173769.fb2 Jednym strza?em - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

Jednym strza?em - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

13

Emerson przeczytał raport Bellantonia. Dowiedział się, że Reacher dzwonił do Helen Rodin. To go nie zdziwiło. Zapewne była to jedna z wielu takich rozmów. Prawnicy i nadgorliwcy, usilnie próbujący napisać historię na nowo. Też mi niespodzianka. Potem przeczytał dwa końcowe pytania Bellantonia: Czy Reacher jest leworęczny? Czy dysponuje jakimś pojazdem?

Odpowiedzi: Prawdopodobnie oraz prawdopodobnie. Mańkuci to nie rzadkość. Zbierz dwadzieścia osób, a cztery lub pięć z nich będą leworęczne. Teraz Reacher dysponował jakimś pojazdem, to pewne. Nie było go w mieście i nie odjechał autobusem. Tak więc miał jakiś pojazd, zapewne przez cały czas.

Potem Emerson przeczytał ostatnią stronę raportu: James Barr był w mieszkaniu Alexandry Dupree. A to co, do cholery?

***

Według map Ann Yanni biuro Franklina znajdowało się w samym środku miasta, w labiryncie uliczek. Niezbyt dogodna lokalizacja. Na pewno nie. Roboty drogowe, początek godziny szczytu, ślimacze tempo jazdy ulicami. Reacher będzie musiał zaufać przyciemnionym szybom produkowanym przez Forda. To pewne.

Uruchomił silnik i postawił dach z powrotem. Potem odjechał, kierując się na południe. Po dwunastu minutach znowu przejechał obok domu Olivera, skręcił na zachód na lokalnej drodze, a potem znów na południe i czteropasmówką wrócił do miasta.

***

Emerson ponownie przejrzał dostarczony przez Bellantonia wykaz rozmów z telefonu komórkowego. Reacher dzwonił do Helen Rodin. Na pewno w związku ze sprawą. Mieli o czym dyskutować. Przyjdzie do niej wcześniej czy później. Albo ona do niego. Podniósł słuchawkę. Powiedział do dyspozytora:

– Postawcie nieoznakowany wóz przed biurem Helen Rodin. Jeśli opuści budynek, niech ją śledzą.

***

Reacher przejechał obok motelu. Skulił się na fotelu i zerknął w bok. Niczego niezwykłego. Ani śladu policjantów. Minął salon fryzjerski i sklep z bronią. Gdy zbliżał się do estakady, zaczęły się korki. Po chwili jechał z prędkością pieszego. Przechodniów idących chodnikiem po prawej miał w odległości stopy. Po lewej w takiej samej odległości miał kierowców samochodów wlokących się po sąsiednim pasie.

Postanowił oddalić się od chodnika. Włączył kierunkowskaz i wepchnął się na lewy pas. Kierowca z tyłu nie był szczęśliwy. Nie przejmuj się, pomyślał Reacher. Uczyłem się jeździć pojazdem o wadze dwóch i pół tony. Takim po prostu bym cię rozjechał.

Lewym pasem jechało się teraz trochę szybciej. Reacher powoli wyprzedzał samochody po prawej. Spojrzał przed siebie. Trzy wozy przed nim znajdował się radiowóz. Na prawym pasie. W oddali paliło się zielone światło. Samochody na lewym pasie powoli zbliżały się do skrzyżowania. Wozy po lewej zbliżały się jeszcze wolniej. Dotarłszy do białej linii, każdy samochód przystawał na moment, po czym przejeżdżał skrzy-

żowanie. Nikt nie chciał go zakorkować. Reacher był już dwa samochody za radiowozem. Zwolnił. Zirytowany facet za nim zatrąbił. Reacher wolno ruszył naprzód. Teraz znalazł się jeden samochód za radiowozem.

Zapaliło się pomarańczowe światło.

Samochód przez Reacherem przemknął przez skrzyżowanie.

Zapaliło się czerwone światło.

Policjant zatrzymał wóz na światłach, a Reacher ustawił mustanga obok radiowozu.

Oparł łokieć o konsolę i podparł dłonią brodę. Rozstawił palce, zasłaniając twarz. Patrzył prosto przed siebie, na wysięgnik i światła, pragnąc, by jak najszybciej się zmieniły.

***

Helen Rodin zjechała windą dwa piętra i w recepcji NBC spotkała Ann Yanni. NBC płaciła honorarium Franklina, więc Yanni powinna wziąć udział w naradzie. Razem zjechały na parking i wsiadły do saturna Helen. Wyjechały na ulicę, w słoneczny blask. Helen spojrzała w prawo i skręciła w lewo. Nie zauważyła zaparkowanej dwadzieścia jardów za nią szarej impali, która ruszyła i pojechała za nimi.

***

Czerwone światło paliło się okropnie długo. Potem zmieniło się na zielone, facet za Reacherem zatrąbił i policjant obrócił się, żeby popatrzeć. Reacher przejechał przez jego pole widzenia, nie rozglądając się. Zjechał na pas do skrętu w lewo i radiowóz przemknął obok po prawej. Reacher patrzył, jak znów utknął kawałek dalej. Wolał uniknąć ponownego spotkania, więc skręcił w lewo. Znalazł się na tej ulicy, przy której był sklep spożywczy „Martha's”. Uliczka była zakorkowana wolno jadącymi pojazdami. Podniósł się na fotelu i wepchnął rękę do tylnej kieszeni spodni. Na wyczucie przesiewał monety. Znalazł ćwierćdolarówkę. Rozważał to w myślach przez dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści jardów.

Tak.

Zjechał na maleńki parking przed sklepem. Zostawił silnik na chodzie, wysiadł i podszedł do aparatu telefonicznego wiszącego na ścianie. Wepchnął ćwiartkę w otwór wrzutowy i wyjął przedartą wizytówkę Emersona. Wybrał numer posterunku policji i zadzwonił.

– W czym mogę pomóc? – spytał dyżurny.

– Policja? – zapytał Reacher.

– Proszę mówić.

Reacher powiedział szybko i niewyraźnie, rozgorączkowanym i ściszonym głosem:

– Ten facet z plakatu? Tego, który wszystkim pokazujecie?

– Słucham pana.

– On tu jest, właśnie teraz.

– Gdzie?

– W moim zajeździe, tym przy czteropasmówce na północy miasta, zaraz za składem opon. Jest teraz w środku, siedzi przy barze i je.

– Jest pan pewien, że to ten facet?

– Wygląda jak ten z plakatu.

– Ma jakiś samochód?

– Duży czerwony pick-up dodge.

– Jak się pan nazywa?

– Tony Lazzeri – powiedział Reacher.

Anthony Michael Lazzeri, zdobył 273 punkty w 118 występach na drugiej bazie w 1935 roku. Zajął drugie miejsce. Reacher doszedł do wniosku, że niebawem będzie musiał zmienić metodę. Yankees nie mieli aż tak wielu graczy z drugiej bazy i niemistrzowskich sezonów.

