173895.fb2
– Ej, panienki, to jest coś dziwnego – powiedziałam ostrzegawczo. – Nie chcę wnikać… kłamię jak świnia, chcę, ale uważam, że nie wypada… w tajemnice szacownej, duńskiej rodziny, ale same popatrzcie…
Podałam im książkę. Obie, Alicja i Marzena, pochyliły się nad nią z zainteresowaniem, Alicja, wręczając Marzenie, też nią potrząsnęła, Marzena uczyniła to samo. Popatrzyłyśmy na siebie wzajemnie, ja z góry, one z dołu.
– Książka…? – powiedziała Alicja z powątpiewaniem.
Marzena spróbowała dzieło otworzyć.
– Gówno – oznajmiła. – Żadna książka, chyba że w czymś. To jest pudełko.
– Świetne znalezisko – zdążyłam pochwalić. – Alicja ma za mało pudełek, jedno więcej się przyda…
Stropiona nieco Alicja przyglądała się scenie. Marzena w skupieniu obmacywała przedmiot na wszystkie strony.
– Alicja – spytałam spod sufitu. – Kiedy ostatni raz te książki były przeglądane?
– Nie mam pojęcia – odparła jakoś trochę bezradnie. – Thorkild budował dom czterdzieści lat temu, może nawet czterdzieści pięć. Kiedy wyszłam za niego, wszystko już było. Ale chyba… czekaj… chyba coś mówił… Mamusia była wtedy młodsza i jeszcze sprawna…
Thorkild był starszy od Alicji o dychę. Zaliczał się do najmłodszych dzieci mamusi, tylko jedna siostra, Kirsten, była młodsza od niego, reszta rodzeństwa znacznie starsza, możliwe zatem, że w owym czasie mamusia doszła już do siedemdziesięciu wiosen, syn trzydzieści, rodzicielka w chwili jego urodzenia dobiegała czterdziestki, Duńczycy są długowieczni. Kirsten jeszcze w pięć lat później…
Wysiliłam pamięć, bo w końcu coś niecoś w dawniejszych czasach słyszałam. Budując dom, Thorkild był już rozwiedziony, zatem samotny, nie licząc jego syna, Thurego, Vivian porzuciła ich razem, męża i dziecko. Któryś tam raz zastanowiłam się przelotnie, co tą idiotką kierowało, krowa z urody, kura z umysłu, ameba z charakteru… Czort ją bierz, mało ważne, samotnemu synowi mamusia z zapałem pomaga, reszta dzieci miała ustabilizowane rodziny… Sama, osobiście, słyszałam od Thorkilda, jakich kłopotów przysporzyło mu kładzenie podciągu wzdłuż domu przy pomocy wyłącznie dziesięcioletniego syna, rozmawialiśmy wtedy, głównie metodą obrazkową, o rozmaitych problemach budowlanych…
– I mamusia w pewnym stopniu meblowała mu dom – zgadłam teraz, wciąż z wyżyn. – Stąd portret frywolnej prababci, który mnie straszył po nocach, stąd fisharmonia, stąd ten zbiór literacki. Mamusia własną ręką… Stąd testament! Bardzo cię przepraszam, ale po tylu latach to już nie może być tajemnica, znam twoje stosunki z teściową, byłam przy tym, cholera, ona cię kochała! To ona chciała, żebyś ty odziedziczyła to wszystko!
Patrzyły na mnie obie, Marzena z szalonym zainteresowaniem, Alicja nieżyczliwie.
– Niektóre ludzkie uczucia należałoby może uszanować? – powiedziała złym głosem.
– Nawet większość – odparłam głosem, wątpię czy sympatyczniejszym. – Ale zupełnie nie pojmuję, dlaczego trzeba z nich robić wściekłą tajemnicę. Szczególnie przy uczuciach szlachetnych, to w końcu żaden wstyd, że całość tutejszego mienia przeszła na ciebie, Thure to w pełni uznał, a teraz w ogóle nie żyje. Dzieci nie miał. Zostałaś jedyną spadkobierczynią i musisz się z tym pogodzić.
Z wyraźnym oporem Alicja uległa. Machnęła ręką na moje nietakty, wzruszyła ramionami i odwróciła się do Marzeny, która na nowo przystąpiła do prób otwierania pudełka.
– Do tego powinien być kluczyk – oznajmiła. – Widzę zameczek. Alicja, na pewno masz w domu jakieś małe kluczyki! Przynieś parę sztuk, wypróbujemy…
– Mam coś lepszego niż kluczyki – odparła Alicja dumnie i znikła za drzwiami.
Z dźwięków sądząc, udała się do kotłowni. Zlazłam z krzesła, bo też chciałam obejrzeć z bliska grzechoczącą książkę, zapaliłam papierosa i sprawdziłam zawartość kosmetyczki, bo mógł mi się tam utaić jakiś użyteczny przedmiot, ale niczego odpowiedniego nie znalazłam. Usiadłam na łóżku, obok Marzeny, i czekałyśmy w napięciu pełnym nadziei.
