173768.fb2
– Cholerna sprawa – jęknął podporucznik. – Wyglądało na to, że jeden z nich jest sprawcą napadu. A po przesłuchaniu widzę, że Heńka Szaflara nie można brać pod uwagę. Może Jacek? Sam nie wiem. Może pani Zosia? Okazuje się, że ten Krabe również odwiedził jubilera. Nic już nie rozumiem.
– Dopóki wszystkich nie przesłuchamy, dopóty nie będziemy mieli pełnego obrazu tego, co działo się w „Carltonie” między siódmą trzydzieści a momentem, kiedy pokojówka znalazła Dobrozłockiego z raną w głowie. Najważniejsze zresztą są minuty między 20.45, gdy jubiler skończył telefonować i wrócił na górę, a 20.55, gdy leżał już na podłodze. Przede wszystkim chodzi o te dziesięć minut.
– Jacek miał możność przystawienia drabiny. Mógł tą drogą wrócić na balkon i zrabować klejnoty. Wiedział przecież, że w czasie nadawania „Kobry” wczasowicze siedzą przy telewizorze. Wszedł na balkon i czekał na dogodną chwilę. Pokój jubilera akurat był pusty i Jacek sądził, że Dobrozłocki nie wróci na górę. Nie mógł przewidzieć, że złotnik poszedł tylko do kabiny telefonicznej. Wybił szybę, wszedł do środka i, zaskoczony krokami powracającego jubilera, złapał młotek.
– A co potem?
– Zrabował biżuterię i tą samą drogą uciekł z willi. Pobiegł do „Jędrusia”, a trzeba pamiętać, że ten chłopak jest doskonałym biegaczem, więc droga zajęła mu niepełne pięć minut. Mógł więc przyjść do klubu w czasie, o którym mówił Szaflar. Razem wrócili do „Carltonu”. Przechodząc przez hall, Jacek podrzucił na kanapkę zabrany stamtąd młotek. Zrobił to dlatego, aby podejrzenie padło na któregoś z mieszkańców „Carltonu”. W ten sposób mamy rozwiązanie sprawy drabiny i sprawy młotka, rzeczy się wykluczających.
– To ciekawa koncepcja – przyznał pułkownik – i prawdopodobna. Chociaż przypuszczam, że powzięcie takiego chytrego i skomplikowanego pomysłu przekracza poziom inteligencji tego chłopca. Nie sądzę, aby pani Zosia zdołała go tak podciągnąć intelektualnie w czasie tych nocnych rozmów. W całym rozumowaniu porucznika jest jednak jeden słaby punkt.
– Jaki?
– Pani Zofia Zachwytowicz przyznała się, nazwijmy to delikatnie, do pożyczenia szala z pustego pokoju państwa Zagrodzkich. Zrobiła to po wyjściu od niej Jacka i po poprawieniu swojej fryzury, czy też malunku, zniszczonego wskutek argumentów Pacyny, że powinni zostać w domu. Musiała więc przechodzić balkonem w czasie, gdy Jacek zaczajony czekał na wyjście jubilera z pokoju lub uciekał z pensjonatu już po zrabowaniu klejnotów. Tymczasem pani Zosia twierdzi kategorycznie, że drabiny przy balkonie nie było.
– Zachwytowiczowa była w zmowie z Jackiem.
– Powtarzam, że nie wydaje mi się to prawdopodobne. Zosia może ukradłaby nawet klejnoty, aby włożyć je na dansing i na drugi dzień zwrócić, podobnie jak szal, ale nie kazałaby Jackowi włamywać się do cudzego pokoju. To nie pasuje do jej charakteru. Poza tym uważam, że zbrodnię popełnił człowiek, który nie miał wspólników. Nie mogę tego jeszcze udowodnić, ale mój nos mi to mówi. Gdyby jubiler miał na przykład sto lub dwieście tysięcy złotych w gotówce, uwierzyłbym, że gwizdnął je ten narciarz. Ale biżuteria? Co z nią zrobi? Komu sprzeda?