– Już jedziemy – powiedział dyżurny.

Reacher odwiesił słuchawkę i wsiadł do mustanga. Siedział nieruchomo, dopóki nie usłyszał syren na północy.

***

Helen Rodin była w połowie Second Street, kiedy w lusterku wstecznym zauważyła jakieś zamieszanie. Jadący trzy wozy za nią szary sedan impala gwałtownie zmienił pas, zawrócił i pomknął z powrotem.

– Dupek – powiedziała.

Ann Yanni obróciła się na fotelu.

– Policyjny wóz – powiedziała. – Można rozpoznać po

antenach.

***

Reacher przyjechał na spotkanie z dziesięciominutowym opóźnieniem. Biuro Franklina mieściło się w piętrowym budynku z cegły. Parter wyglądał jak opuszczona hala fabryczna. Drzwi i okna były zasłonięte stalowymi żaluzjami. Jednak na piętrze w oknach były rolety i paliły się światła. Zewnętrzne schody prowadziły prosto do drzwi na piętrze. Na drzwiach była biała plastikowa tabliczka z napisem: Biuro detektywistyczne Franklin. Na dole były miejsca parkingowe, wąski pas asfaltu szerokości jednego i długości sześciu samochodów. Stał tam zielony saturn Helen Rodin, niebieska honda civic oraz czarny chevrolet suburban, tak długi, że jego przód wystawał dobrą stopę nad chodnik. Reacher odgadł, że chevrolet należy do Franklina. Honda zapewne była własnością Rosemary Barr.

Nie zwalniając, minął budynek i objechał cały kwartał. Nie zauważył niczego podejrzanego. Zaparkował mustanga obok saturna, wysiadł i zamknął wóz. Wbiegł po schodach i bez pukania otworzył drzwi. Znalazł się w krótkim korytarzu z kuchenką po prawej i łazienką po lewej stronie. Usłyszał głosy dobiegające z dużego pokoju na końcu. Poszedł tam i zastał Franklina za biurkiem, Helen Rodin i Rosemary Barr siedzące w fotelach i pogrążone w rozmowie oraz Ann Yanni patrzącą przez okno na swój samochód. Cała czwórka obróciła się do niego, kiedy wszedł.

– Znasz się na terminologii medycznej? – zapytała go Helen.

– Na przykład?

– PA – powiedziała. – Lekarz tak napisał. To jakiś skrót.

Reacher spojrzał na nią. Potem na Rosemary Barr.

– Niech zgadnę – rzekł. – W szpitalu wreszcie zdiagnozowali Jamesa Barra. Zapewne stwierdzili łagodny przypadek.

– Wczesne stadium – powiedziała Rosemary. – Cokolwiek to jest.

– Skąd wiedziałeś? – zapytała Helen.

– Intuicja – odparł Reacher.

– Na co jest chory?

– Później – powiedział Reacher. – Po kolei. – Zwrócił się do Franklina. – Powiedz mi, co wiadomo o ofiarach.

– Pięć przypadkowych osób – rzekł Franklin. – Zupełnie ze sobą niezwiązanych. Z pewnością niepowiązanych z Jamesem Barrem. Myślę, że miałeś rację. Nie zastrzelił ich z osobistych powodów.

– Przeciwnie, myliłem się – odparł Reacher. – Sęk w tym, że James Barr wcale ich nie zastrzelił.

***

Grigor Linsky znów schował się w ciemnej bramie i wyjął telefon komórkowy.

– Miałem dobre przeczucie – powiedział.

– Mianowicie? – odparł Zek.

– Ponieważ policja pilnowała biura, doszedłem do wniosku, że żołnierz nie zdoła się z nią spotkać. Jednak najwyraźniej mieli jeszcze sprawy do omówienia. Dlatego pomyślałem, że to ona pojedzie do niego. Tak zrobiła. Śledziłem ją. Są teraz razem w biurze tego prywatnego detektywa. Siostra też. I ta kobieta z telewizji.

– Pozostali są z tobą?

– Obstawiliśmy cały kwartał. Od wschodu, zachodu, północy i południa.

– Czekajcie – powiedział Zek. – Oddzwonię.

***

Helen Rodin powiedziała:

– Wyjaśnisz nam to?

– Mają niezbite dowody – przypomniał Franklin.

Ann Yanni uśmiechnęła się. Bomba!

Rosemary Barr tylko wpatrywała się w Reachera.

– Kupiła pani bratu radio – powiedział do niej Reacher. -

Bose. Żeby mógł słuchać transmisji sportowych. Powiedział mi o tym. Kupowała mu pani coś jeszcze?

– Na przykład?

– Na przykład jakieś ubrania.

– Czasem.

– Spodnie?

– Czasem.

– Jaki rozmiar?

– Rozmiar?

– Jaki rozmiar spodni nosi pani brat?

– Trzydzieści cztery w pasie, długość nogawki trzydzieści cztery.

– Właśnie – rzekł Reacher. – Jest dość wysoki.

– W czym nam to pomoże? – spytała Helen.

– Czy wiesz coś o grach liczbowych? – zapytał ją Reacher. – O nielegalnych zakładach, loteriach państwowych, totolotku i tym podobnych rzeczach?

– Co z nimi?

– Co jest w nich najtrudniejsze?

– Wygrać – powiedziała Ann Yanni.

Reacher uśmiechnął się.

– Z punktu widzenia gracza na pewno. Jednak dla organizatora najtrudniejszy jest wybór naprawdę przypadkowych numerów. Ludziom trudno dokonać losowego wyboru. Dawniej wykorzystywano sprawozdania giełdowe w gazetach. Z góry wybierano na przykład drugą stronę kursów akcji, jej drugą kolumnę i ostatnie dwie cyfry z pierwszych sześciu podanych cen. Albo sześciu ostatnich lub środkowych, obojętnie. Ten sposób zapewniał prawie losowy wybór liczb. Teraz używa się skomplikowanych maszyn. Mimo to niektórzy matematycy dowodzą, że wyniki nie są czysto przypadkowe. Ponieważ te maszyny zostały skonstruowane przez ludzi.

– I w czym to może nam pomóc? – zapytała Helen.

– Tylko objaśniam tok mojego rozumowania – odparł Reacher. – Przez całe popołudnie siedziałem w samochodzie Ann Yanni, grzejąc się w słońcu i myśląc o tym, jak trudno uzyskać czysto losowy wybór.

– Twoje rozumowanie poszło w złym kierunku – powiedział Franklin. – James Barr zastrzelił pięć osób. Dowody są miażdżące.

– Byłeś policjantem – przypomniał Reacher. – Narażałeś się na niebezpieczeństwo. Zasadzki, obławy, różne stresujące sytuacje, chwile ogromnego napięcia. Co robiłeś zaraz potem?

