173768.fb2
– Teraz przesłuchamy inżyniera Adama Żarskiego. Może on będzie mógł nam powiedzieć coś ważnego w tej sprawie. Cały czas był w salonie. To dobry punkt obserwacyjny.
Żarski podał swoje personalia: inżynier mechanik, zatrudniony w hucie we Wrocławiu i tam zamieszkały. Lat 32. Kawaler.
– Co mógłby powiedzieć pan o wydarzeniach, które nastąpiły w pensjonacie po kolacji? – zapytał podporucznik.
– Obawiam się, że niewiele. Od wczorajszego dnia odbiór w telewizji był kiepski, a dzisiaj po południu telewizor wysiadł kompletnie. W życiu „Carltonu” to mala tragedia, zwłaszcza w czwartek, kiedy wszyscy czekają na „Kobrę”. Ponieważ znam się trochę na telewizorach, postanowiłem zreperować aparat. Szybko zjadłem kolację, nie dopiłem nawet herbaty, i przystąpiłem do roboty. Udało mi się naprawić to pudło tuż przed samą dziewiątą. W rezultacie okazało się, że niepotrzebnie pracowałem, bo i tak nikt „Kobry” nie oglądał. Mieliśmy lepszą na miejscu.
– Czy po kolacji cały czas był pan w salonie, aż do godziny dziewiątej?
– Wychodziłem dwukrotnie, ale na krótko.
– Po co?
– Najpierw poszedłem do kuchni. Tam stoi skrzynka z różnymi narzędziami. Potrzebne mi były płaskoszczypy i śrubokręt. Przyniosłem je do salonu i pracowałem przy ich pomocy. Ale śrubokręt był duży i nie nadawał się do śrubek telewizora. Przyszło mi na myśl, że pan Dobrozłocki prawdopodobnie dysponuje dłutkiem. Poszedłem do niego, lecz na próżno. Nie mógł mi w niczym pomóc, musiałem sobie radzić przy pomocy zwykłego noża i scyzoryka.
– Kiedy pan był u Dobrozłockiego?
– Zaraz po skończeniu kolacji. Najpierw poszedłem do salonu, zdjąłem pokrywę telewizora i zszedłem do suteren po narzędzia. Początkowo próbowałem posługiwać się przyniesionym śrubokrętem. Ponieważ nie był odpowiedni, udałem się na górę.
– Czy w jadalni ktoś był?
– Nie zaglądałem do jadalni. Przechodząc korytarzem, widziałem jedynie Rózię.
– Proszę, niech pan szczegółowo opowie o pobycie w pokoju jubilera,
– Niewiele jest tu do opowiadania. Zapukałem i na słowo „proszę” otworzyłem drzwi. Nawet nie wchodziłem do środka. Pan Dobrozłocki siedział w fotelu i czytał książkę. Zapytałem, czy ma mały śrubokręt, albo małe dłutko, którego można użyć w tym samym celu, co śrubokręt. Jubiler odpowiedział, że posiada jedynie rylce do rzeźbienia w metalu, ale one nie nadają się do odkręcania śrub. Przeprosiłem więc i zamknąłem drzwi.
– Czy drzwi na balkon były otwarte?
– Nie zauważyłem, ale chyba nie, bo byłby przeciąg. Stałem przecież w otwartych drzwiach i nie czułem silniejszego przepływu powietrza.
– Czy szkatułka stała na stole?
– Nie. Chociaż może? Ale chyba nie. Przypominam sobie dokładnie. Na stole stało zwykłe pudełko o góralskich” rzeźbach. Było otwarte i zauważyłem w nim jakieś świecidełka z gatunku tych, które pan Dobrozłocki sprzedał dzisiaj rano pod szczytem Giewontu.
– Która mogła być wtedy godzina?
– Niestety, nie patrzyłem na zegarek. W ogóle jeśli chodzi o czas, nie będę mógł udzielić żadnych informacji. Spieszyłem się, aby jak najszybciej naprawić ten nieszczęsny telewizor i nie zwracałem uwagi na otoczenie. Dopiero po robocie spojrzałem na zegarek.
– Czy ktoś był wtedy u Dobrozłockiego?
– Nie. Był sam i czytał książkę.
– Czy zauważył pan kogoś w kuchni?
– Tak. Był kucharz i jego dwie pomocnice. Przy okazji zamieniliśmy kilka słów na temat telewizora. Kucharz proponował, że przyniesie aparat z „Sokolika”, jeżeli nie uda mi się naprawić miejscowego.
– Idąc do Dobrozłockiego lub wracając od niego, spotkał pan kogoś?
– Nie. Nikogo. To był zresztą moment. Szybko wszedłem na pierwsze piętro i zaraz wróciłem do salonu, bo nie chciałem tracić czasu. Obawiałem się, że mogę nie dać rady z naprawą i trzeba będzie przynosić ten drugi aparat. Trochę grały tu rolę i względy ambicjonalne. Kiedy podjąłem się roboty, wstyd byłoby jej nie wykonać.
– Rozumiem pana, inżynierze. Ale czy w czasie pracy nikt do pana nie zaglądał?
– Owszem. Raz ktoś zajrzał, ale gdy podniosłem głowę znad telewizora, już tego kogoś nie było. Prócz tego przyszła pani Zosia.
– Czego chciała?
– Wybierała się na dansing z dwoma wielbicielami. Ale wydawało jej się, że to za mało i mnie również chciała zaprząc do swojego rydwanu.
– Zdaje się, że państwo znacie się od dawna?
– Raz czy dwa razy spotkaliśmy się w „Carltonie” w ubiegłych latach. Tylko tyle.
– Myślałem, że stary flirt, albo stara miłość.
– Myli się pan. Nie lubię tłoku.
– Nikt więcej nie zaglądał?