– Niech pan nie zapomina, pułkowniku, że rokrocznie Jacek Pacyna wyjeżdża w sezonie zimowym za granicę, do Austrii, Włoch lub Francji. Sportowcy, jak to wykazują protokoły straży celnej, mają znacznie większe zdolności handlowe, niż nasi spece z Ministerstwa Handlu Zagranicznego. Doskonale wiedzą, co gdzie sprzedać i co przywieźć. W każdym kraju posiadają kontakty handlowe.
Pułkownik machnął ręką.
– To są transakcje z małymi płotkami przemytu i nie przekraczające kilkudziesięciu lub kilkuset dolarów. Tu chodzi jednak o kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Za duży interes dla sportowca i dla jego współpracowników. Mogę się wprawdzie mylić i trzeba z całą dokładnością zbadać ten ślad, niemniej odnoszę wrażenie, że pies jest pogrzebany gdzie indziej. A teraz kogo zaprosi pan na rozmowę?
– Literata. Pana Krabego. Jacek poważnie go obciążył swoimi zeznaniami. Zobaczymy, co nam powie następny podejrzany.
Jerzy Krabe zeznawał spokojnie, mówił wolno, widać było, że waży każde słowo i stara się nie powiedzieć zbyt wiele.
Tak. Zaraz po kolacji poszedł do swojego pokoju. Dlaczego? Rozmowa przy stole nie wydawała mu się interesująca. Codziennie to samo. Czy iść na wódkę do „Jędrusia” albo do innej knajpy, czy oglądać program telewizyjny. W swoim pokoju pan Krabe ma kilka ciekawych książek. Uznał przeto, że nie ma sensu odsiadywanie kolacji i udał się na pierwsze piętro. Zawsze zresztą tak robi. Owszem, wiedział, że pan Dobrozłocki pracuje, ale nie zdawał sobie sprawy, że wykonywana przez niego biżuteria przedstawia milionową wartość. Jubilera znał od dawna. Stykał się z nim jeszcze w Woldenbergu, gdzie przez cały okres wojny tkwił w oflagu. Później nieraz spotykali się na gruncie zawodowym i towarzyskim. Razem należeli do „Związku Twórców”. Obydwaj też mieli izwyczaj spędzania września lub października w górach. Kiedyś leczyli się jednocześnie w Krynicy, a także byli na urlopie w tym samym czasie w Zakopanem. O przyjaźni między panami nie można mówić. Nie byli ze sobą na „ty”. Była to raczej dobra, stara znajomość, przeradzająca się w pewną zażyłość i oparta na wzajemnym szacunku. Pan Krabe nie wychodził ze swojego pokoju aż do chwili, gdy usłyszał, że telewizor działa i za parę minut zacznie się „Kobra”.
– Czy to wszystko, co pan ma do powiedzenia?
– Tak – przytaknął literat.
– Posiada pan niezmiernie cenną zaletę, że zeznaje pan treściwie, lecz wadą tych zeznań jest ich nieprawdziwość.
– Pan porucznik zarzuca mi kłamstwo?! – żachnął się przesłuchiwany.
– Czy rzeczywiście nikt pana nie odwiedzał w pokoju między kolacją a zejściem na parter? – zapytał podporucznik. – Uprzedzam, że za fałszywe zeznania grozi surowa kara.
Krabe milczał.
– Pan jest bardzo rycerski – zabrał głos pułkownik – ale pani Rogowiczowa mówiła nam już o swojej wizycie w pańskim pokoju. Potwierdzenie tego faktu przez pana nie obciąży pani profesor, przeciwnie, pomoże nam ustalić, że ta kobieta nie ma nic wspólnego z napadem. Domyślam się, że przemilczał pan te odwiedziny tylko dlatego, aby nie rzucić żadnego podejrzenia na dawną znajomą.
Krabe odetchnął z ulgą.
– Przyznam się szczerze, że nie chciałem o tym mówić właśnie z obawy przed wmieszaniem Marii w całą tę historię. Któż bowiem zna drogi zaślepionej macierzyńskiej miłości? Nie byłem pewien, czy dla ratowania skóry swojego gagatka nie była zdolna wziąć młotka i pójść z nim do pokoju jubilera. Fałszywie pojęte uczucie może doprowadzić matkę nawet do zbrodni.