Franklin zerknął na kobiety.

– Szedłem do łazienki – odparł.

– Zgadza się – rzekł Reacher. – Ja też. Jednak James Barr tego nie zrobił. Raport Bellantonia mówi o cementowym pyle w całym jego domu: w garażu, kuchni, salonie, sypialni i piwnicy. Tylko nie w łazience. Tak więc wrócił do domu i wysikał się dopiero wtedy, kiedy wziął prysznic i zmienił ubranie? I jak mógł się wykąpać, nie wchodząc do łazienki?

– Może zatrzymał się gdzieś w drodze do domu?

– Nie, jego po prostu tam nie było.

– Był tam, Reacher. Świadczą o tym dowody.

– Nie ma żadnego dowodu na to, że tam był.

– Oszalałeś?!

– Są dowody na to, że był tam jego samochód, jego buty, spodnie, płaszcz, karabin i amunicja, a także jego ćwierćdolarówka, ale nie ma żadnego dowodu na to, że on tam był.

– Ktoś się pod niego podszył? – zapytała Ann Yanni.

– I to bardzo starannie – powiedział Reacher. – Pojechał jego samochodem, w jego butach i płaszczu, z jego karabinem.

– Fantazjujesz – rzekł Franklin.

– To wyjaśnia kwestię płaszcza przeciwdeszczowego – ciągnął Reacher. – Długi i obszerny ciuch, który zasłania wszystko oprócz dżinsów. Z jakiego innego powodu ktoś włożył prochowiec w ciepły i pogodny dzień?

Kto…? – zaczęła Rosemary.

Patrzcie – powiedział Reacher. Stał spokojnie, ale teraz zrobił krok naprzód.

– Moje spodnie mają nogawki długości trzydziestu siedmiu cali – powiedział. – Przeszedłem dobudowaną część parkingu trzydziestoma pięcioma krokami. James Barr ma nogawki długości trzydziestu czterech cali, co oznacza, że powinien przejść tę odległość trzydziestoma ośmioma krokami. Tymczasem raport Bellantonia mówi o czterdziestu ośmiu krokach.

– Czyli o bardzo niskiej osobie – powiedziała Helen.

– Charlie – powiedziała Rosemary.

– Ja też tak pomyślałem – rzekł Reacher. – Jednak potem pojechałem do Kentucky. Początkowo chciałem potwierdzić coś innego. Zacząłem podejrzewać, że może James Barr nie był wystarczająco dobrym strzelcem. Widziałem miejsce zbrodni. To był strzelecki majstersztyk. A on czternaście lat temu był dobry, ale nie wspaniały. I kiedy zobaczyłem go w szpitalu, nie zauważyłem żadnych śladów na prawym ramieniu. Żeby strzelać tak dobrze, trzeba nieustannie ćwiczyć. A człowiek, który ćwiczy, siniaczy sobie ramię. Skóra w tym miejscu twardnieje. Nie u niego. Ktoś, kto kiedyś był przeciętny, z czasem może być tylko gorszy, szczególnie jeśli ćwiczy mało lub wcale. To logiczne, prawda? Może po tylu latach nie był w stanie tak strzelać. Może po prostu nie potrafił. Tak sobie pomyślałem. I dlatego pojechałem do Kentucky, żeby sprawdzić, jakim jest strzelcem.

– I jakim jest? – spytała Helen.

– Okazało się, że lepszym niż dawniej – odparł Reacher. – Znacznie lepszym. Spójrzcie na to. – Z kieszonki na piersi wyjął papierową tarczę i rozłożył ją. – To wynik ostatniego z trzydziestu dwóch strzelań w ciągu minionych dwóch lat. O wiele lepszy od tego, który uzyskał przed czternastoma laty, kiedy był w wojsku. To dziwne, prawda? Przez ostatnie dwa lata wystrzelał zaledwie trzysta dwadzieścia pocisków i jest taki dobry? A kiedy wystrzeliwał ponad dwa tysiące pocisków tygodniowo, był zaledwie przeciętny?

– Co to oznacza?

– Zawsze jechał tam z Charliem. Facet, który prowadzi tę strzelnicę to dawny mistrz strzelecki piechoty morskiej. I praw-

dziwy zawodowiec. Przechowuje wszystkie zużyte tarcze. Co oznacza, że Barr za każdym razem miał co najmniej dwóch świadków swoich dokonań.

– Ja chciałbym mieć świadków – zauważył Franklin. – Gdybym tak strzelał.

– Nie można stać się lepszym, nie ćwicząc – powiedział

Reacher. – Myślę, że w rzeczywistości stał się znacznie

gorszym strzelcem. I jego ego nie mogło tego znieść. Każdy

snajper lubi rywalizację. Wiedział, że jest kiepski, i nie mógł

tego znieść, więc chciał coś z tym zrobić. Postanowił to

ukryć.

Franklin wskazał na tarczę.

– To mi nie wygląda na kiepski wynik.

– To oszustwo – odrzekł Reacher. – Dacie tę tarczę Bellantoniowi, a on tego dowiedzie.

– Oszustwo?

– Założę się, że dokonane za pomocą pistoletu. Kalibru dziewięć milimetrów, z niewielkiej odległości. Sądzę, że jeśli Bellantonio zmierzy otwory, stwierdzi, że są o czterdzieści sześć tysięcznych cala większe od tych, jakie zostawiają pociski kalibru.308. A jeśli zbada papier, znajdzie na nim resztki prochu. Ponieważ domyślam się, że James Barr podchodził do tarczy i strzelał z odległości cala, a nie trzystu jardów. Za każdym razem.

– Naciągane.

– Czysta metafizyka. Barr nigdy nie był aż tak dobry. Tak więc można założyć, że z czasem stał się gorszym strzelcem. Gdyby był tylko trochę gorszy, pogodziłby się z tym. Jednak najwyraźniej się nie pogodził, zatem możemy zakładać, że stał się o wiele gorszy. Tak słaby, że się tego wstydził. Może wcale nie mógł trafić w tarczę.

Nikt się nie odezwał.

– To wysoce prawdopodobna teoria – dodał Reacher. -

Fałszowanie wyników ze wstydu dowodzi, że już nie umie

celnie strzelać. A jeśli nie umie celnie strzelać, nie mógł zrobić

tego, co stało się w piątek.

– To tylko domysły – zauważył Franklin.

Reacher skinął głową.

– Z początku tak. Jednak nie teraz. Teraz jestem już pewien. Wystrzeliłem jeden pocisk na tej strzelnicy. Właściciel zmusił mnie do tego, poddając swego rodzaju próbie. Byłem napompowany kofeiną i trzęsły mi się ręce. Wtedy zrozumiałem, że James Barr jest teraz znacznie gorszym strzelcem.

– Dlaczego? – zapytała Rosemary.

