173769.fb2
Reacher zasypiał na łóżku w pokoju 310 hotelu Marriott Suites. Leżał na plecach jak nieboszczyk. Tak długo rozmawiali z Hutton w kawiarni, że o mało nie spóźniła się na spotkanie. Za pięć czwarta spojrzała na zegarek, wręczyła mu klucz magnetyczny i poprosiła, żeby zaniósł jej bagaż do pokoju. Potem wypadła na ulicę. Domyślił się, że miał później zostawić klucz w recepcji. Nie zrobił tego. Nigdzie mu się nie spieszyło. Na razie. Tak więc zaniósł bagaż do pokoju i został.
Pokój 310 nie budził jego entuzjazmu. Znajdował się na drugim piętrze, co utrudniało ewentualną ucieczkę przez okno. Pokój numer osiem w motelu był lepszy. O wiele lepszy. Parter i gęsto stojące stare zabudowania wokół dawały duże szanse ucieczki. Otworzyć okno, wyskoczyć, poszukać bocznej uliczki, otwartych drzwi lub innego okna. Tam było dobrze. Tutaj kiepsko. Drugie piętro. Długa droga na dół. I nawet nie był pewien tego, czy okna w Marriotcie da się otworzyć. Może nie. Radcy prawni hotelu przypuszczalnie obawiali się odpowiedzialności. Niewykluczone, że oczyma duszy widzieli grad dzieci spadających z okien na asfalt parkingu. A może wzięli pod uwagę czynnik ekonomiczny. Może koszt zawiasów i klamek był wyższy od rachunków za klimatyzację. Tak czy inaczej, nie była to dobra kryjówka. W żadnym razie. Nie na dłużej.
Jednak na krótko była w porządku. Tak więc zamknął oczy i zasnął. Śpij, kiedy możesz, ponieważ nie wiadomo, kiedy znów będziesz mógł się przespać. Stara wojskowa zasada.
Plan Emersona był bardzo prosty. Umieścił Donnę Biance w pokoju numer siedem. Kazał dwóm mundurowym zaparkować radiowóz trzy przecznice dalej, wrócić i czekać w pokoju numer dziewięć. Ustawił jeden radiowóz dwie przecznice za motelem, następny – cztery przecznice na północ, przy salonie samochodowym, i jeszcze jeden dwie przecznice na południe. Kazał recepcjoniście czuwać, patrzeć przez okno i zawiadomić policjantkę w pokoju numer siedem, gdy tylko zobaczy nadchodzącego faceta, który zameldował się pod nazwiskiem Heffner.
Eileen Hutton wróciła do Marriotta o czwartej trzydzieści. W recepcji nie było klucza magnetycznego ani żadnej wiadomości. Wjechała windą na górę, poszła za strzałkami do pokoju 310 i zapukała do drzwi. Po chwili otworzyły się i Reacher wpuścił ją do środka.
– Jak tam mój pokój? – spytała.
– Łóżko jest wygodne – rzekł.
– Mam zadzwonić do Emersona, jeśli cię zobaczę – powiedziała.
– Zamierzasz?
– Nie.
– Krzywoprzysięstwo i pomoc zbiegowi – rzekł. – Wszystko jednego dnia.
Poszperała w torebce i wyjęła wizytówkę Emersona.
– Jesteś ich jedynym podejrzanym. Dał mi trzy różne
numery telefonów. Traktuje to bardzo poważnie.
Wziął od niej wizytówkę. Włożył do tylnej kieszeni, razem z serwetką, na której miał numer telefonu Helen Rodin. Stawał się chodzącą książką telefoniczną.
– Jak ci poszło z Rodinem? – spytał.
– Zwyczajnie – odparła.
Nic nie powiedział. Kręciła się wokół, oglądając apartament. Łazienka, sypialnia, salon, kuchnia. Wzięła torbę i ustawiła ją równo pod ścianą.
– Chcesz zostać? – zapytała.
Pokręcił głową.
– Nie mogę.
– W porządku.
– Mogę jednak wrócić później, jeśli chcesz.
Na odpowiedź nie czekał dłużej niż sekundę.
– W porządku – powiedziała. – Wróć później.
Alex Rodin przyszedł do swojego biura, zamknął drzwi i zadzwonił do Emersona.
– Macie go już? – zapytał.
– To tylko kwestia czasu – zapewnił go Emerson. – Szukamy go wszędzie. I obserwujemy jego pokój. Zameldował się w starym motelu pod fałszywym nazwiskiem.
– To ciekawe – rzekł Rodin. – To oznacza, że w Metropole też mógł posłużyć się fałszywym nazwiskiem.
– Sprawdzę – powiedział Emerson. – Pokażę jego zdjęcie recepcjoniście.
– Może naprawdę zdołamy go przyskrzynić – powiedział Rodin i rozłączył się, myśląc o dwóch nowych wycinkach z gazet, oprawionych w ramki i wiszących na ścianie jego gabinetu.
Najpierw Barr, a potem Reacher.
Reacher opuścił apartament Hutton i zszedł po schodach, zamiast zjechać windą. Na parterze skręcił w przeciwnym kierunku, niż znajdował się hol, i znalazł korytarz wiodący do wyjścia awaryjnego. Pchnął drzwi i przytrzymał je nogą. Wyjął z kieszeni wizytówkę Emersona, przedarł ją wzdłuż na dwie połowy i tę z nazwiskiem złożył cztery razy. Kciukiem wcisnął zatrzask zamka i zaklinował go zwiniętym kartonikiem. Delikat-
nie zamknął drzwi i pchnął, ustawiając równo z futryną. Potem odszedł, mijając śmietnik oraz wejście dla personelu, i skierował się na północ. Na chodnikach było tłoczno, a na ulicach zaczynały się tworzyć korki. Szedł swobodnym krokiem, wykorzystując swój wzrost, aby wypatrywać radiowozów i policjantów. Dzień był wciąż ciepły. Widocznie gdzieś w pobliżu przechodził front atmosferyczny. Wysokie ciśnienie sprawiało, że w powietrzu unosił się zapach wilgotnej ziemi i nawozu sztucznego.
Reacher dotarł do estakady i w jej cieniu skręcił na zachód. Autostrada biegła górą, na filarach czterdziestostopowej wysokości. Poniżej były parcele, niektóre niewykorzystane i zaśmiecone, inne ze starymi budynkami z cegieł o ciemnych świetlikach w dachach, jeszcze inne z nowymi barakami z blachy falistej mieszczącymi warsztaty blacharskie i lakiernicze. Minął tyły wieżowca z czarnego szkła i pozostając w cieniu estakady, skręcił na południe. Zamierzał przejść z tyłu biblioteki. Nagle przystanął, przykucnął i pogmerał przy bucie. Jakby wpadł mu kamyk. Zerknął pod ramieniem i zobaczył, że nikt za nim nie idzie. Nie miał ogona.
Ruszył dalej. Po minięciu biblioteki przez czterdzieści jardów nie miał osłony. Plac znajdował się na wschód od niego. Reacher przystanął na moment w miejscu znajdującym się dokładnie poniżej tego, na którym Helen Rodin zaparkowała poprzedniego dnia i z którego James Barr powinien strzelać w piątek. Z miejsca położonego czterdzieści stóp niżej widok był inny, ale geometria ta sama. Reacher zobaczył zwiędnięte kwiaty oparte o południowy murek fontanny. Były niewyraźnymi kolorowymi plamami w oddali. Dalej ujrzał drzwi wydziału komunikacji. Ludzie wychodzili z nich pojedynczo i dwójkami. Spojrzał na zegarek. Za dziesięć piąta.
Dotarł do najdalej wysuniętej na północ przecznicy First Street. Zatoczył szeroki łuk i poszedł jedną przecznicą na południe oraz trzy na wschód, co doprowadziło go do piętrowego parkingu od jego zachodniej strony. Wszedł na rampę i znalazł obiektyw kamery. Ten był krążkiem brudnego szkła przymocowanym do zwykłej czarnej skrzynki, przyśrubowanej
wysoko między dwoma betonowymi dźwigarami. Pomachał do niej. Była umieszczona zbyt wysoko. Powinna znajdować się niżej, na wysokości tablic rejestracyjnych. Jednak wszystkie kolumny były porysowane i poobtłukiwane od ziemi na wysokość metra. I zabarwione tęczą kolorów. Kierowcy są nieostrożni. Zamontowana niżej kamera nie przetrwałaby dwóch im. Może jeszcze mniej.
