173768.fb2 Jedna noc w „Carltonie” - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Jedna noc w „Carltonie” - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 6

Rozdział VI

Do jadalni weszła pani profesor, którą podporucznik poprosił o zajęcie miejsca naprzeciwko niego. Z boku długiego stołu siedział milicjant protokołujący zeznania. Pułkownik Lasota usadowił się za podporucznikiem, w pewnej odległości od stołu i dzięki temu mógł obserwować zarówno młodego oficera milicji, jak przesłuchiwaną. Wyborem takiego stanowiska pułkownik ponadto podkreślał, że znajduje się w „Carltonie” nieoficjalnie i w niczym nie chce krępować młodszego kolegi.

Pani profesor zeznawała równym, opanowanym głosem.

– Maria Rogowiczowa. Stan cywilny: wdowa. Syn lat 23, córka lat 19. Zawód: profesor farmacji na Wydziale Farmacji Akademii Medycznej w Białymstoku. Wykształcenie wyższe. Tytuł naukowy – doktor farmacji. Wiek 46 lat. Miejsce zamieszkania: Białystok, ulica Warszawska.

Pani Rogowiczowa potwierdziła tę część zeznań pokojówki i kierownika, dotyczącą przebiegu wypadków po znalezieniu rannego Dobrozłockiego. Zakładała jubilerowi opatrunek. Ranę zdezynfekowała, starając się zatamować upływ krwi. Lekarz pogotowia, który zdjął opatrunek i zbadał ranę, uznał, że i on poza zastrzykiem na podtrzymanie akcji serca nic więcej nie może zrobić na miejscu. Ciała nie ruszała, a jedynie podłożyła jubilerowi małą poduszkę pod głowę. Przy nieprzytomnym była cały czas, aż do przybycia pogotowia, a później milicji.

– Zna się pani na medycynie?

– O tyle, o ile zna się na tym każdy farmaceuta. Na farmacji wykłada się również niektóre przedmioty z zakresu medycyny. Oczywiście nie tak obszernie. W każdym razie uczy się studentów udzielania pomocy w nagłych wypadkach, zakładania opatrunków i tym podobnych rzeczy. Farmaceuta praktykujący, zwłaszcza na wsi, zna się na tym znacznie lepiej, niż profesor akademii. Przecież tam, gdzie nie ma lekarza, w nagłych wypadkach biegnie się po ratunek do apteki. Obecnie nie mam do czynienia z tego rodzaju przypadkami, jak u pana Dobrozłockiego, okazało się jednak, a potwierdził to lekarz z pogotowia, że poradziłam sobie zupełnie dobrze i być może moja pomoc uratowała jubilerowi życie.

– Czy ratując Dobrozłockiego widziała pani w pokoju rannego ten młotek?

– Nie… Żadnego młotka nie było.

– Ale ten młotek widziała pani już przedtem?

– Chyba widziałam. Zaraz, zaraz… Muszę sobie przypomnieć. Tak, gdy wracaliśmy z wycieczki, jakiś młotek leżał na schodach, ale nie wiem czy to ten sam. Pani Zosia Zachwytowicz miała młotek w ręku. Potrząsała nim i mówiła, że rozbiłaby głowę mężowi, gdyby dowiedziała się, że Andrzej ją zdradza.

– Naprawdę tak mówiła?

– To jasne, że żartowała! Wracaliśmy z pięknej wycieczki i byliśmy w doskonałych humorach. Nikt nie przewidywał nieszczęścia, które wkrótce miało nas dotknąć. O życie męża pani Zachwytowicz można być całkowicie spokojnym. Jest tak zawojowany przez małżonkę, że stanowi wyjątkowy okaz pantoflarza. Nie ośmiela się spojrzeć nawet na inną kobietę. Raczej… – tu Rogowiczowa urwała wpół zdania.

– Jeśli zrozumiałem pani myśl – wtrącił pułkownik – raczej pan Zachwytowicz miałby więcej powodów, aby ująć za ten młotek. Czy tak?

