W środku nocy Jima obudził łomot własnego serca, ale kiedy przyłożył dłoń do piersi, stwierdził, że to nie jego serce, lecz bęben. Teraz słyszał go bardzo wyraźnie – powolne, natrętne łup-ŁUP-ŁUP-łup, łup-ŁUP-ŁUP-łup. Przysłuchiwał mu się przez chwilę, marszcząc czoło w ciemności, a potem wstał z łóżka i podciągając spodnie od piżamy podszedł do rozsuwanych drzwi balkonowych. Otworzył je i wyszedł boso na płytki balkonu, wciąż promieniujące ciepłem wczorajszego słońca.
Nieopodal dostrzegł migotanie ogniska i wirujące w mroku iskry. Niebo lśniło od gwiazd. Nie widział ich tylu od czasu, gdy był chłopcem i ojciec zabrał go na ryby. Poczuł tęsknotę za tymi dawno minionymi dniami i żal.
Przeszedł przez otaczającą balkon balustradę i zeskoczył ciężko na zakurzoną ziemię. Coś zaszeleściło w ciemności, o jego stopę otarła się jaszczurka. Pożałował, że nie włożył butów, bo trafiały się tutaj również grzechotniki i skorpiony.
Bębnienie trwało dalej, donośne i monotonne. Miarowe łup-ŁUP-ŁUP-łup niosło się echem po pustyni. Jim rozejrzał się dookoła. Zdumiało go, że nikt więcej się nie obudził – ale może tutejsi ludzie po prostu to ignorowali. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie powinien wrócić do łóżka, jednak nagle dostrzegł, że tuż obok ogniska podnosi się ciemna sylwetka i zaczyna kołysać się na boki. Miała na głowie dziwaczną, pękatą maskę z rogami albo długimi uszami, a na szyi wisior z kłów jakiegoś zwierzęcia.
Po drugiej stronie ogniska dostrzegł czarny przysadzisty kształt, jakby cień. Zobaczył też dwie czerwone iskry, które mogły być nabiegłymi krwią oczami. Poczuł, jak na całej skórze pleców występuje mu gęsia skórka. Coś tam się czaiło, był tego pewien. Coś zimnego. Coś starego. Coś szczeciniastego.
Ostrożnie ruszył w kierunku ogniska, starając się omijać kamienie i kolczaste okazy miejscowej roślinności. Teraz widział już, że to postać w rogatej masce uderza w bęben. Był to nagi człowiek o ciele lśniącym od potu. Między udami ściskał długi, ozdobny bęben i bił w niego kantami dłoni. Ognisko już przygasło, zamieniło się w stertę rozżarzonych węgli, lecz ciepło bijące od niego powodowało, że powietrze wokół falowało, zniekształcając otoczenie. Jim zatrzymał się i osłonił oczy dłońmi, lecz nie potrafił stwierdzić, czy cień nadal jeszcze tam jest. Bęben łomotał przez cały czas, a teraz do uszu Jima dotarł jeszcze monotonny zaśpiew.
To pewnie jakaś ceremonia Navajo, modlitwa dziękczynna do księżyca albo coś podobnego, pomyślał. Czuł się jak intruz i wstydził się własnej paranoi, która zmuszała go do przyglądania się podejrzliwie każdemu falującemu cieniowi wokół ogniska i wyobrażania sobie, że to coś więcej niż cień. Że to Niedźwiedzia Panna, ostrząca zęby i pazury, by kogoś rozszarpać.
Odwrócił się w stronę motelu i dostrzegł Sharon wybiegającą na dziedziniec.
– Panie Rook! – zawołała. – Panie Rook? Gdzie pan jest?
Człowiek przy ognisku odwrócił się w ich stronę. Bębnienie nagle ucichło.
– Tutaj, Sharon! – odkrzyknął Jim. – Tu jestem!
– Panie Rook, Catherine zniknęła!
Jim spojrzał w stronę ogniska. Mężczyzna nadal patrzył w jego stronę, bęben milczał. Wiatr przegnał rozgrzane powietrze i przez ułamek sekundy Jim widział potężną, mroczną przygarbioną postać przypominającą niedźwiedzia, tyle że trzy razy większą. Ale zaraz potem wiatr poderwał w powietrze chmurę dymu i popiołu i postać zniknęła.
Jim wrócił na dziedziniec. Sharon miała na sobie obszerną różową koszulę z emblematem Care Bears, a jej włosy były nawinięte na różowe plastikowe wałki.
– Obudziłam się i chciałam pójść do łazienki, panie Rook, i wtedy zobaczyłam, że Catherine zniknęła! Nie zabrała ze sobą żadnych rzeczy. Szukałam jej na korytarzu, a potem usłyszałam to bębnienie i okropnie się wystraszyłam.
– Już dobrze, w porządku – odparł Jim. Bęben za jego plecami nadal milczał, ogień zaczynał wygasać. – Nie wiem, co się tu dzieje, ale najlepsze, co możesz zrobić, to wrócić do łóżka. Catherine była bardzo niespokojna, kiedy tu przyjechaliśmy. Może poszła na spacer, żeby sobie coś przemyśleć.
Sharon skinęła głową w stronę ogniska i sylwetki mężczyzny z bębnem.
– O co tu chodzi, panie Rook? Czy ten facet ma coś na sobie?
– Hmmm… chyba nie. Ale sama rozumiesz, to nie Santa Monica. Tu podchodzą do takich spraw zupełnie inaczej.
– A dokąd pan się wybierał? – zapytała podejrzliwie Sharon. – Nawet nie ma pan butów na nogach.