– Pani Miedzianowska również wstąpiła do salonu. Zamieniliśmy parę zdań, ale ona szybko wycofała się, nie chcąc mi przeszkadzać.
– Panią Miedzianowska zna pan także z „Carltonu”?
– Nie. Znałem ją przedtem. Oboje pochodzimy z Wrocławia. Jej brat jest inżynierem i pracuje ze mną w tej samej hucie. Ona do niedawna również była zatrudniona we Wrocławiu. Dopiero przed trzema laty Miedzianowska przeniosła się do Warszawy i znalazła zajęcie u Amerykanów.
– Czy widział pan już kiedyś ten młotek?
– Oczywiście. To młotek ze skrzynki z narzędziami w kuchni. Dzisiaj pani Miedzianowska omal nogi przez niego nie skręciła. Potem pani Zosia wymachiwała nim wojowniczo i wreszcie rzuciła go na kanapkę w hallu.
– Kiedy szedł pan do Dobrozłockiego prosić o śrubokręt, czy młotek leżał w hallu?
– Nie widziałem go. Co prawda nie zwracałem zbytniej uwagi na otoczenie, zaabsorbowany tym przeklętym telewizorem, ale gdyby leżał na widoku, to przecież bym go zauważył. Zbyt rzucał się w oczy na czerwonym obiciu kanapy. Tym bardziej, że hall jest raczej niewielki i pali się silna lampa. Prawie na pewno go nie było.
– Czy widział pan Jacka Pacynę wchodzącego lub wychodzącego z „Carltonu”?
– Wchodzącego nie zauważyłem, wychodzącego raczej trudno zobaczyć, gdyż ma on zwyczaj opuszczać pewien pokój w późnych godzinach nocnych. I to nic normalnie drzwiami, lecz przy pomocy „jeleniego skoku” z balkonu na taras. Niekiedy dostaje się na górę bardzo romantycznie, jak Romeo po drabinie do swojej Julii. Aż żałuję, że nie gra na mandolinie i nie śpiewa serenad. Miałbym wtedy dodatkową przyjemność poza nagłym budzeniem w nocy takim zeskokiem na taras. Nieraz zrywam się z łóżka przekonany, że przeżywam trzęsienie ziemi. Nie chcę jednak robić niepotrzebnych plotek i może zmienimy temat? Widziałem obydwu wielbicieli naszej gwiazdy filmowej, ale już po tragedii. Przyszli do salonu, aby zabrać panią Zachwytowicz na dansing.
– Czy przedtem, około godziny ósmej wieczorem, widział pan Jacka?
– Przecież już wyjaśniłem, że nie. Co ja mogłem zobaczyć, stercząc w kącie salonu nad telewizorem? Z tamtego miejsca nie widać nawet drzwi mojego pokoju, chociaż znajdują się one o metr od wejścia do salonu.
– Szkoda. Jest pan jedynym człowiekiem, który cały czas był na parterze. Gdybyśmy wiedzieli, kto i kiedy wchodził na schody, kto i kiedy schodził z góry i kiedy zniknął ten młotek, bylibyśmy bliscy wyjaśnienia sprawy.
– Żałuję, ale nic więcej nie mogę powiedzieć.
– A kogo z mieszkańców „Carltonu” zna pan najbliżej?
– Przede wszystkim, jak to już zaznaczyłem, panią Miedzianowska. Pracowaliśmy z nią w jednej instytucji.
– Jakiej?
– W jednej z central handlu zagranicznego.
– Co pani Miedzianowska tam robiła?
– Oficjalnie miała stanowisko radcy. Zajmowała się korespondencją w językach obcych, bo dobrze włada angielskim, niemieckim, francuskim, a nawet czeskim.
– Później rzuciła tę pracę?
– Oczywiście. Kiedy już nawiązała stosunki z cudzoziemcami, przeszła do pracy w koncernie amerykańskim, dostarczającym Polsce maszyn. Dostała tam dobre warunki, bo była nieźle wprowadzona w sfery przemysłowe. Amerykanie zapłacili jej dobrze, ale to się im opłaciło. Dowiedzieli się, że musimy z nimi pertraktować, bo bez pewnych amerykańskich maszyn nie możemy podjąć pełnej produkcji. Nic też dziwnego, że do tej pory koncern z USA jest tej pani wdzięczny i płaci jej pensję, chociaż ona właściwie nic nie robi. Pułkownik uśmiechnął się lekko:
– To się dobrze urządziła. Pozazdrościć!
– Jest czego. Pensja w dolarach. Prezenty i znaczenie.
– To panna, czy mężatka?
– Rozwódka. Mąż rzekomo był w AK i w rok czy dwa lata po wojnie zwiał za granicę. Już nie wrócił stamtąd, tylko przysłał pozew rozwodowy. Zresztą i pani Basia nie traciła przez ten okres czasu. Dopiero później zwąchała się z cudzoziemcami.
– Że też nie wyjechała na stałe za granicę? Przy jej, jak pan powiada stosunkach, nie byłoby to trudne.
– To snobka. Ale mądra snobka. Doskonale rozumie, że cała jej wartość polega na tym, iż jest w kraju. – Nie rozumiem?
– To jasne. Kiedy przyjeżdżają przedstawiciele wielkiego koncernu – amerykańscy milionerzy, pani Miedzianowska jest pierwszą osobą przy ich boku. Załatwia kontrakty, umawia z ministrami i dyrektorami zjednoczeń przemysłowych. Poza tym jest przewodnikiem po kraju i organizuje wolny czas tym panom. Łącznie z małym flirtem. Gdyby wyjechała do Anglii czy też do USA, zostałaby tam jedną z wielu przeciętnych urzędniczek, które naczelnego dyrektora widzą raz na rok, a rozmawiają z nim raz na dziesięć lat, albo i nigdy. A pani Miedzianowska umie kalkulować. Dlatego też jest ciągle rozwódką, pomimo, że nie brakowało kandydatów do jej ręki.
