173895.fb2 Kocie Worki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 16

Kocie Worki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 16

Wygłosiła te słowa z takim triumfem, że nie można ich było zlekceważyć. Alicja zatrzymała się nad stołem z filiżankami w dłoniach.

– Co Blekot? – spytała nieufnie.

– Blekot ci podrzucił to czasopismo z porostami! Podwędził Jasiowi i przywiózł tutaj. Myślałam, że sobie robię dowcip, a okazuje się, że dobrze zgadłam.

– I na co mu to było? Przecież ten kretyn nie zna duńskiego.

– Owszem, zna.

– Od kiedy? Dwadzieścia lat temu słowa jednego po duńsku nie umiał!

– Teraz już umie, zaczął się gwałtownie uczyć jakieś pięć lat później. Z tym że wyłącznie w piśmie, mówić nie potrafi, to przez akcent, akcentowi nie daje rady. I nie rozumie gadania, no, może trochę. Za to przy tekstach pisanych mógłby wręcz robić za tłumacza, więc możliwe, że zabrał to dla siebie, a nie dla ciebie. I zostawił przez roztargnienie.

Alicja ustawiła filiżanki na stole i sięgnęła po zasobnik z kawą. Czajnik prztyknął, Beata, wciąż usiłując być użyteczna, już nad nim stała i przystąpiła do nalewania ukropu. Zdecydowałam się dać sobie spokój z herbatą i też napić się kawy.

– W lodówce jest śmietanka – mruknęłam w przestrzeń. – Na drzwiczkach stoi.

Po śmietankę skoczył Paweł, chociaż kuchnia Alicji była zdecydowanie jednoosobowa i dwie sztuki personelu robiły już w niej tłok. Najwyraźniej w świecie jednakże Beacie i Pawłowi obijanie się o siebie wzajemnie nie sprawiało najmniejszej przykrości, na co starałam się nie patrzeć, żeby sobie nie przysparzać troski. Obsłużyli towarzystwo do końca, z łyżeczkami i cukrem włącznie.

Alicja usiadła przy stole, nie zwracając na nich uwagi.

– O poroście poczytałam, chociaż nie do końca, bo zasnęłam. Nawet interesujące, ale wątpię, czy dla Blekota. O co tu chodzi?

– Otóż to! – rzekła Anita konfidencjonalnie. – Okazuje się, że Jaś to zbiera, ma już jeden rocznik i kompletuje drugi, dlatego zauważył stratę. Egzemplarz znikł z domu razem z Ernestem.

– Z jakim Er… A…!

– Z Blekotem. Ukradł go. A rzecz w tym, że przedtem pytał, czy Jaś mu to pożyczy, Jaś odmówił, no więc rąbnął w ostatniej chwili. I uważam, że coś tu śmierdzi.

Upojna woń z atelier zaczynała powolutku docierać do końca salonu.

– Mówisz to w przenośni czy masz na myśli rzeczywistość? – spytałam grzecznie.

– Mówiłam w przenośni, ale skoro już poruszasz temat… Alicja, wydaje mi się, że coś ci się chyba zepsuło…? Jeśli to nietakt, wycofuję pytanie.

– No dobrze, możliwe, że śmierdzi – zgodziła się niechętnie Alicja. – Oni twierdzą, że coś zdechło w atelier…

– Byłabym skłonna ich poprzeć…

– …i musimy to sprawdzić. Nie ma pośpiechu, jeśli już zdechło, nic mu nie pomożemy. Pośmierdzi i przestanie.

– Beata mówi, że dopiero po dwóch latach – przypomniałam bez nacisku. – Ja wyjeżdżam, ale ty się zastanów, czy wytrzymasz.

– Jak się pozamyka wszystkie drzwi… – zaczęła Beata pocieszająco.

– Przy odrobinie wysiłku te okna da się otworzyć – podsunął równocześnie Paweł.

– Czy to śmierdzi z atelier? – zainteresowała się Anita.

– Z atelier – potwierdziłam. – Z dołu.

– Zwłoki…?

– Na to wygląda. Na razie nie wiadomo czyje.

– To ja się waham, uczestniczyć w oględzinach czy odjechać wcześniej. Musiałabym robić za świadka, a trochę mi brakuje czasu. Ale nie mogę odjechać, dopóki nie załatwię interesu, bo tak naprawdę chciałabym to czasopismo zabrać ze sobą. Jaś pytał nieśmiało, czy nie mógłby go odzyskać…

Skierowała wzrok na Alicję. Wszyscy spojrzeliśmy na Alicję, która popadła w jakieś roztargnione zamyślenie i przestała słuchać rozmowy. Gotowa byłam założyć się o cały stan posiadania, że w kwestii odoru zaczyna podejrzewać coś konkretnego i zastanawia się, jak by tu zajrzeć do własnej piwnicy samotnie, bez świadków. Raczej nie miała szans.