Alicja wróciła nawet dość szybko i przyniosła malutkie, zniszczone etui, w którym spoczywał elegancki komplecik nie tyle może wytrychów, ile wytryszków. Prawie miniaturowych.
– Rany boskie! – zdumiałam się. – Złodziejskie narzędzia w Danii! Alicja, skąd to masz?
– Głupie pytanie. Skąd, jeśli nie z kotów w worku? Mówiłam, że wszystko może się przydać.
– Któreś powinno pasować – orzekła nadzwyczajnie rozweselona Marzena i przystąpiła do wtykania wytryszków w dziurkę od klucza.
Już przy drugim pyknęło i zameczek się otworzył. Marzena uniosła okładkę, będącą wiekiem. Wszystkie trzy zachłannie zajrzałyśmy do środka.
Gdyby nadal uważać przedmiot za książkę, ciemnozielona pluszowa płaszczyzna stanowiłaby pierwszą stronę. Z łatwością dała się wydłubać moim pilniczkiem do paznokci, leżącym pod ręką, rozchylając się zarazem i prezentując swoje wnętrze.
– Szachownica! – wykrzyknęła Marzena.
– Coś takiego! – powiedziała Alicja, zaskoczona. – Ciekawe…
Pod ową pierwszą stroną, po rozłożeniu z jednej strony pluszową, a z drugiej gładką i pokratkowaną, spoczywały trzydzieści dwie prześliczne figurki szachowe, lśniące srebrem. Nie tkwiły ciasno i miały prawo grzechotać. Ręce nam się same do nich wyciągnęły.
– Ależ to piękne! – zachwyciła się Marzena. – Popatrzcie, jak precyzyjnie wyrzeźbione… albo może odlane, nie wiem, nie znam się, ale to zegarmistrzowska robota!
– Odlane – zawyrokowała Alicja i zapaliła kreślarską lampę na stole, chociaż na zewnątrz panował jasny dzień. – Rzeczywiście, bardzo ładne. I musiały być kiedyś używane, bo spójrzcie, na szachownicy widać ślady, nie jest nietknięta.
Jak zwykle, dostrzegła szczegóły. Trzeba się było dobrze przyjrzeć, żeby na gładkich, czarnych i białych kwadratach zauważyć minimalny cień szurania czy przesuwania, rzędu włoska albo zgoła drobinek kurzu. I, jak zwykle, dla dokładnego obejrzenia figurki pod lampą, zsunęła okulary.
– Jakim cudem widzisz takie rzeczy, w dodatku bez okularów, jest dla mnie nie do pojęcia – powiedziałam z niesmakiem. – Masz tam przecież tysiące dioptrii!
– Tylko trzy i pół. W drugim oku cztery i pół, ale to bez znaczenia.
– Mam gdzieś tam tylko trzy czwarte, ale do czytania okulary raczej wkładam, a nie zdejmuję…
Podsunęłam pod żarówkę króla i też przyjrzałam mu się dokładnie. Miał na głowie koronę, w koronie podejrzanie błysnęło.
– Hej, panienki – zwróciłam im uwagę. – Albo mnie coś mami, albo to są diamenciki! Niech ja pęknę trzy razy i w szałasie nocuję, arcydzieło jubilerskie!
– Wariatka – powiedziała Alicja, ale wzięła do oglądania drugiego króla.
– Powinny być czarne i białe – zauważyła Marzena. – Tymczasem wydają się… nie, chciałam powiedzieć jednakowe, ale nie. Widać różnicę, są czarne i białe!
– Żadnych diamencików on nie ma, tylko malutkie rubinki – stwierdziła równocześnie Alicja.
Przyłożyłyśmy się do oglądania rzetelnie, odpychając się wzajemnie od żarówki. Wszystkie figurki były srebrne, ale białe prezentowały gładkość idealną, czarne zaś co najmniej w połowie miały inną fakturę. Szorstką. Chropowatą. Dającą przy lśniącej bieli wrażenie czerni. Płaszcze króla i królowej, wysokie cokoły i zwieńczenia wież, grzywy i ogony koników, dolne części pionków… Ponadto biały król i biała królowa mieli w koronach diamenciki, czarni monarchowie zaś rubinki. W masie całe to towarzystwo wyglądało niemal identycznie, po rozdzieleniu dawało się już z łatwością rozróżnić.
– Słuchajcie, to jest skarb – powiedziała Marzena, ochłonąwszy z przejęcia. – Srebrne szachy! Jestem dumna z tego, że udało mi się uczestniczyć w odnalezieniu!
– Wątpię – mruknęła Alicja, jakoś mało wstrząśnięta.
– W co wątpisz? – spytałam podejrzliwie.
– Czy one są srebrne. Mają co najmniej pół wieku, jeśli nie znacznie więcej. Srebro powinno być sczerniałe, a to świeci.
– Bez powietrza i światła…
– Masz w domu starą, srebrną łyżkę?
– Mam nawet widelec. Dwa. Razem trzy sztuki, przedwojenne.
– Używasz ich? Trzymasz na oknie?
– Nie używam i trzymam w szufladzie.