– Ale właśnie mogłaby znaleźć bogatego cudzoziemca.
– Och – inżynier uśmiechnął się drwiąco – ci panowie przyjeżdżając do nas są nastawieni bardziej towarzysko, niż matrymonialnie. Wolą te sprawy likwidować prezentem. Kosztownym w naszym pojęciu, a drobiazgiem dopisywanym do kosztów podróży w rachunkach tych panów. Pani Basia wie, na co może liczyć i nie posuwa się zbyt daleko w swoich żądaniach. Teraz właśnie buduje sobie willę na Mokotowie.
– Tak? – zdziwił się podporucznik. – Samotna osoba i od razu cała willa.
– Nie znam dokładnie szczegółów. Wiem tylko, że pani Miedzianowska chwaliła się w „Carltonie”, że takich mieszkań, jakie będzie miała, to niewiele się znajdzie dzisiaj w Warszawie. Podobno nawet telefony mają być dobrane do koloru mebli i sprowadzone ze Szwecji.
– To ciekawe! Jej dochody pozwalają na takie luksusy?
– Oficjalnie na pewno nie. Więcej nie powiem, bo i tak boję się, że narobiłem plotek.
– Och nie, panie inżynierze. Teraz rozmawiamy prywatnie, nie do protokołu. Myśli pan, że byłaby zdolna do wzięcia tego młotka do ręki i pójścia na górę do pokoju jubilera?
– Chyba jednak nie. Sprytna jest, nawet cwana, ale umie liczyć. Te kilkanaście tysięcy dolarów, które mogłaby uzyskać za świecidełka, miałoby dla niej wartość tylko w kraju. Zdaje sobie sprawę, że za granicą to zbyt mało, żeby się wygodnie urządzić na stałe. A o wygodę to ona umie dbać. Nie lubi się zbyt przepracowywać. Szukała dobrej posady. Takiej, gdzie pracuje się kilka godzin dziennie, czy nawet kilka dni na miesiąc. W końcu ją znalazła, więc raczej będzie się jej trzymać.
– A emocjonalnie, czy zdolna byłaby do takiego czynu?
– Na pewno. Z zimną krwią rozwaliłaby cudzą głowę, gdyby to leżało w jej kalkulacji. Właśnie tylko dlatego sądzę, że to nie ona.
– A pani Miedzianowska nie wspominała panu o planach wyjazdu za granicę na stałe?
– Nieraz mówiła mi, jakie to wspaniałe propozycje robią jej, jej amerykańscy przyjaciele. Włochy, Anglia czy Ameryka do wyboru. Ale ja w to nie wierzę. Oczywiście koncern jest na tyle duży, że mógłby ją zatrudnić w każdym z tych krajów, lecz na podrzędnym stanowisku. W Anglii każdy mówi doskonale po angielsku, w Polsce znajomość tego języka jest silnym atutem pani Basi. To zasadnicza różnica.
– A kogo z mieszkańców „Carltonu” zna pan poza tym?
– Cóż, reszta gości pensjonatu, poza panią Rogowiczowa, mieszka stałe w Warszawie. Ja tam bywam tylko dorywczo. Niemniej, poza panią profesor, właśnie tutaj spotykałem się niejednokrotnie ze wszystkimi. Tak się składa, że te same osoby korzystają z urlopu w październiku i spędzają go w górach. Mało łudzi wie, że Tatry mają w październiku cudowną pogodę – ciepło i dużo słońca. Bez przesady mogę powiedzieć, że znam z widzenia wszystkich przyjeżdżających w tym miesiącu do Zakopanego. Kto bowiem raz spróbował tak spędzać swój urlop, zwykle za rok powraca. W ten sposób i w „Carltonie” zebrała się grupka ludzi, a nazywamy siebie „październikowcami”, którzy spotykają się tutaj o tej porze roku.
– Nic więcej nie mógłby pan powiedzieć nam o swoich współtowarzyszach?
– Nic. Spotykamy się wprawdzie zawsze w „Carltonie”, lecz nie łączą mnie z nikim bliższe stosunki. Kiedy spotykam tych ludzi poza Zakopanem, po paru zdaniach nie mamy właściwie o czym mówić. To zupełnie zrozumiałe. Poza wspomnieniami wspólnych urlopów nic nas nie łączy. Ponieważ jednak te nasze spotkania powtarzają się co roku, odbywamy wspólne wycieczki, gramy w karty, bawimy się, czasem nawet idziemy razem „w Polskę”, każdy z nas wie dość dużo o drugim. Wytworzył się między nami pewien, jakby to nazwać, rodzaj „przyjaźni wakacyjnej”, obowiązującej tylko w Zakopanem, a nie mającej odpowiednika na innym gruncie towarzyskim. Toteż wszyscy obecni w pensjonacie wiedzą doskonale, że jestem inżynierem, pracuję we Wrocławiu, a ponadto zajmuję się komponowaniem piosenek. Znają – mój gust, mój charakter, moje upodobania. Natomiast nie orientują się w moich znajomościach, ani w moim trybie życia w mieście nad Odrą. I odwrotnie. Ja również wiem, czym się zajmują obecni pensjonariusze „Carltonu”, jakie mniej więcej mają dochody, jaką cieszą się opinią zawodową lub towarzyską, ale nie znam nawet żadnego z ich warszawskich adresów.
Podporucznik zrezygnował z dalszych pytań.
Podczas gdy Żarski przeglądał i podpisywał protokół, pułkownik poprawił się na krześle i zapytał:
– Jaki telewizor mają w „Carltonie”? Oczywiście, to już nie do protokołu.