Wszedł na pierwsze piętro. Zmierzał do północno-wschodniego narożnika. Parking był cichy i spokojny, ale pełny. Stanowisko, z którego korzystał James Barr, było zajęte. Walka o miejsce do parkowania w centrum nie pozwala na sentymenty.
Granicę między starą a nową częścią parkingu znaczyła potrójna barierka z rozpiętej między filarami taśmy. Standardowa żółto-czarna z ostrzeżeniem UWAGA! NIE WCHODZIĆ, a poniżej i powyżej niej niebiesko-biała z nadrukiem NIE PRZEKRACZAĆ BEZ ZGODY POLICJI. Przedramieniem podciągnął wszystkie trzy w górę i przeszedł pod nimi. Nie musiał przyklękać na jedno kolano. Nie musiał niszczyć nogawki nowej pary dżinsów ani zostawiać masy bawełnianych włókien, chociaż był mężczyzną sześć cali wyższym od Barra, a policyjna taśma została rozpięta sześć cali niżej niż ta środkowa, którą napotkał Barr. Dosłownie wychodził z siebie, żeby zostawić wszystkie możliwe ślady.
Reacher wszedł w mrok. Nowa konstrukcja miała w przybliżeniu prostokątny kształt. Jakieś czterdzieści jardów z południa na północ, około dwudziestu ze wschodu na zachód. Co oznaczało, że Reacher dotarł do północno-wschodniego narożnika nowej części po trzydziestu pięciu krokach. Stanął sześć stóp od balustrady i spojrzał na boki. Miał stąd doskonały widok. Nie musiał przyciskać się do kolumny. Nie musiał ocierać się o nią plecami niczym koń tarzający się po łące.
Stał tam i patrzył. Coraz więcej ludzi wychodziło z biur wydziału komunikacji. Drzwi budynku prawie się nie zamykały. Niektórzy przystawali i zapalali papierosy zaraz po wyjściu na zewnątrz. Inni szli na zachód, jedni szybko, drudzy powoli. Wszyscy skręcali, obchodząc północny koniec zbiornika fon-
tanny. Wszyscy omijali miejsce, gdzie zginęły ofiary Barra. Kwiaty i świece działały zniechęcająco. Przypominały. Trudno było odtworzyć scenerię wydarzeń minionego piątku. Było to trudne, ale nie niemożliwe. Reacher obserwował idących i wyobraził sobie, że zmienili trasę i poszli prosto. Powoli weszliby w lejkowate zwężenie. Jednak nie nazbyt wolno. Ponadto przechodziliby blisko. Połączenie średniego tempa marszu z niewielką odległością zwiększało kąt ostrzału. Utrudniało zadanie. Oto podstawowa zasada użytkownika broni długiej. Ptak przelatujący po niebie w odległości stu jardów to łatwy cel. Ten sam ptak, lecący z tą samą prędkością sześć jardów przed tobą to cel wyjątkowo trudny.
Wyobraził sobie łudzi idących z prawej strony na lewą. Zamknął jedno oko, wyciągnął rękę i wycelował palec. Klik-klik-klik, klik-klik-klik. Sześć oddanych strzałów. Cztery sekundy. Szybko. Trudne warunki. Napięcie, odsłonięta pozycja, ryzyko.
Sześć strzałów, w tym jeden celowo chybiony.
Doskonały wynik.
Oni nie zapominają.
Opuścił rękę wzdłuż ciała. W półmroku było chłodno. Zadrżał. Powietrze było lepkie, wilgotne i przesycone zapachem wapna. W Kuwejcie było gorąco. Powietrze falowało, przepojone wonią rozgrzanego kurzu i pustynnego piasku. Reacher stał w budynku parkingu i pocił się. Ulica poniżej była rozpalona do białości. Morderczy skwar. Jak podmuch z hutniczego pieca.
Upał w Kuwejcie.
Cztery strzały tam.
Sześć strzałów tu.
Stał i patrzył na ludzi wychodzących z budynku wydziału komunikacji. Było ich mnóstwo. Dziesięć osób, dwanaście, piętnaście, dwadzieścia. Skręcali, obchodząc fontannę od północy, a potem skręcali ponownie i szli na zachód między zbiornikiem a pawiem NBC. Szli, utrzymując niewielkie odstępy od siebie. Gdyby jednak poszli tamtym zwężeniem, tworzyliby zbity tłum.
Mnóstwo ludzi.
Sześć strzałów w cztery sekundy.
Poszukał wzrokiem kogoś, kto by się nie ruszał. Nie znalazł. Żadnych policjantów czy starców w niedopasowanych garniturach. Odwrócił się i poszedł po swoich śladach. Ponownie uniósł taśmę, przeszedł pod nią i zszedł po rampie. Wyszedł na ulicę i skręcił na zachód, kierując się w cień pod estakadą. Zmierzał do biblioteki.
Przeciął czterdzieści jardów otwartej przestrzeni i ruszył wzdłuż ściany budynku do wejścia. Musiał przejść obok kontuaru recepcji, ale nie przejmował się tym. Jeśli Emerson zaczął rozdawać ulotki, to zacznie od urzędów pocztowych, barów i hoteli. Minie sporo czasu, zanim zacznie wypytywać bibliotekarki.
Nie zatrzymywany dotarł do holu i podszedł do automatów telefonicznych. Wyjął z kieszeni serwetkę i zadzwonił do Helen Rodin. Odebrała po piątym dzwonku. Wyobraził sobie, jak szuka w torebce aparatu, spogląda na wyświetlacz i wciska guziki.
– Jesteś sama? – zapytał.
– Reacher?
– Tak – powiedział. – Jesteś sama?
– Tak – odparła. – A ty masz kłopoty.
– Kto ci powiedział?
– Mój ojciec.
– Wierzysz mu?
– Nie.
– Idę do ciebie.
– W holu jest policjant.
– Przewidziałem to. Wejdę przez parking.
Rozłączył się, wrócił obok recepcji i wyszedł bocznym wyjściem. Wrócił pod estakadę. Trzymał się w jej cieniu, aż znalazł się na tyłach wieżowca z czarnego szkła, naprzeciw wjazdu na parking. Rozejrzał się na boki, po czym poszedł przed siebie. Minął furgonetki NBC, mustanga należącego zapewne do Ann Yanni i dotarł do windy. Nacisnął guzik i czekał. Spojrzał na zegarek. Piąta trzydzieści. Większość ludzi
już opuszczała budynek. Jadąca w dół winda niemal na pewno zatrzyma się na parterze. Jadąca w górę może nie. Przynajmniej taką miał nadzieję.
Kabina zjechała na parking i wysiadły z niej trzy osoby. Odeszły. Reacher wsiadł. Wcisnął czwórkę. Cofnął się. Winda wjechała na parter i stanęła w holu. Drzwi rozsunęły się jak kurtyna w teatrze. Policjant był tam, cztery stopy od drzwi, zwrócony do nich plecami. Stał tak blisko, że Reacher niemal mógłby go dotknąć. Jakiś mężczyzna wsiadł do windy. Nie odezwał się. Tylko skinął głową, pozdrawiając współpasażera. Reacher odpowiedział ukłonem. Facet wcisnął guzik szóstego piętra. Drzwi się nie zamknęły. Policjant obserwował ulicę. Nowy pasażer ponownie nacisnął guzik. Policjant poruszył się. Zdjął czapkę i przygładził palcami włosy. Drzwi zamknęły się. Winda ruszyła w górę.
Reacher wysiadł na trzecim i przecisnął się przez gromadkę ludzi czekających na windę. Drzwi biura Helen Rodin były otwarte na oścież. Wszedł do środka, a ona zamknęła je za nim. Miała na sobie krótką czarną spódniczkę i białą bluzkę. Wyglądała młodo, jak uczennica. I była zaniepokojona jak osoba bijąca się z myślami.
– Powinnam cię wydać – powiedziała.
– Jednak tego nie zrobisz – zauważył Reacher.
– Nie – przyznała. – Powinnam, ale tego nie zrobię.
– Prawdę mówiąc, lubiłem tę dziewczynę – rzekł Reacher. – Słodki dzieciak.
– Wystawiła cię.
– Nie miałem jej tego za złe.
– Ktoś jej nie lubił.
– Trudno powiedzieć. Uczucia nie miały z tym nic wspólnego. Była zbyteczna, to wszystko. Posłużyli się nią.
– Ten manipulator naprawdę nie chce, żebyś się tu kręcił.
Reacher skinął głową.
– To pewne jak diabli. Jednak ma cholernego pecha, ponieważ teraz już nie wyjadę. Sam się o to postarał.
– Czy zostawanie tu w obecnej sytuacji jest bezpieczne?