– Ponieważ ma chorobę Parkinsona – powiedział Reacher. – PA to paralysis agitans, aparalysis agitans to medyczna nazwa choroby Parkinsona. Obawiam się, że pani brat jest chory. Trzęsie się i drży. A jeśli ma się chorobę Parkinsona, w żaden sposób nie można celnie strzelić. Moim zdaniem on nie tylko tego nie zrobił, ale po prostu nie dałby rady tego zrobić.

Rosemary milczała. Dobra i zła wiadomość. Spojrzała w okno. Wbiła wzrok w podłogę. Była ubrana jak wdowa. Czarna jedwabna bluzka, czarna spódnica, czarne pończochy, czarne pantofelki na niskim obcasie.

– Może dlatego przez cały czas był zły – powiedziała. -

Może czuł, że zachorował. Był bezradny i nie mógł nad tym

zapanować. Jego ciało go zdradziło. Nienawidził tego uczucia.

Jak każdy na jego miejscu.

Potem spojrzała na Reachera.

– Mówiłam, że jest niewinny – przypomniała.

– Najmocniej panią przepraszam – powiedział Reacher. – Miała pani rację. Zmienił się. Dotrzymał słowa. Zasługuje na pomoc. I przykro mi, że jest chory.

– Teraz musi mu pan pomóc. Obiecał pan.

– Pomagam mu. Od poniedziałku nie robię nic innego.

– To szaleństwo – rzekł Franklin.

– Nie, nic się nie zmieniło – odparł Reacher. – Ktoś wybrał Jamesa Barra na kozła ofiarnego. Tyle że zamiast zmusić go do zamachu, upozorowali jego udział. To jedyna różnica.

– Czy to możliwe? – spytała Ann Yanni.

– Dlaczego nie? Zastanów się nad tym. Przeanalizuj.

Ann Yanni zaczęła analizować. Powtarzała z namysłem, jak aktorka ucząca się tekstu.

– Wkłada ubranie Barra, jego buty i może wyjmuje monetę

z dzbanka. Albo z kieszeni jakiegoś ubrania. Nosi rękawiczki, żeby nie zatrzeć śladów palców Barra. Już zabrał styropianowy słupek z jego garażu, zapewne dzień wcześniej. Z piwnicy bierze karabin. Ten jest już załadowany przez samego Barra, który zawsze tak robi. Jedzie do śródmieścia samochodem Barra. Zostawia wszystkie ślady. Brudzi się cementowym pyłem. Wraca do domu, odkłada wszystko na miejsce i znika. Pospiesznie, nawet nie korzystając z łazienki. James Barr wraca do domu trochę później i wpada w pułapkę, której istnienia nie podejrzewał.

– Właśnie tak to widzę – rzekł Reacher.

– A gdzie w tym czasie był Barr? – zapytała Helen.

– Poza domem.

– Dogodny zbieg okoliczności – zauważył Franklin.

– Nie sądzę – zaprzeczył Reacher. – Myślę, że zaaranżowali coś, żeby usunąć go z drogi. On pamięta, że gdzieś wychodził. I że był uradowany, jakby miało się zdarzyć coś miłego. Myślę, że podstawili mu kogoś. Zapewne przygotowali niby przypadkowe spotkanie, które rozwinęło się w bliższą znajomość. Myślę, że w piątek miał randkę.

– Z kim?

– Pewnie z tą rudą. Przecież napuścili ją na mnie. Może napuścili ją również na niego. W piątek był dobrze ubrany. W raporcie stwierdzono, że jego portfel znaleziono w eleganckich spodniach.

– Zatem kto naprawdę to zrobił? – spytała Helen.

– Ktoś zimny jak lód – odparł Reacher. – Ktoś, kto potem nawet nie musiał skorzystać z łazienki.

– Charlie – powiedziała Rosemary. – To on. Na pewno. Jest niski. Jest dziwny. Zna ten dom. Wiedział, gdzie wszystko leży. Pies go znał.

– I jest znakomitym strzelcem – dodał Reacher. – To drugi powód mojego wyjazdu do Kentucky. Chciałem sprawdzić tę teorię.

– Kto strzelał?

– Charlie – odparł Reacher. – Jego wyniki też były spreparowane. Tylko w inny sposób. W jego tarczach przestrzelmy były wszędzie. Jednak wcale nie były rozmieszczone przypadkowo. Usiłował ukryć to, jak dobrym jest strzelcem. Celował w różne punkty tarczy i trafiał w nie za każdym razem, możecie mi wierzyć. Czasem dokuczała mu nuda i pakował jedną kulę w środek tarczy. Albo wybierał sobie któryś róg. Pewnego razu przestrzelił wszystkie cztery rogi. Rzecz w tym, że nie jest ważne to, w co celujesz, bylebyś tylko w to trafił. Jedynie powszechnie przyjęty zwyczaj nakazuje nam celować w środek tarczy. Równie dobrze można ćwiczyć, celując w inne miejsce. Nawet niekoniecznie na tarczy, na przykład w drzewo. Właśnie to robił Charlie. Był wspaniałym strzelcem i wiele ćwiczył, ale udawał, że najczęściej chybia. Jednak jak już mówiłem, ludziom trudno uzyskać losowe wyniki. Zawsze można znaleźć jakąś prawidłowość.

– Dlaczego to robił? – spytała Helen.

– Żeby mieć alibi.

– Udawał, że nie umie strzelać?

Reacher skinął głową.

– Zauważył, że właściciel strzelnicy zachowuje zużyte tarcze. To zimnokrwisty zawodowiec, który planuje ze sporym wyprzedzeniem.

– Kto to taki? – zapytał Franklin.

– Nazywa się Chenko i jest jednym z kilku Rosjan. Zapewne były czerwonoarmista. I strzelec wyborowy. Ci są bardzo dobrzy. Zawsze byli.

– Jak się do niego dobierzemy?

– Poprzez ofiarę.

– Nic z tego. Wszystkie ofiary to ślepe uliczki. Będziesz musiał wymyślić coś lepszego.

– Jego szef nazywa się Zek.

– A cóż to za nazwisko?

– To słowo, a nie nazwisko. Ze starego rosyjskiego slangu. Zek to więzień obozu pracy. Syberyjskiego gułagu.

– Te obozy to już historia.

– Co czyni Zeka bardzo starym człowiekiem. I bardzo twardym człowiekiem. Zapewne nawet twardszym, niż możemy sobie wyobrazić.

***

Zek był zmęczony obsługiwaniem koparki. Jednak przywykł do tego. Był zmęczony od sześćdziesięciu trzech lat. Zmęczony od tego dnia, kiedy do jego wioski przybył werbownik jesienią 1942 roku. Jego wioska znajdowała się daleko za Uralem, a werbownik był Rosjaninem z Moskwy, jakiego nikt tam wcześniej nie widział. Był energiczny, pewny siebie i władczy. Nie pozwalał na żadne spory. Na żadne dyskusje. Wszyscy mężczyźni w wieku od szesnastu do pięćdziesięciu lat mieli z nim pojechać.

