173768.fb2
Pokojówka, pani Rózia, ponownie zajęła miejsce za stołem naprzeciwko podporucznika. Ten chwilę przeglądał protokół poprzedniego przesłuchania i zaczął:
– Skończyliśmy na ustaleniu, że młotek leżał na kanapce w hallu wtedy, kiedy pani szła przed godziną siódmą dzwonić na kolację.
– Z całą pewnością leżał – potwierdziła pani Rózia.
– Niech nam pani powie, co działo się w czasie, kiedy po kolacji jadalnia była już opróżniona i pani sprzątała. Czy widziała pani kogoś wchodzącego lub wychodzącego z „Carltonu”? A goście, czy siedzieli w swoich pokojach, czy też kręcili się po pensjonacie?
– Ja nie obserwowałam – broniła się pokojówka – mówiłam już, że przeważnie przebywałam w głębi jadalni. Stamtąd nie widać korytarza i schodów.
– Ale może pani przypadkowo coś zauważyła lub usłyszała?
– Tyle, że do jadalni weszła pani Miedzianowska. Wracała z kawiarni i narzekała, że ten ktoś, z kim miała się spotkać, nie przyszedł. Zaglądał też do mnie kierownik i wydał parę dyspozycji w sprawie jutrzejszego śniadania. Chyba mignął mi na schodach Jacek. Ale czy wchodził, czy też schodził, nie zauważyłam.
– Jaki Jacek?
– Jacek Pacyna. Miejscowy chłopak z Zakopanego, dobry narciarz-kombinator. Biega i skacze.
– Do kogo mógł iść ten Pacyna? Pokojówka milczała.
– Rozumiem, że służba w „Carltonie” jest dyskretna i nie wtrąca się do spraw gości – pułkownik mówił te słowa możliwie najuprzejmiejszym tonem – ale pani Róziu, tu chodzi o zabójstwo człowieka i kradzież wartości miliona złotych. W takich okolicznościach wszystkie inne względy muszą zamilknąć.
– Do pani Zofii Zachwytowicz.
– Często przychodził?
– Chyba codziennie. Albo sam, albo z Heńkiem Szaflarem. To jego przyjaciel, przewodnik z FWP.
Podporucznik Klimczak zapisał skrzętnie oba nazwiska.
– A poza tym, czy pani coś zauważyła?
– Więcej, to już nie. Ktoś wchodził chyba na górę, bo słyszałam, jak schody skrzypią, ale nie widziałam. To chyba ktoś z gości, bo szedł cicho.
– Kiedy to mogło być?
– Chyba zaraz po kolacji.
– Mniej więcej o której godzinie?
– Jeszcze wszystkich talerzy nie zniosłam do windy. Nie mogło być później jak ósma.
– A może ktoś telefonował?
– Gdyby był dzwonek telefonu, to usłyszałabym i podeszła.
– Ale może ktoś z gości schodził do telefonu?
– Może, ale ja nie widziałam i nie słyszałam.
– A co robił kierownik? Skąd przyszedł do pani, do jadalni?
– Przyszedł z dołu, i z kuchni. Podczas wydawania posiłków kierownik zawsze jest w kuchni i osobiście pilnuje, żeby wszystko byłe – w porządku. Zaś po skończonej kolacji wydaje jeszcze dyspozycje kucharzowi i jego pomocnicom. Mamy kucharza i dwie pomocnice – objaśniała pani Rózia.
– Po rozmowie z panią kierownik poszedł na górę?
– Nie. Wrócił na dół. Dobrze widziałam, bo w czasie rozmowy stałam w drzwiach jadalni. Potem, będąc przy windzie, też słyszałam z kuchni głos kierownika. Omawiał z kucharzem, co ma być jutro na obiad i na kolację. Wydawał też polecenia Jasiowi, co ma kupić jutro rano.
– Jasio to portier?
– Tak.
– On też był w kuchni?