– Ustalmy więc kolejność zdarzeń. Kiedy przyszła do pana Rogowiczowa?
– Mniej więcej pół godziny po moim powrocie z kolacji.
– Przedtem nikt do pana nie wstępował?
– Nie.
– Jak długo pani profesor zabawiła w pana pokoju?
– Gdy wychodziła, była punktualnie 20.45. Spojrzałem wtedy na zegarek, aby zorientować się, ile czasu pozostało do rozpoczęcia „Kobry”.
– Czy może pan powiedzieć, o czym rozmawialiście z Rogowiczowa?
– Przyszła do mnie z prośbą o ratunek. Potrzebuje pieniędzy. Była zdenerwowana i płakała. Przyczyną zmartwienia jest jej syn, zresztą panowie znają już jego historię z wypadkiem samochodowym. Nie poczuwam się wprawdzie do żadnej winy wobec Rogowiczowej, ani nie mam też żadnych zobowiązań, ale ze względu na starą znajomość chciałem pomóc. Uspokajałem ją i obiecałem zająć się jej sprawami. Mam trochę gotówki w PKO i możliwość zaciągnięcia pożyczki. Przypuszczam, że dzięki tym pieniądzom i sumie, jaką Maria rozporządza, uda się wyciągnąć z tarapatów tego obiecującego młodzieńca. Sądzę jednak, że w przyszłości przysporzy on matce sporo kłopotów.
– Ozy w tym czasie, kiedy pani Rogowiczowa znajdowała się w pańskim pokoju, słyszał pan odgłosy z numeru zajmowanego przez jubilera?
– Mój pokój nie sąsiaduje z mieszkaniem pana Dobrozłockiego i nic nie słyszałem.
– A za ścianą? U pani Zosi?
– Ktoś u niej był, lecz nie przysłuchiwałem się.
– A na balkonie?
– Na balkonie ktoś chodził. Pamiętam dobrze, bo Maria przestraszyła się, że ten ktoś może nas podpatrzyć i rozpuścić Bóg wie jakie plotki. Była przecież zapłakana.
– Czy te kroki słyszał pan pod koniec wizyty pani profesor?
– W jakieś dwie czy trzy minuty potem Maria powróciła na dół.
– Nie opuszczał pan pokoju po jej wyjściu?
– Nie.
– Na pewno?
– Na pewno.
– Coś nam się znowu nie zgadza. Mamy w aktach pewne zeznania, stwierdzające, że poszedł pan do pokoju jubilera.
Literat nie stracił spokoju.
– To nie było po wyjściu Rogowiczowej. Wyszedłem w czasie jej obecności u mnie.
– Dlaczego?
– Znam Dobrozłockiego od wielu lat. Wiem, że to mądry, doświadczony człowiek i mający wiele różnych znajomości. Ponieważ znam go także z jego uczynności, zaproponowałem Marii zaproszenie złotnika na naszą naradę. Pani Rogowiczowa początkowo gwałtownie oponowała, przekonałem ją jednak, że na dyskrecji jubilera można polegać i udałem się do jego pokoju.
– Czy widział pan kogoś na korytarzu lub na schodach?
– Nie. Nikogo nie zauważyłem.
– Dlaczego przemilczał pan fakt swojej wizyty u jubilera?
– Po prostu dlatego, że tej wizyty właściwie nie było. Zapukałem i wszedłem do pana Dobrozłockiego, a ponieważ nie był sam, powiedziałem „przepraszam” i zawróciłem.
– Kto był u jubilera?
– Pan redaktor Burski. Siedzieli i rozmawiali, omawiali widocznie ważne sprawy, bo pan Dobrozłocki nawet nie próbował mnie zatrzymać. Zapewniłem więc Marię, że porozmawiam iz jubilerem następnego dnia lub jeszcze po dzisiejszej „Kobrze”. Pani Rogowiczowa nieco się uspokoiła, upudrowała twarz i wyszła.
– Pan dawno zna panią Rogowiczowa?
– Jeszcze sprzed wojny. Maria chyba wspominała o tym w swoich zeznaniach, jeśli zdecydowała się ujawnić, w jakiej sprawie przyszła do mnie.