– Ja? Cóż… chyba chciałem się temu przyjrzeć.
Sharon spojrzała na niego spod przymrużonych powiek.
– W tej wycieczce jest coś dziwnego, panie Rook – oświadczyła. – Nie przypomina żadnych innych naszych wyjazdów w teren. Prawie zwariowałam ze strachu w samolocie, a teraz te bębny i ludzie pokrzykujący w środku nocy…
– Cóż, prawdę mówiąc nie przyjechaliśmy tutaj na wycieczkę – powiedział Jim. – Jesteśmy tu głównie ze względu na Catherine. Kiedy miała piętnaście lat, obiecano ją pewnemu Navajo o imieniu Psi Brat, ale ona wcale nie chce za niego wychodzić. Przyjechałem do Window Rock, żeby się przekonać, czy istnieje sposób na zerwanie tych zaręczyn. A was potrzebowałem, żebyście dotrzymywali jej towarzystwa.
Sharon spojrzała na niego.
– Ten Psi Gnat nadal chce się z nią ożenić?
– Brat, nie Gnat. Owszem, o ile mi wiadomo, tak.
– To dlaczego Catherine w ogóle tu przyjeżdżała? Niech napisze do niego list i o wszystkim zapomni. A po co pan tu jest? Jej ojciec nie mógł jej sam przywieźć?
– Musiałem pojechać z powodu Martina i tego, co się stało w naszej szatni. Musiałem pojechać, bo moje mieszkanie zostało zdemolowane i ktoś zabił mojego kota.
– Nie bardzo kojarzę…
– Widzisz, ten Psi Brat to najwyraźniej bardzo zazdrosny typ i rzucił na Catherine coś w rodzaju czaru. Kiedy jakiś facet się z nią umawia, Psi Brat mści się na nim. W przypadku Martina posunął się do ostateczności… uśmiercił go.
– Myślałam, że to robota braci Catherine. Przecież za to ich zamknięto, prawda?
– Owszem, istnieją pewne poszlaki wskazujące na nich jako na zabójców Martina, ale jeśli chodzi o akty wandalizmu i zabicie mojego kota, mają solidne alibi. Utrzymują, że odpowiada za to jakaś siła przywołana przez Psiego Brata po ucieczce Catherine do Los Angeles. Ma to coś wspólnego z indiańską magią. Nie rozumiem tego, jednak wygląda na to, że jedynym sposobem powstrzymania tej mocy jest rozmowa w cztery oczy z tym Psim Bratem.
– Ma pan na myśli coś w rodzaju tego czarownika voodoo, którego musiał pan kiedyś wytropić?
– Chyba tak. Jest niewidzialna. Nikt nie potrafi tego dostrzec, nikt oprócz mnie.
– Dlaczego pan nam tego nie powiedział przed wyjazdem? Nie ufa nam pan?
– Oczywiście, że wam ufam. Dlatego chciałem, żebyście ze mną pojechali. Po prostu nie wiedziałem jeszcze, z czym mam do czynienia. Wszystko wskazywało na to, że winni są bracia Catherine. Jednak od tamtego czasu widziałem i czułem takie rzeczy, że uwierzyłem w ich wersję wydarzeń. Przynajmniej częściowo.
– Jakie rzeczy?
– Nic konkretnego… cienie w miejscach, w których nie powinno być cieni. Napięcie w powietrzu. Ale może to tylko moja paranoja.
– Kiedy następnym razem poczuje pan coś takiego, proszę nam o tym wspomnieć.
– Obiecuję – odparł Jim. – Porozmawiamy o tym później. Teraz lepiej wróć do swojego pokoju i poczekaj na Catherine, a ja rozejrzę się po okolicy. Może zdołam ją odnaleźć. Nie sądzę, żeby zbytnio się oddaliła.
– Proszę pamiętać o zaufaniu – powiedziała Sharon i ruszyła do motelu.
Jim skierował się z powrotem w stronę ogniska. Daleko nie zaszedł, kiedy z prawej strony usłyszał wołanie Susan:
– Catherine! Sharon! Gdzie jesteście?
– O, Boże, tylko tego mi brakowało – mruknął do siebie Jim i odkrzyknął: – Z Sharon wszystko w porządku! Wróciła do swojego pokoju. Szukam Catherine!
Susan wyłoniła się z dymu w połowie drogi między ogniskiem a motelem, otulona w biały szlafrok. W dłoni trzymała latarkę.
– Jim? – zapytała. – To ty? Szukam Catherine i Sharon. Ich łóżka są puste!
– Na rany Chrystusa, Susan… – zaczął Jim, lecz nagle znów usłyszał bęben. Ognisko zagasło już prawie zupełnie, więc postać mężczyzny była ledwie dostrzegalna, w ciemności majaczyło jedynie jego nakrycie głowy i nagi tors. Bęben odezwał się ponownie, szybciej i głośniej. Susan zatrzymała się zdezorientowana.
– Jim? – zawołała. – Czy jest z tobą Sharon? I gdzie jest Catherine?
Dzieliło ich jeszcze ponad sto stóp, gdy Jim ujrzał mroczny cień podrywający się bezszelestnie od ogniska i ruszający w stronę Susan, która stała w miejscu, zupełnie nieświadoma tego, co się dzieje. Tymczasem złowroga ciemność zbliżała się do niej z szybkością szarżującego byka.
– Susan! – krzyknął Jim. – Susan, uważaj!