– Był. Razem jedliśmy kolację, tylko, że ja się spieszyłam, bo musiałam iść na górę, wydawać jedzenie gościom, a on został na dole. Widziałam, że kiedy wszyscy zbierali się obejrzeć „Kobrę”, to Jasio przyszedł z dołu. Pewnie był przez cały czas w kuchni. Kucharz i jego pomocnice mogą to potwierdzić.
Podporucznik dał znak ręką i sierżant, który przysłuchiwał się zeznaniom pokojówki, po cichu opuścił jadalnię.
– Nic więcej pani nie zauważyła?
– Nic.
– Tak więc ostatni raz widziała pani pana Dobrozłockiego gdzieś o godzinie siódmej czterdzieści, kiedy po zjedzeniu kolacji wyszedł z jadalni?
– No nie – zaprzeczyła pokojówka – później pan Dobrozłocki jeszcze raz stanął w drzwiach jadalni i przypomniał mi, że mam mu przynieść herbatę na górę.
Podporucznik słysząc te słowa aż podskoczył na krześle.
– Kobieto! Cały czas pytam panią, kto wchodził do jadalni, a pani, nie mówi nam najważniejszego. Dlaczego pani nie powiedziała od razu?
– Przecież pan mnie nie pytał o pana Dobrozłockiego, więc nie mówiłam – z całym spokojem odpowiedziała Rózia. – Pan ciągle pytał, kto wchodził do jadalni, kto chodził schodami. Z gości i z obcych. Trzeba było spytać wyraźnie o pana jubilera.
Podporucznik ze złości aż poczerwieniał na twarzy.
– W porządku – pułkownik uznał, że należy interweniować. – Wyjaśniliśmy to sobie teraz. Jak to było? Może nawet zapamiętała pani godzinę, kiedy jubiler prosił o herbatę?
– Już miałam całą jadalnię sprzątniętą. Pan Dobrozłocki nie wchodził do pokoju, tylko zatrzymał się przed drzwiami i powiedział: „Pani Róziu, pamięta pani o mojej herbacie?” Wspomniał też, że zszedł na dół, żeby zatelefonować. Odpowiedziałam, że zaraz przyniosę, tylko stoliki nakryję obrusem.
– A która to mogła być godzina?
– Brakowało dwóch minut do za kwadrans dziewiąta.
– Na pewno?
– Na pewno. Przypominam sobie, że spojrzałam wtedy na wiszący w jadalni zegar.
– Doskonale – ucieszył się pułkownik – a może pamięta pani jeszcze, czy pan Dobrozłocki poszedł do siebie na górę?
– Tak. Widziałam, że skręcił z korytarza na schody.
– Po wyjściu jubilera już nikt nie wchodził do jadalni?
– Z gości na pewno nikt. Nie pamiętam tylko, czy kierownik nie zajrzał po raz drugi. Wiem, że był, ale nie pamiętam kiedy. Tego sobie nie mogę przypomnieć.
Podporucznik widząc, że dalsze przesłuchiwanie pokojówki nie przyniesie już żadnych nowych rezultatów, odczytał pani Rózi protokół. Podpisała zeznania i zapytała:
– To już mogę iść do siebie?
– A pani gdzie mieszka?
– W sąsiedniej willi, w „Sokoliku”.
– Niech pani idzie. W razie potrzeby ściągniemy panią z powrotem.
Pokojówka wyszła. Sierżant poinformował obu oficerów, że służba pracująca w suterenie potwierdza zeznania pani Rózi. Kierownik i portier Jasio byli w kuchni aż do momentu, kiedy trzeba było iść na „Kobrę”. Kierownik wprawdzie wychodził raz, czy dwa razy, ale portier nie opuścił pomieszczeń kuchennych.