– Wystarczająco. Jednak ta historia z dziewczyną trochę
ograniczy mi swobodę działania. Dlatego ty będziesz musiała
wykonać większość pracy.
Zaprowadziła go do gabinetu. Usiadła przy biurku. On trzymał się z daleka od okna. Usiadł na podłodze i oparł się plecami o ścianę.
– Już wzięłam się do roboty – oznajmiła Helen. – Rozmawiałam z Rosemary i sąsiadami Barra. Potem wróciłam do szpitala. Myślę, że szukamy faceta o imieniu Charlie. Niski, Sterczące czarne włosy. Interesuje się bronią. Mam wrażenie, że jest skryty. I sądzę, że niełatwo będzie go odnaleźć.
– Kiedy pojawił się na scenie?
– Chyba pięć lub sześć lat temu. To jedyny stary przyjaciel, o jakim ludziom wiadomo. I jedyny, którego pamięta Barr.
Reacher skinął głową.
– To do mnie przemawia.
– Ponadto Barr nie zna Jeba Olivera i nie zażywa narkotyków.
– Wierzysz mu?
– Tak, wierzę – odparła Helen. – Naprawdę. Teraz wierzę we wszystko, co mówi. Twierdzi, że przeżył czternaście lat nowego życia, i nie może uwierzyć, że je przekreślił. Sądzę, że jest z tego powodu równie rozgniewany jak wszyscy.
– Oprócz jego ofiar.
– Odpuść mu trochę, Reacher. Tutaj dzieje się coś dziwnego.
– Czy ten cały Charlie wie o Kuwejcie?
– Barr nie potrafił powiedzieć. Jednak myślę, że wie.
– Gdzie mieszka?
– Tego Barr nie wie.
– Nie wie?
– Spotykał się z nim u siebie. Facet pojawiał się od czasu do czasu. Jak powiedziałam, trudno będzie go znaleźć.
Reacher nic nie powiedział.
– Rozmawiałeś z Eileen Hutton? – spytała Helen.
– Z jej strony nic nam nie grozi. Armia nie chce, żeby to wyszło na jaw.
– Znalazłeś tego faceta, który cię śledził?
– Nie – rzekł Reacher. – Więcej go nie widziałem. Widocznie go odwołali.
– Zatem znaleźliśmy się w punkcie wyjścia.
– Jesteśmy bliżej rozwiązania zagadki. Zaczyna klarować się obraz sytuacji. Mamy co najmniej czterech facetów. Jeden to ten stary w garniturze. Drugi to niejaki Charlie. Trzeci to ktoś duży, bardzo silny i leworęczny.
– Kto taki?
– To on zabił zeszłej nocy dziewczynę. Ten w garniturze jest na to za stary, a wygląda na to, że Charlie jest za mały. Ślady wskazują na to, że zabójca był mańkutem.
– A czwarty to zakulisowy manipulator.
Reacher znów skinął głową.
– Ukryty w cieniu, planuje i pociąga sznurki. Możemy założyć, że nie robi takich rzeczy osobiście.
– Tylko jak mamy do niego dotrzeć? Jeśli odwołał tego, który cię śledził, może również odwołać Charliego. Obaj się przyczają.
– Jest inna droga. Cała autostrada.
– Jaka?
– Nie zauważyliśmy czegoś oczywistego – rzekł Reacher. – Przez cały czas patrzyliśmy na to z niewłaściwej strony. Całą uwagę skupiliśmy na tym, kto strzelał.
– A co powinniśmy robić?
– Zastanowić się.
– Nad czym?
– James Barr strzelił cztery razy w Kuwejcie. I sześć razy tutaj.
– W porządku – powiedziała Helen. – Tutaj oddał dwa strzały więcej. Co z tego?
– Wcale nie – rzekł Reacher. – Niezupełnie. Przynajmniej jeśli spojrzeć na to z innej strony. Tak naprawdę oddał tu cztery strzały mniej.
– To śmieszne. Sześć to o dwa więcej od czterech, a nie cztery mniej.
– W Kuwejcie było straszny upał. W środku dnia po prostu
nie do wytrzymania. Trzeba było być świrem, żeby wychodzić z domu. Ulice były prawie puste.
– I co z tego?
– To, że w Kuwejcie James Barr zabił wszystkich, których miał w polu widzenia. Jeden, drugi, trzeci, czwarty strzał i po zawodach. Oprócz tych czterech facetów na ulicy nie było nikogo. Tylko oni byli tacy głupi, żeby łazić w tym upale. A Barr załatwił ich wszystkich. Rozwalił wszystkie kręgle. Wtedy wydawało się to logiczne. Chciał zobaczyć różową mgiełkę. Pomyślałem, że mógłby zadowolić go widok jednej, ale najwyraźniej tak się nie stało. Tak więc jego zachowanie miało pewien upiorny sens. Skoro nie poprzestał na pierwszym strzale, musiał dalej robić swoje, aż zabraknie mu celów. Tak też było. W Kuwejcie zabrakło mu celów.
Helen Rodin nic nie powiedziała.
– Tutaj jednak celów nie brakowało – ciągnął Reacher. – W tym wąskim przejściu było ze dwanaście osób. Albo piętnaście. Na pewno więcej niż dziesięć. On miał magazynek na dziesięć naboi. Mimo to oddał tylko sześć strzałów. Przestał. W magazynku zostały cztery naboje. Tak wynika z notatek na tej wystawie dla gawiedzi, przygotowanej przez Bellantonia. I właśnie o to mi chodzi. W Kuwejcie Barr zastrzelił wszystkich, których mógł zabić, a tutaj czterech mniej, niż mógł. Zatem czynnik psychologiczny był tutaj zupełnie inny. Tu Barr po-stanowił nie zbijać wszystkich kręgli. Dlaczego?
– Może się spieszył?
– Miał samopowtarzalną broń. Poczta głosowa zarejestrowała sześć strzałów w ciągu czterech sekund. Co oznacza, że mógł oddać dziesięć strzałów w niecałe siedem sekund. Te trzy sekundy nie miałyby żadnego znaczenia.
Helen nic nie powiedziała.
– Zapytałem go – powiedział Reacher. – Kiedy widziałem się z nim w szpitalu. Spytałem go, jak by to zrobił,
teoretycznie. Jakbyśmy omawiali plan akcji. Zastanowił się.
Zna ten teren. Powiedział, że zaparkowałby na estakadzie.
Za biblioteką. Powiedział, że opuściłby szybę i opróżnił magazynek.
Helen nadal milczała.
– Tymczasem on nie opróżnił magazynka – rzekł Reacher. – Przestał strzelać po oddaniu sześciu strzałów. Przerwał ogień. Chłodno i spokojnie. A to całkowicie zmienia sytuację. Nie był szaleńcem, który zamierza sterroryzować całe miasto. I nie popchnięto go do tego dla rozkoszy rzezi. To nie był przypadek, Helen. Tego nie zrobił psychol. Ten ktoś miał w tym własny, jasno wytyczony cel. Dlatego na tę sprawę należy spojrzeć z innego punktu widzenia. Powinniśmy byli dostrzec to wcześniej. Powinniśmy zrozumieć, że istotne są ofiary, a nie strzelec. To nie byli tylko pechowcy, którzy znaleźli się w niewłaściwym miejscu i czasie.
– Byli celami? – spytała Helen.
– Starannie dobranymi – odparł Reacher. – I gdy tylko zostali zlikwidowani, Barr spakował zabawki i odjechał. Z czterema kulami w magazynku. Snajper psychopata nie poprzestałby na tym. Naciskałby spust, aż opróżniłby magazynek. To nie była bezmyślna rzeź. To był zamach.
W biurze zapadła cisza.
– Musimy dobrze przyjrzeć się ofiarom – rzekł Reacher. – I dowiedzieć się, kto chciał ich śmierci. To doprowadzi
nas do tego, kogo szukamy.
Helen Rodin nie poruszyła się.
– I musimy to zrobić naprawdę szybko – dodał Reacher. – Ponieważ nie mam wiele czasu, a już straciliśmy
prawie trzy dni, patrząc na to wszystko od dupy strony.
Zmęczony trzydziestoletni lekarz kończył swój popołudniowy obchód na piątym piętrze szpitala stanowego. Jamesa Barra zostawił sobie na koniec. Częściowo dlatego, że nie oczekiwał żadnych dramatycznych zmian jego stanu zdrowia, a częściowo dlatego, że nic go to nie obchodziło. Opiekowanie się chorymi złodziejami i oszustami to wystarczająco niemiłe zajęcie, ale leczenie wielokrotnego zabójcy to absurd. Podwójny absurd, bo gdy tylko Barr stanie na nogi, znów zostanie przywiązany do łóżka i jakiś inny lekarz wstrzyknie mu truciznę.