Ruszył ku niej co tchu w piersiach. Nie biegł tak szybko od szkolnych czasów, kiedy prawie pokonał najlepszego sportowca szkoły w biegu na dwieście jardów. Wciąż jeszcze widział uśmiechniętą, zadowoloną twarz tamtego. Niemal wypluł sobie płuca, by wygrać ten wyścig, i gdy ukończył go na drugim miejscu, nie mógł w to uwierzyć.
Teraz pędził jeszcze szybciej. Drugi raz nie zniósłby porażki.
– Susan! – wydyszał. – Susan, uważaj! Z prawej strony, Susan!
Susan zatrzymała się i spojrzała na prawo, lecz najwyraźniej niczego nie widziała.
– Na ziemię! – ryknął Jim.
Potwór był ogromny – znacznie większy, niż Jim sobie wyobrażał. Miał masywne barki i pazury wygięte niczym szable, zabarwione na czerwono blaskiem ogniska. Ale to jego szybkość najbardziej przeraziła Jima – gnał ku Susan jak na skrzydłach. Nie miał szans na powstrzymanie tej bestii.
Najgorsze było to, że tylko on ją widział. Susan bezradnie obracała się dookoła, wypatrując czegoś całkowicie niewidzialnego.
Jim rzucił się na nią niczym rugbista. Susan, zdumiona i wystraszona, cofnęła się i Jim wpadł w kolczaste krzaki. Kiedy wykręcił głowę, dostrzegł bestię parę kroków od Susan, że zjeżonym futrem i oczyma płonącymi jak węgle. Czuł jej zapach, woń starego niedźwiedzia, cuchnącego krwią, moczem i brudnym futrem. Susan nadal stała beztrosko w jej cieniu, wspierając się dłońmi o biodra i mówiąc:
– Jim, na miłość boską, może zechcesz mi wyjaśnić, co…
– Na ziemię! – wrzasnął Jim, lecz Susan nadal patrzyła na niego ze złością.
Ogromna łapa wbiła jej się w szyję i oderwała głowę od tułowia, ciskając ją wprost w rozgwieżdżone niebo. Ciągnął się za mą strumień krwi, niczym ogon komety.
Bezgłowe ciało Susan stało przez moment nieruchomo, z tętnic tryskały fontanny krwi. Jej szlafrok na oczach Jima zmienił kolor z białego na purpurowy. Bestia ponownie wbiła w nią szpony, rozrywając ją na kawałki. Zgrzyt łamanych kości był tak głośny, że Jim przycisnął dłonie do uszu i zamknął oczy. Kiedy je otworzył, ujrzał, jak szczątki Susan osuwają się na ziemię.
Spojrzał na potwora, spodziewając się, że teraz rzuci się na niego. Przez parę sekund bestia stała nad nim, przesłaniając nocne niebo. Jim opuścił głowę i zamknął oczy, walcząc z mdłościami. Jednak wtedy ponownie odezwał się bęben łup-ŁUP-ŁUP-łup – łup-ŁUP-ŁUP-łup i potwor odwrócił łeb, a potem jego sylwetka rozmazała się, zbladła i gwiazdy zaczęły przeświecać przez jego zjeżoną sierść. Bęben nie cichł – łup-ŁUP-ŁUP-łup – i potwor oddalił się powoli, odchodząc w mrok w kierunku ogniska.
Jim był pewien, że widział, jak bestia mijała ognisko, bo jego blask przygasł na moment, lecz potem zniknęła ostatecznie i na pustyni pozostał jedynie mężczyzna z bębnem i rozpalone, gasnące węgle, a jedynym dźwiękiem, jaki słyszał, był głos Sharon.
– Panie Rook? Panie Rook? Słyszałam jakieś krzyki. Co się dzieje, panie Rook?
Jim podniósł się z ziemi. Był poobijany i wstrząśnięty, oddychał płytko i pospiesznie Dzięki Bogu jest ciemno, pomyślał, i Sharon nie widzi ciała Susan. Dzięki Bogu ja również nie.
– Nic się nie stało, Sharon – uspokoił ją. – Szukałem Catherine, to wszystko. Wróciła już?
– Jeszcze nie, panie Rook. Może powinnam panu pomóc jej szukać?
– Nie, nie. Wracaj do pokoju. Bardziej mi pomożesz w ten sposób.
Sharon przez krótką chwilę stała na dziedzińcu, wpatrując się w ciemność, po czym niechętnie weszła do środka budynku. Było trochę po trzeciej. Jim wrócił na miejsce, gdzie spoczywało ciało Susan, a potem podszedł do ognia i mężczyzny z bębnem.
Ogień przygasł już, lecz biło od niego takie gorąco, że Jim nie mógł się zanadto zbliżyć. Mężczyzna przestał grać i kucał przy ognisku, owinięty w szarobiały indiański koc.
– Kim pan jest? – zapytał Jim. – I co się tu dzieje? Została zabita kobieta.
Mężczyzna sięgnął do skórzanego woreczka i cisnął na węgle garść proszku. Palił się przez parę sekund, roztaczając wokół zapach wysuszonych ziół, a także jeszcze jakiś, bardziej nieokreślony, jak gdyby starych wspomnień. Jim ujrzał siebie bawiącego się w lesie nad jeziorem, ale po chwili wizja znikła.
– Będę musiał wezwać policję – oznajmił. Mężczyzna rzucił w ogień następną garść proszku, zawiązał woreczek i wstał. Jim rozpoznał Johna Trzy Imiona. Na twarzy Indianina malowała się obojętność, jego oczy spoglądały bez wyrazu.