Pani profesor uśmiechnęła się.

– Pan mnie chwyta za słowa. Ja tego nie powiedziałam.

– Panią Zachwytowicz zauważyłem w Zakopanem. Trudno zresztą byłoby jej nie zauważyć. Samochody zatrzymują się nawet, gdy ona idzie ulicą. Kto to są ci młodzi ludzie, z którymi tak się afiszuje?

– Jacyś miejscowi. Nie znam ich nazwisk.

– Przepraszam, panie pułkowniku – wtrącił milicjant, który właśnie wszedł do pokoju – panu chodzi o tę wariatkę, która nosi pleciony koszyk na kiju, niebieskie długie buty i rybacki kapelusz?

– Właśnie tak się ubiera pani Zosia – poświadczyła Rogowiczowa.

– To miejscowe chłopaki. Znam ich dobrze. Jeden, Jacek Pacyna, mieszka na Górkach, dobry narciarz. Biega w „Starcie”. Drugi, Heniek Szaflar, jest przewodnikiem w FWP. Obaj porządni i aż się dziwię, że asystują takiej babce. Całe Zakopane będzie się z nich śmiało. Kiedy jechaliśmy tutaj samochodem, widziałem, że szli ulicą Ku Stoczni w stronę miasta.

– Oni tu byli – wyjaśniła pani Rogowiczowa – umówili się z panią Zosią, że razem pójdą na dansing do „Jędrusia”. Pani Zosia, a było to jeszcze przed wypadkiem, wyrażała niezadowolenie z ich spóźniania się. Przyszli przed samym waszym przybyciem, a po opatrzeniu rannego przez lekarza.

– I tak nagle wyszli?

– Redaktor Burski poradził im, aby opuścili pensjonat przed przyjazdem milicji, jeżeli nie chcą być zamieszani w tę sprawę.

– Burski? Dziennikarz z Warszawy? Autor powieści kryminalnych? I ostatniej „Zbrodni w Powszechnym Domu Towarowym”?

– Ten sam. Mieszka w „Carltonie” od dwóch tygodni.

– Coś pan redaktor jest za uczynny i dba, abyśmy nie mieli za dużo pracy. Musimy porozmawiać z nim na ten temat. Ale wracając do naszego przesłuchania, tego młotka pani więcej nie widziała?

– Pani Zosia coś z nim zrobiła. Zdaje się, że przyniosła do „Carltonu”.

– Niech pani sobie przypomni.

– Nie pamiętam. Byłam bardzo zdenerwowana.

– Czym? Przecież wypadek zdarzył się dopiero wieczorem.

– To moje prywatne sprawy. Nie mają żadnego związku z nieszczęściem pana Dobrozłockiego.

– Czy widziała pani klejnoty jubilera?

– Tak. Pokazywał je nam wszystkim dzisiaj po obiedzie. Stare pierścienie, kolia brylantowa wraz z pierścionkiem…

– Pani zna się na klejnotach? Pani wie, jaką wartość przedstawiały te kamienie?

– Znać, to się nie znam. Nie miałam okazji. Nigdy nie mogłam sobie pozwolić na kupno takiej biżuterii. Ale orientuję się, że była bardzo cenna. Pan Dobrozłocki nie krył zresztą tego, że zwłaszcza kolia jest unikatem sztuki jubilerskiej. Zrobił nam na ten temat mały wykład.

– A na ile ocenia pani te precjoza?

– Bo ja wiem? Może na dwa miliony złotych? Może jeszcze więcej?

– Proszę jednak sięgnąć do pamięci i przypomnieć sobie, gdzie leżał ten młotek?

– Na pewno nie przypomnę sobie. Już dwa razy mówiłam panu, że nie pamiętam. Gdybym to wiedziała, nie otaczałabym tego tajemnicą. Ale czy to takie ważne?