– Zeznania pokojówki są dla nas bardzo ważne – powiedział pułkownik – zawężają czas, w którym popełniona została zbrodnia. Poprzednio przypuszczaliśmy, że przestępca rozporządzał okresem czasu pomiędzy za dwadzieścia ósma, a zapiąć dziewiąta. Obecnie wiemy już, że mniej więcej kwadrans przed dziewiątą Dobrozłocki zdrowy i cały stał w drzwiach jadalni. A więc zamachu na niego dokonano pomiędzy za kwadrans a za pięć dziewiąta. Zbrodniarz „dysponował” tylko dziesięcioma minutami. Ustalenie, co który z gości „Carltonu” robił przez te dziesięć minut, jest łatwiejsze, niż sprawdzenie ich czynności w ciągu przeszło godziny.
– Trzeba będzie odszukać tego Jacka Pacynę – zauważył podporucznik.
– Sądzę, że na to będziemy mieli czas. To nazwisko powinno wypłynąć podczas dalszych przesłuchiwań. Dobrze, że o tym fakcie wiemy, ale nie ujawniajmy go przedwcześnie. Będzie to również probieżem prawdomówności niektórych zeznań. Zwłaszcza tej pani, którą młody człowiek odwiedzał. Jak jej tam…
– Pani Zofia Zachwytowicz.
– Właśnie jej. Jeżeli to ona dokonała napadu lub była wspólniczką biegacza, będzie kryła jego obecność w willi przed napadem.
– To właśnie Jacek Pacyna mógł wejść po drabinie na górę, a schodzić na dół schodami – podporucznik ciągle usiłował wytłumaczyć fakt, że drabina stała pod domem.
– A młotek?
– Zaniosła go na górę pani Zachwytowicz i wręczyła swojemu wspólnikowi.
– Mogło tak być – zgodził się pułkownik – ale wątpię. Żeby rozbić głowę jubilerowi, nie trzeba było szukać koniecznie młotka na terenie „Carltonu”. Ten chłopak przyniósłby odpowiednie narzędzie ze sobą. Oczywiście, musimy bardzo dokładnie sprawdzić pańską hipotezę.
– Teraz wezwiemy portiera – zadecydował podporucznik.
Pan Jasio, sympatyczny blondyn w wieku około trzydziestu lat, zeznał, że pracuje jako portier w „Carltonie” już od sześciu lat. Mieszka w jednym z pokojów sutereny, tuż koło kuchni. Do jego obowiązków należy dokonywanie rano zakupów żywności, później zaś „ma oko” na wchodzących i wychodzących z willi, zaś w nocy otwiera drzwi.
– Czy ktoś wchodził lub wychodził z „Carltonu” po kolacji? – zapytał podporucznik.
– Słyszałem trzaśniecie drzwi wyjściowych – tłumaczył pan Jasio – wyjrzałem oknem z kuchni i zauważyłem, że wychodzi pani Miedzianowska.
– Kiedy to było?
– Zaraz po kolacji.
– A poza nią?
– Nie słyszałem nic.
– Pan był na dole, w kuchni?
– Tak. Cały czas.
– Więc otwierając drzwi wejściowe po cichu, można było wejść lub wyjść z „Carltonu” tak, żeby pan nie zauważył?
– No, jakby się ktoś specjalnie starał, to mogłem nie zauważyć. Siedziałem wprawdzie w kuchni przy oknie, ale mogłem nie spostrzec – zgodził się portier.
Poza tym pan Jasło potwierdził zeznania pokojówki. Z kuchni przeszedł prosto do salonu. Na krzyk Rózi pobiegł na górę. Potem kierownik kazał mu telefonować do pogotowia i na milicję. Dzwonił z „Sokolika”, bo z telefonu w „Carltonie” nie mógł otrzymać połączenia. Tutaj telefon bardzo źle funkcjonuje. Nieraz reklamowali, ale bez żadnego rezultatu. Natomiast aparat w „Sokoliku” działa dużo lepiej. Następnie, na polecenie kierownika, otworzył bramę wjazdową i aż do wezwania nie wychodził z salonu.
– Czy padał deszcz, gdy pan biegł do „Sokolika”? – zapytał pułkownik.
– Zaczynał kropić. Ale kiedy otwierałem bramę, padał już dość spory.