– Tak, wspominała – potwierdził podporucznik – niemniej chcielibyśmy usłyszeć to i z ust pana.
– Stare dzieje. Taka jeszcze szczeniacka miłość. Wszystko skończyło się z chwilą powołania mnie do wojska. Siedząc w oflagu początkowo byłem bardzo rozżalony na nią, że nie dochowała mi wierności, tylko od razu, w ciągu pierwszego roku rozłąki, wyszła za mąż. Bolała mnie i zadraśnięta ambicja, bo ten, którego Maria wybrała, był człowiekiem starszym, schorowanym, wdowcem. Aptekarz z prowincjonalnego miasteczka. Ale czas goi takie rany. Teraz zapatruję się na to zupełnie inaczej. Maria właściwie nie miała innego wyjścia. Życie w czasie okupacji było bardzo trudne. Cóż miała robić młoda dziewczyna, sama jedna? Wychowana dotychczas we względnym dobrobycie, kiedy nagle cały jej świat rozpadł się jak przysłowiowy domek z kart?
– Znam jednak takie – zauważył pułkownik – które i w tej trudnej sytuacji umiały dotrzymać danego słowa.
Pan Krabe uśmiechnął się smutno.
– Na pewno były, ale nie Maria. Ona nigdy nie odznaczała się silną wolą. Trudno mi ją potępiać, bo nie wiem jakbym postąpił w jej warunkach. Nam, chociaż zamkniętym, niejednokrotnie było dużo lżej.
– Kiedy pan wrócił do kraju?
– Dopiero w 1951 roku. Z Anglii. Już z żoną. Ożeniłem się zaraz po wojnie, jeszcze w Belgii, z Polką, która trafiła tam po powstaniu warszawskim. Oczywiście wiedziałem, co się dzieje z moją byłą narzeczoną. Od czasu do czasu pisywaliśmy do siebie. Zwykłe, konwencjonalne listy z pozdrowieniami i paroma osobistymi informacjami. Znając Marię, byłem nawet zaskoczony jej studiami wyższymi. To musiał być wpływ, czy nawet stanowczy nakaz męża. W przeciwnym wypadku pani Rogowiczowa nigdy by się na to nie zdobyła. Była, jak to się mówi, „za miękka” do takiego długotrwałego wysiłku. Właściwie poznała życie dopiero po śmierci aptekarza, kiedy została sama z dwojgiem małych dzieci.
– To ją jednak zahartowało. Zrobiła karierę naukową.
– Tego właśnie nigdy bym się po niej nie spodziewał. Ale tutaj weszła w grę inna siła, która ją zmusiła do takiego kroku.
U Jedna noc w „Carltonie”
– Jaka?
– Jej wprost zwierzęca miłość do dzieci. To nie dla swoich ambicji, zamiłowań naukowych, czy chęci zrobienia kariery Maria poszła na drogę naukową i została w końcu profesorem Akademii Medycznej. Jedynym motorem jej postępowania była miłość macierzyńska i chęć zabezpieczenia dzieciom jak najlepszych warunków materialnych i tak zwanej „pozycji społecznej”. Muszą bowiem panowie wiedzieć, że Maria pochodzi ze środowiska, w którym przed wojną małżeństwo z jakimś tam aptekarzem uchodziłoby za mezalians i degradację społeczną. Toteż Maria przy swoim wychowaniu i mentalności nie mogła dopuścić, żeby jej dzieci były zwykłymi „aptekarczykami”. Syn pani profesor, to zupełnie inaczej brzmi.
– Nie przypuszczałem – zauważył podporucznik – że w dzisiejszych czasach są jeszcze ludzie, którzy na to zwracają uwagę.
– A jednak są – przytaknął pułkownik.
– Czy po powrocie do kraju kontaktował się pan z panią Rogowiczową?
– Tylko sporadycznie. Przez cały ten czas, nie wiem, czy spotkaliśmy się z pięć razy.
– Pani Rogowiczową jest wdową?