Zek miał wtedy siedemnaście lat. W pierwszej chwili przeoczono go, ponieważ siedział w więzieniu. Sypiał z żoną starszego mężczyzny i ciężko go pobił, gdy ten próbował się sprzeciwiać. Pobity zażądał zwolnienia od poboru ze względu na swój stan zdrowia, a potem powiedział werbownikowi o napastniku siedzącym w więzieniu. Werbownik chciał zebrać jak najwięcej rekrutów, toteż Zeka wywleczono z celi i kazano mu stanąć w szeregu z innymi mieszkańcami wioski. Zrobił to chętnie. Zakładał, że będzie miał mnóstwo okazji, żeby zdezerterować.

Mylił się.

Podczas trwającej pięć tygodni podróży rekrutów trzymano zamkniętych najpierw w ciężarówce, a potem w pociągu. W jej trakcie zostali formalnie przyjęci w szeregi Armii Czerwonej. Dostali mundury z grubej wełny, szynele, walonki oraz książeczkę żołdu. Żołdu nie otrzymali. Ani broni. A także żadnego przeszkolenia, poza krótkim praniem mózgu na zaśnieżonej stacyjce, gdzie komisarz pokrzykiwał przez wielki metalowy megafon. W kółko powtarzał jedno krótkie zdanie, które Zek zapamiętał do końca życia: „Losy świata decydują się pod Stalingradem, gdzie będziecie do ostatniego walczyć za ojczyznę”.

Pięciotygodniowa podróż zakończyła się na wschodnim brzegu Wołgi, gdzie rekrutów popędzono jak bydło do niewielkiej flotylli starych promów rzecznych i stateczków wycieczkowych. Pół mili dalej, na drugim brzegu, było piekło. Miasto, większe od wszystkiego, co Zek dotychczas widział w swoim życiu, leżało w ruinach, w pożodze i dymach. Rzeka gotowała się od wybuchów pocisków moździerzowych. Niebo było czarne od samolotów, które nurkowały, rzucając bomby i strzelając z broni maszynowej. Wszędzie leżały ciała i fragmenty ciał i wrzeszczeli ranni.

Zeka wepchnięto na łódź z płóciennym daszkiem w kolorowe paski. Była zapchana żołnierzami. Nikt nie mógł się poruszyć. Nikt nie miał broni. Łódź odbiła od brzegu i samoloty opadły ją jak muchy gówno. Przeprawa trwała piętnaście minut i pod jej koniec Zek był śliski od krwi sąsiadów.

Wypchnięto go na wąski drewniany pomost, kazano stanąć w szeregu i biec w kierunku miasta. Po drodze był posterunek, gdzie odbył się drugi etap wojskowego szkolenia. Dwaj kwatermistrze rozdawali na przemian naładowane karabiny i zapasowe magazynki, raz po raz, bez chwili przerwy, w nieskończoność powtarzając słowa, które później Zek uznał za wiersz, pieśń lub hymn kompletnego i bezgranicznego szaleństwa:

Ten z karabinem strzela.

Ten bez idzie za nim.

Kiedy ten z karabinem ginie.

Ten za nim bierze broń i strzela.

Zek dostał zapasowy magazynek. Nie karabin. Popchnięty, ruszył za plecami poprzednika. Skręcił za róg. Minął gniazdo karabinu maszynowego Armii Czerwonej. W pierwszej chwili pomyślał, że linia frontu musi być blisko. Wtedy jednak komisarz z flagą i wielkim megafonem ryknął: „Nie ma odwrotu! Kto cofnie się o krok, zostanie zastrzelony!”. Zek bezradnie pobiegł dalej, minął następny róg i wpadł prosto pod grad niemieckich kul. Przystanął, zdążył zrobić półobrót i został trzykrotnie raniony w rękę oraz nogi. Zatoczył się, padł na gruzy ceglanego muru i po kilku minutach przykrył go stos ciał.

Ocknął się czterdzieści osiem godzin później w prowizorycznym szpitalu i po raz pierwszy zetknął się z sowieckim prawem wojennym: okrutnym, pompatycznym, przesiąkniętym ideologią, ale rządzącym się własnymi regułami. Wątpliwości budził półobrót, jaki wykonał na moment przedtem, zanim trafiły go kule: czy były to rany zadane przez wroga ojczyzny, czy podczas próby ucieczki? Ze względu na niemożność jednoznacznego rozstrzygnięcia tej kwestii nie stanął przed plutonem egzekucyjnym, tylko został wysłany do karnego batalionu. W ten sposób rozpoczął walkę o przetrwanie, trwającą już sześćdziesiąt trzy lata.

I zamierzał prowadzić ją dalej.

Wybrał numer Grigora Linsky'ego.

– Możemy założyć, że żołnierz mówi – powiedział. -

Cokolwiek wie, teraz wiedzą to już oni wszyscy. Tak więc

nadszedł czas, żeby się zabezpieczyć.

***

– Właściwie nie posunęliśmy się naprzód – zauważył Franklin. – Prawda? Emerson nie kiwnie palcem, dopóki nie damy mu więcej, niż w tej chwili sami wiemy.

– Dlatego powinniśmy zająć się listą ofiar – powiedział Reacher.

– To może trwać wieki. Pięć osób, pięć życiorysów.

– Trzeba zawęzić krąg poszukiwań.

– Świetnie. Wspaniale. Tylko powiedz, na kim mam się skupić.

Reacher kiwnął głową. Przypomniał sobie relację Helen. Usłyszała jeden strzał, potem była króciutka przerwa i następne dwa. Potem kolejna przerwa, trochę dłuższa, lecz trwająca ułamek sekundy, i ostatnie trzy strzały. Zamknął oczy. W myślach zobaczył sporządzony przez Bellantonia Wykres natężenia dźwięków zarejestrowanych przez pocztę głosową. Potem swoją pantomimę w półmroku nowej części parkingu; prawa ręka wyciągnięta jak do strzału i klik, klik-klik, klik-klik-klik.

– Nie pierwszy – mruknął. – Nie pierwszy z oddanych

strzałów. Ten nie daje całkowitej gwarancji trafienia. Tak więc pierwsza ofiara była zupełnie przypadkowa. Część zasłony dymnej. Tak samo jak ostatnie trzy. To bach-bach-bach. Celowo chybiony strzał i dwie kolejne przypadkowe osoby. Zadanie zostało wykonane wcześniej. Zatem druga lub trzecia z zastrzelonych osób. Albo obie.

Klik, klik-klik.

Reacher otworzył oczy.