– Czechosłowacką „Teslę”. Duży aparat, zakupywany zazwyczaj dla świetlic, z szerokim ekranem, chyba 27 cali. Dawniej musiał być dobry, a teraz całkiem gruchot. Każdy kręci i reguluje, bez względu na to, czy się zna, czy nie. Przy takiej eksploatacji już po trzech latach telewizor nadaje się do wyrzucenia.
– Ja mam starą „Wisłę” – ciągnął dalej pułkownik częstując inżyniera i podporucznika papierosami – małe to, ale jestem z niej zadowolony. A pan inżynier jaką ma markę?
– W ogóle nie mam telewizora. Niepotrzebny kawalerowi.
– Słusznie – roześmiał się pułkownik – kawaler ma inne, znacznie milsze przyjemności, niż siedzenie wieczorami przed migającym ekranikiem.
Inżynier i podporucznik uśmiechnęli się w odpowiedzi.
– W mojej „Wiśle” czasami nawala stabilizator głosu. To chyba najczęstszy powód psucia się tych aparatów. Trzeszczy wtedy i piszczy, aż uszy więdną. Pewnie i tutaj było to samo?
– Aparat w „Carltonie” jest zupełnie roztrajkotany. Musiałem sprawdzić części i dokręcić śrubki. Stabilizator także wysiada.
– Zawsze zazdroszczę ludziom, którzy umieją naprawiać różne drobiazgi. Pod tym względem jestem do niczego. Nawet z korkami przy liczniku nie bardzo daję sobie radę. Kiedy raz zacząłem je naprawiać, z miejsca spaliłem pion do mufy. A telewizor jest dla mnie „czarną magią”. Wiem jedynie, że „Wisła” ma osiem lamp, umiem ją nastawić i wyregulować, gdy miga. Z każdym innym głupstwem muszę wędrować do fachowca. Gorzej, że takiemu panu trzeba płacić tyle, ile zaśpiewa. Pół godziny opowiada, ile to miał roboty, ile części wymienił i jak się przy tym napracował. A ja jestem zmuszony wierzyć każdemu słowu… „Tesla” jest zapewne bardziej skomplikowana? Przecież to dwunastolampowy aparat? Inżynier grzecznie przytaknął.
– Oczywiście, „Tesla” jest większa i ma bardziej skomplikowaną aparaturę. Ale gdy człowiek zorientuje się o co chodzi, to ostatecznie niewielka różnica w naprawie ośmio – czy dwunastolampowego aparatu. Zasada jest przecież ta sama.
– Nie będziemy inżyniera dłużej zatrzymywali. Jest bardzo późno, a reszta pensjonariuszy niecierpliwi się.
Żarski wstał od stołu.
– Macie panowie sprecyzowane podejrzenia?
– To nie takie proste – szybko odpowiedział pułkownik – wydaje mi się, że sprawa wygląda beznadziejnie. Ostatecznie można było wejść i wyjść z „Carltonu”, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi. Najlepszy dowód z Jackiem Pacyną, o którym przypadkowo dowiedzieliśmy się, że był tego wieczoru w pensjonacie i to w pokoju sąsiadującym z numerem jubilera. Myślę, że ktoś wszedł do „Carltonu” z zamiarem kradzieży. Zauważył młotek i na wszelki wypadek schował go do kieszeni. Na pierwszym piętrze zaglądał kolejno do wszystkich pokoi, próbując, który, z nich jest otwarty. Wszedł do Dobrozłockiego, zobaczył klejnoty na stole, powiedział jubilerowi jakiś frazes na usprawiedliwienie otwarcia drzwi i opuścił pensjonat. Na dworze było już zupełnie ciemno. Opryszek przystawił więc drabinę do balkonu i czekał na opuszczenie pokoju przez jubilera. Wtedy wybił szybę, wtargnął do środka i dobrał się do szkatułki. Kiedy jednak posłyszał kroki na korytarzu zrozumiał, że to Dobrozłocki powraca. Zaczaił się przeto z młotkiem za drzwiami, potem uderzył jubilera, wyskoczył na korytarz i szybko zbiegł na dół. Ryzyko spotkania kogoś było minimalne. Zresztą, kto by go zaczepił? Nie ma zwyczaju pytania spotkanych ludzi w pensjonacie, do kogo idą z wizytą? Wychodząc z biżuterią w kieszeni, złodziej podrzucił młotek na kanapkę w hallu. Nie zdążył jednak odstawić drabiny, bo prawdopodobnie chciał zyskać na czasie i odnieść ją na zwykłe miejsce, to jest pod ścianę „Sokolika”.
– Ciekawa teoria – zgodził się inżynier – logicznie tłumaczy przebieg wypadków. Ale mnie się zdaje, że sprawcy należy szukać wśród tych, którzy dobrze wiedzieli, iż Dobrozłocki posiada niezwykle cenną biżuterię i znali miejsce drabiny, bo… już nieraz posługiwali się nią w drodze na pewien balkon. Gdybym to ja prowadził dochodzenie, sprawdziłbym przede wszystkim ten ślad. Dopóki gorący. Gdy zobaczyłem Dobrozłockiego leżącego na dywanie z rozbitą głową, od razu przemknęło mi przez myśl, że to nie wypadek, lecz zbrodnia. Nie zdziwiło mnie nawet pewne omdlenie. No, ale… obawiam się, że i tak za dużo powiedziałem.
– Proszę nie robić sobie z tego powodu żadnych wyrzutów, panie inżynierze. Nasze myśli biegną zbieżnym torem – odpowiedział pułkownik – właśnie idziemy tym śladem. Bardzo panu dziękujemy za cenne informacje.
Inżynier wstał, lekko ukłonił się i wyszedł.
– Co pan powie o tych zeznaniach – zapytał pułkownik.