– Tak. Rogowicz to nazwisko jej męża. Tego właśnie aptekarza. Nawet się początkowo dziwiłem, że młoda i niebrzydka kobieta nie wyszła po raz drugi za mąż. Kandydatów, przypuszczam, nie brakło. Może i dzisiaj znaleźliby się. Ale Maria należy do tych kobiet, które żyją tylko dla dzieci. A niestety, chociaż sama jest profesorem, we własnym domu nie błysnęła talentem pedagogicznym. Zwłaszcza, jeśli chodzi o wychowanie syna.
– Wie pan coś o tym?
– Niestety wiem. Młody człowiek już od dzieciństwa uważany był za ósmy cud świata. Najzdolniejsze i najwspanialsze dziecko na kuli ziemskiej. Nic dziwnego, że bardzo wcześnie przewróciło mu się w głowie. Nawet przez maturę nie udało go się przepchać. Parę razy uciekał z domu, doszczętnie okradając matkę. Oczywiście, Marią to wszystko Skrzętnie tuszowała. Wylano go coś ze czterech szkół. W wojsku też zbyt długo miejsca nie zagrzał. Rzekomo na urlopie zachorował i trzeba było robić jakąś operację. Więc go zwolniono ze względów zdrowotnych. Czuję w tym rękę kochającej mamusi; która nie mogła patrzeć, jak się synek męczy. Ostatecznie dla profesora Akademii Medycznej uzyskanie świadectwa niezdolności do pracy nie jest niemożliwością, a nie ma na świecie rzeczy, której by pani Rogowiczowa nie zrobiła dla swojego dziecka.
– Nawet uderzenie młotkiem w cudzą głowę? – szybko zapytał podporucznik.
– Pan mnie chwyta za słówka.
– Stawiam tylko pytanie.
– Gdyby nie miała innego ratunku, ta szalona kobieta mogłaby się zdobyć nawet i na taki tragiczny krok. Ale tego nie zrobiła.
– To pana przekonanie?
– Nie. Pewność. Nie zrobiła przede wszystkim dlatego, że zwróciła się do mnie i oboje ustaliliśmy, jakie kroki należy przedsięwziąć dla wyciągnięcia jej synalka z tarapatów. A więc nie miała powodu. Poza tym nie miała możliwości, była u mnie i zeszła na dół w czasie, kiedy Dobrozłocki cały i zdrowy przebywał w swoim pokoju.
– Mogła wrócić jeszcze raz.
– Po drabinie? – ironicznie zauważył pan Krabe. Podporucznik zamilkł. Ta nieszczęsna drabina stale wypływała w prawie każdym przesłuchaniu i zawsze stawała się przysłowiową deską ratunku dla wszystkich podejrzanych.
– A córka pani Rogowiczowej – pułkownik zwekslował rozmowę na bardziej bezpieczne tory.
– Nie była nigdy takim oczkiem w głowie, jak syn, więc też są z nią dużo mniejsze kłopoty. Przynajmniej uczy się dobrze.
– Redaktora Burskiego zna pan od dawna?
– Od kilku lat. Utrzymujemy stosunki towarzyskie. Ale niezbyt bliskie. Odwiedziny z okazji imienin i raz lub dwa razy w roku, proszony brydż.
– To podobno bardzo zdolny dziennikarz?
– A jeszcze bardziej zarozumiały – odpowiedział pan Krabe. Zwłaszcza po ostatnich sukcesach jego książki.
– Niezły kryminał – zauważył pułkownik.
– Nie ma w nim nic nadzwyczajnego. Po prostu zręcznie napisana historyjka. Burski tyle lat był reporterem sądowym, że na pewno z różnych prawdziwych zdarzeń powycinał najrozmaitsze fakty i skleił je w jedną całość. Nie wiadomo, ile w tej książce jest pióra i atramentu, a ile kleju i nożyczek.
– Ale powieść zdobyła duży rozgłos.
– Powieść kryminalna to w ogóle żerowanie na najniższych gustach pospólstwa. Nie zazdroszczę panu Burskiemu takiej sławy.
– Ciekaw jestem, czy książka będzie przetłumaczona na inne języki?