– Trzecia – powiedział. – Wskazuje na to rytm. Pierwszy strzał, potem naprowadzający i najważniejszy. Cel. Potem przerwa. Spogląda przez lunetę. Upewnia się, że cel został trafiony. Został. Potem ostatnie trzy strzały.

– Kim była trzecia ofiara? – zapytała Helen.

– To kobieta – rzekł Franklin.

***

Linsky zadzwonił do Chenki, potem do Vladimira i Sokolova. Wyjaśnił im zadanie i kazał zacieśnić krąg. Biuro Franklina nie miało tylnego wyjścia. Tylko te odsłonięte schody. Samochód stał przed budynkiem. Łatwizna.

***

– Opowiedz mi o tej kobiecie – powiedział Reacher.

Franklin przewracał kartki. Ułożył je w nowej kolejności.

– Nazywała się Oline Archer – powiedział. – Biała, kobieta, zamężna, bezdzietna, trzydziestosiedmioletnia, mieszkała na zachód stąd, na przedmieściu.

– Zatrudniona w budynku wydziału komunikacji – dodał Reacher. – Jeżeli to ona była celem zamachu, to Charlie musiał wiedzieć, gdzie ją znaleźć i kiedy wyjdzie z pracy.

Franklin skinął głową.

– Zatrudniona w wydziale komunikacji. Pracowała tam od półtora roku.

– A co dokładnie robiła?

– Była kierowniczką działu. Nie wiem, czym się zajmowała.

– A więc ten zamach miał związek z jej pracą? – spytała Ann Yanni.

– Za długa kolejka do okienka? – zakpił Franklin. – Kiepskie zdjęcie w prawie jazdy? Wątpię. Sprawdziłem ogólnokrajowe bazy danych. Urzędnicy wydziału komunikacji nie giną z rąk klientów. To po prostu się nie zdarza.

– A co z jej życiem osobistym? – spytała Helen Rodin.

– Nic mnie nie uderzyło – odparł Franklin. – Była zwyczajną kobietą. Jednak jeszcze poszukam. Poszperam w jej przeszłości. Tam musi coś być.

– Niech pan to zrobi szybko – powiedziała Rosemary. – Ze względu na mojego brata. Musimy go wyciągnąć.

– A do tego potrzebna nam diagnoza medyczna – zauważyła Ann Yanni. – Zwykłych lekarzy, nie psychiatrów.

– Czy NBC zapłaci? – zapytała Helen Rodin.

– Jeśli będą szanse, że to się uda.

– Powinno – wtrąciła Rosemary. – Chcę powiedzieć, że dlaczego nie? Parkinsonizm to konkretna choroba, prawda? Albo ją ma, albo nie.

– To mogłoby zadziałać w sądzie – zauważył Reacher. – Wiarygodny powód, że James Barr nie mógł tego zrobić, oraz wiarygodna teoria wskazująca na innego sprawcę. Zwykle to wystarcza, żeby wzbudzić uzasadnione wątpliwości.

– Wiarygodność to wielkie słowo – zauważył Franklin. – A uzasadniona wątpliwość to ryzykowna koncepcja obrony. Lepiej, żeby Alex Rodin wycofał zarzuty. Co oznacza, że najpierw należy przekonać Emersona.

– Nie mogę rozmawiać z żadnym z nich – oświadczył Reacher.

– Ja mogę – zgłosiła się Helen.

– Ja też – rzekł Franklin.

– Do licha, ja także – powiedziała Ann Yanni. – Wszyscy możemy oprócz ciebie.

– Może jednak nie będziecie chcieli – powiedział Reacher.

– Dlaczego? – zdziwiła się Helen.

– To wam się nie spodoba.

– Dlaczego? – powtórzyła.

– Pomyślcie – odparł Reacher. – Przypomnijcie sobie. Dlaczego zabili Sandy i próbowali mnie pobić w barze sportowym?

– Chcieli usunąć cię z drogi. Zapobiec rozgrzebywaniu sprawy.

– Właśnie. Dwie próby, ten sam cel, taki sam zamiar, ten sam sprawca.

– Najwyraźniej.

– Poniedziałkowe zajście zaczęło się od tego, że śledzono mnie od chwili, gdy opuściłem hotel. Sandy, Jeb Oliver i jego kolesie krążyli po mieście, czekając, aż ktoś zadzwoni i powie im, dokąd poszedłem. Tak więc w rzeczywistości wszystko zaczęło się od tego, że byłem śledzony już wtedy, kiedy szedłem do hotelu.

– Już to wałkowaliśmy.

– Tylko skąd zakulisowy manipulator znał moje nazwisko? Skąd w ogóle wiedział, że jestem w mieście? Skąd wiedział, że jestem facetem, który może sprawiać kłopoty?

– Ktoś mu powiedział.

– A kto o tym wiedział już w poniedziałek rano?

Helen zastanowiła się.

– Mój ojciec – powiedziała. – Od samego rana. Emerson zapewne też. Zaraz potem. Omawiali sprawę. Na pewno natychmiast skontaktowali się ze sobą, jeśli pojawiła się groźba podważenia dowodów.

– Właśnie – rzekł Reacher. – Zatem jeden z nich zadzwonił do zakulisowego manipulatora w poniedziałek, na długo przed porą lunchu.

Helen milczała.

– Chyba że jeden z nich jest tym zakulisowym manipulatorem – dodał Reacher.

– Jest nim Zek. Sam tak powiedziałeś.

– Powiedziałem, że on jest szefem Charliego. Tylko tyle. Nie wiemy, czy rzeczywiście siedzi na szczycie piramidy.

– Miałeś rację – powiedziała Helen. – Nie podoba mi się ten tok rozumowania.

– Ktoś skontaktował się z wykonawcami – rzekł Reacher. – To pewne. Albo twój ojciec, albo Emerson. Moje

nazwisko było im znane dwie godziny po tym, jak wysiadłem z autobusu. Tym samym jeden z tych dwóch jest sprzedajny, a drugi nam nie pomoże, ponieważ podoba mu się obecny stan rzeczy.

W pokoju zapadła cisza.

– Muszę wracać do pracy – przerwała ją Ann Yanni.

Nikt się nie odezwał.

– Zadzwońcie do mnie, jeśli wydarzy się coś nowego -

poprosiła.

W pokoju wciąż panowała cisza. Reacher się nie odzywał. Ann Yanni przeszła przez pokój. Zatrzymała się przed nim.

– Kluczyki – zażądała. Sięgnął do kieszeni i wyjął je.

– Dzięki za pożyczenie – powiedział. – Fajny wóz.

***

Linsky obserwował odjeżdżającego mustanga. Samochód pojechał na północ. Głośny silnik, słaby tłumik. Było go słychać kilka przecznic dalej. Potem na ulicy znów zrobiło się cicho i Linsky sięgnął po telefon.

– Ta kobieta z telewizji odjechała – zameldował.

– Prywatny detektyw zostanie w biurze – rzekł Zek.