– Niewiele one nam dają – zawyrokował podporucznik – ciekawe, że obciążył panią Zosię i jej towarzyszy.
– Na pani Miedzianowskiej również nie zostawił suchej nitki.
– Każdy charakteryzując znajomych i to w takiej sytuacji, będzie mówił więcej złego niż dobrego. To zupełnie ludzkie. Niemniej nawet z tej ujemnej charakterystyki wyłaniają się pewne cechy pani Barbary. Jest osobą stanowczą, umiejącą zdobyć sobie pozycję w życiu i walczącą o utrzymanie tej pozycji. Przypuszczam, że pan inżynier jest jednym z odpalonych konkurentów do ręki dobrze zarabiającej urzędniczki amerykańskiego koncernu. Stąd inwektywy posunięte aż do zarzutów szpiegostwa przemysłowego. W każdym razie dowiedzieliśmy się, że pani Miedzianowska buduje sobie willę na Mokotowie. To kosztowne przedsięwzięcie. Pieniądze mogą jej być potrzebne.
– A komu nie – roześmiał się pułkownik – Panu nie? Bo mnie tak. Mój Boże, milion złotych.
– Ciekawe – zaczął podporucznik – jego…
Młody oficer nie dokończył jednak swojej myśli. Przeciągnął ręką po czole i powiedział usprawiedliwiającym tonem:
– Przyszła mi pewna głupia myśl do głowy. Naprawdę nieważna. Myślę, że i inżynier powiedział nam tylko to, co chciał powiedzieć. Jak pani Zachwytowicz. Pod tym względem ich zeznania są podobne.
– Każdy z tych ludzi wie, że jest podejrzanym. W mniejszym lub większym stopniu. Dlatego też każdy mówi bardzo ostrożnie i możliwie jak najmniej o sobie.
– Inżynier właściwie nie jest podejrzany – zauważył podporucznik. – Siedział na dole w salonie
– I wszyscy słyszeli, że pracował przy naprawie telewizora. Mógłby więc być bardziej rozmowny na temat swoich współmieszkańców. A mówił tylko o dwóch osobach i to o kobietach.
– Ale za to bardzo źle.
– Jednak Miedzianowskiej nie oskarżył wyraźnie.
– Bo zrobił to w stosunku do pani Zachwytowicz i jej kompanów. Jest zbyt mądry, żeby o ten sam czyn oskarżać aż dwie osoby, które na pewno nie są wspólniczkami. Ale i tak osiągnął to, a przynajmniej zdawało mu się, że osiągnął – jeżeli przestaniemy podejrzewać panią Zosię, następną na naszej liście będzie Miedzianowska.
– Prawdziwy ping-pong.
– Każdy odrzuca od siebie piłeczkę podejrzenia o dokonanie zbrodni. Nic dziwnego, że w takiej sytuacji chce ją podrzucić komuś innemu. A jednak – zakonkludował pułkownik – uważam zeznania inżyniera za bardzo ważne i sądzę, że w odpowiednim czasie będziemy musieli do nich powrócić.
W tej chwili wszedł sierżant i zameldował, że dwaj poszukiwani: Pacyna i Szaflar, zostali odnalezieni i doprowadzeni już do „Carltonu”. Znajdują się w kabinie telefonicznej. Pilnuje ich jeden z milicjantów.
– Gdzieście ich odnaleźli? – zainteresował się podporucznik.
– Wiadomo, siedzieli u „Jędrusia”. Obiecywali każdemu, kto im postawi jedną kolejkę, że mu powiedzą taką „bombę”, aż z wrażenia z krzesła spadnie. Amatorów nie brakło, bo teraz, w martwym sezonie, w Zakopanem nic się nie dzieje ciekawego. Nawet GOPR nie ma nic do roboty. Nic więc dziwnego, że tych kolejek było sporo i obaj chłopcy mają dobrze w czubie.
– Dawajcie najpierw Szaf lara – zadecydował podporucznik – a ten drugi niech czeka. I niech z nikim nie gada.
– To się rozumie. Kiedy ich zaprowadziłem do kabiny telefonicznej, przedzieliłem chłopaków milicjantem i zapowiedziałem, że będzie źle, jeśli który dziób otworzy. Siedzą tam jak trusie. Szczególnie ten drugi – Jacek Pacyna ma widocznego pietra.
– Dobrze. Przekonamy się o tym później. Na razie przyprowadźcie Szaflara, a Pacyny niech nadal pilnują, żeby nie próbował kontaktu z którymś z mieszkańców pensjonatu.
– Nie ma stracha – odpowiedział sierżant wychodząc z jadalni.
Henryk Szaflar, przewodnik tatrzański, zatrudniony w jednym z domów FWP, przedstawiał okaz dobrze zbudowanego, młodego człowieka. Wąskie spodnie opinały jego muskularne nogi. Szerokie ramiona, żylaste ręce i duża, dobrze sklepiona klatka piersiowa, zdradzały na pierwszy rzut oka człowieka wytrenowanego w chodzeniu po górach i będącego w doskonałej kondycji fizycznej. Z tą budową ciała kontrastowała jedynie dziwnie mała głowa. Jasnoblond włosy kręciły się bez pomocy fryzjera, a niebieskie oczy patrzyły uważnie.
– Pan porucznik narobił nam wstydu na całe Zakopane. Wyciągać nas z „Jędrusia” pod rozpylaczem, jak jakichś bandziorów? Gdyby pan powiedział lub zatelefonował, że trzeba przyjść, dawno byśmy tu byli.
– Zdaje się, że nie mieliście na to zbytniej ochoty. Kiedy jechaliśmy do „Carltonu”, to widzieliśmy was smarujących w dół ulicy, ile tylko siły w skokach. Musieliśmy przeto wysłać zaproszenie i dać eskortę, aby z drogi znowu ktoś was nie zawrócił. A teraz gadajcie całą prawdę, bo i tak wszystkiego się dowiemy.