– Niech pani przyjrzy się temu młotkowi dokładnie. O, tu przy żelazie, na samym początku trzonka. Co pani widzi?

– Dwie plamki, to chyba krew?

– A tu na żelazie?

– Włoski. Siwe włosy. Takie miał pan Dobrozłocki. Więc tym młotkiem…

– Tak. To jest narzędzie zbrodni. Powiem pani, znaleźliśmy je na kanapce w hallu.

– Straszne. To znaczy, że jeden, jedno z nas…

– Właśnie. Rozumuje pani prawidłowo, jeden z gości pensjonatu dopuścił się tej zbrodni. Czy podejrzewa pani kogoś?

– Nie. Nikogo! Nie mogę w to uwierzyć. Przecież tam jest wybita szyba i drabina stoi pod balkonem…

– Zbrodniarz, zdaniem pani, wszedł po drabinie, wybił szybę, dostał się do pokoju, ogłuszył młotkiem jubilera, zabrał klejnoty, uciekł tą samą drogą, a później był tak uprzejmy, że wstąpił do „Carltonu” i położył ten młotek na kanapie?

Rogowiczowa milczała.

– Niech nam pani powie, jak to było przy kolacji. Kto pierwszy wstał od stołu?

– Inżynier Żarski. Wyszedł wcześniej, aby zreperować telewizor.

– Czy później pan Żarski był cały czas w salonie?

– Tak. Nigdzie nie wychodził. Słyszeliśmy gwizdy i piski aparatu. Siedząc przy stole zastanawialiśmy się, czy inżynierowi uda się naprawić telewizor. Przecież z wykształcenia nie jest elektrotechnikiem, lecz mechanikiem. Pracuje w hucie.

– Naprawił jednak?

– Tak. Ale dopiero przed samą godziną dziewiątą, na kilka minut przed rozpoczęciem „Kobry”.

– A kto następny wyszedł z jadalni?

– Chyba pan Dobrozłocki. Tak, na pewno on. Prosił jeszcze Rózię o przyniesienie mu na górę herbaty. Dlatego właśnie pokojówka znalazła go leżącego na podłodze. Gdyby nie ta herbata, może dokonano by odkrycia dopiero jutro rano. Nikt nie zainteresowałby się nieobecnością Dobrozłockiego, bo jubiler rzadko schodził wieczorami do salonu. Umarłby z upływu krwi. Ta herbata uratowała mu życie.

– Pani nie widziała więcej Dobrozłockiego? Oczywiście zdrowego?

– Nie. Nie widziałam.

– A kiedy wyszła pani z jadalni?

– Wydaje mi się, że zaraz po jubilerze. Nie, najpierw pani Miedzianowska, a ja parę minut po niej.

– Pani poszła do swojego pokoju?

– Tak.

– Co tam pani robiła?

Maria Rogowiczowa spojrzała ze zdziwieniem na podporucznika, wzruszyła ramionami, lecz spokojnie wyjaśniła:

– Najpierw porządkowałam garderobę, bo do kolacji przebrałam się w inną sukienkę. Później czytałam.

– Aż do wyjścia na telewizję?

– Aż do wyjścia.

– A więc nie wychodziła pani z pokoju?

– Dziwna indagacja. Wyszłam raz do łazienki.

– Może zauważyła pani kogoś na korytarzu?

– Nie widziałam nikogo – pani profesor stawała się coraz bardziej zła. Po jej minie widać było, że tak drobiazgowe pytania uważa za zwykłe „czepianie się milicji porządnych ludzi”. Podporucznik nie zwracał jednak uwagi na niezadowolenie Rogowiczowej i dalej ciągnął przesłuchanie.

– A czy inżynier był wtedy w salonie?

– Na pewno był.

– Widziała go pani?

– Widziałam.

– Przecież przechodząc z pani pokoju do łazienki, nie można dostrzec telewizora. Aparat stoi nie naprzeciwko wejścia do salonu, lecz bardziej z boku.