– Widzieliście kiedy ten młotek? – spytał z kolei podporucznik.
– To nasz młotek. Zwykle leży w skrzyni w kuchni.
– A dzisiaj go widzieliście?
– Dzisiaj nie widziałem.
– Skąd jest drabina oparta o balkon „Carltonu”?
– Nie widziałem drabiny. Pan kierownik mówił, że złodziej wlazł po drabinie, ale ja jej nie widziałem.
– Przypomnijcie sobie. Jak biegliście do „Sokolika”, nie zauważyliście drabiny, opartej o balkon „Carltonu”?
– Nie zauważyłem.
– Byliście zdenerwowani i biegliście, aby jak najprędzej wezwać pogotowie. Ale gdy załatwiliście telefony, wracaliście przecież już spokojniej, prawda? I nie widzieliście drabiny?
– Nie widziałem – upierał się portier – wtedy też się spieszyłem, aby powiedzieć, że pogotowie jest w drodze. Ani młotka, ani drabiny nie widziałem.
I tego świadka podporucznik Klimczak zwolnił do domu.
Następnie zeznawał kierownik. Był w kuchni. Później wszedł na chwilę do jadalni, zamienił kilka słów z pokojówką. Tuż przed dziewiątą wszedł na pierwsze piętro do swojego mieszkania, aby sprawdzić, co robią jego dwaj synowie. Gdy usłyszał, że telewizor jest gotowy, zszedł na dół. Razem z nim chłopcy.
– Kiedy pan wyszedł ze swojego pokoju, musiał pan przejść koło numeru zajmowanego przez jubilera. Czy niczego pan nie zauważył?
– Nie. Inaczej przecież nie poszedłbym do salonu.
– A nie zwrócił pan uwagi, że ktoś schodził ze schodów przed lub za panem? A może pan coś słyszał?
Kierownik zastanowił się.
– To tak trudno zapamiętać. Na ogół nie zwracam uwagi na takie drobiazgi. Zdaje mi się, że ktoś wołał, czy też klaskał w dłonie na drugim piętrze. Chyba… Chyba przede mną schodziła ze schodów pani Rogowiczowa.
– Pan widział drabinę? Skąd ona jest?
– To nasza drabina. Zawsze stoi oparta o szczytową ścianę „Sokolika”. Tam też widziałem ją dzisiaj rano.
– A ten młotek?
– Również nasza własność. Moi chłopcy bawili się nim do południa.
– A w hallu pan go nie widział?
– Nie. Zauważyłem dopiero wówczas, gdy pan porucznik wskazał na niego ręką.
– Oglądał pan tę biżuterię?
– Tak. Pan Dobrozłocki zaprosił mnie kiedyś do swojego pokoju i pokazywał te cacka. Pracował nad ich wykończeniem.
– Jak pan myśli, ile one były warte?
– Pan Dobrozłocki oceniał je na ponad 10 000 dolarów. Oczywiście za granicą.
– Jeszcze jedno. Niedawno kupił pan samochód – moskwicza?
– To nie jest tajemnicą. Stale jeżdżę tym wozem. Kupiłem go na raty.
– Ile wynosi rata miesięczna?
– Trzy tysiące złotych.
– To chyba więcej, niż pana pensja? Kierownik poczerwieniał.
– Pan mnie podejrzewa?
– Wszystkich muszę podejrzewać. Proszę o odpowiedź na moje pytanie.
– Z zawodu jestem architektem. Od czasu do czasu robię góralom, i nie tylko góralom, projekty domów. Opanowałem dobrze sztukę projektowania w zakopiańskim stylu. Mógłbym mieć nawet znacznie więcej roboty, tylko nie przyjmuję zamówień ze względu na brak czasu oraz dlatego, aby zbytnio nie czepiał się mnie urząd finansowy. Poza tym pracuje również moja żona.
– To na razie wystarczy. Dziękuję panu. Proszę jednak nie opuszczać budynku.