– Zabiłeś moją przyjaciółkę – powiedział Jim. Był bliski łez. – Ona… oderwałeś jej głowę, a potem rozszarpałeś.
– Ja tego nie zrobiłem – odparł John Trzy Imiona. Minął Jima i podszedł do płaskiego, gładkiego kamienia, na którym zostawił swoje rzeczy. Bez cienia wstydu zrzucił koc i włożył kraciastą koszulę i dżinsy.
– To coś tu było – nie dawał za wygraną Jim. – Ten potwór. Co zrobiłeś, wyczarowałeś go?
– Niczego nie widziałem. Tylko ty potrafisz dostrzec to stworzenie.
– To jak niby Susan została rozerwana na strzępy? Ono urwało jej głowę, John!
– Przykro mi – mruknął John Trzy Imiona. – Widziałem jej śmierć i jest mi bardzo przykro, ale to wszystko, co mogę powiedzieć. To wojna, a na wojnie wielu niewinnym ludziom dzieje się krzywda. Zwłaszcza kiedy naszym przeciwnikiem są moce, które niezupełnie rozumiemy.
– I tak dzwonię po policję. Przyjechałem tu w geście dobrej woli. Teraz moja dziewczyna nie żyje. Jezu, jak możesz być taki spokojny? – niemal krzyknął Jim.
– Nie jestem spokojny – powiedział John Trzy Imiona. – Ani trochę. Jestem równie wstrząśnięty jak ty. Ale ten potwór będzie dalej zabijał, dopóki Psi Brat nie zrozumie, że musi zostawić Catherine w spokoju, a tylko ty możesz to sprawić.
– Wzywam policję – powtórzył Jim.
– Ach tak? I co im powiesz?
– Prawdę, cóż by innego?
– Prawdę? Że niewidzialny potwór podkradł się i urwał głowę twojej dziewczynie? Widziałem, jak biegniesz w jej stronę. Widziałem, jak pada na ziemię. Tyle że o ile mi wiadomo nie było tu żadnego niewidzialnego potwora. Jak myślisz, do jakich wniosków dojdzie policja?
– Rozerwał ją na kawałki. Ja nie byłbym w stanie tego zrobić!
– Ale będziesz głównym podejrzanym – John Trzy Imiona wzruszył ramionami. – Wszyscy tutejsi gliniarze to Navajo, raczej mało tolerancyjni wobec białych. W końcu mają po temu dosyć powodów.
– Niczego nie widziałeś? – Jim rozpaczliwie rozejrzał się dookoła. – Nie widziałeś tego cienia? Siedział tu, przy ognisku, kiedy grałeś na bębnie.
John Trzy Imiona dotknął czubkiem palca swojej powieki.
– Moje oczy nie dostrzegają takich rzeczy, Jim. I jestem z tego bardzo zadowolony.
– Co w takim razie robiłeś przy ognisku, waląc w ten cholerny bęben?
– Modliłem się do moich przodków. Prosiłem ich o wsparcie podczas jutrzejszej wizyty u Psiego Brata, by udało nam się dopiąć swego i by Psi Brat uwolnił Catherine.
– To dlaczego ten potwór się pojawił?
– Może aby pokazać nam, że jutrzejsze starcie nie będzie łatwe i że wciąż mamy czego się obawiać.
– Nie będzie jutro żadnego starcia. Po tym, co się stało dzisiejszej nocy, rezygnuję.
John Trzy Imiona sprawiał wrażenie zbitego z tropu.
– Jak możesz rezygnować, skoro jedynie ty możesz dopilnować tego, by potwór, który zabił twoją przyjaciółkę, został odesłany tam, gdzie jego miejsce? Jak możesz rezygnować, skoro zginąć może jeszcze wielu ludzi?
Jim spojrzał w stronę miejsca, gdzie leżało ciało Susan.
– Nie wolno ci się poddawać – dodał Indianin. – Zresztą nie masz wyboru. Przeznaczenie spogląda w przyszłość, nigdy za siebie. Za plecami masz zamknięte drzwi. Te przed tobą trudno będzie otworzyć, ale to jedyne wyjście.
– W takim razie co zrobimy z ciałem Susan? – zapytał Jim. – Wkrótce świt.
John Trzy Imiona skinął głową w kierunku ogniska.
– Jest teraz bardzo gorące, możemy ją skremować.
Jim sapnął głośno. Było to nielegalne, ale gdyby odnaleziono ciało, poważnie by go to obciążyło. Mimo przebytego szoku rozumiał, że żaden sąd nie uwierzyłby, że Susan została zabita przez niewidzialną bestię-widmo – przynajmniej dopóki nie będzie w stanie udowodnić jej istnienia.
– W porządku – powiedział wreszcie. – Ale potrzebuję twojego koca, żeby ją zawinąć.
– To bardzo cenny koc – zaprotestował John Trzy Imiona, przyciskając go do piersi.
– Nawet gdyby to był Całun Turyński, nie wzruszyłoby mnie to. Jest mi potrzebny.
John Trzy Imiona niechętnie podał mu koc. Jim zaniósł go do szczątków Susan i położył na ziemi. Spróbował ich dotknąć, ale przekonał się, że nie potrafi, złapał więc za przesiąknięty krwią szlafrok i przetoczył ciało na koc. Chrobot przesuwanych kości i chlupot jelit przyprawił go o mdłości – lecz najgorsze było to, że Susan, choć bezgłowa, kiedy ją przetaczał, wydała z siebie ciche, żałosne westchnienie.