– Nie będę się jej narażać – zadecydowała Anita. – Poczekam chwilę.

Podniosła się od stołu i poszła do łazienki. Wypadła z niej w przerażeniu, kiedy dziki ryk wstrząsnął domem w posadach, bo, jak się okazało, na fanaberie urządzenia, trafiła po raz pierwszy. Należało ją uprzedzić, ale jakoś wyleciało nam to z głowy.

Ogólny skutek był jednakże pozytywny, bo Alicja się przecknęła.

– No dobrze – rzekła, odsuwając krzesło. – Niech wam będzie, pójdę sprawdzić.

Anita znów się zawahała, stwierdzając, że wali się na nią zbyt wiele atrakcji naraz. Tu czasopismo dla Jasia, tu ciężki smród, a tu wściekłe ryki, to za dużo na jedną osobę, ale w oględzinach będzie uczestniczyć, bo inaczej jeść i spać by nie mogła. Ostatecznie, ciekawość ma prawo być podstawową cechą dziennikarza.

Starając się nie oddychać głęboko, zeszłam kawałek za Alicją i popatrzyłam w dół. Reszta zainteresowanych zgromadziła się za mną, nieco wyżej. Alicja pokonała całe jedenaście stopni, przedarła się przez barykadę na ostatnich trzech metrach i dotarła do olbrzymiego zamrażalnika, stojącego przy samej ścianie. Jak sięgałam pamięcią, ten zamrażalnik stał tu zawsze i stanowił coś w rodzaju studni bez dna, względnie jaskini głodnych ludożerców, cokolwiek tam weszło, na zewnątrz już nie wychodziło. Pazurami i zębami broniłam zamrożonych produktów, które zamierzałam zjeść, a które Alicja życzliwie usiłowała przechować w zamrażalniku na dole, wiadomo było bowiem, że jeśli je tam zaniesie, więcej ich na oczy nie zobaczę.

Zatrzymała się teraz na moment przed kobylastą machiną i pomamrotała coś pod nosem. Po czym z determinacją, straceńczym gestem, otworzyła drzwiczki.

Woń, która runęła na pomieszczenie, przekroczyła wszystko. Gwałtownie zatkałam sobie nos, za plecami usłyszałam jakieś rumory i zdławione okrzyki. Alicja usiłowała jeszcze przez chwilę mężnie wytrwać na stanowisku, ale i jej wytrzymałość miała swoje granice, po trzech sekundach odmówiła usług.

– Zdaje się, że noga barania ma wreszcie swój wielki dzień – powiedziałam z mieszaniną współczucia i jadowitej satysfakcji, kiedy już udało nam się zgromadzić przed domem, na końcu tarasiku, gdzie z trudem, bo z trudem, ale jednak udawało się oddychać. – Co teraz? Istnieją tu jakieś specjalne ekipy śmieciarzy? Albo ktoś z obsługi prosektorium?

– Przepraszam, muszę splunąć – zawiadomił Paweł. – A może straż pożarna…?

– A tak mi się wydawało, że trup śmierdzi inaczej – przypomniała Beata.

– Jaka noga barania? – zainteresowała się Anita. – Ja też splunę. Tfu!

– Od trzydziestu pięciu lat leżała tam noga barania, przeznaczona na jakąś specjalną okazję – wyjaśniłam uprzejmie. – Do tej pory, chwalić Boga, dostatecznie specjalnej okazji nie było…

– Głupia jesteś! – rozzłościła się Alicja. – Ktoś ten zamrażalnik wyłączył! Chciałabym wiedzieć, kto?!

– Nie ja! – odpowiedzieliśmy wszyscy równocześnie z wielkim pośpiechem.

– Ja też nie, więc kto…?

– Jesteś pewna, że został wyłączony, a nie że sam się zepsuł…?

– Może się wyłączył automatycznie, z przegrzania – podsunęła Anita.

– Automatycznie i z przegrzania sam wylazł z kontaktu? Bo jest wyjęty, leży, na własne oczy widziałam! Musiał go ktoś wyciągnąć!

– Ale tam przecież nawet dojścia nie było – zauważył Paweł całkiem rozsądnie.