Trudno jednak zignorować nakazy etyki lekarskiej oraz nawyk, a także poczucie obowiązku, rutynę i przepisy. Toteż lekarz wszedł do pokoju Barra i wziął jego kartę choroby. Wyjął długopis, spojrzał na aparaturę, popatrzył na pacjenta. Ten odzyskał przytomność. Poruszał gałkami ocznymi.
Przytomny, zanotował lekarz.
– Zadowolony? – zapytał lekarz.
– Niezbyt – odparł Barr. Komunikatywny, zapisał lekarz.
– Paskudna sprawa – rzekł i odłożył długopis.
Kajdanki na prawej ręce Barra cicho pobrzękiwały o metalową ramę łóżka. Prawa dłoń drżała, palce były lekko przykurczone, a kciuk i palec wskazujący nieustannie się ruszały, jakby pacjent próbował uformować z nieistniejącej bryłki wosku idealną kulę.
– Proszę przestać – powiedział lekarz.
– Co przestać?
– Ruszać ręką.
– Nie mogę.
– To nowa przypadłość?
– Mam ją od paru lat.
– Nie zaczęła się dopiero po przebudzeniu?
– Nie.
Lekarz spojrzał na kartę. Wiek: czterdzieści jeden lat.
– Pije pan?
– Raczej nie – odparł Barr. – Czasem wypiję łyk, żeby łatwiej zasnąć.
Lekarz nie uwierzył mu i przewrócił kartkę, żeby sprawdzić wyniki analiz toksykologicznych oraz badań wątroby. Jednak W organizmie Barra nie wykryto żadnych substancji toksycznych, a wątrobę miał zdrową. Nie pije. Nie jest pijakiem. Wykluczone.
– Czy był pan ostatnio u swojego lekarza? – zapytał.
– Nie jestem ubezpieczony.
– Zesztywnienie rąk i nóg?
– Lekkie.
– Czy druga dłoń też tak panu drży?
– Czasem.
Lekarz znów wyjął długopis i nagryzmolił u dołu karty: Zauważono drżenie prawej dłoni, niepourazowe, alkoholizm wykluczony, zesztywnienie kończyn, możliwe wczesne stadium PA?
– Co mi jest? – zapytał Barr.
– Zamknij się – rzekł lekarz.
Potem, spełniwszy swój obowiązek, przyczepił kartę z powrotem do uchwytu w nogach łóżka i opuścił pokój.
Helen Rodin przetrząsnęła kartony z materiałem dowodowym i znalazła listę zarzutów postawionych Jamesowi Barrowi. Oprócz rozlicznych naruszeń prawa stan Indiana wymieniał pięciokrotne zabójstwo pierwszego stopnia o znamionach wymagających zaostrzenia kary i zgodnie z przepisami podawał imiona, nazwiska, płeć, wiek, adresy i zawody wszystkich pięciu ofiar. Helen przejrzała listę, wodząc palcem w dół kolumn z adresami i zawodami.
– Nie widzę żadnego oczywistego powiązania – powiedziała.
– Wcale nie twierdziłem, że oni wszyscy byli celami – odparł Reacher. – Zapewne była nim tylko jedna osoba. Najwyżej dwie. Pozostałe zabito, żeby zatrzeć ślady. Zamach upozorowany na masakrę. Tak mi się zdaje.
– Wezmę się do pracy – powiedziała.
– Zobaczymy się jutro.
Zszedł po schodach, zamiast skorzystać z windy, i niezauważony dotarł na parking. Wyszedł na ulicę, przeszedł na drugą stronę i znikł w cieniu estakady. Niewidzialny człowiek. Życie w mroku. Uśmiechnął się. Przystanął.
Postanowił poszukać płatnego telefonu.
Znalazł go na bocznej ścianie sklepiku spożywczego „Mar- tha's”, dwie przecznice na północ od taniego sklepu z odzieżą, w którym robił zakupy. Telefon znajdował się naprzeciw szerokiego zaułka, który wykorzystywano jako niewielki parking. Na wszystkich sześciu kopertach stały samochody. Za nimi
wznosił się mur, pokryty na górze tłuczonym szkłem. Za spożywczym zaułek skręcał pod kątem prostym. Reacher domyślił się, że niedaleko znów skręca i łączy się na południu z równoległą ulicą.
Bezpieczne miejsce, pomyślał.
Wyjął z kieszeni przedartą wizytówkę Emersona. Wybrał numer telefonu komórkowego. Zadzwonił. Oparł się ramieniem o mur, mając na oku oba końce zaułka i słuchając pomrukiwania dzwonka.
– Tak? – zgłosił się Emerson.
– Zgadnij kto – powiedział Reacher.
– Reacher?
– Zgadłeś za pierwszym razem.
– Gdzie jesteś?
– Wciąż w mieście.
– Gdzie?
– Niedaleko.
– Wiesz, że cię szukamy, prawda?
– Tak słyszałem.
– Musisz się zgłosić.
– Nie sądzę.
– No to cię znajdziemy – rzekł Emerson.
– Myślisz, że zdołacie?
– Z łatwością.
– Znasz niejakiego Franklina?
– Pewnie, że znam.
– Zapytaj go, czy to łatwe.
– Wtedy było inaczej. Mogłeś być wszędzie.
– Obstawiliście motel?
Zapadła cisza. Emerson nie odpowiedział.
– Trzymaj tam swoich ludzi – poradził Reacher. – Może tam wrócę. Ale niekoniecznie.
– Znajdziemy cię.
– Nie macie szans. Nie jesteście dość dobrzy.
– Może namierzymy tę rozmowę.
– Oszczędzę wam fatygi. Jestem przed sklepem spożywczym „Martha's”.
– Powinieneś się ujawnić.
– Pohandlujmy – zaproponował Reacher. – Dowiedz się. kto ustawił na parkingu ten styropianowy słupek, a wtedy pomyślę o oddaniu się w wasze ręce.
– Barr go postawił.
– Wiesz, że nie. Jego furgonetki nie ma na filmie.
– Użył innego pojazdu.
– On nie ma innego pojazdu.
– No to go pożyczył.
– Od przyjaciela? – zapytał Reacher. – Może. A może to przyjaciel ustawił za niego ten słupek. Tak czy inaczej, znajdź tego przyjaciela, a ja zastanowię się, czy przyjść do ciebie na pogawędkę.
– Na tych kasetach są tysiące samochodów.
– Masz ludzi – przypomniał Reacher.
– Nie handluję – rzekł Emerson.
– Sądzę, że ma na imię Charlie – rzekł Reacher. – Niski facet, sztywne, czarne włosy.
– Nie handluję – powtórzył Emerson.
– Ja nie zabiłem tej dziewczyny – powiedział Reacher.
– To ty tak twierdzisz.
– Lubiłem ją.
– Łamiesz mi serce.
– I wiecie, że zeszłej nocy nie spałem w hotelu Metropole.
– Dlatego tam zostawiłeś jej ciało.
– Ponadto nie jestem leworęczny.
– Nie nadążam.
– Niech Bellantonio porozmawia z waszym patologiem.
– Znajdziemy cię – zapewnił Emerson.
– Nie znajdziecie – odparł Reacher. – Jeszcze nikomu się to nie udało.
Potem rozłączył się i wrócił na ulicę. Przeszedł na drugą stronę i pół kwartału na północ, po czym schował się za stertą nieużywanych betonowych barier oporowych na nieużywanej parceli. Czekał. Po sześciu minutach pod sklep spożywczy podjechały dwa radiowozy. Na światłach, lecz bez syren. Z wozów wysiedli czterej policjanci. Dwaj weszli do sklepiku, a dwaj
podeszli do telefonu. Reacher obserwował, jak przegrupowują się na chodniku. Patrzył, jak przeszukują zaułek i zaglądają za róg. Widział, jak wrócili i pogodzili się z niepowodzeniem. Zobaczył, jak jeden z nich przeprowadza przez radio krótką rozmowę, popartą defensywną mową ciała. Podniesione dłonie, wzruszenie ramion. Potem rozmowa zakończyła się, a Reacher ostrożnie ruszył na wschód, kierując się do Marriotta.