– Pan władza dzisiaj nie w humorze, ale trudno, może spotkamy się kiedyś w innym miejscu i w lepszych dla mnie czasach. Powiem prawdę, bo nie mam nic do ukrywania. Co pan chce wiedzieć?
– O której przyszliście pierwszy raz do „Carltonu”?
– Jeżeli liczyć ten za drugi, to pierwszy raz byliśmy o dziewiątej. Może trochę później. Właśnie tego jubilera znaleziono z rozwalonym łbem. Podobno ledwie dyszał. Czy odwalił kitę?
– Nie wasza sprawa. Pytałem, kiedy przedtem byliście?
– Wcale nie byliśmy.
– Który z was przystawiał drabinę? Pewnie ty, bo Pacynę widziano wchodzącego przez ganek.
– Jacek tu był? Teraz wiem, dlaczego czekałem na niego prawie godzinę w „Kmicicu”. A żadnej drabiny nie przystawiałem.
– Kiedy byliście w „Kmicicu”?
– Poszedłem tam prosto z pracy. Byłem na kolacji w swoim domu FWP, jak zawsze. Potem przyjmowałem zapisy na wycieczkę. Jutro idziemy na Czerwone Wierchy, musiałem to ogłosić i przyjąć zapisy oraz pieniądze na bilety za przejazd kolejką. Wyszedłem już po ósmej. Umówiłem się z Jackiem u „Kmicica”, bo razem mieliśmy przyjść tutaj po panią Zosię i iść do „Jędrusia”. Czekałem i czekałem, a on przyszedł dopiero po godzinie i zasunął mi rakietę, że spotkał jakiegoś znajomego, któremu musiał pomagać w znalezieniu kwatery. A tymczasem chciał mnie do wiatru wystawić! Mógł przecież powiedzieć, że nie chce mojego towarzystwa. Wcale bym nie wojował!
– No, nie wiadomo. Kobieta ładna, dobrze ubrana, artystka filmowa.
Przewodnik głośno się roześmiał.
– Dobrze ubrana! Wstyd z nią iść ulicą. Ludzie się oglądają, samochody przystają, nawet konie się śmieją. A co do reszty? Mało to ładnych dziewcząt przyjeżdża co dwa tygodnie do mojego FWP? I nie mają przewrócone w głowie jak ta lala. Ona ma przecież wyraźnego szmergla.
– Nie przesadzajcie.
– Pan porucznik nie wierzy? Kiedyś spotyka mnie na ulicy i mówi, żebym koniecznie przyszedł do niej wieczorem, ale zastrzega, żeby tylko nikt mnie nie zobaczył. Mówię – dobrze, przyjdę i pytam, o której godzinie. Powiada, że po dziesiątej i żebym przystawił drabinę i wszedł do niej przez balkon. Nie bardzo to mi się uśmiechało, ale kiedy powiedziałem, że przyjdę, nie było sposobu się wykręcić. Wybrałem się więc do „Carltonu”. Furtka od ulicy była już zamknięta, ale akurat nawinął się portier Jasio i wpuścił. Powiadam Jasiowi, a znam go dobrze, bo razem chodziliśmy do szkoły, że mam po drabinie włazić na balkon. Myślałem, że chłop przewróci się na ziemię ze śmiechu. „Myślisz – mówi – że ty jesteś jeden, który po drabinie wędruje? W tym roku u pani Zosi moda na drabiny, niejednemu pomagałem ją dźwigać”. Wlazłem po tej drabinie na balkon, a później do pokoju, a pani Zosieńka zaczyna ze mną rozmowę o filmie, o jakimś pisarzu, który umarł we Francji, a przedtem mieszkał w „Sokoliku” i chciał ją kiedyś pocałować. Ja słucham, niewiele mnie to obchodzi, a ona gada i gada. Coraz bardziej chce mi się spać, bo zmachałem się w górach, jutro znowu prowadzę wycieczkę, a ona ciągle mówi. Pytam wreszcie, po co mnie zaprosiła i wyjaśniam, że ja jestem chłopak prosty i do takich treli-moreli się nie nadaję. Pożegnałem artystkę, zlazłem z drabiny i poprzysięgłem sobie, że więcej nie dam się nabrać. Niech Jacek sam łazi.
– To dlaczego umówiłeś się z nią i z Jackiem na dansing?
– Wcale mi na tym nie zależało, ale spotkała nas obu i dalej prosić, żeby z nią pójść. Jacek czuje do niej widocznie miętę, bo od razu się zgodził, ale ja nie miałem ochoty. Mówiła, że dobrze się zabawimy, bo będzie miała na sobie coś takiego, na co wszyscy oczy wywalą.
– Tak powiedziała? Kiedy?
– A było to ze dwa dni temu. Dzisiaj zadzwoniła do mnie, przypomniała o dansingu i chwaliła się, że kiedy wejdzie na salę, to inne baby trupem padną.
– Pamiętajcie, Szaflar, że składacie bardzo ważne zeznania – uprzedzał podporucznik. – Jeżeli to nieprawda, źle może być z wami.
– Panie poruczniku, prawdę mówię. Mogę przysiąc w kościele przed głównym ołtarzem. Żeby mnie tak pierwsza lawina złapała, jeślim zełgał.
– No, dobrze, dobrze. Wszystko sprawdzimy. Widział was ktoś w „Kmicicu”?
– Pewnie, że widzieli. Kelnerka Marysia może pierwsza zaświadczyć, że przyszedłem zaraz po ósmej i siedziałem godzinę. Wyszliśmy z Jackiem równo o dziewiątej. Jedna pani z „Carltonu” także mnie tam widziała. Przyszedłem wcześniej, ona w jakieś dziesięć minut po mnie, tylko wypiła kawę i zaraz wyszła.