Pani profesor nieco się speszyła, lecz szybko znalazła odpowiedź.

– Kiedy wyszłam z łazienki, podeszłam do drzwi salonu, ponieważ chciałam zapytać inżyniera, czy można liczyć na dzisiejszą „Kobrę”. Widziałam, że pan Żarski stał nachylony nad aparatem i naprawiał coś w jego wnętrzu.

– A co odpowiedział na pani pytanie?

– Wcale go nie pytałam. Widząc, że jest zajęty, cofnęłam się do pokoju.

– Czy inżynier panią zauważył?

– Raczej nie. Głowę miał w telewizorze.

– Dobrze – zgodził się Klimczak – przejdźmy teraz do innych zagadnień. Zeznała pani przed chwilą, że po obiedzie była pani bardzo zdenerwowana. Można wiedzieć, czym? Czy widokiem biżuterii pana Dobrozłockiego?

– Pan żartuje.

– Więc co wytrąciło panią z równowagi?

– To moje osobiste sprawy. Nie mają żadnego związku z kradzieżą. Już to panu raz powiedziałam.

– Niestety, ja również muszę pani wyjaśnić, że dla milicji prowadzącej śledztwo w sprawie usiłowania zabójstwa i kradzieży wartości paru milionów złotych, nie ma prywatnych spraw. Tym bardziej, gdy zeznaje jedna z podejrzanych.

95- Pan twierdzi, że to ja dokonałam zamachu? Nonsens!

– Jedno z państwa. Może pani, może ktoś inny, na wszystkich ciążą te same poszlaki. Dlatego ponawiam pytanie: co panią tak zdenerwowało?

– Odmawiam odpowiedzi.

– Pani prawo. Zajmijmy się przeto czymś innym. Pani ma dwoje dzieci?

– Tak.

– Oboje na pani utrzymaniu?

– Tak.

– Czy studiują?

– Córka jest studentką medycyny.

– A syn? Czyżby dwudziestotrzyletni mężczyzna był na utrzymaniu mamusi?

Rogowiczowa poczerwieniała i spuściła oczy.

– Mój syn jest bardzo chorowity odpowiedziała – niedawno wrócił z wojska i długo chorował. Teraz szuka pracy. Czegoś dla siebie odpowiedniego.

Porucznik uśmiechnął się ironicznie.

– Nie wiedziałem, że do naszego wojska biorą chorowitych ludzi. Matury pewnie również nie ma? Był zbyt wątły, aby się uczyć?

– Protestuję przeciwko tego rodzaju metodom przesłuchania. To nie powinno panów obchodzić.

– Czy syn pani posiada prawo jazdy?

– Jaki związek ze sprawą ma pańskie pytanie?

– Pani powiedziała, że syn szuka zajęcia. Kierowcy samochodowi są bardzo poszukiwani. Jak długo ma pani zamiar utrzymywać tego młodego darmozjada?

– Wypraszam sobie – Maria Rogowiczowa była blada ze złości i zdenerwowania. Zerwała się z krzesła.

– Niech pani siada – powiedział sucho oficer milicji. – Przesłuchanie nie jest jeszcze skończone. Czy przyznaje się pani do usiłowania zabicia Mieczysława Dobrozłockiego i zabrania biżuterii?

– Pan mnie tak denerwował, aby następnie zadać to pytanie? Pan liczył na to, że dręczona przez pana kobieta przyzna się do nie popełnionej zbrodni? Dużo słyszałam o tego rodzaju metodach. Nie przypuszczałam jednak, że zetknę się z nimi osobiście. Ale nie uda się to panu. Nie zabiłam Dobrozłockiego i nie ukradłam biżuterii.

– Nie mówiłem o zabiciu, a o usiłowaniu zabójstwa. Pani się nie przyznaje?

– Nie.