– Po prostu w płucach zostało trochę powietrza – stwierdził John Trzy Imiona.
Jim zawinął koc i z pomocą Indianina przeniósł go do ogniska. Rozgarnęli patykami węgle i opuścili szczątki Susan w najbardziej rozgrzane miejsce. Oczy Jima zaszły łzami, nie tylko od gorąca. Koc zajął się natychmiast, powietrze wypełnił drapiący w gardle smród palonej wełny.
– Musimy odnaleźć jej głowę – oświadczył ponuro John Trzy Imiona.
– Nie jestem pewien, czy potrafię – odparł Jim. Przepełniał go taki smutek, że z trudem trzymał się na nogach.
– Musisz – John Trzy Imiona chwycił go za nadgarstki. – Chcesz zostawić ją tutaj, by znalazły ją psy?
Przez następne dwadzieścia minut przeczesywali okolicę, szukając głowy Susan. Niebo zaczęło się rozjaśniać, gwiazdy zbladły. Muzyka cykad rozbrzmiewała coraz głośniej. Jim wyprostował się w końcu. Na tyłach motelu biegł płot z falistej blachy, u szczytu wycięty w poszarpane zęby. W trzech czwartych jego długości tkwiła blada, skrzywiona twarz. Jim przez chwilę myślał, że zza płotu obserwuje go jakaś kobieta, ale zaraz zrozumiał, że spogląda na głowę Susan. Wylądowała na płocie, zachowując ten sam wyraz twarzy, z jakim spoglądała na niego przed śmiercią.
Podszedł do płotu na miękkich nogach. Kiedy był już blisko, zorientował się, że głowa tkwi dobre siedem stóp nad ziemią. Miała otwarte oczy i gdyby nie wiedział, że reszta jej ciała płonie w ognisku za jego plecami, bez trudu mógłby uwierzyć, że Susan nadal żyje.
Nie potrafił dotknąć jej głowy i musiał się odwrócić, gdy John Trzy Imiona strącał ją suchym patykiem. Indianin podniósł ją za zlepione krwią włosy i zaniósł do ognia. Jim pozostał na miejscu, ciężko dysząc. Łzy ściekały mu po policzkach.
Po chwili John Trzy Imiona zawołał go. Udało mu się na tyle odzyskać panowanie nad sobą, że mógł podejść do ogniska. Indianin powiedział:
– Musimy pozwolić, by się wypaliło… później przyjdę tu i przykryję popioły ziemią. Poprosiłem kierownictwo motelu o zezwolenie na rozpalenie dziś wieczór ogniska ceremonialnego, więc nie mają podstaw do podejrzeń.
– Ale co będzie, gdy Susan nie zjawi się na śniadanie?
– Musisz powiedzieć swoim uczniom, że rozchorowała się w nocy i postanowiła wrócić do domu. Zabiorę jej ubrania i walizkę i dobrze je ukryję.
– Ale jeżeli ktoś dowie się o tym, co zrobiliśmy, na pewno pomyśli, że to my ją zabiliśmy.
– Oczywiście – odparł John Trzy Imiona. – Tak jak policja z Los Angeles sądzi, że Paul i Szara Chmura zabili Martina Amato.
– Co więc u licha mamy począć?
– To, co planowaliśmy od samego początku… Musimy porozmawiać z Psim Bratem i przekonać go, by uwolnił Catherine.
– Ale w ten sposób nie dowiedziemy naszej niewinności.
– Zapobiegniemy jednak kolejnym zabójstwom.
Jim spojrzał na ognisko. Wciąż jeszcze biło od niego gorąco, lecz było w nim teraz znacznie więcej popiołu. Poranna bryza rozwiała jego część po ziemi wśród krzewów. Zmówił cichą modlitwę za duszę Susan, mając nadzieję, że gdziekolwiek jest, będzie w stanie mu wybaczyć.
Nagle ponownie usłyszał Sharon:
– Wróciła, panie Rook! Catherine właśnie wróciła!
Gdy John Trzy Imiona rozgrzebywał popioły, Jim wrócił do pokoju i pospiesznie przebrał się w dżinsy i niebieską koszulę. Palce mu tak dygotały, że z trudem pozapinał guziki. Potem zastukał do drzwi pokoju dziewcząt. Sharon natychmiast mu otwarła. Jim wszedł do środka i ujrzał Catherine w zielonej koszuli nocnej siedzącą na skraju łóżka i pijącą łapczywie colę z puszki. Spojrzał na jej stopy – były zabrudzone popiołem.
– Gdzie byłaś? – zapytał. – Wszyscy się o ciebie martwiliśmy. A pani Randall tak się zdenerwowała, że miała atak astmy i być może będzie musiała wrócić do domu.
Catherine podniosła na niego wzrok.
– Astma? – zdziwiła się.
– Właśnie. W chwilach szczególnego napięcia często daje o sobie znać.
– To znaczy, że ma trudności z oddychaniem?
– Tak.
Catherine na powrót spuściła głowę. Jim nie mógł oprzeć się wrażeniu, że ukrywa uśmiech.
– Nadal mi nie powiedziałaś, gdzie byłaś.
– Nie mogłam spać, więc poszłam na spacer.
– To nie było szczególnie mądre.
– Czasami mądrość bywa pojęciem względnym – oświadczyła Catherine. – Sam nam to pan powiedział.
