173895.fb2
– Jak ona mu robi drugie śniadanka, to ja śpiewam w operze. Mają wspólne interesy, to wiem przypadkiem, i nie chcę wiedzieć jakie, a w ogóle widziałam go dwa razy, w odstępie paru dni, więc wnioskuję, że znów się tu gdzieś zaczepił. Możliwe, że powinno się go brać pod uwagę.
– Możliwe…! – prychnęłam wzgardliwie.
Teraz na Pawła przyszła kolej wyjaśniać Beacie, że przed paroma laty, krótko przed psychopatą, pasożyt, młodzieniec bystry i zaradny, spróbował pożerować na Alicji. Próba powiodła mu się doskonale, przez trzy miesiące miał darmowe lokum, darmowy wikt i opierunek, wypalał Alicji papierosy i dostawał posiłki do pracy. W ramach wdzięczności usiłował sprzedać jej flachę whisky i zaoszczędzone dwa kartony własnych papierosów, pochodzące ze strefy bezcłowej, zatem o połowę tańsze, z tym że cenę wymyślił sobie obniżoną zaledwie o dziesięć procent. Pozostałby zapewne na jej utrzymaniu do końca życia, gdyby nie to, że wreszcie musiał wyjechać, a ponowna próba zagnieżdżenia się w jej domu już mu nie wyszła.
Zgodnie doszliśmy teraz do wniosku, że w kwestii przeszukiwania domu Alicji pasożyta, na wszelki wypadek, należy dołączyć do grona podejrzanych. Jest znacznie bardziej prawdopodobny niż Marianek.
Aczkolwiek godzina robiła się już zgoła poranna, a może właśnie dlatego, na poczekaniu wymyśliłam sensacyjną historię.
– Ktoś zgubił cenny przedmiot – ogłosiłam tajemniczo. – Dawno temu i sam nie wiedział, gdzie. Dostał na przechowanie jajeczko Fabergé…
– Dlaczego na przechowanie? – przerwała nieufnie Alicja.
– Bo tak mi wychodzi. Testamentowo przynależne jakiemuś dziecku, miał przechować do pełnoletności dziecka, powierzone mu zostało urzędowo, a on to zgubił. Dziecko zaczęło dorastać, robiło mu się gorąco, więc przypomniał sobie, że zgubił w pociągu. No i zaczął szukać po zgubach kolejowych, dowiedział się o licytacjach kotów w worku, zaangażował pomocników i nadal szuka…
– Tylko u Alicji? – zainteresował się Paweł.
– Kto tak powiedział? Może u wszystkich, którzy w tych licytacjach uczestniczyli, może wyliczył sobie czas i wypadło mu, że ostatnie lata pracy Alicji akurat pasują. Może wszystkich innych już obskoczył i tylko Alicja mu została…
– Dlaczego nie przyjdzie i zwyczajnie nie zapyta? Albo nie da ogłoszenia?
– Po pierwsze, może myśleć, że zełgasz i znalezisko ukryjesz, a po drugie, może nie chce się przyznać do zguby, bo to kompromitacja. Podejrzewam, że ty jedna masz jeszcze nie wybebeszone koty w worku, inni ludzie na ogół rozpakowują takie rzeczy od razu. Więc liczy na to, że o jajku sama nie wiesz i on ci to podwędzi bezszmerowo.
– A dlaczego właśnie jajko Fabergé?
– Nie wiem. Nic innego mi do głowy nie przyszło. Nie upieram się przy jajku, jak chcesz, może to być cokolwiek innego. Pamiątkowy zegar po pradziadku, welon prababci, może w ogóle coś kradzionego, zostawionego dziecku jako pamiątka rodzinna. Przechowanego w prywatnych rękach, żeby się nie rozeszło, że kiedyś tam komuś coś ukradli. Stąd niechęć do szukania publicznie.
– Bardzo ładna historia – pochwaliła Beata.