– A jeśli pozostali wyjdą razem?

– Mam nadzieję, że nie.

– A jeżeli tak?

– Zgarnijcie wszystkich.

***

– Czy jest na to jakieś lekarstwo? – zapytała Rosemary Barr. – Na chorobę Parkinsona?

– Nie – odparł Reacher. – Nie ma lekarstwa ani środków zapobiegawczych. Tylko leki łagodzące przebieg choroby. Pomaga fizjoterapia. I sen. Objawy ustępują, kiedy chory śpi.

– Może dlatego łykał tabletki nasenne. Żeby uciec przed chorobą.

– Nie powinien uciekać zbyt często. Kontakt z innymi ludźmi pomaga.

– Powinnam pojechać do szpitala – doszła do wniosku Rosemary.

– Wyjaśnij mu sytuację – zaproponował Reacher. – Powiedz, co naprawdę zdarzyło się w piątek.

Rosemary skinęła głową. Przeszła przez pokój i otworzyła drzwi. Minutę później Reacher usłyszał, jak jej samochód odjeżdża.

***

Franklin wyszedł do kuchni zaparzyć kawę. Reacher i Helen Rodin zostali w biurze sami. Reacher usiadł na krześle, na którym siedziała Rosemary Barr. Helen podeszła do okna i spojrzała na ulicę. Stała plecami do pokoju. Była ubrana tak samo jak Rosemary Barr. Czarna bluzka, czarna spódnica, półbuty z czarnej skóry. Nie wyglądała jednak jak wdowa. Raczej jak mieszkanka Nowego Jorku lub Paryża. Miała wyższe obcasy, a nogi długie i opalone.

– Ci faceci, o których mówimy, to Rosjanie – powiedziała. Reacher milczał.

– Mój ojciec jest Amerykaninem.

– Amerykaninem, który nazywa się Aleksiej Aleksiejewicz – przypomniał Reacher.

– Nasza rodzina przybyła tu przed pierwszą wojną światową. On na pewno nie jest z nimi powiązany. Jak mógłby być? Ci ludzie, o których mówimy, to męty.

– Co robił twój ojciec, zanim został prokuratorem okręgowym?

– Był zastępcą prokuratora.

– A przedtem?

– Zawsze pracował w prokuraturze.

– Powiedz mi o jego serwisie do kawy.

– Jakim serwisie?

– Pija z chińskiej porcelany na srebrnej tacy. To nie jest służbowa zastawa.

– Co z tego?

– I jego garnitury.

– Garnitury?

– W poniedziałek miał na sobie garnitur za tysiąc dolarów. Niewielu urzędników państwowych nosi takie.

– Ma kosztowny gust.

– Skąd go na to stać?

– Nie chcę o tym mówić.

– Jeszcze jedno pytanie. Helen milczała.

– Czy nalegał, żebyś nie brała tej sprawy?

Helen nie odpowiedziała. Spojrzała w lewo. I w prawo. Potem odwróciła się.

– Powiedział, że przegrana może być zwycięstwem.

– Martwił się o twoją karierę?

– Tak myślałam. Nadal tak uważam. Jest uczciwym człowiekiem.

Reacher skinął głową.

– Jest pięćdziesiąt procent szans na to, że masz rację.

Franklin wrócił z kawą kiepskiej jakości zaparzoną w trzech

różnych kubkach, z których dwa były wyszczerbione. Niósł je na korkowej tacy razem z otwartym kartonikiem mleka, żółtym pudełkiem z cukrem oraz jedną łyżeczką z wytłaczanej stali. Postawił tacę na biurku i Helen Rodin spojrzała na nią jak na dowód prawdziwości twierdzenia Reachera: Tak podaje się kawę w biurze.

– David Chapman znał w poniedziałek twoje nazwisko – powiedziała. – To pierwszy adwokat Jamesa Barra. Wiedział o twoim istnieniu od soboty.

– Jednak nie wiedział, że się tu pojawię – odparł Reacher. – Zakładam, że nikt mu tego nie wyjawił.

– Ja znałem twoje nazwisko – przypomniał Franklin. – Może i mnie należałoby umieścić w kręgu podejrzanych.

– Tylko że ty znałeś prawdziwy powód mojego przyjazdu – odparł Reacher. – Nie kazałbyś mnie atakować, tylko raczej wezwać na świadka oskarżenia.

Zamilkli.

– Pomyliłem się co do Jeba Olivera – rzekł Reacher. -

On nie jest dealerem. W jego stodole nie było nic poza starym

pick-upem.

– Miło usłyszeć, że czasem się mylisz – powiedziała Helen.

– Jeb Oliver nie jest Rosjaninem – zauważył Franklin.

– Raczej nie.

– Chcę przez to powiedzieć, że ci faceci mogą pracować z Amerykanami. To może być Emerson. Niekoniecznie prokurator okręgowy.

– Pięćdziesiąt procent szans – przyznał Reacher. – Jeszcze nikogo nie oskarżam.

– Jeśli masz rację.

– Ci faceci bardzo szybko mnie znaleźli.

– To mi nie wygląda na robotę Emersona czy prokuratora. Dobrze znam obu.

– On ma nazwisko – wtrąciła Helen Rodin. – Nazywa się Alex Rodin.

– Nie sądzę, żeby to był któryś z nich – powiedział Franklin.

– Wracam do pracy – oznajmiła Helen.

– Podwieziesz mnie? – zapytał Reacher. – Wysadzisz mnie koło autostrady?

– Nie – odparła Helen. – Naprawdę nie mam na to ochoty.

Podniosła torebkę i walizeczkę, po czym sama wyszła z biura.

***

Reacher siedział i słuchał odgłosów ulicy. Usłyszał dźwięk otwieranych i zamykanych drzwiczek samochodu. Uruchamianego silnika. Odjeżdżającego samochodu. Upił łyk kawy i rzekł:

– Chyba ją zdenerwowałem. Franklin kiwnął głową.

– Na to wygląda.

– Ci faceci muszą mieć kogoś na górze. To oczywiste, prawda? To fakt. Powinniśmy to przedyskutować.

– Gliniarz wydaje się odpowiedniejszy niż prokurator.

– Nie zgadzam się z tym. Policjant kontroluje tylko te sprawy, które prowadzi. Natomiast prokurator ma kontrolę nad wszystkimi.

– Wolałbym takie wyjaśnienie. Byłem policjantem.

– Ja też – powiedział Reacher.

– I muszę przyznać, że Alex Rodin umarza wiele spraw. Ludzie nazywają to ostrożnością, ale może to być coś innego.

– Powinieneś sprawdzić, jakie sprawy umarza.

– Jakbym miał mało roboty.

Reacher skinął głową. Odstawił kubek. Wstał.

– Zacznij od Oline Archer – poradził. – Od ofiary. Teraz

ona jest najważniejsza.

