– Pameli wykluczyć nie można, ale pierwszego miejsca bym jej nie dawała. Chyba że zna Blekota…?
Popatrzyła na nas pytająco i bez rezultatu, bo nikt z nas nie wiedział, jakie znajomości Pamela mogła pozawierać, poza tym, kiedy Blekot obrażał mnie tu deklaracjami przyjaźni za swoją pierwszą wizytą, była jeszcze dziewczynką, chodzącą w Polsce do szkoły. Przyjechała do Danii parę lat później.
– Zna Marianka, psychopatę, o ile wiem, a teraz słyszę, że i pasożyta – wyliczyłam. – Co do Blekota, należałoby spytać Anitę. Obie z Pamelą też się znają. A…! Anita zna i mamusię, ale gdyby miała wybierać między mamusią a czarną mambą, stawiam na mambę wszystko, co posiadam.
– A raz się ostatnio z mamusią widziała – zachichotała Alicja. – Tu, u mnie, w zeszłym roku.
– A miałaś gdzieś mambę na podorędziu? Dałaś jej wybór…?
– Boże, przecież wy jesteście cudowne! – wyjęczała nabożnie Beata, zastygła nad czajnikiem, który już dawno prztyknął.
– Tak, z nimi można zwariować – przyświadczył Paweł z przekonaniem i sięgnął po butelkę piwa.
– Uspokójcie się! – zirytowała się Marzena. – Ja sama nie wiem, którą z nich wolę, z tym że mamby stanowczo nie chcę. Skoro prowadzimy śledztwo… Prowadzimy, nie…? Trzeba sprawdzić, czy Pamela zna Blekota. Gdzie Anita? Spodziewasz się jej wizyty?
– Gdzie ta kawa? – spytała z naganą Alicja. – Miałaś tam wodę… Czy ktoś mógłby znaleźć czyste popielniczki…?
Musiałam ją zastąpić, bo głowę położyłabym na pniu, że nie słuchała wczoraj wyjaśnień i zwierzeń Anity w kwestii jej obowiązków służbowych i żadnej sensownej odpowiedzi nie mogłaby udzielić. Drogą dedukcji owszem, doszłaby do czegoś, ale nie tak zaraz i w ogóle by się jej nie chciało.
– Anita będzie, tylko patrzeć – zapewniłam Marzenę. – Robi coś tam w Helsingør i jeździ codziennie. Jest zaciekawiona, już samo to jedno by wystarczyło, ale chce także odzyskać czasopismo Jasia.
– Alicja, znalazłaś już…?
– Nie i teraz szukać nie będę. Podobno mamy je przedtem przeczytać czy może tylko tak mi się wydaje…? GDZIE. TA. KAWA?!
Beacie zatrzęsły się ręce, ale mimo wszystko trafiła wodą do filiżanek. Sięgnęłam po puszkę, Paweł obrzucił wzrokiem stół i pośpiesznie wygrzebał zza zasłony na końcu bufetu trzy czyste popielniczki, upychając na ich miejsce używane. Oceniłam to jako zły znak, wiedział oczywiście, że umyte popielniczki Alicja trzyma na samym skraju kuchennego bufetu, pomiędzy zasłoną a wiaderkiem ze składnikami kompostowymi, ale gdyby nie Beata, pamięć z pewnością odmówiłaby mu usług. Niedobrze. Chyba za dużo się między nimi zalęgło…
Marzena z uporem starała się uporządkować sytuację.
– Ale nawet jeśli do tego całego grona podejrzanych dołożymy Pamelę… Nie, nie tak, zostawmy ją na koniec, jak zapytamy Anitę. Mówicie o kotach w worku, Alicja, przypominam ci, sama trafiłam na kocie worki pod szafą na bieliznę, w ostatnim pokoju, tym dla Pawła…
– Dla Beaty – poprawiła Alicja. – Paweł śpi w telewizyjnym.
– Bez znaczenia. Wlazłam na nie. Czy to są worki wybebeszone? Bo zdawało mi się, że nie?
– A skąd ja to mam wiedzieć? Jesteś pewna, że to były kocie worki? Musiałabym popatrzeć.
– To może popatrz, co?
– Teraz zaraz?
– A kiedy? Jak już ten poszukiwacz straci cierpliwość i rozwali ci łeb?
– I co mu z tego przyjdzie? Tylko straty poniesie.
Na moment z resztkami woni nogi baraniej wymieszała się ogólna dezorientacja. No owszem, każdy zabójca, o ile oczywiście zostanie złapany, ponosi niewątpliwe straty, ale tak od razu, przy Alicji, i czy na pewno zostanie złapany…?