Jim nie cierpiał, kiedy jego uczniowie cytowali jego własne słowa, zwłaszcza gdy obracali je przeciwko niemu. Otworzył usta, ale zaraz je zamknął. Zamierzał zapytać Catherine, czy słyszała bębny na dworze i czy widziała ognisko, uznał jednak, że lepiej trzymać język za zębami, przynajmniej na razie. Jeżeli Catherine była zamieszana w śmierć Susan, sama dobrze o tym wiedziała. Jeżeli nie, lepiej było jej w to wszystko nie wtajemniczać.
Zjawił się rozczochrany Mark, w koszulce i luźnych szortach.
– Co się dzieje? – zapytał. – Słyszałem krzyki, trzaskanie drzwiami i inne takie. Czy tu w ogóle można się wyspać?
– Przykro mi, Mark – odparł Jim. – Ale Catherine poszła sobie na spacer i chyba trochę za gwałtownie zareagowaliśmy.
– W takim razie wszystko w porządku – stwierdził Mark. – Tylko na przyszłość zachowujcie się ciszej, dobrze? Śniło mi się coś fajnego… byłem perkusistą w REM.
Jim spotkał się z Johnem Trzy Imiona na korytarzu i zabrał go do swojego pokoju. Drzwi Susan nadal były zamknięte, podobnie jak drzwi między ich pokojami, lecz drzwi na dziedziniec były lekko uchylone. Przedostali się przez ogrodzenie i weszli do środka.
Jim natychmiast skierował się ku szafie i wyjął z niej ubrania Susan. Pachniały jej perfumami i musiał przygryźć dolną wargę, by nie wybuchnąć płaczem. Zestawił z półki walizkę, otworzył ją i wrzucił do niej ubrania. John Trzy Imiona wyszedł z łazienki niosąc szczoteczkę do zębów i przybory toaletowe.
– To wszystko? – zapytał Jim. – Zajrzyj jeszcze pod łóżko, mogła coś tam zostawić.
John Trzy Imiona pochylił się i wyciągnął parę kwiecistych bawełnianych pantofli oraz wytarty egzemplarz The San Andreas Fault.
– Była nauczycielką geografii – wyjaśnił Jim. John Trzy Imiona podniósł walizkę.
– Zabiorę to do siebie – oświadczył. – A ty może położysz się na parę godzin? Nawet jeżeli nie zaśniesz, przynajmniej trochę się uspokoisz. Spotkamy się o wpół do dziewiątej
– To niewiarygodne – mruknął Jim. – Wcale tego nie widziałeś? Nawet cienia?
Indianin pokręcił głową.
– Widziałem tylko, jak ginie twoja przyjaciółka i wiem, że nie mogłeś tego zrobić, nie w taki sposób.
– To było takie wielkie – powiedział Jim. – Czarne, kosmate jak niedźwiedź i niewiarygodnie szybkie. Susan nie miała najmniejszej szansy.
– Nie powinieneś się obwiniać. Nie mogłeś zrobić niczego, by temu zapobiec.
– Nie powinienem w ogóle zabierać Susan do Arizony.
– Życie jest pełne niebezpieczeństw. Gdyby została w Los Angeles, mogła zginąć w wypadku samochodowym. Tylko Gitche Manitou zna los, jaki jest nam przeznaczony.
Jim rozejrzał się po pokoju Susan, otworzył drzwi i sprawdził, czy korytarz jest pusty, a potem wypuścił Johna Trzy Imiona.
– Wpół do dziewiątej – przypomniał mu i wrócił do swojego pokoju. Poszedł do łazienki, zapalił światło i przyjrzał się swemu odbiciu w lustrze. Na policzkach miał dwie smugi popiołu, lecz poza tym wyglądał zupełnie normalnie, jakby nie wydarzyło się nic specjalnego. Przez okno widział nadal pnącą się w niebo kitę dymu i prawie nie mógł uwierzyć, że to stos pogrzebowy Susan i ze nigdy więcej jej nie ujrzy.
Próbował oglądać telewizję, ale znalazł jedynie jakiś stary czarno-biały film i meksykańską audycję o Święcie Zmarłych. Wyłączył telewizor i zamknął oczy, jednak prawie natychmiast je otworzył, bo pod powiekami ujrzał mroczny, szczeciniasty kształt pędzący ku niemu z rozczapierzonymi pazurami.
Jest już czwartek, dzień, w którym mam umrzeć, pomyślał. Położył się i utkwił spojrzenie w suficie, na czoło wystąpił mu lepki pot strachu. Nie potrafił sobie wyobrazić, jak czuje się człowiek, któremu urywa się głowę albo rozpruwa korpus. Ale musi coś czuć, nawet jeżeli trwa to jedynie mgnienie oka. Przypomniał sobie opowieści o głowach poruszających oczyma po oddzieleniu od ciała, wpatrujących się z przerażeniem w kikuty własnych szyj.
Wstał z łóżka, podszedł do barku, nalał sobie do szklanki solidną porcję whisky i wypił wszystko jednym haustem Zakaszlał i przetarł oczy Dygotał tak gwałtownie, że upuścił szklankę na podłogę
Kwadrans przed ósmą przeszedł pod drzwi pokoju dziewcząt i zapukał. Po chwili w progu stanęła Sharon.
– Pomyślałem, że zrobię wam pobudkę – powiedział – John Trzy Imiona przyjedzie po nas za czterdzieści pięć minut.
– Jak się czuje pani Randall? – zapytała Sharon – Minął jej atak astmy?
– Nie, niestety nie. Jeszcze jej się pogorszyło. Z trudem oddychała. Odesłałem ją z powrotem do Albuquerque. Pójdzie tam lekarza, a potem poleci do Los Angeles.