– A ja pani powiem, jak to było. Wracając z łazienki, zauważyła pani, że jubiler schodzi ze schodów i idzie do kabiny telefonicznej. Może zresztą widziała go pani, jak szedł do jadalni, aby przypomnieć Rózi o herbacie. Wtedy powzięła pani myśl o kradzieży. Biegnąc na górę, zobaczyła pani młotek leżący na kanapce w hallu. Chwyciła pani ten młotek i weszła na schody. Jubiler opuścił pokój na krótko i tak, jak to pani przewidywała, nie zamknął drzwi na klucz. Stanęła, pani za drzwiami wewnątrz pokoju i czekała na powrót Dobrozłockiego. Jubiler wszedł do pokoju i chciał zapalić światło. Odwróconemu tyłem zadała pani cios młotkiem. Potem złapała pani biżuterię, kasetkę wyrzuciła przez balkon, tłukąc przy tym szybę.

Zbiegając na parter, podrzuciła pani młotek na kanapkę.

Pod wpływem tych słów Rogowiczowa uspokoiła się. Jedynie lekkie drżenie palców rąk, leżących na stole, świadczyło o jej zdenerwowaniu. Gdy otworzyła usta, słowa popłynęły powoli i spokojnie.

– Jakie ma pan dowody na poparcie swojej bajeczki? Na tyle orientuję się w przepisach prawa karnego i wiem, że milicja powinna udowodnić popełnienie przestępstwa.

– Z jednej strony dowodem są pani fałszywe zeznania. Z drugiej gwałtowna potrzeba zdobycia większej sumy pieniędzy. Najłatwiej je zdobyć, idąc z młotkiem na pierwsze piętro.

– Powinien pan pisać powieści kryminalne, a nie pracować w milicji. Kiedyż ja to złożyłam, jak pan powiedział, te fałszywe zeznania? I dlaczego potrzebuję gwałtownie pieniędzy?

– Zaraz pani przeczytam – podporucznik sięgnął po protokół prowadzony przez sierżanta MO. Chwilę szukał odpowiedniego fragmentu. – Proszę, oto dosłownie moje pytania i pani odpowiedzi. Pytanie: „Pani poszła do swojego pokoju?” Odpowiedź: „Tak”. Pytanie: „Co tam pani robiła?”. Odpowiedź: „Najpierw porządkowałam garderobę, bo do kolacji przebrałam się w inną sukienkę. Później czytałam”. Pytanie: „Aż do wyjścia na telewizję?” Odpowiedź: „Aż do wyjścia”. Pytanie: „A więc nie wychodziła pani z pokoju?” Odpowiedź: „Śmieszna indagacja. Wyszłam raz do łazienki”. Czy protokolant wiernie zanotował pani odpowiedzi?

– Tak zeznawałam. O co chodzi?

– To nie jest zgodne z prawdą. Mamy dowody, że była pani na pierwszym piętrze, a później szybko stamtąd zbiegła. Właśnie z biżuterią, po ogłuszeniu jubilera młotkiem. Widziano panią schodzącą ze schodów.

– Tak. Przypominam sobie, że kilka minut przed dziewiątą poszłam na taras pierwszego piętra. Bolała mnie trochę głowa i chciałam trochę odetchnąć świeżym powietrzem. Byłam krótko na tarasie. Zresztą, każdemu chyba wolno wyjść na balkon, skoro ma na to ochotę?

– Ale nie każdy zechce w to uwierzyć. Ciemno, chłodno, zaczyna padać deszcz, a samotna postać marzy na balkonie. I to wówczas, gdy ze swojego pokoju może wyjść na taras, mający dach. Czy doprawdy nie mogła pani wymyślić bardziej sensownego kłamstwa?

Lasota chrząknął znacząco. Podporucznik obejrzał się i zapytał:

– Czy pan pułkownik ma jakieś pytanie?