Podszedł do okna i sprawdził ulicę. Nic nie zauważył. Kiwnął głową Franklinowi, poszedł korytarzem do drzwi i na schody.

***

Przystanął na najwyższym stopniu i przeciągnął się. Poruszył ramionami, rozprostował palce, zaczerpnął tchu. Zdrętwiał po całym dniu siedzenia za kierownicą i na krześle. I miał dość ukrywania się. Dobrze było tak stać i nic nie robić, nie ruszać się i nie chować. Na otwartej przestrzeni w blasku dnia. Oprócz czarnego suburbana Franklina wszystkie samochody zniknęły z małego parkingu. Na ulicy panował spokój. Reacher spojrzał w prawo. Na drodze prowadzącej z północy na południe już zaczynał się wzmożony ruch. Po lewej jeszcze nie. Postanowił najpierw ruszyć na zachód. Będzie musiał zatoczyć szeroki łuk, by ominąć posterunek policji. Potem pójdzie na północ. Na północ od centrum miasta rozciągał się labirynt uliczek. Tam czuł się najlepiej.

Zaczął schodzić. Kiedy stanął na chodniku, usłyszał jakiś dźwięk za plecami. Chrzęst cienkiej podeszwy na wapiennym żwirze. Cichy. Potem charakterystyczny odgłos przeładowywanej śrutówki.

I głos, który powiedział:

– Nie ruszaj się.

Obcy akcent. Słaby, ale wyraźnie słyszalny. Gdzieś z północy. Reacher zatrzymał się. Stał spokojnie i spoglądał przed siebie, na ceglany mur po drugiej stronie ulicy.

– Zrób krok w prawo – powiedział głos. Reacher zrobił krok w prawo. Długi krok.

– Teraz odwróć się, tylko bardzo wolno.

Reacher odwrócił się, naprawdę powoli. Trzymał ręce z daleka od ciała. Zobaczył niskiego człowieczka, stojącego piętnaście stóp dalej. Tego samego, którego zauważył poprzedniego wieczoru. Najwyżej pięć stóp i cztery cale wzrostu, sto trzydzieści funtów wagi, szczupły, blady, ze sterczącymi krótko ściętymi włosami. Chenko. A raczej Charlie. W prawej ręce trzymał obrzyna z pistoletową kolbą. W lewej jakiś czarny przedmiot.

– Łap – powiedział Charlie.

Rzucił mu ten czarny przedmiot. Reacher patrzył, jak ten koziołkuje w powietrzu. To nie granat – uspokoiła go podświadomość. Załapał to coś. Obiema rękami. To był but. Skórzany damski bucik, czarny, na słupku. Jeszcze ciepły.

– Teraz go odrzuć – powiedział Charlie. – Tak jak ja to

zrobiłem.

Reacher zawahał się. Czyj to but? Przyjrzał mu się. Niski obcas. Rosemary Barr?

– Odrzuć go – rozkazał Charlie. – Spokojnie i powoli.

Ocenić sytuację. Reacher nie miał broni. Trzymał w ręku

but. Nie kamień, nie głaz. But był lekki i delikatny. Nie nadawał się jako broń. Charlie po prostu odtrąciłby go machnięciem ręki.

– Odrzuć mi go – powtórzył Charlie.

Reacher nie usłuchał. Mógłby oderwać obcas i cisnąć nim jak strzałką. Jak pocisk. Jednak Charlie zastrzeliłby go, kiedy Reacher by się zamachnął. Stał piętnaście stóp dalej, przygotowany, trzymając śrutówkę. Za blisko, by mógł chybić, za daleko, żeby go dosięgnąć.

– Ostatnia szansa – powiedział Charlie.

Reacher odrzucił mu but. Łagodnym łukiem. Charlie złapał but jedną ręką i wyglądało to tak, jak na puszczonym w tył filmie.

– Ona jest teraz na letnim obozie – powiedział Charlie. -

Traktuj to w ten sposób. Musi poznać kilka życiowych prawd.

Popracować nad swoim zeznaniem. O tym, jak jej brat wszystko zaplanował. Jak kiedyś coś mu się wymknęło. Będzie wspaniałym świadkiem. Najważniejszym świadkiem oskarżenia. Rozumiesz to, prawda?

Reacher nie odpowiedział.

– Tak więc gra się skończyła – powiedział Charlie.

Reacher nadal milczał.

– Zrób dwa kroki w tył – polecił Charlie.

Reacher cofnął się o dwa kroki. Stanął na skraju chodnika. Charlie znajdował się dwadzieścia stóp od niego. Wciąż trzymał w ręku but. Uśmiechał się.

– Odwróć się – powiedział.

– Chcesz mnie zastrzelić? – zapytał Reacher.

– Może.

– Powinieneś.

– Dlaczego?

– Bo jeśli tego nie zrobisz, znajdę cię i pożałujesz, że tego nie zrobiłeś.

– Gadanie.

– Ja nie rzucam słów na wiatr.

– Może więc cię zastrzelę.

– Powinieneś.

– Odwróć się – polecił Charlie. Reacher odwrócił się.

– Teraz stój spokojnie.

Reacher stał spokojnie. Twarzą do ulicy. Oczy miał otwarte. Spoglądał na asfalt. Położono go na starym bruku. Mnóstwo wybrzuszeń układających się w regularny wzór. Zaczął je liczyć, żeby czymś zapełnić ostatnie sekundy życia. Jednocześnie wytężał słuch. Usiłował złowić uchem szmer odzieży, gdy Charlie wyciągnie rękę. Nasłuchiwał metalicznego szczęku języka spustowego, pokonującego tę ostatnią jedną dziesiątą cala. Czy Charlie strzeli? Zdrowy rozsądek podpowiadał, że nie. Zabójstwa zawsze są przedmiotem dochodzenia.

Tylko że ci ludzie byli szaleńcami. I prawdopodobnie na ich liście płac figurował miejscowy policjant. Albo oni byli na jego liście płac.

Cisza. Reacher nadstawiał uszu.

Nic nie słyszał. Nic się nie działo. Zupełnie nic. Minęła minuta. Dwie. Potem w odległości stu jardów na wschód zawyła syrena. Dwa krótkie elektroniczne piski radiowozu przedzierającego się przez zatłoczoną ulicę.

– Stój spokojnie – powtórzył Charlie.

Reacher stał spokojnie. Dziesięć sekund. Dwadzieścia. Trzydzieści. Potem na ulicy pojawiły się jednocześnie dwa radiowozy. Jeden od wschodu, a drugi od zachodu. Oba jechały szybko. Z rykiem silników. Z wizgiem opon. Ceglane mury głośnym echem odbijały te dźwięki. Radiowozy zahamowały. Otworzyły się drzwiczki. Policjanci wyskoczyli na ulicę. Reacher się obejrzał. Charliego już nie było.