– Szkoda – mruknęła Catherine, siadając na łóżku.
– Owszem, szkoda – przytaknął Jim – Zobaczymy się po śniadaniu.
Zamknął drzwi. Nie wiedział, co sądzić o reakcji Catherine. Wydawała się zmieniać. Kiedy zjawiła się w West Grove, była otwarta i przyjacielska. Jako pierwsza z klasy podnosiła rękę, by zadać pytanie, i nigdy nie bała się wyrażać swoich uczuć. Uwielbiała wiersze Delmore Schwartz i przed całą klasą recytowała: „Ciężki niedźwiedź ze mną chodzi, z mordą umazaną w miodzie, ociężały i niezgrabny, ale wielki i wszechwładny”. Po wydarzeniach minionej nocy cytat ten nabrał nowego, złowieszczego znaczenia.
Tu, na ziemi Navajo, Catherine stała się odległa i nieufna, wycofała się w głąb siebie. Tego ranka nie zauważył przy mej cienia, lecz jej napięcie było bardzo wyraźnie wyczuwalne, jak fale gorąca bijące od ogniska Johna Trzy Imiona.
Na korytarzu pojawił się Mark w wyblakłych obszernych bermudach i koszulce firmowej Delco/Bose.
– Hej, panie Rook, chciałbym panu podziękować – powiedział. – Nigdy dotąd tak dobrze się nie bawiłem.
– Mam nadzieję, Mark.
– Chyba jest pan trochę przygnębiony, panie Rook… z jakiego powodu, jeśli można zapyta’?
– Chodzi o panią Randall – odparł Jim.- Miała atak astmy i musiała wrócić do domu.
– Lubi ją pan, prawda, panie Rook? – zapytał Mark. – Widziałem, jak pan na nią patrzy. Naprawdę ją pan lubi.
Jim uśmiechnął się z trudem, a potem objął Marka ramieniem i powiedział.
– Owszem, naprawdę ją lubię.
Razem przeszli do motelowej restauracji. W powietrzu unosił się zapach świeżej kawy i ciasteczek. Ponura Indianka w długiej sukni z zadrukowanego perkalu nakładała na talerze plasterki bekonu, jajka i naleśniki. Jim i Mark usiedli przy oknie. Na zewnątrz rozmazana spirala dymu nadal wiła się nad zaroślami i Jim pomyślał: to ostatnie cząstki Susan, unoszące się do nieba.
Mark obracał w palcach słodzik.
– Wie pan co, panie Rook? Zanim pana poznałem, nie zdawałem sobie sprawy z połowy uczuć, jakie we mnie tkwiły. Rozumie pan, o co mi chodzi? Zawsze myślałem, że poezja jest do bani. Ale pan mówi o niej tak, że człowiek łapie, co jest grane. To jakby moje własne uczucia, tyle ze spisane na papierze. Pokazał mi pan także, że poza Santa Monica istnieje jeszcze cały świat. Nie tylko Arizona, ale wszystkie inne miejsca, o których ludzie piszą. Francja, Rosja i cała reszta. Skoro człowiek mieszka na tej planecie, musi wiedzieć, gdzie to jest, bo wtedy wie, kim sam jest. – Przerwał na moment, a potem dodał: – Pani Randall jest pana przyjaciółką. Jak pan myśli, czy znalazłaby trochę czasu, żeby pouczyć mnie geografii? No wie pan, żebym się choć trochę zorientował.
Ponura Indianka przyniosła im kawę, jajka na bekonie i sok. Gdy odeszła, Jim spojrzał na Marka i powiedział: – Porozmawiam o tym z panią Randall, kiedy wrócimy do Los Angeles, dobrze? Jestem pewien, że się zgodzi. – W ustach poczuł smak popiołu. Popiołu Susan.
Powoli wysączył do dna filiżankę czarnej kawy, podczas gdy Mark z entuzjazmem pożerał jajka na bekonie. Unikał spoglądania przez okno. Nie chciał znowu ujrzeć tej wstęgi dymu. Nie chciał myśleć o tym, że nigdy nie zobaczy już Susan.
Gdy wyruszyli przez płaskowyż w stronę Fort Defiance, był upalny, zakurzony poranek. John Trzy Imiona opowiadał im o historii i kulturze ludu Navajo.
– Navajo nie stanowili plemienia, przynajmniej za dawnych czasów. Podstawową jednostką była rodzina: mężczyzna, jego żona i ich dzieci. Każda rodzina mieszkała w osobnej ziemiance, czyli hoganie. Czasem parę hoganów było ustawionych blisko siebie, bo niektóre codzienne czynności przerastały możliwości pojedynczej rodziny. Wielu mężczyzn brało sobie więcej niż jedną żonę, często były to siostry.
– Nie wyobrażam sobie, by jakiś Navajo chciał ożenić się z moimi siostrami – wtrącił Mark. – Wciąż gadają tylko o szminkach, ciuchach i chłopakach, i kto jest fajny, a kto do kitu.
– Mężczyzna Navajo miał wielką władzę nad swymi żonami – powiedział John Trzy Imiona. – Jeżeli nie był z nich zadowolony, bił je.
– To pogwałcenie praw kobiety – stwierdziła Sharon. – Gdyby mój chłopak spróbował czegoś takiego, połamałabym mu ręce.
– Nie jesteś w Los Angeles – przypomniał jej John Trzy Imiona. – Historia Navajo liczy sobie tysiące lat, jest starsza niż biała czy czarna rasa. Ten kraj był niegdyś przesycony potężną magią. Teraz ta magia odeszła, ale nie do końca – oświadczył i zerknął znacząco na Jima.