– Jaka pani?
– Nie znam jej nazwiska. Mieszka na drugim piętrze. Podobno pracuje u Amerykanów. Chodzi w brązowym futerku z baranów.
– Pani Barbara Miedzianowska – podporucznik uzupełnił zeznania Szaflara.
– Wydaje mi się, że ten chłopak powiedział prawdę – zauważył pułkownik po wyjściu Szaflara – zgadzam się jednak z panem, że na razie nie można go zwolnić do domu. Niech czeka.
– Ja również jestem zdania, że nie kłamał… Więc jednak pani Zosia?
– Możliwe, że byłaby zdolna posunąć się nawet do zbrodni, aby zdobyć klejnoty, lecz wtedy, gdyby mogła je nosić i innym imponować. Nie zrobiłaby tego jedynie dla ich wartości pieniężnej. Uwierzę zresztą, że to ona, jeżeli potrafi mi pan wytłumaczyć, w jaki sposób i kiedy postawiła drabinę pod balkonem.
– Tak – zgodził się podporucznik – z tą drabiną i z młotkiem mam największy kłopot. Jedno przeczy drugiemu. Zobaczymy, co powie drugi z wielbicieli gwiazdy.
W przeciwieństwie do przyjaciela Jacek Pacyna nie próbował się „stawiać”. Był bardzo zalękniony, cichy, układny i grzeczny. Nie przyjął podanego mu papierosa, usiadł na skraju krzesła. Zeznania składał cichym głosem.
– O której przyszliście do „Carltonu”? Mówię o tym pierwszym razie.
Narciarz zmieszał się jeszcze bardziej. Po długim milczeniu z trudem wykrztusił:
– To musiało być jakieś piętnaście minut po ósmej.
– Spotkaliście kogoś wchodząc na pierwsze piętro?
– Nie. Tylko telewizor strasznie wył i zajrzałem do salonu. Inżynier Żarski coś przy nim kręcił, ale chyba mnie nie zauważył.
– Co robiliście w pokoju pani Zachwytowicz? Jacek był coraz bardziej zmieszany.
– Chciałem ją przekonać – wystękał – żeby nie szła na dansing. Żebyśmy zostali u niej. Nie miałem ochoty iść dzisiaj do „Jędrusia”.
– Tak lubisz rozmawiać o filmie i literaturze? – zakpił podporucznik. – A przecież umawialiście się z Heńkiem Szaflarem, że pójdziecie w trójkę.
– Tak, ale gdyby ona zgodziła się zostać w domu, to Heniek by się nie pogniewał. Heniek to dobry kumpel. Na Zosi mu nie zależy. Ma tych babek z wczasów tyle, że ledwie może się od nich opędzić.
– A na ciebie nie chcą patrzeć – roześmiał się podporucznik.
Pacyna zaczerwienił się.
– Może by i patrzały, ale pani Zosia bardzo mi się podoba. Taka oryginalna i inteligentna. Nigdy nie wiadomo co powie i co zrobi. Prawdziwa artystka.
– A jak tam twój trening? Podobno trener kazał ci ciężary trenować?
– A tak! – uradował się narciarz – Skąd pan wie?
– Dlatego tak często drabiny dźwigasz? Pułkownik roześmiał się prawie w głos. Mina młodego narciarza była tego godna.
– Kiedy ja… – usiłował się usprawiedliwić, lecz zamilkł w połowie zdania.
– Powiedz, Jacku, a może ty nie wchodziłeś przez ganek, lecz jak zwykle przystawiłeś drabinę i wlazłeś przez balkon?
– Nie. Przyszedłem normalnie drzwiami.
– To dziwne. A wyszedłeś schodami, czy skakałeś z balkonu na taras?
Jacek był czerwony jak burak. Zrozumiał, że podporucznik kpi z niego na całego, lecz nie mógł zrozumieć, iskąd oficer milicji wie o wszystkim.
– No, mówcie, Pacyna – zachęcał Klimczak – cóż to, język kołkiem w gębie wam stanął?
– Zszedłem schodami.
– A teraz, kiedy już widzicie, że my wszystko wiemy, mówcie prawdę. Co się działo w pokoju pani Zosi?
– Namawiałem ją. Chciałem, żebyśmy u niej zostali. Ale ona się rozzłościła i wyrzuciła mnie za drzwi.
– Dlaczego?
– Bo powiedziała, że jej twarz zepsułem. Tusz na powiekach także się rozmazał.
– Pewnie w pokoju było bardzo gorąco – mruknął podporucznik. Milicjant piszący protokół nie wytrzymał i parsknął śmiechem, co do reszty speszyło Pacynę.
– Kiedy rozmazywałeś ten tusz na oczach, słyszałeś, że pan Dobrozłocki jest w swoim pokoju?
– Był. Słyszałem.
– Sam? Z ciebie trzeba tak wyciągać słowa, jak kubełek z głębokiej studni.
– Nie sam, bo z kimś się kłócił. A tamten wymyślał mu od Cyganów.
– Cyganów?
– Tak. Cyganów. Krzyczał: „druciarz jesteś, druciarz”. Przecież druciarze, to Cyganie.
– Co jeszcze słyszałeś?
– Nie słuchałem. Byłem zajęty.
– Tym tuszem? Długo się kłócili?
– Nie, niedługo. Tamten poszedł i trzasnął drzwiami, mało co z zawiasów nie wyleciały.
– Poznałeś po głosie, kto to był?
– Nie poznałem.
– Pani Zachwytowicz też ci nie powiedziała?
– Kazała mi iść precz i nie wracać bez Szaflara.