– Jakie straty? – spytała Marzena podejrzliwie.
– Małga przyleci pierwszym samolotem i natychmiast zacznie robić porządki w domu. I nie spocznie, póki nie skończy. Myślisz, że da mu jakąś szansę? Czegokolwiek on szuka, ona to znajdzie wcześniej, więc na co mu te komplikacje? Ona jest moją spadkobierczynią, o czym wszyscy wiedzą, a wykonawcą testamentu jest Elżbieta. Przyleci ze Szwecji jeszcze szybciej niż Małga z Francji i jak się złapią za te porządki wspólnymi siłami, kamień na kamieniu tu nie zostanie…
Wyraźne zadowolenie Alicji w obliczu katastroficznej wizji wydawałoby się całkowicie niezrozumiałe, gdyby nie znało się źródła. Znaliśmy je wszyscy, z wyjątkiem Beaty, która już zaczynała coś węszyć, chociaż o konkretach nie miała pojęcia.
Już raz tak było. Alicja miała wypadek, nie własny, cóż znowu, jechała jako pasażer z Edith, duńską przyjaciółką. Jakoś nigdy nie miałam nabożeństwa do Edith, okazało się, że słusznie. Prawie nic im się nie stało, Edith miała złamane parę żeber i rękę, Alicja zaś wyleciała na zewnątrz i walnęła głową w kamień.
Okres lekkiego zachwiania równowagi przetrwała w domu, gdzie całe grono powinowatych, przyjaciół i krewnych otaczało ją opieką, od której to opieki zgrzyt jej zębów wywoływał gromkie echo. Małga z Elżbietą, pielęgniarką z zawodu, z opiekuńczej nadgorliwości zrobiły jej wtedy porządek w szafkach kuchennych, uchetały się jak woły robocze, przebaczenia nie uzyskały nigdy, Alicja zaś, odzyskawszy zdrowie, z powrotem poustawiała prawie wszystko, co wyrzuciły, a czego nie zdążyli wywieźć śmieciarze. Przepadło jej parę drobnostek, obtłuczona i nadpęknięta miśnieńska solniczka z osiemnastego wieku, puszeczka z resztką skamieniałej kawy rozpuszczalnej, silnie obdrapana patelnia teflonowa, słoik idealnie zwietrzałego pieprzu, słoik jeszcze bardziej zwietrzałego chrzanu, jedno dziurawe siteczko i coś tam jeszcze podobnego. Jedynym pozytywnym osiągnięciem trwałym okazało się odnalezienie w najdalszym kącie górnej półeczki dawno zaginionego filmu z fiordów norweskich i wyłącznie przez ten film Alicja nie zerwała na wieki wszelkich kontaktów z własną siostrzenicą i córką najbliższych przyjaciół. Aczkolwiek usunięcie plastikowych miseczek po krewetkach wymawiała im do tej pory.
Teraz myśl, że w rozpędzie powyrzucają wszystko z szachami włącznie, najwyraźniej w świecie sprawiła jej żywą przyjemność. Mnie sprawiłaby również, gdyby nie to, że wątpiłam w wyrzucenie.
– Ty się tak nie ciesz – powiedziałam karcąco. – Po tych twoich dolarach w makulaturze skrupulatnie obejrzą każdy przedmiot. Co prawda, dla złoczyńcy tym bardziej przepadnie, więc może ma tyle rozumu, żeby cię nie zabijać. To jak? Robimy coś czy czekamy na Anitę?
– Czy pozwolisz, że pójdę do twojego pokoju i wyciągnę spod łóżka czasopismo Jasia, bo pewnie tam leży? – spytała Marzena.
– Jeśli je znajdziesz… – zgodziła się Alicja z powątpiewaniem.
Znalazła. Obie przystąpiły do lektury. Anity można było spodziewać się dopiero późnym popołudniem, zdecydowałam się zatem jechać po zakupy spożywcze. Beata wyjawiła chęć pójścia do sklepu po swoje oczekiwane narzędzie, w czym, oczywiście, Paweł musiał jej pomóc, nagle zapłonął dzikim uczuciem do przyrządów technicznych. Machnęłam na nich ręką, chociaż wcale nie przestałam być zmartwiona, i zabrałam jedną śmierdzącą torbę spod furtki, z nadzieją, że uda mi się gdzieś ją ukradkiem wepchnąć. Pozostały jeszcze trzy torby i jedno pudło, zamrażalnik Alicji był, jak się okazało, zdumiewająco pojemny.