– Jeśli kolega pozwoli… Chciałbym jednak z góry uprzedzić panią Rogowiczowa, że nie jestem tutaj w charakterze oficjalnym, ale podporucznik był tak uprzejmy, że pozwolił mi asystować przy pewnych czynnościach śledztwa. Dlatego też pani profesor może w ogóle nie rozmawiać ze mną i nie udzielać mi żadnych odpowiedzi. Nasza rozmowa miałaby charakter niejako półurzędowy.

– Wszystko mi jedno, kto mnie przesłuchuje. Nie poczuwam się do żadnej winy. Proszę pytać. I tale niczego się nie dowiecie.

– Widzi pani, sam jestem człowiekiem starszym, znacznie starszym od pani. Mam dzieci i wiem, co znaczy miłość rodzicielska. Jednakże popełnia pani wielki błąd, usiłując ukryć, że syn pani należy do nielicznego grona na szczęście, pasożytów, którzy z całym spokojem korzystają z pracy matek i nie mają z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Chociaż są już dorośli, żądają od swoich matek, aby ich utrzymywały i dostarczały środków finansowych na wszelkie przyjemności. Pani nie chce o tym mówić i wskutek tego wplątuje się w niebezpieczne położenie. Sprawa jest przecież poważna, a poszlaki bardzo panią obciążają. Zamiast więc wykręcać się jak małe dziecko, lepiej powiedzieć prawdę.

Maria Rogowiczowa nadal milczała.

– Wiemy, że pani gwałtownie potrzebuje pieniędzy – ciągnął dalej pułkownik – jeżeli nie zdobędzie pani w najbliższym czasie czterdziestu tysięcy złotych, młody człowiek pójdzie do więzienia. Dla nas, ludzi mających codziennie do czynienia z różnego rodzaju charakterami, jest to sprawa prosta. Wydaje nam się, że lepiej byłoby dla pani syna, aby dostał nauczkę dzisiaj, przy przestępstwie stosunkowo drobnym, niż gdyby trafił do więzienia za poważniejsze przewinienie. Obawiam się, że ten młody człowiek prowadzi niewłaściwy tryb życia, który w końcu doprowadzi go do poważniejszej kolizji z prawem. Ale rozumiem, że pani jako matka ciągle wierzy w swojego jedynaka i pragnie go ratować. Zupełnie przypadkowo znaleźliśmy zgubiony przez panią list od jej syna i wiemy, że żąda on od pani czterdziestu tysięcy złotych dla zatuszowania wypadku samochodowego. Mamy również zeznania, jak to podkreślił porucznik, stwierdzające, że przed samą godziną dziewiątą zbiegła pani z pierwszego piętra. Sama pani rozumie, że tego rodzaju poszlaki wystarczają koledze Klimczakowi do aresztowania pani, na co prokurator wyda sankcję. Irytował panią drobiazgowy sposób przesłuchania. Porucznik po prostu chciał pani dać szansę, a tą jedyną szansą może być wyjawienie nam całej prawdy.

– Gdybym dokonała zamachu na jubilera, późni nić spieszyłabym mu na ratunek.

– Przeciwnie. Właśnie ten troskliwy ratunek był wyrozumowanym sposobem ukrycia swojej prawowej roli w tej sprawie. Każdemu wydawałoby się dziwne, że jedyny, najbardziej zbliżony do medycyny człowiek w tym towarzystwie, nie ratuje rannego.