Zek u obu rąk miał tylko kciuki i po jednym palcu. U prawej dłoni był to kikut wskazującego palca, poczerniały i powykręcany w wyniku odmrożenia. Pewnej zimy spędził cały tydzień pod gołym niebem, mając na sobie stary szynel czerwonoarmisty, a ponieważ jej poprzedni właściciel nosił manierkę przy pasie dokładnie na prawej kieszeni, materiał w tym miejscu był trochę bardziej przetarty niż na lewej. Od takich drobiazgów zależało życie. Lewa dłoń ocalała, a prawa ucierpiała. Czuł, jak jej palce zamarzają, poczynając od małego. Wyjął rękę z kieszeni i pozwolił jej całkiem zamarznąć, żeby stracić w niej czucie. Potem odgryzł sobie wszystkie odmrożone palce, zanim zdążyła wdać się gangrena. Pamiętał, jak upuszczał je na ziemię, jeden po drugim, niczym suche patyki.
Miał mały palec lewej dłoni. Brakowało mu trzech środkowych. Dwa z nich odciął mu sadysta sekatorem. Trzeci Zek obciął sobie sam, naostrzoną łyżką, żeby nie zakwalifikowano go do pracy w jakimś warsztacie. Nie pamiętał szczegółów, tylko krążącą pogłoskę, że lepiej stracić jeszcze jeden palec, niż pójść do pracy w tym zakładzie. Zdaje się, że chodziło o tamtejszego nadzorcę.
Okaleczone dłonie. Dwie z wielu pamiątek z innych czasów, innych miejsc. Zdążył się już do nich przyzwyczaić, ale bardzo utrudniały życie. Telefony komórkowe stają się coraz mniejsze. Linsky miał dziesięciocyfrowy numer i cholernie trudno było go wystukać. Zek nigdy nie posługiwał się jednym telefonem dostatecznie długo, żeby wprowadzić numer do pamięci aparatu. To byłby idiotyzm.
W końcu zdołał wystukać numer, skupił się i wcisnął małym palcem klawisz wywołania. Przełożył aparat do drugiej ręki i przybliżył do ucha. Nie musiał go przyciskać. Wciąż miał dobry słuch, co samo w sobie było cudem.
– Tak? – odezwał się Linsky
– Nie mogą go znaleźć – powiedział Zek. – Nie powinienem był ci mówić, żebyś dłużej go nie śledził. To był błąd.
– Gdzie go szukali?
– Tu i tam. Zeszłą noc spędził w motelu. Obstawili go, ale jestem pewien, że tam nie wróci. Mają człowieka przed biurem tej adwokat. Poza tym strzelają na oślep.
– Co mam zrobić?
– Chcę, żebyś go znalazł. Weź Chenkę i Vladimira. I przyślę ci Raskina. Pracujcie razem. Znajdź go jeszcze dziś i zadzwoń do mnie.
Reacher przystanął dwie przecznice przed Marriottem. Wiedział, co zrobi Emerson. Przecież przez trzynaście lat sam był takim Emersonem. Policjant w myślach sporządzi listę ewentualnych kryjówek i znajomych. Ewentualne kryjówki o tej porze obejmą restauracje. Toteż Emerson wyśle radiowozy do barów, restauracji i kawiarń, włącznie z tym bufetem sałatkowym, który lubiła Helen Rodin, oraz barem sportowym. Potem zajmie się znajomymi, których lista ogranicza się do Helen Rodin. Każe policjantowi z holu wjechać na trzecie piętro i zapukać do drzwi jej biura.
A później sprawdzi u Eileen Hutton.
Dlatego Reacher przystanął dwie przecznice przed Marriottem i rozejrzał się za jakimś miejscem, gdzie mógłby zaczekać. Znalazł takie za sklepem obuwniczym. Była to ogrodzona z trzech stron ceglanym murkiem wiata, zasłaniająca przed oczami przechodniów plastikowy pojemnik na śmieci, który sięgał Reacherowi do ramienia. Wszedł tam i odkrył, że jeśli oprze się ramieniem o śmietnik, będzie widział szeroki na jard kawałek głównych drzwi Marriotta. Była to całkiem wygodna pozycja. I najprzyjemniej pachnący śmietnik, w jakim zdarzyło
mu się tkwić. Pojemnik roztaczał zapach kartonu i nowych butów. Znacznie lepszy od tego, co wdychasz za sklepem rybnym.
Wyliczył sobie, że jeśli Emerson działa sprawnie, to nie będzie musiał czekać tu dłużej niż pół godziny. Jeżeli bardzo sprawnie, to najwyżej dwadzieścia minut. Jeśli przeciętnie, to około godziny. Oparł się o śmietnik i czekał. Nie było późno, ale na ulicach już było cicho. Widział niewielu przechodniów. Obserwował i czekał. Zapach nowej skóry z pustych pudełek po butach sprawił, że Reacher zaczął myśleć o czymś innym. sobie nową parę. Wyciągnął nogę przed siebie i spojrzał. Tenisówki, które nosił, były miękkie, lekkie i miały cienkie podeszwy. Dobre w Miami. Tutaj niezbyt. Z łatwością mógł przewidzieć sytuację, w której przydałyby się solidniejsze buty.
Nagle jeszcze raz spojrzał w dół. Cofnął się, złączył stopy i zrobił krok naprzód. Stanął. Zrobił następny krok drugą nogą i znów znieruchomiał, jak bohater slapstickowej komedii. Patrzył na swoje stopy. Coś go zaniepokoiło. Coś w związku z dowodami zebranymi przez Bellantonia. Coś, co znajdowało się na tych kilkuset zadrukowanych kartkach.
Po chwili znów podniósł wzrok, ponieważ kątem oka dostrzegł jakiś ruch przy znajdujących się dwie przecznice dalej drzwiach Marriotta. Zobaczył policyjny radiowóz. Samochód pojawił się w jego polu widzenia i stanął. Wysiedli dwaj policjanci w mundurach. Reacher spojrzał na zegarek. Dwadzieścia trzy minuty. Emerson był dobry, ale nie nadzwyczajny. Policjanci weszli do hotelu. Pięć minut zajmie im rozmowa z recepcjonistą. Ten bez oporu poda im numer pokoju Hutton. Przecież goście jutro wyjadą, a miejscowa policja zostanie.
Policjanci pójdą do pokoju Hutton. Zapukają do drzwi. Hutton ich wpuści. Nie ma nic do ukrycia. Policjanci rozejrzą się i pójdą sobie. Góra dziesięć minut od początku do końca.
Reacher ponownie spojrzał na zegarek i czekał.
Policjanci wyszli po ośmiu minutach. Zatrzymali się przy drzwiach hotelu – dwie małe sylwetki w oddali. Jeden z nich
przechylił głowę i zameldował przez radio negatywny wynik poszukiwań, po czym wysłuchał następnych rozkazów, adresu kolejnej potencjalnej kryjówki do sprawdzenia albo następnego nazwiska. Rutyna. Bawcie się dobrze, chłopcy, pomyślał Reacher. Ponieważ dla mnie będzie to miły wieczór. Na pewno. Patrzył, jak odjeżdżali, i zaczekał jeszcze minutę, na wypadek gdyby zawrócili w jego stronę. Potem wyszedł zza ceglanej osłony śmietnika i poszedł do Eileen Hutton.
Grigor Linsky czekał w swoim samochodzie na parkingu przed supermarketem, naprzeciw witryny całkowicie zamalowanej gigantycznym pomarańczowym napisem, reklamującym mieloną wołowinę po bardzo niskiej cenie. Stara i śmierdząca, pomyślał Linsky. Albo zarobaczona. Jak mięso zwierząt, które kiedyś zabijaliśmy z Zekiem na posiłek. Słowo „zabijaliśmy” było kluczowe. Linsky nie miał żadnych złudzeń. Zek i on byli złymi ludźmi, a życie uczyniło ich jeszcze gorszymi. Cierpienia ich nie uszlachetniły ani nie nauczyły współczucia, wręcz przeciwnie. Ci, którzy w ich sytuacji okazywali szlachetne odruchy lub współczucie, umierali po kilku godzinach. Jednak on i Zek przetrwali jak szczury w kanałach, wyzbywając się wszelkich zahamowań, walcząc zębami i pazurami, zdradzając silniejszych i podporządkowując sobie słabszych.
I nauczyli się. A co sprawdza się raz, sprawdza się zawsze.
Linsky spojrzał w lusterko i zobaczył nadjeżdżający samochód Raskina. Był to lincoln town car, stary i toporny, czarny i zakurzony, wyglądający jak postrzelany okręt. Raskin zatrzymał go tuż za jego wozem i wysiadł. Wyglądał na tego, kim był – drugorzędnego moskiewskiego łobuza. Przysadzisty, szeroka twarz, tania kurtka skórzana, beznamiętne spojrzenie. Czterdziestokilkuletni. I głupi, zdaniem Linsky'ego, a jednak przetrwał ostatni zryw Armii Czerwonej w Afganistanie, co o czymś świadczyło. Mnóstwo ludzi mądrzejszych od Raskina nie wróciło w jednym kawałku albo wcale nie wróciło. Co dowodziło umiejętności przetrwania, którą to cechę Zek najbardziej cenił.