– A wiesz, o której godzinie wyszedłeś?
– Nie patrzyłem na zegarek. Byłem zły na Zosię. Ale musiało być jakieś pięć, najwyżej dziesięć minut po pół do dziewiątej. Z „Carltonu” poszedłem prosto do klubu „Kmicic”, tam czekał Heniek. Na zegarze w szatni była za dziesięć dziewiąta. A z „Carltonu” do „Kmicica” jest najwyżej dziesięć minut drogi.
– Pani Zosia nie kazała ci przystawić drabiny do balkonu?
– Pan porucznik ciągle o tej drabinie. Raz czy dwa razy jej użyłem, a śmiechu za dziesięć razy.
– Dlaczego właziłeś po drabinie?
– Pani Zosia mówiła, że ten kto kocha, to do najdroższej potrafi nawet w nocy wejść po drabinie. Opowiadała, że robił tak ktoś w Hiszpanii. A może we Francji?
– I nauczyła cię zeskakiwania z balkonu?
– Ee, nie… Ale po co budzić portiera, kiedy tam nie ma dwóch metrów?
– Słuchaj, Jacku, dlaczego pani Zachwytowiczowej tak zależało, aby właśnie dzisiaj iść na dansing do „Jędrusia”? Mówiła ci o tym?
– Tak. Mówiła, że będzie miała na sobie taką broszkę, jakiej nikt jeszcze w Zakopanem nie widział. Jubiler miał jej pożyczyć to świecidełko, aby wypróbowała, czy zwróci uwagę ludzi.
– Kiedy to opowiadała?
– Dwa lub trzy dni temu. Szliśmy razem z Heńkiem i spotkaliśmy ją na ulicy. Później byłem u niej w pokoju i wtedy również wspominała, że cieszy się na włożenie tej broszki.
– Czy dzisiaj mówiła coś na ten temat?
– Ani słowa.
– A może pokazywała ci srebrne pierścionki i broszkę?
– Nie pokazywała, ale coś takiego leżało na toaletce.
– Widziałeś ten młotek?
Jacek Pacyna popatrzył ciekawie na pokazany mu przedmiot i potrząsnął przecząco głową.
– Nie widziałem. Zwykły młotek.
– Przypomnę ci. Leżał w hallu na kanapce.
– Nie widziałem. Szybko przeszedłem przez hall i wbiegłem na schody. Wracając też się nie rozglądałem.
– Czy spotkałeś kogoś po drodze?
– Na schodach nikogo nie było, ale kiedy wychodziłem od Zosi, to pan Krabe wchodził do pokoju pana Dobrozłockiego.
– Na pewno pan Krabe? Dobrze widziałeś?
– Dobrze, przecież światło paliło się na korytarzu. Kiedy otworzyłem drzwi i wychodziłem od pani Zosi na korytarz, pan Krabe zamykał właśnie te do pokoju jubilera. Poznałem go, chociaż był odwrócony tyłem.
– Czy znasz mieszkańców „Carltonu”?
– Z widzenia znam wszystkich, ale z nazwiska tylko kilku. Znam pana Żarskiego, bo był i w zeszłym roku i parę razy chodziliśmy z nim w góry. Wiem, że pochodzi z Wrocławia i pracuje w hucie. Znam dobrze redaktora Burskiego, bo nieraz przyjeżdżał jako sprawozdawca na zawody narciarskie. Poza tym co roku bywa w górach i nieraz się spotykaliśmy. Znam pana Dobrozłockiego…
– Skąd?
– W ubiegłym roku pan Dobrozłocki również mieszkał w „Carltonie” i sporo chodził po górach. Poznała nas pani Zosia, a jubiler pytał, czy mógłby się dołączać do wycieczek prowadzonych przez Heńka Szaflara. W ten sposób obaj go znamy. Pani Zachwytowicz jest iz nim zaprzyjaźniona. On nieraz powtarza, że lubi ją jak własną córkę. Śmiał się kiedyś, że gdyby była jego prawdziwą córką, wychowałby ją lepiej i nie miałaby tak przewrócone w głowie.
– Czy pani Zosia mówiła wam, czym zajmuje się pan Dobrozłocki?
– On sam opowiadał, że ma pilną pracę i dlatego w tym roku nie może chodzić na wycieczki. Zosia wyjaśniła, że robi na wystawę jakieś rzeczy ze złota i drogich kamieni.
– Czy pani Zachwytowiczowa wspominała wam, ile może być warta ta biżuteria?
– Nie, bo przecież jej nie widziała. Jubiler nie pozwalał przyglądać się jego robocie. Wspominała tylko, że przed paru dniami weszła do pokoju pana Dobrozłockiego i zobaczyła piękną broszkę. Właśnie tę broszikę chciała wziąć ze sobą na dansing.
– Czy pan Dobrozłocki obiecał pożyczyć jej ten klejnot?
– Nie wiem. Wtedy powiedział, że broszka nie jest wykończona i zaraz schował ją do kasetki. Zosia nie wspominała, czy jeszcze później rozmawiała na ten temat z jubilerem. Ale pewnie liczyła na to, że skoro tak ją lubi, to nie odmówi pożyczenia tego świecidełka na zabawę.
– Ładne świecidełko – westchnął pułkownik i zaraz dodał – ja nie mam żadnych pytań.
– Sprawdzimy wasze zeznania – surowo rzekł podporucznik – i jeżeli zgodne są z prawdą, wrócicie do domu, na razie musicie zaczekać.
– To kiedy będziemy w domu? Dochodzi dwunasta, a rano do pracy!
– Nieraz później wychodziłeś z tej willi i nie krzywdowałeś sobie.
Jacek Pacyna przezornie zamilkł, podpisał protokół i opuścił jadalnię w towarzystwie milicjanta, który go przyprowadził.