173895.fb2
– Odpada – przerwał stanowczo Paweł. – Trzydzieści, to statek-chłodnia, a nie takie domowe. Osiemnaście najwyżej.
– Właśnie dlatego chciałam znaleźć instrukcję obsługi…
– I bez instrukcji wiadomo, że więcej niż osiemnaście niemożliwe.
– Osiemnaście też wystarczy – zaopiniowała Beata. – Wyobraźcie to sobie i wytężcie pamięć, jestem pewna, że każdy z nas miał jakieś kłopoty na tym tle.
Wytężyliśmy pamięć i wyszło nam, że zamrażalnik Alicji musiał zostać wyłączony co najmniej dwa tygodnie temu. Alicja przypomniała sobie, że w zaginionej instrukcji było coś o wyciekaniu wody dołem, rzecz jasna, przy rozmrażaniu i myciu, możliwe zatem, iż woń zaczęła wydostawać się na zewnątrz razem z wyciekającą zawartością. Rozchodziła się powoli, bo nie było upałów.
– Ale na pierwszym miejscu nie stoi – uparła się Alicja. – Blekot był wcześniej. I razem z nim ten szmatławiec Jasia. Mogę się zgodzić, że samoczynne ryki w wychodku są późniejsze, chociaż zepsuło się dawno.
Paweł zażądał uściślenia.
– Niech ja to sobie ułożę. Ile razy ryczało samo z siebie, bez ludzkiej pomocy?
– Ja słyszałam raz – odparłam stanowczo.
– Ja też raz – potwierdziła Alicja. – W tym samym czasie.
– I w nocy to było?
– W nocy.
– I tej samej nocy ktoś wytrąbił brandy?
– Nie, poprzedniej. Beaty jeszcze nie było, a Marzena w ogóle nie wchodziła do domu. Od razu usiadła na tarasie.
– I wtedy znalazłyście platynowe szachy?
– Zaraz potem. W dwie godziny później. Nie na tarasie, tylko w domu.
– Znaczy, tak: pierwszej nocy po przyjeździe Joanny znikła brandy, w dzień znalazłyście szachy i przyjechała Beata, drugiej nocy wychodek ryczał. Nic mi się nie zgadza. Kto w ogóle wie o tych szachach?
– Osoby tu obecne i Marzena. Na pewno nikomu nie powiedziała.
– I myślicie, że wcześniej nikt o nich nie wiedział?
– Wnioskując z ilości i mocy pajęczyn – wyjaśniłam zgryźliwie – nie tknęło ich ludzkie oko ani ludzka ręka od chwili, kiedy je tam mamusia ustawiła.
Paweł zastanawiał się przez chwilę.
– Alicja, ty podejrzewasz, że ktoś ci się zakrada do domu po nocach i grzebie, tak? Od kiedy tak podejrzewasz?
– Wcale nie powiedziałam, że coś takiego podejrzewam – zaprotestowała natychmiast Alicja. – Chciałabym tylko wiedzieć, po jaką cholerę przyjechał tu Bełkot, do czego miał służyć brukowiec Jasia, kto wypił koniak, kto spuszczał wodę w wychodku i kto mi wyłączył zamrażalnik. Dwa tygodnie temu nikogo nie było…
– Ejże! – przerwałam jej. – A jak przyjechałam, mówiłaś, że jest spokój dopiero od paru dni. To kto był przedtem?
– To zależy w jakim sensie.
– W jakimkolwiek. Ktoś mógł nocować albo przychodzić z wizytą. Robić zamieszanie. Zawracać ci głowę. Kto?
Alicja zawahała się.
– Różne osoby. Nie pamiętam kolejności, musiałabym zajrzeć do kalendarza.
– To zajrzyj. Skoro chcesz wyjaśnić sprawę, wysil się nieco.
Alicji najwyraźniej w świecie okropnie nie chciało się wysilać, wyczerpały ją zapewne poszukiwania instrukcji obsługi i miała nadzieję dokonać odkryć na drodze dedukcji, za pomocą samego gadania przy stole. Nagle zalęgło się we mnie straszne podejrzenie, że może przyjmowała psychopatę, do czego nie chce się przyznać.
– Alicja, kto tu był? – spytałam z wielkim naciskiem.
– Edith przychodziła codziennie i radziła się mnie, co ma wziąć ze sobą, bo jedzie do Australii. Jakieś kiecki przynosiła, pokazywała i pytała, czy brać. Mnie pytała, już nie miała kogo…! Na szczęście pojechała wreszcie, przeszło tydzień temu. Małga była przez trzy dni, przyjechała po swoje obrazy, zabrała je…
– Gdzie były?
– Leżały na pawlaczu.
– Znalazła je od razu?
– Od pierwszego kopa. Wiedziałam, że tam są.
– I trzy dni jej to zajęło?
– Zmusiłam ją, żeby wszystko powkładała z powrotem…
– Że Małga nie pchała się do atelier, to pewne…
– A pewnie, że pewne, bo cały czas jej zajęły histerie na tle opakowania, latała i szukała sztywnych kartonów, one były oprawione. Bez problemu weszły jej do samochodu i nie wiem, po co urządzała te rozpacze.
Małga była jedyną siostrzenicą Alicji, najbliższą jej z całej rodziny, ale charakterami zgadzały się nie najlepiej. Wspólny pobyt w jednym domu przez trzy dni zaczynał się uściskami i okrzykami radości, kończył zaś wzajemnym wypominaniem wszystkich wad i gwałtownym pragnieniem rozstania. Alicja ambicji pedagogicznych nie żywiła najmniejszych i wcale nie miała ochoty siostrzenicy wychowywać, ale z upływem czasu coraz silniej żądała od niej umiarkowania i rozsądku, troskę, może i rzeczywiście nieco przesadną, o męża, dzieci, dom, pracę i rozmaite inne problemy, uważając za wybuchy wariactwa. Małga, sama bałaganiara życiowa, za to w urządzeniu domu absolutna pedantka, namiętnie tępiła pudła i makulaturę Alicji, bezskutecznie usiłując nakłonić ją do zrobienia porządku. Rozpacze w kwestii pakowania obrazów mogłam doskonale zrozumieć, bo były to jej własne, wczesne dzieła, a malowała, trzeba przyznać, znakomicie i trudno było się dziwić, że chce swoją twórczość uchronić przed zniszczeniem. Zarazem oczyma duszy ujrzałam, jak rwie włosy z głowy, doprowadzając Alicję do szału i ucieszyłam się, że mnie przy tym nie było.
– No dobrze, weszły jej, wyjechała. Kto był jeszcze?
Alicja się zawahała.
– Marianek wpadł na trochę – wyznała z oporem. – Zaraz się będziesz czepiać.
Zgrzytnęłam lekko zębami.
– Będę, owszem. Co to znaczy, wpadł? Mieszkał? Jak długo?
– A właśnie wcale nie mieszkał, zatrzymał się u siostry…
– Nie wierzę.
– Oszalałaś? To uważasz, że co, na dworcu nocował? Bo u mnie nie.