Raskin otworzył tylne drzwiczki i usiadł za Linskym. Nie odezwał się. Tylko podał mu cztery egzemplarze plakatu sporządzonego przez Emersona. Dostarczył je Zek. Linsky nie wiedział, jak Zek je zdobył. Jednak mógł się domyślić. Plakaty były bardzo dobre. Podobieństwo uderzające. Odegrają swoją rolę.
– Dziękuję – rzekł uprzejmie Linsky.
Raskin nie odpowiedział.
Chenko i Vladimir pojawili się dwie minuty później, w cadillacu Chenki. Prowadził jak zawsze Chenko. Zaparkował za lincolnem Raskina. Trzy duże czarne samochody, ustawione rzędem – kondukt pogrzebowy Jacka Reachera. Linsky uśmiechnął się pod nosem. Chenko i Vladimir wysiedli z samochodu i ruszyli, jeden mały i ciemnowłosy, drugi wielki i o blond Włosach. Wsiedli do cadillaca Linsky'ego. Chenko usiadł z przodu, Vladimir z tyłu obok Raskina, tak więc licząc zgodnie z ruchem wskazówek zegara, w samochodzie był siedzący za kierownicą Linsky, potem Chenko, Vladimir i na końcu Raskin. Właściwy porządek dziobania, instynktownie przestrzegany. Linsky znów się uśmiechnął i rozdał trzy kopie plakatu. Jedną zatrzymał sobie, chociaż jej nie potrzebował. Już wielokrotnie Widział Jacka Reachera.
– Zaczynamy natychmiast – powiedział. – Od samego
początku. Zakładamy, że policja coś przeoczyła.
Reacher otworzył drzwi awaryjne, wyjął z zamka zwitek kartonu i schował go do kieszeni. Wszedł do środka i pozwolił, by drzwi zamknęły się na zatrzask. Poszedł korytarzem do windy i pojechał na drugie piętro. Zapukał do drzwi Hutton. przypomniał sobie cytat z jakiegoś filmu o prawnikach marynarki wojennej, w którym Jack Nicholson grał twardego pułkownika piechoty morskiej: Nie ma to jak kobieta, której rano musisz salutować.
Hutton nie spieszyła się z otwieraniem drzwi. Domyślił się, ze pozbywszy się policjantów, poszła spać. Nie spodziewała się, że znów ktoś jej przeszkodzi. W końcu jednak drzwi się otworzyły i zobaczył ją. Miała na sobie szlafrok i było widać,
że dopiero co wyszła spod prysznica. Padające z tyłu światło podświetlało jej włosy. Na korytarzu panował półmrok, a pokój wyglądał miło i zachęcająco.
– Wróciłeś – powiedziała.
– Myślałaś, że nie wrócę?
Wszedł do apartamentu, a ona zamknęła za nim drzwi.
– Dopiero co byli tu policjanci – powiedziała.
– Wiem – odparł. – Obserwowałem ich.
– Gdzie byłeś?
– W śmietniku dwie przecznice stąd.
– Chcesz się umyć?
– To był czysty śmietnik. Za sklepem obuwniczym.
– Chcesz pójść na kolację?
– Wolałbym zjeść w pokoju – odparł. – Nie chcę się pokazywać, jeśli nie muszę.
– W porządku. Całkiem rozsądnie. Zjemy tutaj.
– Jeszcze nie teraz.
– Mam się ubrać?
– Jeszcze nie teraz.
– Dlaczego nie? – spytała po sekundzie wahania.
– Musimy coś dokończyć.
Popatrzyła na niego w milczeniu.
– Miło znów cię widzieć – powiedział.
– Minęły dopiero trzy godziny – zauważyła.
– Mówiłem ogólnie. Po tak długim czasie.
Potem podszedł bliżej i wziął jej twarz w dłonie. Jak niegdyś, wsunął czubki palców w jej włosy, a kciukami dotknął kości policzkowych.
– Czy powinniśmy? – zapytała.
– Nie chcesz?
– Minęło czternaście lat.
– To jak jazda na rowerze.
– Myślisz, że będzie tak samo?
– Lepiej.
– O ile lepiej?
– Zawsze było dobrze – powiedział. – Czyż nie? O ile
lepiej może być?
Przez długą chwilę stała nieruchomo. Potem zarzuciła mu ręce na szyję, a on pochylił głowę i pocałowali się. Potem znowu, mocniej. I znów, dłużej. Czternaście lat znikło. Ten sam smak, te same wrażenia. To samo podniecenie. Wyciągnęła mu koszulę ze spodni i rozpięła ją od dołu do góry, pospiesznie. Kiedy uporała się z ostatnim guzikiem, przesunęła dłoń po jego piersiach, ramionach, plecach, aż dotarła do talii i brzucha. Zrzucił z nóg tenisówki. I skarpetki. Kopniakiem pozbył się spodni i rozwiązał jej pasek. Szlafrok się rozchylił.
– Do licha, Hutton – powiedział. – Nic się nie zmieniłaś.
– Ty też – powiedziała.
Potem ruszyli w kierunku łóżka, potykając się, gorączkowo, przytuleni, jak jakieś dziwne czworonogie zwierzę.
Grigor Linsky pojechał na południowy koniec miasta. Sprawdził bar sałatkowy, a potem doki. Zawrócił i zaczął krążyć po wąskich uliczkach, objeżdżając kolejne kwartały domów, przystając na skrzyżowaniach, żeby popatrzeć na chodniki. Silnik cadillaca cicho mruczał. Skrzynia biegów zgrzytała na każdym rogu. Była to żmudna praca, wymagająca cierpliwości. Jednak miasto nie było duże. Żadnego ruchu. Żadnego tłumu. A nikt nie potrafi ukryć się na zawsze. Grigor Linsky wiedział o tym z doświadczenia.
Potem Hutton leżała w ramionach Reachera i czubkami palców badała to ciało, które kiedyś tak dobrze znała. Zmieniło się przez te czternaście lat. Wprawdzie powiedział „nic się nie zmieniłaś”, a ona odpowiedziała mu „ty też”, ale wiedziała, że oboje byli dla siebie uprzejmi. Wszyscy się zmieniają. Reacher, którego znała na pustyni, był młodszy i spalony słońcem, szybki i zwinny jak chart. Teraz był cięższy, a mięśnie miał twarde jak stary mahoń. Te blizny, które pamiętała, wygoiły się i zblakły, a zastąpiły je nowe. Miał zmarszczki na czole. Także wokół oczu. Jednak nos wciąż miał prosty, niezłamany. I wszystkie przednie zęby, jak trofea. Powiodła dłonią w dół
i dotknęła jego knykci. Były duże i twarde, pokryte stwardniałą tkanką jak orzechy. Wciąż wojownik, pomyślała. Wciąż obtłukuje sobie ręce, chroniąc nos i zęby. Przesunęła dłonie na jego pierś. Miał tam bliznę, na lewo od mostka. Rozerwane mięśnie zagoiły się, pozostawiając wgłębienie, w którym mieścił się czubek jej palca. Rana postrzałowa. Stara, ale dla niej nowa. Zapewne kula z trzydziestkiósemki.
– Nowy Jork – wyjaśnił Reacher. – Przed laty. Wszyscy pytają.
– Wszyscy?
– Wszyscy, którzy ją widzą.
Hutton przytuliła się do niego.
– Ilu ludzi ją widuje?
Uśmiechnął się.
– No wiesz, na plażach, w takich miejscach.
– A w łóżku?
– W szatniach – dodał.
– A w łóżku? – powtórzyła.
– Nie jestem mnichem – odparł.
– Bolało?
– Nie pamiętam. Trzy tygodnie byłem nieprzytomny.
– Tuż nad sercem.
– To był mały rewolwer. Pewnie słaby ładunek. Powinien był mierzyć w głowę. Tak byłoby lepiej.
– Dla niego. Nie dla ciebie.
– Jestem szczęściarzem. Byłem nim i będę.
– Może. Jednak powinieneś uważać.
– Staram się.