Sharon dopytywała się o wszystko, a Mark błysnął paroma abstrakcyjnymi dowcipami. Jedynie Catherine milczała uparcie, że wzrokiem utkwionym w czerwonawe góry na horyzoncie.
– Nic ci nie jest? – zapytał Jim.
– Chyba nie – odparła. – Ale chciałabym, żeby już było jutro.
Nie tak szybko, pomyślał Jim. To może być ostatni dzień mojego życia.
Gdy dotarli do miasteczka przyczep kempingowych, zobaczyli nad wjazdem napis: Meadow Between Rocks Homes. John Trzy Imiona wjechał przez bramę i ruszył główną alejką między dwoma rzędami zaparkowanych przyczep. Przy większości z nich były małe ogródki, w których hodowano zioła, warzywa i kwiaty. Wszędzie biegały małe dzieci w towarzystwie rozszczekanych psów. Jakaś kobieta, rozwieszająca właśnie pranie na sznurku przyczepionym do burty jej przyczepy, spojrzała Jimowi w oczy, zupełnie jakby go oczekiwała.
John Trzy Imiona zaparkował swojego chryslera przed jedną z większych przyczep. Stało tam już siedem czy osiem samochodów i półciężarówek, a dookoła zgromadził się spory tłumek: młodzi ludzie w świeżo upranych dżinsach i kraciastych koszulach – i starsi, w tradycyjnych strojach. Za przyczepą płonęło ognisko, nieopodal rozstawione były drewniane stoły na kozłach.
Kiedy wysiedli z samochodu, do Johna Trzy Imiona podszedł wysoki uśmiechnięty mężczyzna z małym dzieckiem na ręku.
– Jim, przedstawiam ci mojego kuzyna Dana – powiedział John Trzy Imiona. – A ten mały obywatel jest główną przyczyną dzisiejszej uroczystości.
– Cieszę się, że mogliście przyjechać – powitał ich Dan, wprowadzając wszystkich do wnętrza przyczepy. Normalnie było w niej sporo miejsca, ale teraz stłoczyli się tam sąsiedzi, przyjaciele i krewni. Żona Dana, Minnie, podała im puszki piwa.
– Opowiedz mi o rytuale Pierwszego Uśmiechu – poprosił Jim, łaskocząc niemowlaka pod brodą. Dziecko zachichotało, wierzgając rękoma i nogami.
– Po stworzeniu człowieka Wielki Duch wręczył mu dwa prezenty… – zaczął Dan. – Życie i śmiech. Zwierzęta również żyją, ale żadne z nich nie potrafi się śmiać. Śmiech czyni nas ludźmi i zbliża nas do Wielkiego Ducha. Każdy dzień bez śmiechu oddala nas od miejsca duchowych narodzin. Dzisiejsza uroczystość ma upamiętnić fakt, że mój syn stał się członkiem rasy ludzkiej i zjednoczył się z duchami.
– Słuchaj, Dan – przerwał mu John Trzy Imiona – długo tu nie zabawimy.
– Po takiej podróży? Chyba żartujesz?
– Prawdę powiedziawszy, sprowadza nas tutaj coś innego – oświadczył John Trzy Imiona. – Chcemy odwiedzić Psiego Brata.
– Psiego Brata…? Czego od niego chcecie?
– To sprawa rodzinna.
– W związku z… – Dan skinął głową w kierunku Catherine.
– Tak – potwierdził John Trzy Imiona. – Nie chce jej uwolnić. Utrzymuje, że umowa nadal pozostaje w mocy.
– Ostrzegałem Henry’ego – mruknął Dan. – Ostrzegałem go, ale mnie nie posłuchał. Zamartwiał się o swoją żonę. Oświadczył wtedy: „Kiedy nadejdzie pora oddać mu Catherine, wywiozę ją stąd i Psi Brat nigdy jej nie znajdzie”. Powiedziałem mu, że Psi Brat znajdzie ją wszędzie, gdziekolwiek by ją ukrył. Henry chyba nie rozumiał, że to właśnie Psi Brat mógł być odpowiedzialny za raka jego żony.
– Przepraszam, że się wtrącam – odezwał się Jim – ale zarazić można kogoś grypą, nie rakiem.
Dan spojrzał na niego tak, jak gdyby powiedział coś monstrualnie głupiego.
– Mówimy o Psim Bracie – oświadczył z naciskiem.
– No i co z tego? To tylko człowiek.
– Ty też się do niego wybierasz?
– Oczywiście. Dlatego tu jestem. Henry poprosił mnie, żebym spróbował go jakoś spłacić. Pokaźna suma w akcjach i obligacjach w zamian za Catherine.
Dan pokręcił głową.
– Zwariowaliście? Chyba Henry nie wierzy, że uda mu się wymienić Catherine na pieniądze? Nie zdajecie sobie sprawy, z kim macie do czynienia.
John Trzy Imiona położył rękę na ramieniu Dana.
– Daj spokój, Dan. Nie popadajmy w przesadę. Większość opowieści o Psim Bracie to plotki i ludzkie wymysły. To normalny facet.
– Więc dlaczego ludzie chodzą do niego, kiedy pragną uleczyć kogoś z raka?
– Dan, wszystko będzie dobrze. Wszystko pójdzie jak po maśle. Odwiedzimy Psiego Brata i może zdążymy z powrotem na modlitwy.
– To się wam przyda, zapewniam cię – odparł Dan.