– Ma to swój sens – przyznał Paweł. – Alicja, może jednak warto obejrzeć resztę tych twoich kotów w worku?
– O ile zdołasz je znaleźć, proszę bardzo – zgodziła się sucho Alicja. – Ja całego domu rozwalać nie będę, nie mam teraz w planach generalnego remontu. Poza tym w żadne jajka i welony nie wierzę. I nic mnie nie obchodzi ten idiotyczny zgubca… Co tak patrzycie? Jeśli istnieje znalazca, powinien istnieć i zgubca, nie? To jakiś kretyn, skoro wyszukał sobie takich pomocników jak Blekot, i niech się wypcha. Nie chcę mieć z nim do czynienia.
Na tym konferencja została zakończona, wino wyszło, zdecydowaliśmy się pójść spać.
Wczesnym popołudniem przyjechała Marzena. Pytania, którymi niewątpliwie była wypełniona, już od furtki zamarły jej na ustach, bo resztki z zamrażalnika nie zaniechały działalności i dawały się wywęszyć nawet komuś z silnym katarem. A zdawałoby się, że Dania to jest wietrzny kraj, tymczasem nic, wiatru ciągle nie było, ledwo jakiś zefirek chwilami powiewał i atmosferze nie dawał rady.
– Rany boskie, co tu tak śmierdzi? – wykrzyknęła z przerażeniem w progu domu, zastawszy nas przy posiłku. – Alicja, to jakieś mięso! Albo ryby…? Jak wy to możecie wytrzymać, Boże drogi, i jeszcze macie apetyt…?!
– Do wszystkiego można się przyzwyczaić – odparł filozoficznie Paweł. – Cześć, jak się masz?
– Dobra kawa przebija wszystkie inne zapachy – pouczyła równocześnie Alicja.
– Zapachy… – prychnęła Marzena. – Jeśli to jest zapach… Skąd się to wzięło? Czy nie można tego wyrzucić?
– Noga barania straciła cierpliwość i postanowiła udać się w siną dal – oznajmiłam uroczyście. – W zasadzie już poszła, ale zostały drobiazgi towarzyszące. Siadaj, siadaj, damy ci kawy. A może koniaczku? Powąchasz sobie.
O istnieniu zamrażalnika w piwnicy i jego zawartości Marzena wiedziała doskonale, zaciekawienie przebiło w niej inne doznania, bez grymasów usiadła nad kawą i koniaczkiem i wysłuchała całej opowieści o wydarzeniach, z supozycjami i wnioskami włącznie. Przejęła się bardzo.
– Gdyby nie to, że ten ubytek brandy nastąpił wcześniej… Alicja, jesteś pewna…? Wierzę w twoją spostrzegawczość… Naprawdę myślałabym, że ktoś nas podglądał przy szachach i teraz ich szuka…
– Podglądanie odpada – przerwałam jej energicznie. – Rozejrzyj się po otoczeniu. Oglądałyśmy je w moim pokoju, zauważyłaś, co się tam dzieje przed oknem? Pnąca róża, dzikie wino i to dziwne zielsko na dwa metry wysokie, tam się w ogóle do szyby przedrzeć nie można. A od ulicy żywopłot, urósł i bardzo zgęstniał, w tym kawałku ogrodu można grób kopać albo bitwę toczyć i nikt niczego nie zauważy. Ale ktoś mógł o tych szachach wiedzieć…
– Gdyby wiedział, miał ćwierć wieku na znalezienie – przerwała mi z kolei Alicja. – Przypominam ci, że w tym pokoju spał pasożyt, Bełkot, Marianek, psychopata, Małga, Stasia, ty i jeszcze parę innych osób. Wymieniam jak leci, podejrzane i głupie.
– Ja w tym domu sypiałam wszędzie – wytknęłam z lekkim rozgoryczeniem.
– No więc szachy niepewne, ale prawdopodobne – zadecydowała Marzena stanowczo. – Bo rzeczywiście wygląda na to, że ktoś czegoś szuka. Od kiedy? Może to nam coś da… Alicja, od kiedy zaczęłaś dostrzegać rozmaite zmiany?