Chenko i Vladimir wzięli północny koniec miasta. Trzymali się z daleka od motelu. Tym zajęła się już policja. Najpierw pojechali do baru sportowego. Weszli i sprawdzili lokal. W środku było mroczno i prawie pusto. Najwyżej trzydziestu gości. Żaden nie był podobny do faceta ze zdjęcia. Żaden nie był Reacherem. Vladimir został przy drzwiach, a Chenko sprawdził męską toaletę. Drzwi jednej kabiny były zamknięte. Chenko
zaczekał, aż facet spuści wodę i wyjdzie. To nie był Reacher. Po prostu jakiś facet. Chenko wrócił do Vladimira i razem wsiedli do samochodu. Zaczęli patrolować ulice, powoli, cierpliwie, objeżdżając każdy kwartał budynków i przystając na skrzyżowaniach, żeby popatrzeć na chodniki.
Hutton podparła się na łokciu i spojrzała na twarz Reachera. Oczy miał takie same. Może trochę zapadnięte i o cięższych powiekach. Jednak wciąż były niebieskie i błyszczące jak kryształki lodu w arktycznym słońcu. Jak jednobarwne, bliźniacze jeziora polodowcowe, wysoko w górach. Tylko ich wyraz się zmienił. Czternaście lat temu były przekrwione i zamglone odrobiną gorzkiego cynizmu. Były oczami żołnierza. Żandarma. Pamiętała, jak leniwie omiatały pokój, jak śmiercionośne smugacze namierzające cel. Teraz były jaśniejsze. Młodsze. Bardziej niewinne. Był starszy o czternaście lat, lecz znów patrzył na świat oczami dziecka.
– Niedawno się ostrzygłeś – zauważyła.
– Dziś rano – powiedział. – Dla ciebie.
– Dla mnie?
– Wczoraj wyglądałem jak dzikus. Powiedzieli mi, że przyjedziesz. Nie chciałem, żebyś pomyślała, że jestem bezdomnym włóczęgą.
– A nie jesteś?
– Owszem. Pewnego rodzaju.
– Jakiego rodzaju?
– Dobrowolnym.
– Powinniśmy coś zjeść – powiedziała.
– Dobry plan.
– Na co masz ochotę?
– Na to samo co ty. Podzielimy się. Zamów duże porcje.
– Jeśli chcesz, możesz zamówić coś innego.
Odmownie pokręcił głową.
– Za miesiąc jakiś urzędnik z kwatermistrzostwa sprawdzi
twoje wydatki. Lepiej, jeśli zobaczy rachunek za jedno danie
niż za dwa.
– Martwisz się o moją reputację?
– Martwię się o twój następny awans.
– Nie dostanę go. Skończę służbę jako generał brygady.
– Nie teraz, kiedy ten Petersen jest ci winien przysługę.
– Nie przeczę, że fajnie byłoby mieć dwie gwiazdki.
– Też tak uważam – powiedział Reacher. – Mnóstwo takich dwugwiazdkowych nieźle mi dopieprzyło. Miło byłoby pomyśleć, że choć raz było odwrotnie.
Pokazała mu język.
– Co jemy? – spytał Reacher.
– Lubię sałatki.
– Ktoś musi.
– Ty nie lubisz?
– Weź sałatkę z kurczakiem, a do niej stek. Ty zjesz żarcie dla królików, a ja mięso. I jeszcze jakiś duży deser. Oraz dzbanek kawy.
– Wolę herbatę.
– Nie zgadzam się rzekł Reacher. – Na pewne kompromisy nigdy nie pójdę. Nawet mimo wścibskiego kwatermistrza.
– Chce mi się pić.
– Przyniosą wodę z lodem. Zawsze przynoszą.
– Jestem wyższa stopniem.
– Zawsze byłaś. Widziałaś, żebym kiedyś z tego powodu pił herbatę?
Pokręciła głową i wstała z łóżka. Naga podeszła do biurka. Sprawdziła menu i wybrała numer. Zamówiła sałatkę z kurczakiem, szesnastouncjowy stek, duże ciastko i lody. Oraz dzbanek z kawą. Reacher uśmiechnął się do niej.
– Mamy dwadzieścia minut – powiedziała. – Weźmy
prysznic.
Raskin wziął centrum miasta. Sprawdzał je na piechotę, z plakatem w ręku i listą w głowie: restauracje, bary, bistra, jadłodajnie, bufety, sklepy spożywcze, hotele. Zaczął od Metropole Palace. Hol, bar. Nic. Poszedł do chińskiej restauracji dwie przecznice dalej. Wszedł i wyszedł, szybko i dyskretnie.
Uważał, że jest bardzo dobry w tej robocie. Nie rzucał się w oczy. Był niepozorny. Przeciętnego wzrostu, średniej budowy ciała, o pospolitych rysach twarzy. Ludzie patrzyli przez niego jak przez powietrze, co czasami bywało irytujące, ale w pewnych sytuacjach stało się nieocenione. Nikt go nie dostrzegał. Nikt nie pamiętał.
Reachera nie było w chińskiej restauracji. Ani w sklepie spożywczym i irlandzkim pubie. Raskin wyszedł na ulicę i postanowił ruszyć na północ. Sprawdzi w biurze tej adwokat, a potem pójdzie do Marriotta. Ponieważ zdaniem Linsky'ego w hotelach można znaleźć najpiękniejsze kobiety. A Raskin wiedział z doświadczenia, że mężczyźni, którzy rzucają się w oczy, przestają z najładniejszymi kobietami.
Reacher wyszedł spod prysznica, po czym skorzystał ze szczoteczki i pasty do zębów oraz grzebienia Hutton. Potem wytarł się ręcznikiem, przeszedł po pokoju i pozbierał swoje rzeczy. Ubrał się i pozapinał. Siedział ubrany na łóżku, gdy usłyszał pukanie do drzwi.
– Obsługa hotelowa – zawołał nieznajomy głos.
Hutton wystawiła głowę z łazienki. Była ubrana, ale w trakcie suszenia włosów.
– Ty idź – powiedział Reacher.
– Ja?
– Musisz podpisać rachunek.
– Możesz zrobić to za mnie.
– Policja nie znajdzie mnie, więc wróci tu za dwie godziny. Lepiej, żeby facet na dole nie wiedział, że nie jesteś sama.
– Zawsze czujny, prawda?
– I dlatego szczęście mnie nie opuszcza.
Hutton przygładziła czuprynę i ruszyła do drzwi. Reacher usłyszał stukot kółek wózka, brzęk talerzy i skrobanie długopisu. Usłyszawszy stuknięcie zamykanych drzwi, wszedł do salonu, gdzie znalazł stolik na kółkach, ustawiony na środku. Kelner ustawił przy nim jedno krzesło.
– Jeden nóż – powiedziała Hutton. – Jeden widelec. Jedna łyżka. O tym nie pomyśleliśmy.
– Będziemy jedli na zmianę – rzekł Reacher. – Romantycznie.
– Pokroję ci stek i będziesz mógł jeść palcami.
– Mogłabyś mnie karmić. Powinniśmy zamówić winogrona.
Uśmiechnęła się.
– Pamiętasz Jamesa Barra? – zapytał.
– Upłynęło zbyt wiele czasu – odpowiedziała. – Jednak wczoraj ponownie przeczytałam jego akta.
– Jak dobrym był snajperem?
– Nie najlepszym, jakiego mieliśmy, ale nie najgorszym.
– Jak też tak go zapamiętałem. Wczoraj poszedłem na parking obejrzeć teren. To była dobra snajperska robota. Naprawdę robiąca wrażenie. Nie pamiętam, żeby był aż taki dobry.
– Mają mnóstwo dowodów.
Skinął głową. Nic nie powiedział.
– Pewnie dużo ćwiczył – powiedziała. – W wojsku był
pięć lat, ale minęło prawie trzy razy tyle, odkąd został zwolniony. Może powoli się uczy.
– Może.
Spojrzała na niego.
– Nie zostajesz, prawda? Zamierzałeś wyjechać zaraz po kolacji. Z powodu tej historii z policją. Myślisz, że oni tu wrócą.
– Wrócą – rzekł Reacher. – To pewne.
– Nie muszę ich wpuszczać.
– W takim mieście policja robi, co chce. A gdyby mnie znaleźli, miałabyś kłopoty.
– Nie, jeśli jesteś niewinny.
– Tego w żaden sposób nie możesz wiedzieć. Tak by powiedzieli.
– To ja jestem prawnikiem – przypomniała mu.
– A ja byłem żandarmem – odparł Reacher. – Znam ich sposób myślenia. Nienawidzą zbiegów. Zbiegowie doprowa-
dzają ich do szału. Aresztowaliby cię razem ze mną i wyjaśnili wszystko nie wcześniej niż za miesiąc. A do tego czasu twoją drugą gwiazdką diabli by wzięli.
