173895.fb2 Kocie Worki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

Kocie Worki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 15

Zajęłyśmy się produkcją posiłku, ściśle biorąc, Alicja zorganizowała pożywienie, a Beata uporządkowała stół. W jednym i drugim brałam nikły udział zarówno z lenistwa, jak i z przewidywanego zmartwienia na tle komplikacji uczuciowych. Ograniczyłam się do wyciągnięcia z torby na zakupy odpowiednich butelek.

Paweł urządził się jakoś na dostępnym mu metrze kwadratowym, umył ręce i spowodował kolejny wybuch orkiestry.

– Alicja, ja myślałem, że ty stosujesz jakąś przenośnię, ale to sama dosłowność – powiedział z lekkim przestrachem i dużym zakłopotaniem. – Rzeczywiście, strasznie ryczy. Musi tak być?

– Otwórz wino – poleciła mu Alicja. – Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Tam pewnie trzeba wymienić uszczelki, a ja sama nie dam rady.

– Prościej byłoby kupić nowy rezerwuar – mruknęłam. – To nie jest najkosztowniejszy przedmiot świata.

– Wcale nie prościej, bo takich, jak ten mój, już nie produkują i trzeba by przerabiać całą instalację. Korkociąg jest w szufladzie.

– Ja w ogóle nie chcę być niegrzeczny i wcale nie mam zamiaru wybrzydzać – kontynuował Paweł, posłusznie sięgając po butelkę – ale czy tam u ciebie, w atelier, nie zdechło przypadkiem jakieś zwierzę?

Alicja wsunęła do piecyka indycze piersi.

– Jakie zwierzę? – zainteresowała się podejrzliwie.

– Nie wiem. Chyba dosyć duże.

Odruchowo obejrzałam się na koty. Siedziały na tarasie, wszystkie trzy, i wygrzewały się na słońcu, zdechniecie któregoś w atelier odpadało. Beata, bez zadawania głupich pytań, znalazła w szufladzie korkociąg i podała go Pawłowi.

– Żadnego zwierzęcia tam nie było – rzekła Alicja stanowczo. – Skąd ci przyszedł do głowy taki idiotyczny pomysł?

– To nie do głowy, to do nosa. Ja naprawdę staram się być uprzejmy, ale z atelier zalatuje, jak by tu powiedzieć, o…! Delikatny odorek. Trochę trupi.

– Co za brednie opowiadasz? Byłyśmy tam wczoraj i nic takiego nie czułam.

– On nie pali – przypomniałam jej. – A my wszystkie owszem. On ma lepszy węch. Poza tym owszem, zwróciłam ci uwagę, że pomieszczenie jakby zatęchło. Sama czułaś i Marzena też. Mówiłaś, że to przyrodnicze.

– Otworzę sobie to okno nad głową i będę miał świeże powietrze – obiecał pocieszająco Paweł. – Nie przejmuj się…

– Okna nie otworzysz, bo jest zastawione kwiatkami…

– Może sprawdzić? – zaproponowała niepewnie Beata.

Alicja wzruszyła ramionami, porzuciła kuchnię i ruszyła do pokoju telewizyjnego. Ruszyliśmy za nią, Paweł z otwartą butelką wina, którą po drodze odstawił na stół salonowy. Stłoczyliśmy się z pewnym wysiłkiem na podejrzanym terenie.

Przy starannym węszeniu dawało się wyczuć cień woni, istotnie, już nie zatęchłej, raczej trupiej niż kwietnej. Perfumerią w każdym razie nie zalatywało. Alicja odkopała sobie spod nóg jedno z licznych pudeł i otworzyła drzwi do atelier.

Woń wzmogła się i nabrała wyraźnego oblicza.

– O, do licha… – mruknęła z troską Beata.

Alicja cofnęła się i obejrzała na mnie z wyrazem twarzy pełnym niesmaku.

– Zrobiłaś coś czy tylko wymyśliłaś? Ile razy przyjeżdżasz, zawsze mi tu upychasz jakieś zwłoki. Co to ma być, tym razem? Śmierdzi obrzydliwie.

Nawet się nie oburzyłam na krzywdzące podejrzenie.

– Odczep się, żadnych zwłok nie miałam w planach. Lepiej sprawdź, czy coś tam jednak nie leży niżej. Już ci się kiedyś jeż wrąbał w przewód wentylacyjny…

– Wyciągnęłam go!

– Ale i lis przychodził. Może znalazł tu sobie spokojne miejsce, żeby zdechnąć ze starości. Nie mam z tym nic wspólnego.

– Myślicie, że jeden lis dałby z siebie aż tyle? – spytał z powątpiewaniem Paweł.