– Będę u siebie. Chciałbym jedynie zwrócić panom uwagę, że goście zebrani w salonie zaczynają się niecierpliwić. Nie można ich zwolnić?
– Jeszcze nie. Muszą czekać. Powinni zrozumieć, że sprawa jest zbyt poważna, aby brać pod uwagę to, że ktoś będzie spał tej nocy kilka godzin krócej. Tu chodzi przecież o zamach na życie człowieka i kradzież wartości miliona złotych. Niech pan im to wyjaśni.
– Uważam za bardzo prawdopodobne, że winnym jest kierownik – powiedział podporucznik po wyjściu przesłuchiwanego. – Kiedy jubiler wyszedł ze swojego pokoju, wśliznął się tam, a gdy Dobrozłocki wrócił, rąbnął go w głowę. Motyw zbrodni zupełnie jasny. Niełatwo jest płacić ratę 3000 złotych miesięcznie, nawet mając żonę zarabiającą półtora tysiąca. Przypadkowo znam wysokość pensji pani kierownikowej.
– A co z drabiną i wybitą szybą? – spytał pułkownik. – Wracając do motywu, nie łudźmy się. Przy tak ogromnej wartości biżuterii ten motyw pasuje do wszystkich, nie wyłączając także nas. Należy szukać nie motywu, ale odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób i kto?
Te rozważania przerwało wejście do jadalni jednego z milicjantów. Podał on podporucznikowi kartkę papieru, wyjaśniając, że znalazł ją na korytarzu pierwszego piętra. Widocznie właściciel nie zauważył braku zguby.
Był to krótki list. Pisał go, jak wynikało z treści, syn pani profesor. Zygmunt Rogowicz pożyczył od przyjaciela samochód, którym pojechał na wycieczkę. W jakiejś wsi pod Płockiem najechał na dziecko. Rozbił wóz, a dzieciak jest potłuczony i ma złamaną nogę. We wsi nie było posterunku milicji, sprawa nie przybrała więc na razie oficjalnego charakteru, ale chłop – ojciec dziecka, zażądał odszkodowania w wysokości 20 tysięcy złotych. Naprawa rozbitego samochodu wyniesie podobną kwotę, bo pękła rama, uszkodona została chłodnica, nie mówiąc o błotniku, latami i skrzywionej ośce. Ojciec dziecka grozi, że jeżeli nie otrzyma pieniędzy, zamelduje o wypadku. Ponieważ Zygmunt nie ma prawa jazdy, stanął w obliczu perspektywy aresztowania i paru lat więzienia. Jednocześnie właściciel samochodu żąda naprawienia strat. Syn błaga przeto matkę, aby go ratowała i zdobyła potrzebne pieniądze.
– No tak – rzekł z powagą pułkownik – mówiłem, że motyw zbrodni może pasować do wszystkich osób. Każdego z nas taka suma pieniędzy urządziłaby do końca życia, ponieważ prawie każdy z nas ma większe lub mniejsze kłopoty finansowe.
– To racja – przytaknął podporucznik – tym bardziej, że zdarzyła się jeszcze jedna dziwna rzecz. Rogowiczowa mieszka na parterze, a kierownik zauważył, że na program telewizyjny schodziła po schodach. Wiemy zresztą, że ten list zgubiła na pierwszym piętrze. Poza tym jest ona farmaceutką i zna się trochę na medycynie. Dobrze obliczyła, w jaki sposób uderzyć, aby zabić lub ogłuszyć człowieka.
Pułkownik uśmiechnął się.
– Żadna wyższa wiedza nie jest do tego potrzebna. Wystarczy odpowiednio ciężki młotek i zamach ręki. Niemniej zarówno spostrzeżenia kierownika, jak ten znaleziony list, są rzeczywiście interesujące. Kto wie? Może ta kobieta w walce o wolność swojego dziecka posunęła się aż do zbrodni?
– Sierżancie – rozkazał podporucznik – przyprowadźcie teraz Marię Rogowiczowa.