– Przysięgam, że nie próbowałam zabić. Mimo ciężkiego położenia, o którym panowie wiedzą, nawet nie przemknęła mi przez głowę myśl o szukaniu ratunku w tych brylantach. Rzeczywiście, po przeczytaniu li?. od syna, zastanawiałam się, skąd wziąć pieniądze. Sir jest bardzo duża, ale nie chodzi jedynie o sumę, ale przede wszystkim o termin jej uzyskania. Moja sytuacja finansowa nie jest najlepsza, ale nie jest zła. Wydaj książkę naukową. Mam otrzymać za nią kilkanaście tysięcy złotych. Jednocześnie mam zamówienia n: artykuły do paru pism fachowych w kraju i za grani – a. Prowadzę prace badawcze nad nowymi rodzajami antybiotyków – i za nie również dostanę pewną sumkę pieniędzy. Mogłabym więc wybrnąć z kłopotów własnymi siłami, tym bardziej, że mam trochę oszczędności, jak to się mówi, na czarną godzinę. Nie zawahałabym się użyć tego wszystkiego dla ratowania syna. To nieprawda, co pan o nim mówi. To dobre dziecko. Może trochę lekkomyślne, ale z gruntu dobry chłopiec. To widocznie moja wina, że nie chciał się uczyć. Zapewne nie umiałam nim pokierować. A co do pracy, to napracuje się jeszcze niemało w swoim życiu. Niech ma jak najdłużej pogodną, niczym nie zamąconą młodość.

Podporucznik chciał przerwać te, naiwne wywody dorosłej i doświadczonej przecież kobiety, ale pułkownik dał mu znak, żeby milczał. Pani profesor, umiejąca z pewnością wymagać wiele od swoich studentów, nie potrafiła zdobyć się na krytykę wobec własnego dziecka. Mówiła przeto dalej:

– Działo się to przed wybuchem II wojny światowej. Byłam wtedy młodą dziewczyną i miałam narzeczonego. Wielką naszą miłość przerwała jego mobilizacja do wojska. W czasie wojny narzeczony dostał się do oflagu. Podczas bombardowania zginęli moi rodzice. Zostałam sama. Dostałam posadę na prowincji jako pomoc w aptece. Ale chociaż kochałam mojego chłopca, nie umiałam na niego czekać. Za trudno było w tych ciężkich czasach być zupełnie samą, bez rodziny i bez kogoś bliskiego. Wyszłam za mąż za aptekarza, u którego pracowałam. Szanowałam go i byłam mu dobrą żoną. Gdy zmarł w roku 1948 starałam się jak najlepiej wychować dzieci. Dzięki mężowi ukończyłam farmację. Później coraz bardziej pociągała mnie droga kariery naukowej. Przeniosłam się do Białegostoku, uzyskałam asystenturę, doktoryzowałam się i habilitowałam, wreszcie przed paru laty otrzymałam katedrę. O moim byłym narzeczonym dochodziły mnie tylko sporadyczne wieści. Słyszałam, że po wojnie nie wrócił do kraju, lecz zamieszkał w Anglii. Tam podobno ożenił się. Przypadkowo spotkałam go tutaj, w pensjonacie. Niedawno wrócił do kraju. Ma żonę, rodzinę. Obyło się więc bez tragedii i złamanych serc. Może to i lepiej. Nawiązała się między nami spokojna przyjaźń, oparta na wzajemnym szacunku i dawnych wspomnieniach. Nie afiszowaliśmy się z naszą znajomością. Nic jednak dziwnego, że gdy nadszedł ten fatalny list, pobiegłam do przyjaciela z prośbą o radę i ratunek. – To pan Dobrozłocki?

– Nie. Jerzy Krabe.

– Była pani w jego pokoju?

– Tak. Poszłam na górę w jakieś piętnaście minut po kolacji. Pokazałam list i przedstawiłam swoje położenie. Pan Krabe obiecał pożyczyć mi trochę pieniędzy, abym mogła zapłacić dziesięć tysięcy złotych ojcu poturbowanego dziecka i w ten sposób skłonić go do czekania na resztę sumy. Pan Krabe mówił również, że spróbuje się z nim potargować. Ostatecznie temu człowiekowi nie przyjdzie nic z tego, że mój syn trafi do więzienia. Skoro zaś zobaczy gotówkę, będzie bardziej skłonny do ustępstw. Jerzy przyrzekł mi również, że zajmie się sprawą rozbitego auta. Ma przyjaciela, który prowadzi warsztat samochodowy. Prawdopodobnie uda się naprawić rozbity wóz taniej, niż ocenia to przyjaciel syna.