– Od lat. Ustawicznie ktoś mi tu coś przestawiał, przekładał i sprzątał…
Rozzłościłam się znienacka i postanowiłam sprostować.
– Gówno prawda i nie mądrzyj się teraz. Policzę porządnie. Zaczęło się dopiero po twojej pierwszej Grenlandii, kiedy tam pojechałaś…? Zaraz. Osiemdziesiąt pięć… Siedemnaście lat temu. Zdjęcia, slajdy, oglądałam je w miesiąc po twoim powrocie, wszystko leżało na swoim miejscu, nietknięte, sięgałaś ręką w ślepo, nikt niczego nie ruszał, bo jeszcze było dużo wolnej przestrzeni. Dopiero później… O, w rok później, jak przyjechałam, pyskowałaś, że masz poprzekładane, ale wtedy było dużo osób. No i potem, stopniowo, jak się urwała półka w kotłowni, jak przywiozłyśmy te dwa regały z targowiska, jak wróciłaś z Kalifornii z tobołem jakichś bulw i cebulek, jak Krystyna zostawiła swoje rzeczy, jak wyrzuciłaś fisharmonię…
– Od fisharmonii zrobiło się więcej miejsca!
– Ale gdzieś to miejsce znikło. Sama przenosiłaś co popadło, jak ktoś przyjeżdżał. Z tym że to jeszcze nie było prawdziwe szukanie… I nie wiem, co dokładałaś, bo nie siedziałam tu bez przerwy. Na grzebanie i szukanie wygląda to dopiero teraz i wcale nie wiem, czy nie od wiosny. Od wizyty Blekota.
– No więc właśnie, co z tym Blekotem? – zniecierpliwił się Paweł. – Nie znam człowieka, ale źle o nim słyszę…
– I słusznie – powiedziały równocześnie Alicja i Marzena.
– Anita coś wie – podjęłam, zbaczając trochę z tematu. – O coś Blekota podejrzewa. Nie wiem, czy to czasopismo Jasia ma jakiekolwiek znaczenie, o co tu chodzi, o porost islandzki czy o klejnoty królowej Klemencji, ale stąd mi się zalęgło jajeczko Fabergé. Czasopismo może być po prostu mylące. Gdzie ono w ogóle jest, Alicja, znajdź je i przeczytajcie całość porządnie, od deski do deski, niech nam nie bruździ. Wy obie, ty i Marzena, bo reszta po duńsku nie umie.
– Noga barania wskazuje, że on się pcha do kotów w worku – powiedziała Alicja w zadumie.
– Mnie też się tak wydaje – przyświadczyła pośpiesznie Marzena. – Ale gdzie to ma sens, skoro nikt nie wie, co w nich jest?
– Otóż to! – podchwyciłam skwapliwie. – Zakładając, że chodzi nie o żadne jajeczka, tylko o szachy, skoro ona ma w kocich workach podarte rajstopy i mydło Siedem Kwiatów, równie dobrze może mieć i szachy. Ten poszukiwacz nie wie przecież, kiedy ona to znalazła, jeśli w ogóle znalazła, a mieszkające tu osoby zdołały może poznać jej obyczaje!
– Ten pasożyt jakoś mi się nie bardzo podoba. – zauważyła nieśmiało Beata. – Wnioskuję tylko z tego, co słyszę, bo ludzi nie znam i przy niczym mnie nie było.
– Pamela – zdecydowała się nagle Alicja z jakąś zaciętą satysfakcją. – Jak to? Nie mam już kawy…? Najchętniej stawiałabym na Pamelę, siedzi tu od lat, po duńsku umie, przyjaźni się z pasożytem, zna Marianka… Beata, włącz wodę na kawę!
– Czego ty chcesz od tej Pameli, dziewczyna, jak dziewczyna, może trochę interesowna, ale nic poza tym…
– Cha, cha! – powiedziała drwiąco Alicja.