– To idzie z dołu – zauważyła Beata. – I nie jestem pewna, czy takie całkiem trupie… Mam wrażenie, że jakby trochę siarkowodór…

Alicja w zadumie spojrzała w dół. Wąskie schodki do niższej części atelier zastawione były nie całkowicie, tylko częściowo, jakimś rusztowaniem przy ścianie i małymi pudełkami, z których wystawały kawałki zdrewniałych łodyg, można było obok nich się przecisnąć, dalej jednak teren przedstawiał się gorzej. Okolice biurka wydawały się słabo dostępne, głównie szalała tam ceramika, przemieszana z pudłami większych rozmiarów, długi i niski regał ginął pod orgią kwiatów w pełnym rozkwicie, a początek schodków do piwnicy był w ogóle niewidoczny. Usiłowałam rozpoznać zawalające go przedmioty, ale poza ziemią w skrzynce, donicami i kłębem jakichś korzeni niczego nie umiałabym nazwać. No, jeszcze pudła z tajemniczą i niezrozumiałą zawartością…

– Przy pewnym wysiłku da się przejść – zaopiniowałam. – Jeśli coś leży, to tam.

Alicja się wyraźnie wahała.

– I sądzisz, że koniecznie musimy to obejrzeć…?

– A co? Zostawisz ten smród?

Odór z chwili na chwilę intensywniał, co napawało niepokojem, bo wczoraj jeszcze ledwo było coś czuć, a dziś już takie natężenie…? Myśl o trupie pchała się coraz natrętniej, szczególnie że wielkie drzwi do ogrodu wciąż pozostawały otwarte i komunikacja z wnętrzem domu nie napotykała żadnych trudności. Lis lisem, ale mógł wejść, na przykład, zagłodzony bezdomny…

– Zdaje się, że padlina przestaje śmierdzieć już po dwóch latach – powiedziała rzeczowo Beata. – Ale nie jestem pewna, czy nie musi mieć do tego suchego klimatu.

– Pustynia? – zainteresował się żywo Paweł.

– Na pustyni wcale nie śmierdzi, tylko wysycha – skorygowała Alicja. – Przestańcie bredzić, jesteśmy w Danii. No dobrze, niech będzie…

– Jeśli rzeczywiście coś leży, to chyba od niedawna – zauważyłam. – Wczoraj w południe jeszcze tak bardzo nie śmierdziało. Ale zdaje się, że upał panuje dopiero od dwóch dni?

– Od trzech. Przedtem było zimno.

– No to nic dziwnego…

Z wyraźną niechęcią Alicja zaczęła schodzić po dostępnej części schodków. W tym samym momencie w głębi domu rozległy się jakieś hałasy, łomotanie czymś i okrzyki.

– Hej, Alicja! – wołała ludzka istota. – Gdzie wy jesteście?! Joanna! Jest tu któraś z was?

Alicja zatrzymała się na trzecim stopniu, rozpoznałam głos Anity, cofnęłam się i obejrzałam. Anita, nieco zaniepokojona, przedzierała się ku nam przez pokój telewizyjny, dostrzegła mnie za drzwiami.

– O, tu jesteś! Rany boskie, już myślałam, że poszłyście gdzieś, zostawiając wszystko otwarte! Gdzie Alicja? Na chwilę wpadłam po drodze…

– Jestem, jestem – powiedziała pośpiesznie Alicja, przepychając się obok mnie. – Dużo nas jest. Chodźcie, napijemy się kawy!

Łatwo dawało się zgadnąć, że wizytę Anity powitała tym razem z niezwykłą radością, bo odsuwało to chwilę penetracji piwnicy pod atelier. Podejrzewałam ją o nadzieję, że cudowny aromat sam zniknie i nie będzie potrzeby badać jego źródła. Nie upierałam się, pomyślawszy, że w końcu mogę osobiście, bez niej, zejść na dół i zaspokoić ciekawość, czego nie zamierzałam się wyrzec, ponieważ intrygowało mnie bez granic, co, na litość boską, mogło tam tak śmierdzieć. Przecież nie dawne rysunki Thorkilda, nie jego rzeźby, nie piec do wypalania gliny, nie zepsuta pralka, choćby i najstarsza, i nie nawóz do kwiatków, o którym doskonale wiedziałam, że na sucho nie wydziela z siebie żadnej woni, na mokro zaś kojarzy się ze zwyczajnym krowim łajnem. Zatem co? Rzeczywiście trup…? Czyj, do pioruna?!

Anita rzuciła palenie już co najmniej dziesięć lat temu i węch zdążył jej wrócić. Poruszyła nosem, ale jeszcze nie uczyniła żadnej uwagi na temat, który mógł się okazać nieco drażliwy. Z wielkim zainteresowaniem obejrzała Beatę i ucieszyła się na widok Pawła, znanego jej od lat i zawsze obdarzanego wielką sympatią. Pawła wszyscy lubili.

– Wpadłam po drodze – poinformowała Alicję. – Znów kursuję między Hillerød i Kopenhagą i mam cię na trasie. Korciło mnie, więc przeprowadziłam śledztwo i wyobraź sobie, to faktycznie był Blekot!