– Burski aż ze skóry wychodzi, tak się o to stara. Ale wątpię. Na Zachodzie taka powieść to żadna rewelacja. Tam wydawnictwa mają swoich stałych autorów, już wprowadzonych na rynek i nie myślą ryzykować z debiutantem. Co innego, gdyby Burski miał pieniądze i mógł ponieść ryzyko finansowe wydania swej powieści.
– A ile na to potrzeba pieniędzy?
– Najłatwiej byłoby w Niemczech Zachodnich, bo ich literatura sensacyjna opiera się prawie wyłącznie na tłumaczeniach obcych. W każdym razie wydanie takiej książki wymaga co najmniej około 20 000 marek. Jeżeli nie grubo więcej. Oczywiście, gdyby „chwyciło”, zyski są dużo większe. Znam się na tym, bo sam pracuję w wydawnictwie.
– Redaktorowi Burskiemu powodzi się chyba nieźle?
– Tak. Ale to, co ma, nie zadowala jego ambicji. Mniej mu chodzi o pieniądze, bardziej o rozgłos wielkiego pisarza. Powtarzam, że jest bardzo ambitny, a nawet zarozumiały.
– Co pan robił po wyjściu pani Marii z pokoju?
– Usiłowałem czytać, lecz nie mogłem się skupić. Nic dziwnego, przyznaję, że zdenerwowałem się tymi odwiedzinami. Żal mi było Marii, a jednocześnie byłem na nią zły, że pozwoliła synalkowi tak brykać i dopuściła do powstania tego rodzaju sytuacji. Gdyby miała nieco twardszą rękę i nie rozpieszczała „biednej sierotki”, miałaby dzisiaj lżejsze życie. Rzuciłem książkę i spacerowałem po pokoju.
– Gzy w tym czasie słyszał pan kroki na balkonie?
– Nie, nie słyszałem. Pamiętam, że uchyliłem portiery i wyjrzałem przez oszklone drzwi, lecz nikogo nie dostrzegłem.
– Nie zauważył pan drabiny opartej o balkon?
– Nie.
– Czy dlatego, że było ciemno?
– Balkon był dobrze oświetlony, zwłaszcza w naszej części. Na ulicy, tuż koło balkonu, znajduje się lampa jarzeniowa. Poza tym w trzech pokojach, moim, pani Zosi i pana Dobrozłockiego, paliło się światło. Blask z oszklonych drzwi padał na balkon i było tam zupełnie jasno. W tych warunkach musiałbym zauważyć drabinę. Tym bardziej, że nieraz ją widywałem w tym miejscu.
– Widzę, że o romantycznej drodze do pewnego pokoju – uśmiechnął się podporucznik – wszyscy w „Carltonie” doskonale wiedzą.
– Bo też właścicielce tego pokoju wcale nie zależy na zachowaniu tajemnicy. Przeciwnie, chwali się, że do niej, jak do szekspirowskiej Julii, wielbiciele nawet tą drogą usiłują się dostać. Dla zwrócenia na siebie uwagi ta dziewczyna, nie zawahałaby się, jak druga lady Godiva, przejechać nago na koniu przez całe Zakopane. Cóż, film potrzebuje widocznie reklamy.
– Twierdzi pan z całą stanowczością, że w momencie wyglądania na balkon drabiny tam nie było?
– Z całą pewnością.
– Która mogła być wówczas godzina?
– Nie spoglądałem na zegarek, ale ponieważ Maria wyszła ode mnie kwadrans przed dziewiątą, mogło być najwyżej pięć minut później.
– Czy po wołaniu inżyniera, że telewizor już zreperowany, od razu wyszedł pan z pokoju?
– Umyłem ręce i wyszedłem.
– I wszystkich zastał pan w salonie?
– Po mnie przyszła jeszcze pani Zosia i pani Miedzianowska.
– Czy widział pan ten młotek?
– Tak. O ile się nie mylę, pani Zachwytowicz położyła go na kanapce w hallu, gdy całe towarzystwo wróciło z wycieczki. Nie byłem z nimi w górach i tego nie widziałem, ale pamiętam, że pani Zosia wspominała przy obiedzie o leżącym na kanapie młotku.
– Widział go pan, czy tylko o nim słyszał?
– Widziałem idąc na kolację i wracając do siebie po wieczornym posiłku.