– No to dokąd pójdziesz?
– Nie mam pojęcia. Coś wymyślę.
Główne wejście do wieżowca z czarnego szkła było zamknięte. Raskin zapukał dwa razy. Strażnik w recepcji podniósł głowę. Raskin pomachał mu zwiniętym plakatem.
– Przesyłka – powiedział.
Strażnik wstał, podszedł do drzwi i otworzył je jednym z pęku kluczy. Raskin wszedł do środka.
– Rodin – powiedział. – Trzecie piętro.
Strażnik kiwnął głową. Tego dnia do biura Helen Rodin przyszło mnóstwo przesyłek. Pudła, kartony, całe wózki. Jeszcze jedna nie budziła podejrzeń. Ani zdziwienia. Bez słowa wrócił za swoje biurko, a Raskin poszedł do windy. Wsiadł i nacisnął guzik trzeciego piętra.
Od razu zobaczył policjanta stojącego przed drzwiami biura. Natychmiast zrozumiał, co to oznacza. Obecność policjanta świadczyła o tym, że biuro adwokackie pozostawało jedną z potencjalnych kryjówek. A więc i o tym, że Reachera nie było tutaj i nie pojawił się w ciągu kilku ostatnich godzin. Raskin rozejrzał się, jakby szukał drogi, po czym skręcił za najbliższy róg. Odczekał chwilę, a następnie wrócił do windy. Złożył plakat i schował go do kieszeni. W holu, z miną człowieka mającego poczucie spełnionego obowiązku, niedbale pomachał strażnikowi i wyszedł w noc. Skręcił w lewo i skierował się na północny wschód, do Marriotta.
Reacher nie zdołał wypić całego dzbanka kawy. Poddał się po piątej filiżance. Hutton najwyraźniej nie miała mu tego za złe. Najwyraźniej jej zdaniem pięć na sześć możliwych usprawiedliwiało jego upór w kwestii wyboru kawy.
– Odwiedź mnie w Waszyngtonie – powiedziała.
– Odwiedzę – obiecał. – Na pewno. Jak tylko tam będę.
– Nie daj się złapać.
– Nie dam – powiedział. – Nie tym facetom.
Potem tylko przyglądał się jej przez chwilę. Zachowując wspomnienie. Dodając kolejny fragment do swojej mozaiki. Pocałował ją w usta i podszedł do drzwi. Wyszedł na korytarz i ruszył na schody. Na parterze poszedł w przeciwnym kierunku, niż znajdował się hol, i ponownie skorzystał z drzwi awaryjnych. Zamknęły się za nim, a on nabrał tchu, wyłonił się z cienia i ruszył chodnikiem.
Raskin natychmiast go zauważył. Był trzydzieści jardów za nim i szedł szybko, dochodząc do Marriotta od tyłu. W świetle latarni dostrzegł błysk szkła. Otworzyły się drzwi awaryjne. Zobaczył wychodzącego z nich wysokiego mężczyznę. Facet zatrzymał się. Drzwi zaniknęły się automatycznie, a wysoki facet odwrócił się i rzucił na nie okiem, a wtedy błysk światła odbitego od szklanej tafli drzwi na moment oświetlił jego twarz. Tylko przez ułamek sekundy, jakby ktoś na moment oświetlił ją latarką. Jak w stroboskopowym błysku światła. Przez moment. To jednak wystarczyło, żeby Raskin nabrał pewności. Człowiek, który właśnie wyszedł, był mężczyzną z plakatu. Jack Reacher, na pewno, bez cienia wątpliwości. Zgadzał się wzrost, waga i rysy twarzy. Raskin długo i uważnie studiował rysopis.
Teraz przystanął i natychmiast cofnął się w cień. Patrzył i czekał. Zobaczył, jak Reacher rozgląda się na boki, a potem idzie przed siebie szybkim i swobodnym krokiem. Raskin pozostał w cieniu i w myślach policzył do trzech. Potem wyszedł z cienia, przeszedł przez parking, ponownie przystanął i ostrożnie wyjrzał zza narożnika budynku. Reacher był dwadzieścia jardów przed nim. Wciąż szedł swobodnym krokiem – nie zdając sobie sprawy, że jest śledzony – środkiem chodnika, długimi krokami, z luźno opuszczonymi rękami. Duży facet. Bez dwóch zdań. Na pewno równie duży jak Vladimir.
Raskin ponownie policzył do trzech, pozwalając Reacherowi oddalić się na czterdzieści jardów. Potem ruszył za nim. Nie spuszczając go z oczu, poszukał w kieszeni komórki. Wybrał numer telefonu Grigora Linsky'ego. Reacher szedł dalej, czterdzieści jardów przed nim. Raskin przyłożył aparat do ucha.
– Tak? – zgłosił się Linsky.
– Znalazłem go – szepnął Raskin.
– Gdzie?
– Idzie ulicą. Na zachód od Marriotta. Teraz jest trzy przecznice na północ od gmachu sądu.
– Dokąd idzie?
– Chwileczkę – szepnął Raskin. – Zaczekaj.
Reacher zatrzymał się na rogu. Zerknął w lewo i skręcił w prawo, w mrok zalegający pod estakadą autostrady. Wciąż był rozluźniony. Raskin obserwował go zza sięgającej mu do pasa sterty śmieci na pustej parceli.
– Skręcił na północ – szepnął.
– Dokąd?
– Nie wiem. Może do tego baru sportowego.
– W porządku – rzekł Linsky. – Pojedziemy na północ. Zaczekamy na ulicy, pięćdziesiąt jardów od tego baru. Zadzwoń do mnie dokładnie za trzy minuty. A tymczasem nie strać go z oczu.
– W porządku – powiedział Raskin. Wyłączył telefon, ale trzymał go przy uchu, przechodząc przez pustą parcelę. Przystanął pod ceglanym murem i wyjrzał zza niego. Reacher nadal był czterdzieści jardów przed nim, wciąż szedł środkiem chodnika, lekko kołysząc rękami, idąc żwawym krokiem. Pewny siebie, pomyślał Raskin. Może zbyt pewny siebie.
Linsky skończył rozmowę z Raskinem i natychmiast zadzwonił do Chenki i Vladimira. Kazał im jak najszybciej stawić się na spotkanie pięćdziesiąt jardów na północ od baru sportowego. Potem zadzwonił do Zeka.
– Znaleźliśmy go – powiedział.
– Gdzie?
– Na północ od centrum.
– Kto go śledzi?
– Raskin. Idą ulicą. Zek milczał chwilę.
– Zaczekajcie, aż się zatrzyma – rzekł. – A wtedy
niech Chenko zawiadomi gliny. On ma najlepszy akcent.
Niech powie, że jest barmanem, recepcjonistą albo kimś
w tym rodzaju.
Raskin zachowywał odległość czterdziestu jardów. Ponownie wybrał numer Linsky'ego i nie rozłączył się. Reacher szedł dalej, nie przyspieszając kroku. Miał ciemne ubranie, więc trudno było dostrzec go w mroku. Kark i dłonie miał opalone, ale trochę lepiej widoczne. I wąski pasek jaśniejszej skóry u nasady niedawno ostrzyżonych włosów. Raskin skupił wzrok na tym pasku. Biała litera U, sześć stóp na ziemią, lekko unosząca się i opadająca przy każdym kolejnym kroku. Idiota, pomyślał Raskin. Powinien był posmarować to pastą do butów. Tak byśmy zrobili w Afganistanie. A potem pomyślał: Gdybyśmy mieli tam pastę do butów. Albo fryzjera.
Potem przystanął, ponieważ Reacher się zatrzymał. Raskin skrył się w cieniu, a Reacher spojrzał w prawo i skręcił w lewo, w boczną uliczkę, znikając za narożnikiem budynku.
– Znowu poszedł na zachód – szepnął do telefonu Raskin.
– Wciąż zmierza w kierunku baru sportowego? – zapytał Linsky.
– Albo motelu.
– Tak czy owak, nam to pasuje. Zbliż się trochę. Nie zgub go.
Raskin przebiegł dziesięć kroków i zwolnił. Przycisnął się do ściany budynku i ostrożnie wyjrzał zza węgła. Wytrzeszczył
oczy. Problem. Nie z dostrzeżeniem czegoś. Boczna uliczka była szeroka i prosta, oświetlona z drugiego końca jasnymi lampami czteropasmowej szosy, prowadzącej na północ, do autostrady. Tak więc widział wszystko jak na dłoni. Problem polegał na tym, że Reachera nie było w zasięgu wzroku. Znikł. Bez śladu.