173895.fb2
Siedzieliśmy przy stole salonowym, ponieważ w kuchni koty musiały zjeść kolację. Nadmiar nóg plączących się po podłodze sprawiał, że miały za mało miejsca i trzeba było przenieść się do salonu. Zdaniem Alicji, nie należało zmieniać przyzwyczajeń wytresowanych zwierzątek, ponadto przejście do salonu okazało się korzystne, stała tam bowiem otwarta i nie napoczęta butelka wina, o której udało nam się wcześniej zapomnieć.
Alicja wyjęła z szafki kieliszki, usiadła na kanapie i twardo powtórzyła swoje pytanie. Odpowiedzi nie uzyskała.
– No…? – ponagliła nas zgoła złowieszczo.
– Sprecyzuj, które wszystko – zaproponował Paweł po kolejnej, długiej chwili milczenia. – Mnie osobiście dziwne wydaje się tylko jedno…
– Jakie jedno?
– No… wiesz… od dzieciństwa wiem, że masz świetny słuch…
– No to co? Mam, i co z tego?
– Gdyby komuś głuchemu rezerwuar tak ryczał, nie dziwiłbym się… Ale osoba ze słuchem…
– Ja nie mam słuchu i też tego nie wytrzymuję – zauważyłam sucho.
– Nie zmieniajcie tematu! Nie podoba mi się ta cała sytuacja i mogę sobie być roztargniona, ale to nie oznacza, że straciłam pamięć i nic nie myślę. Wszyscy wiecie…
– Nie wszyscy – zaprzeczyłam cichutko. – Paweł ma braki.
– A co…? – zainteresował się Paweł i zaczął nalewać wino.
– Zamknij się. Zaraz mu wyliczę. Po pierwsze, po dwudziestu latach przyjeżdża do mnie znienacka Bełkot i nachalnie szuka po całym domu czerwonej lampy…
Już samo to uporczywe przekręcanie świadczyło o stosunku Alicji do człowieka. Musiała kogoś bardzo nie lubić, żeby tak twardo wyrzucać jego nazwisko z pamięci.
– W tym miejscu też mam jakieś braki – mruknęła Beata. – Czerwoną lampę rozumiem, ale nic nie wiem o bełkotaniu…
– Cicho bądź! Bełkot…
– Blekot – skarciłam ją. – Przestań mylić w ważnych chwilach.
– W nieważnych mogę?
– W nieważnych bez różnicy.
– Dobrze. Bełkot… Blekot, niech będzie, przywozi mi tu i podrzuca jakąś idiotyczną prasę, rzekomo ukradzioną Jasiowi…
– Dlaczego rzekomo?
– Anicie nie wierzę. Przestaniecie mi przerywać czy nie? Podrzuca czasopismo z porostem islandzkim i klejnotami jakiejś Konstancji…
– Klemencji…
– Wszystko jedno. Bardziej mi do niego pasują klejnoty niż porosty. Wygląda na to, że lata mi po domu i pod pozorem lampy szuka klejnotów tej, jak jej tam…? Klemencji…
– Zwariował? – zdziwił się Paweł.
– Cicho bądź! Po drugie, one obie, Joanna z Marzeną, upierają się nagle robić mi porządek w książkach i znajdują platynowe szachy…
Paweł zachłysnął się winem i prychnął na stół.
– Co takiego…?!
– Cicho bądź. Platynowe szachy. Ona – Alicja kieliszkiem wskazała Beatę, która już serwetkami śniadaniowymi gorliwie usuwała ślady prychnięcia – mówi, że to platynowe i możliwe, że ma rację. Po trzecie, wychodek sam z siebie nie ryczał nigdy, a teraz nagle ryczy w nocy, chociaż żadna z nas go nie używała. Po czwarte, ktoś wypił pół butelki koniaku…
– Jedną trzecią – poprawiłam.
– Więcej. Prawie pół. Też w nocy. Po piąte, ktoś wyłączył zamrażalnik w piwnicy i żadna siła we mnie nie wmówi, że on wylazł ze ściany sam…
– Czekaj! – przerwałam jej stanowczo. – W złej kolejności wyliczasz. Zamrażalnik musiał być pierwszy, bo w pięć minut by się nie zaśmiardło. Musiał się rozmrozić, to co najmniej doba, musiał zacząć śmierdzieć w środku, to druga doba, musiało się zacząć wydzielać, a te drzwiczki są szczelne, więc cztery doby stanowią absolutne minimum. Ja tu jestem trzeci dzień, więc lepiej się zastanów, co się działo przede mną. Bo całą resztę widziałam.
– Nonsens. Pierwszy był Blekot, wcale go nie widziałaś, drugie było czasopismo Jasia…
– Wcale nie. Na czasopiśmie usiadłam zaraz po przyjeździe. Przedtem w ogóle nie wiedziałaś, że je masz!
– Ale miałam, skoro Blekot je przyniósł. Więc drugie.
– No to zamrażalnik trzeci…
– Nic podobnego. Trzeci był wychodek.
– Przecież ci go Blekot nie zepsuł! Sama mówisz, że ryczało już wcześniej! W zimie! Wychodek był pierwszy!
– Bzdura. Z własnej inicjatywy w zimie nie ryczał. Dopiero teraz!
– Jeśli mamy liczyć samotne ryki, to i tak zamrażalnik wychodzi na prowadzenie. Zaraz po Blekocie i Jasiu!
– Ale objawił się na końcu!
Pokłóciłyśmy się o kolejność wydarzeń do tego stopnia, że Alicja poszła szukać instrukcji obsługi zamrażalnika, gdzie powinno być napisane, jak długo machina się rozmraża. Instrukcja pochodziła sprzed trzydziestu ośmiu lat i niegdyś leżała w biurku Thorkilda, obecne miejsce jej pobytu natomiast nie było znane. Instrukcji, rzecz jasna, nie znalazła, trafiła za to na tajemniczą torbę foliową, zawierającą w sobie jeden drewniany sabot, starannie i grubo opakowany ceramiczny lichtarz, skamieniałą ze starości suchą kiełbasę i dość wiekową butelkę burgunda. To ostatnie znalezisko bardzo się przydało, bo w trakcie prowadzonych przez Alicję poszukiwań zdążyliśmy wykończyć wino wcześniej otwarte.
– Coś takiego! – powiedziała, uradowana. – Sama robiłam ten lichtarz i potem gdzieś mi zginął. A całkiem dobrze wyszedł, popatrzcie, widać na nim tulipany!
Jak wszystkie produkcje ceramiczne Alicji lichtarz był oryginalny i pełen wdzięku. Wetknęłam do niego zieloną świecę i zapaliłam, żeby uczcić wyrób, Paweł przez ten czas z zapałem otworzył burgunda.
– Ale instrukcji obsługi nie masz?
– Nie mam, bo tu każdy sprząta i coś mi gdzieś przekłada…
– Nie, zaraz – przerwała z determinacją Beata. – Jeśli chcesz naprawdę to wszystko omówić, kolejność wydarzeń trzeba ustalić porządnie. Możesz mnie zaraz wyrzucić z domu, ale powiem. Joanna ma rację…
– Wcale nie ma racji, bo w żadnym wypadku zamrażalnik nie mógł być pierwszy!
– Nie był pierwszy, ale wszyscy wiemy, że prąd może wysiąść na parę godzin, a w zamkniętej lodówce jeszcze nic się nie dzieje. Tym bardziej w zapchanym zamrażalniku. Ile tam miałaś? Dwanaście stopni?