Pamela, jako młoda dzieweczka, przyjechała do Danii, poślubiła Duńczyka i została na zawsze. No i cóż takiego, wielkie rzeczy, nie ona jedna. Urodziła syna, prowadziła dom, a że Duńczyk zaliczał się do zamożniejszych, to co? Nigdzie nie jest powiedziane, że koniecznie trzeba poślubiać nędzarzy! Ładna była i wcale nie głupia, język opanowała w tempie godnym podziwu, niby same zalety, a jednak Alicji zdołała się narazić. Może brakiem taktu, a może przesadną szczerością, nie kryła bowiem, iż węzłem małżeńskim połączyło ją wygodne życie, nie zaś wielka miłość. Trudno się w końcu dziwić, że z octu na półkach i pustych haków w mięsnym sklepie chętnie przeniosła się do kraju obfitości, bo akurat jej to wypadło w tamtych pięknych czasach, męża traktowała dosyć przyzwoicie, żadne zdrady w grę nie wchodziły, bo z kim, do licha, miałaby go zdradzać, z Turkami…? Skandynawia wybuchom erotycznym nie sprzyja… Gdyby oszalał na jej tle jakiś milioner, bez chwili namysłu dokonałaby zamiany, nie kryła tego, ale gdzież niebieskooka blondynka miała w Danii znaleźć tego milionera? W Argentynie, w Brazylii, w Egipcie, a, to owszem, ale nie tu! Trwała zatem przy mężu i całkiem niepotrzebnie ujawniała Alicji naganne cechy charakteru.
Osobiście Pamelę nawet dosyć lubiłam, nie trawiłam natomiast jej mamusi, która naraziła się Alicji znacznie bardziej i pojąć nie mogłam, jak ona tę mamusię wytrzymuje. W kolekcji głupich bab u mnie zajmowała z pewnością jedno z pierwszych miejsc, kto wie czy nie naczelne, i kontaktu z nią, po pierwszym doświadczeniu, unikałam jak ognia. Pamela zresztą też nie rwała się namiętnie do zapraszania rodzicielki. Może Alicja cechy mamusi bezwiednie przerzuciła na córkę? A może zraziło ją, że córka trochę nachalnie poszukiwała w Danii męża dla mamusi, bogatego i możliwie starego, najlepiej po dziewięćdziesiątce, żeby szybko umarł i zostawił jej spadek. Nie mogłam jej za to potępiać, bo tylko takim sposobem uwolniłaby się wreszcie od koszmarnej, dennie głupiej wiedźmy. Gdybym miała taką mamusię, wydałabym ją bodaj za smoka wawelskiego…!
Alicja, jak zwykle w tym miejscu niekonsekwentna, zdając sobie sprawę z przeraźliwej głupoty tej podstarzałej idiotki, uparcie dziwiła się wynikającym z kretyństwa poczynaniom. Wciąż wydawało się jej, że umówiona na piątą po południu mamusia przyjdzie o piątej po południu, a nie o dwunastej w nocy, względnie o piątej rano, i pozostanie przez uzgodnione trzy kwadranse, nie zaś przez całkowicie nie uzgodnioną dobę. Albo nie wpadnie na dwugodzinny momencik skorzystać z maszyny do szycia dla obrębienia sobie szlafroczka, dokładnie w chwili, kiedy Alicja z walizkami w rękach odjeżdża na lotnisko, gdzie już jej warczy samolot do Kalifornii. Albo nie wywinie jeszcze jakiegoś innego, podobnego numeru. Za każdym razem oburzone zdumienie Alicji wybuchało z taką siłą, jakby niczego podobnego nie można się było spodziewać, ze mnie zaś wyrywały się rozpaczliwe jęki.
Moim zdaniem, Pamela swojej mamusi do pięt nie sięgała. Charakter mogła sobie mieć gorszy, ale przynajmniej rozumiała, co się do niej mówi.