardziej naturalnego, jak widok pokojówki sprzątającej z hallu porzucony tam przez gości młotek.

– Ale nie tylko ten nieszczęsny młotek uwalnia panią Rózię ze wszelkich podejrzeń. Jeszcze bardziej przemawia za nią fakt, że zaniosła na górę herbatę i widząc jubilera leżącego z raną w głowie, narobiła alarmu. Przecież gdyby to pokojówka była napastnikiem, to po prostu nie zaniosłaby herbaty. Nikt jej nie wydawał takiego polecenia.

– Prosił ją o to sam pan Dobrozłocki.

– Właśnie. Tylko on wiedział, że Rózia ma przynieść herbatę do pokoju.

– Mogli to polecenie słyszeć inni goście i pokojówka bała się ryzykować niespełnienie rozkazu. Gdyby taki fakt został ujawniony przy przesłuchaniach, obciążałby poważnie jej konto.

– Przypuśćmy, że tak jest, jak mówicie, poruczniku. W takim razie pani Rózia zanosi herbatę na górę, stawia ją na stole i wychodząc spokojnie zamyka drzwi na klucz. Zbrodnię spostrzeżono by dopiero nazajutrz rano. Jubiler już by nie żył i mielibyśmy jeszcze bardziej utrudnione zadanie, bo nie można by było ustalić dokładnie czasu napadu. Zaś sama napastniczka – pani Rózia miałaby dodatkowe godziny na wyniesienie i ukrycie łupu. Nie, wykluczam udział w napadzie pokojówki. Już w tej chwili możemy ją skreślić z listy podejrzanych.

– Ja bym nie był tego taki pewny, chociaż przyznaję, że argumenty pana pułkownika są bardzo logiczne i przekonywające. A co do biżuterii, od razu pomyślałem sobie, że jeżeli napastnikiem jest jeden z mieszkańców „Carltonu”, to brylantowy skarb musi być ukryty w tym gmachu. Dlatego też ściągnąłem, ilu tylko mogłem zebrać ludzi z komendy, żeby przeszukali całą willę.

– Słusznie zrobiliście – pułkownik pochwalił młodszego kolegę – chociaż wątpię, żeby to przyniosło jakiś rezultat. Mała garstka kosztowności jest bardzo łatwa do ukrycia. Rewizja musiałaby trwać całymi dniami, żeby ją wykryć. Osobiście sądzę, że jak znajdziemy przestępcę, wtedy łatwo wpadniemy i na trop, gdzie są schowane klejnoty. Człowiek, który uplanował i dokonał tak sprytnego napadu, pomyślał też, jak schować zdobyty skarb. Jestem przekonany, że brylanty są ukryte w takim miejscu, gdzie nikomu z nas nie przyjdzie na myśl ich szukać. Co innego, kiedy już będziemy mieli przestępcę zidentyfikowanego. Wtedy idąc po jego śladach znajdziemy i klejnoty.

– Boję się – dorzucił podporucznik – że goście „Carltonu” narobią dużej wrzawy, że dokonaliśmy rewizji ich pokojów bez nakazu prokuratora. To przecież nie są zwyczajni wczasowicze, lecz znajdują się wśród nich i ludzie oblatani w prawie. Ale w tej sytuacji nie mogę czekać do jutra, aby uzyskać sankcję prokuratora.

– Oczywiście. Żeby jednak formalności stało się zadość, niech pan dopilnuje, żeby w dniu jutrzejszym prokurator zatwierdził decyzję rewizji. Także, kiedy milicjanci przystąpią już do przeglądania pokojów zamieszkałych przez pensjonariuszy, niech im towarzyszy jako świadek kierownik „Carltonu” lub ktoś inny z pracowników pensjonatu.

– W takim razie, jeżeli pułkownik pozwoli, dokończymy przesłuchania pani Rózi, a potem zaraz wezwie- my portiera, pana Jasia, i następnie kierownika. W ten sposób uporamy się z zeznaniami pracowników pensjonatu i będziemy mogli przystąpić z kolei do rozmów z gośćmi „Carltonu”.

– Ja tu jestem nieoficjalnie – jeszcze raz pułkownik podkreślił swoją rolę – a pan, poruczniku, prowadzi śledztwo. Co zaś do jakichś względów, jakimi należy otaczać gości „Carltonu”, to z tą delikatnością chyba przesadzacie. Winny jest zawsze winnym i żadne stosunki nie pomogą mu wymigać się z rąk sprawiedliwości. Nie widzę konieczności zbytniego certowania się z tymi ludźmi. Jeżeli ktoś będzie podejrzany, należy go traktować tak, jak się traktuje podejrzanego. Nie wyłączając aresztu do wyjaśnienia sprawy.

– Tego chciałbym uniknąć – tłumaczył Klimczak – a zatrzymać zdecydowanie winnego, jeżeli oczywiście jest on wśród ludzi czekających w salonie.

– Wszystko na to wskazuje – stwierdził pułkownik.

– A więc sierżancie – polecił podporucznik – zawołajcie jeszcze raz panią Rózię.