– Wątpię jednak – zauważył pułkownik – czy dziesięć tysięcy złotych zdoła pokryć wszystkie wydatki. Jeżeli nawet chłop ustąpi, to weźmie całą sumę.

Przecież zdaje sobie sprawę, że trzyma w ręku pani syna.

– Ja wiem, że nie wystarczy, ale pozwoli zyskać na czasie. Pan Krabe obiecał zaciągnąć pożyczkę w kasie zapomogowej naszego związku. Wyjaśnił mi, że z tego źródła uda się uzyskać jeszcze dziesięć tysięcy. Będę mogła je spłacać po tysiąc złotych miesięcznie. Tymczasem ja zgromadzę należne mi honoraria. Pan Krabe wraca jutro wieczorem do Warszawy i przyrzekł, że w tym tygodniu pojedzie do Białegostoku.

– Pan Krabe mieszka w pokoju położonym niedaleko zajmowanego przez jubilera. Czy nie słyszała pani niczego podejrzanego na korytarzu lub w sąsiednich pomieszczeniach?

– Nie przypominam sobie. Chociaż… Tak. Kilka razy chodził ktoś po korytarzu. Pani Zosia również nie była sama w pokoju. Zdawało mi się, że dochodzą stamtąd rozmowy i odgłos otwieranych drzwi balkonowych. Ktoś chodził też po balkonie.

– Czy były to kroki męskie?

– Raczej nie. Ten ktoś przeszedł po cichu koło drzwi balkonowych pana Krabego. To była prawdopodobnie kobieta, która szła w miękkich pantoflach. Ale firanki były zasunięte i nikogo nie widziałam. Przeżyłam nawet moment strachu, że ktoś zobaczy mnie ii Jerzego. Taki pensjonat jest zawsze gniazdem najrozmaitszych plotek na temat „kto z kim”. Wolałam lego uniknąć. Byłam bardzo zadowolona, że portiery i spuszczone i nie miałam bynajmniej zamiaru sprawdzać, kto chodzi na zewnątrz. Starałam się również kvyjść bezszelestnie, aby nikt mnie nie zobaczył.

Pani Maria Rogowiczowa zamilkła. Jedynie czerwone placki wypieków na policzkach świadczyły, że ta spowiedź nie przyszła jej łatwo. Podporucznik spojrzą; pytająco na pułkownika. Ten zaś powiedział:

– Gdyby pani od razu powiedziała prawdę, nie stracilibyśmy tyle czasu. Może pani udać się do swojego pokoju, lecz nie wolno pani, jak i reszcie pensjonariuszy, opuszczać willi. Proszę raz jeszcze uważnie przeczytać protokół, podpisać na każdej stronie i ewentualnie sprostować błędy lub niedokładności.

Pani profesor szybko przebiegła wzrokiem zapisane kartki, podpisała je i wyszła z jadalni.

– Można było ją zaaresztować – powiedział podporucznik – wcale nie jestem pewien, czy usłyszeliśmy prawdę.

– Powiedziała prawdę – rzekł pułkownik – lecz czy całą prawdę i czy czegoś nie przemilczała lub przekręciła? Nie widzę jednak potrzeby jej zatrzymywania. Pańska decyzja zwolnienia Rogowiczowej jest słuszna. To nie ona dokonała zamachu na Dobrozłockiego.

– Ale poszlaki są obciążające. Jest również motyw zamachu. Miała także okazję do popełnienia zbrodni. Wracając od Krabego mogła wejść do jubilera.

– To wszystko do niej pasuje poza jednym ważnym szczegółem.

– Jakim? – zapytał podporucznik.

– Pan zapomina o drabinie przystawionej do balkonu. Rogowiczowa nie mogła tego zrobić. Jeżeli rozwiążemy zagadkę, kto i kiedy przyniósł drabinę – znajdziemy przestępcę.