– A schodząc na parter na „Kobrę”?
– Nie przypominam sobie. Chyba leżał, ale nie jestem tego pewny.
– Dziękujemy panu. Proszę podpisać protokół.
– Chciałem jeszcze dodać – z własnej inicjatywy powiedział pan Krabe – że po zejściu do salonu zauważyłem brak papierosów. Wróciłem przeto do pokoju i wziąłem paczkę „Waweli”, zapałki i tak zaopatrzony powróciłem na program telewizyjny. Wtedy wszyscy już byli w salonie. Wczasowicze, kierownik ze swoimi synkami, pokojówka i portier.
– Wracając na górę i ponownie schodząc, nie zauważył pan niczego podejrzanego i nikogo pan nie spotkał?
– Wchodząc spotkałem kierownika i widziałem, że z drugiego piętra schodzi pani Miedzianowska. W drodze powrotnej nie dostrzegłem niczego nadzwyczajnego i nikogo nie widziałem.
Kiedy Krabe dopełnił swoim podpisem formalności przesłuchania i wyszedł, pułkownik zwrócił się do podporucznika:
– Te zeznania obalają pańską koncepcję, że przestępcą może być Jacek Pacyna. Musiałby czaić się na balkonie już wtedy, gdy Krabe wyglądał przez szybę. Gdyby nawet nie zauważył narciarza, musiałby zobaczyć drabinę.
– A niech to…! Każde następne przesłuchanie, gmatwa coraz bardziej tę przeklętą sprawę! Przecież przestępca miał bardzo mało czasu na ukrycie biżuterii. Znaleźlibyśmy ją, gdyby napastnikiem był jeden z wczasowiczów. Nie mógł jej wynieść z „Carltonu”, jak nie wyniósł młotka.
– Młotek mógł wyrzucić – obstawał przy swoim pułkownik – podobnie jak wyrzucił kasetkę. Jeżeli tego nie zrobił, miał w tym jakiś plan. Ale jaki? Rozwiązanie zagadki – młotek i drabina – wskaże nam zbrodniarza.
– Po co Krabe przyznał się, że wracał po papierosy? Nikt go o to nie pytał i nigdy nie dowiedzielibyśmy się o tym. A może wracając wziął młotek, trzasnął jubilera, zabrał brylanty, a potem spokojnie powrócił do salonu, aby popatrzeć na „Kobrę”?
– Gdyby tak zrobił – zabrakłoby mu czasu na ukrycie biżuterii. Jego nieobecność w salonie trwała krótko. Najlepszy tego dowód, że nikt jej nie zauważył. Ktoś wprawdzie wspominał w swoich zeznaniach, że literat wchodził na górę po papierosy, ale umieszcza ten fakt o wiele później, po wykryciu przestępstwa, wtedy gdy wszyscy, prócz kierownika i Rogowiczowej, powrócili do salonu i czekali na przyjazd pogotowia i milicji. A poza tym drabina? Krabe nie miał możliwości przystawienia jej do balkonu, bo nie opuszczał willi.
– W czasie każdego przesłuchania – westchnął podporucznik – wydaje mi się, że wiem, kto jest przestępcą. Tymczasem zeznania następnej osoby obalają te poszlaki i wskazują inny trop – po to tylko, aby i ten okazał się fałszywy po kolejnym przesłuchaniu. I tak w kółko.
– Znane są w matematyce – zauważył pułkownik – zadania dające wiele rzekomo prawdziwych rozwiązań. Są to jednak tylko pozory, bo prawdziwe rozwiązanie jest jedno. Spotykamy się w tej sprawie z podobnym zjawiskiem. Rozwiązanie jest jedno. Później wyda się ono nam bardzo proste i łatwe. Na razie błądzimy po fałszywych śladach. W tej chwili wiemy, że dwadzieścia minut przed wypadkiem redaktor Burski był w pokoju jubilera. Nie pozostaje nam nic innego, jak posłuchać jego opowieści. Może ona dorzuci jakąś ważną cegiełkę do rozwiązania zagadki!
Podporucznik polecił sprowadzić do jadalni redaktora Andrzeja Burskiego.