Śmietnika sklepowego nie zdołałam wykorzystać, bo akurat go opróżniali. Cofnęłam się, włożyłam wonny ciężar z powrotem do samochodu i odpracowałam produkty jadalne. Kiedy wracałam na parking z tobołami, dwie osoby sprzątały placyk przy śmietniku, więc znów nie mogłam popełnić wykroczenia. Rozzłościło mnie to, uparłam się przy swoim i postanowiłam jechać na stację kolejową, gdzie też stały śmietniki, a ludzi, pomiędzy pociągami, prawie nie było. A w każdym razie nie powinno być.
Nie spełnili powinności, byli. Siedzieli przy stoliku na zewnątrz i pili piwo, w dodatku na postoju czekały dwie taksówki, których kierowcy wysiedli i gapili się na okolicę. Do śmietnika na drugim peronie musiałabym lecieć po schodach, co mi się wcale nie podobało, przypomniałam sobie o jeszcze jednym śmietniku na malutkim parkingu po przeciwnej stronie ulicy. Stał w zieleni, więc był słabo widoczny. Zawróciłam, podjechałam tam i wreszcie pozbyłam się świństwa.
Po czym nie zawracałam ponownie, tylko pojechałam dalej, ruszając do Alicji drogą nieco okrężną, mało uczęszczaną, ale wiodącą po skręcie wprost do jej domu. Zdążyłam jeszcze pomyśleć, że gdybym skręciła w lewo, a nie w prawo, dojechałabym do Pameli, która mieszkała gdzieś tam, po drugiej stronie toru kolejowego, i zatrzymałam się na światłach.
I wówczas na pustej ulicy zobaczyłam dwie osoby rozmawiające głowa przy głowie, prawie wtulone w żywopłot. Prawdopodobnie równoczesna niemal myśl o Pameli sprawiła, że poznałam ją natychmiast, głównie po wspaniałych włosach. Stała z jakimś facetem odwróconym ku mnie twarzą. W odległych zakamarkach pamięci pisnęło mi wspomnienie, znałam tę twarz, widziałam ją, nie mąż Pameli, bo jej mąż był znacznie chudszy, skąd ja go…?
Blekot! Rany boskie, to przecież Blekot! Tak samo unosił jedną brew, kiedy pokazywał zdjęcie żony w paryskiej halce, w czasach, kiedy po halki z jugosłowiańskiego importu trzeba było stać trzy godziny w kolejce, a i to pieniędzy na nie nie miałam, takich przeżyć się nie zapomina! Grubszy i starszy, ale on z pewnością!
No to już nie musimy pytać Anity, czy Pamela zna Blekota…
Światło mi się zmieniło, ruszyłam, niezmiernie przejęta. Wkroczyłam do domu Alicji i okrzyki wydałyśmy równocześnie, Marzena i ja.
– Słuchajcie, panienki, widziałam Pamelę na konszachtach z Blekotem! – zawołałam już w korytarzyku.
– Dobrze, że jesteś! – ucieszyła się na mój widok Marzena. – Co to było z tym twoim jajkiem Fabergé?
Zważywszy, iż zarazem wnosiłam do domu część zakupów i trudno mi było pomieścić się z torbami w ciasnym przejściu, Alicja zaś zaczęła dopytywać się z naciskiem, czy nie kupiłam przypadkiem czegoś zamrożonego, osiągnięcie wzajemnego porozumienia napotkało niejakie trudności. Dopiero po przyniesieniu reszty produktów i pozbyciu się ich w kuchni mogłyśmy rozmawiać całymi zdaniami.
– O jajku będzie krócej, więc powtórz jej od razu – zarządziła Alicja. – Ja tak dokładnie nie pamiętam.
– Chcę piwa, póki zimne – odparłam stanowczo i wygrzebałam butelkę z torby.
– Czy miałaś jakieś jasnowidzenie? – zainteresowała się Marzena, kiedy skończyłam sensacyjną opowieść o cennej zgubie. – Czy wymyśliłaś tylko tak sobie? Bo to wcale nie jest takie nieprawdopodobne. Też bym chciała zimnego piwa, mogę sobie wziąć?
– Wymyśliłam, ale to przez to całe gadanie o kocich workach. Gdyby ona się wreszcie zdecydowała, czy ma jakieś nie rozkopane, ile i gdzie…
– Wiem, że mam, wiem, że kilka, i wiem, że w różnych miejscach – zirytowała się Alicja. – Obie jesteście głupie. Naprawdę wam się wydaje, że tak łatwo je znaleźć w tym domu? Przyjdzie taki łachmyta trzy razy, rozejrzy się i już ma, tak? I jeszcze bez trudu je wyniesie, akurat. Może i mam tu trochę bałaganu, ale proszę, jaki się okazuje użyteczny!