173895.fb2 Kocie Worki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 35

Kocie Worki - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 35

– No, wiesz, może to i racjonalne rozwiązanie problemu, trzasnąć Pamelę, ale Włoszka powinna chyba raczej truć. Oni mają bogatą tradycję w tej dziedzinie. W ostateczności posłużyć się ozdobnym sztyletem, a nie zwyczajnym nożem!

– Ozdobnego sztyletu chyba nie miała, a nóż wcale nie był zwyczajny, tylko sprężynowy – wyjaśnił Marianek. – I tak jej się w nerwach psnęło…

– Skąd w ogóle o tym wszystkim wiesz?

– Jak to skąd, na własne oczy widziałem. I nawet Pamela mówiła, że niech ona sobie nie myśli, ta Włoszka, niech szuka męża gdzie indziej, bo Jensa nie dostanie. I tylko patrzeć, jak się jej pozbędzie. No i pozbyła się, tyle że nie ta tamtej, tylko tamta tej, ale żeby w twoim ogrodzie, Alicja…? No, No! Szkoda jej właściwie.

Zgodziliśmy się z nim bez oporu, wciąż jeszcze nieco otumanieni zaskoczeniem, upewniwszy się tylko przedtem, co właściwie Marianek widział, nóż czy scenę zbrodni, i okazało się, że latanie. Anicie oczy się zaiskrzyły. Demonstracyjnie zgorszony profanacją ogrodu Alicji, Marianek rozejrzał się po kuchni, odchylił zasłonkę przy zasobniczku ze składnikami kompostowymi, omiótł wzrokiem bufet i westchnął z rozczarowaniem, bo nic jadalnego na wierzchu nie leżało. Dolał sobie śmietanki do kawy.

– A w ogóle to ja tego – oznajmił. – Znaczy, Alicja, ja tu u ciebie zostawiłem taką jedną rzecz i bym znalazł, i zabrał. Mogę?

– Jaką rzecz?

– No… książkę.

– Jaką książkę?

– Taką dosyć dużą i grubą. Miałem ją, jak tu byłem, a potem już nie, więc u ciebie… W którymś pokoju, w tym pierwszym chyba…

– A na tej książce znajdował się może jakiś tytuł? Ewentualnie autor?

– Autora nie pamiętam, a co do tytułu, to nie wiem, bo po duńsku.

– Na cholerę ci była książka po duńsku? – zdziwił się Paweł.

– To nie moja, to mojej siostry. I szwagra.

– A, to dlatego wolałbyś teraz pomieszkać u Alicji! – odgadła drwiąco Marzena.

Książka, akurat. Już samo słowo przeszyło mnie lekkim prądem. I do tego w pierwszym pokoju, obecnie był to mój pokój, a tam, wśród książek, stały pierwotnie platynowe szachy. Teraz zapewne stały gdzie indziej, bo Alicja miała je schować, ale na półce zostały ponumerowane egzemplarze, od jednego do trzech. Numery na grzbietach jak byk, rzucały się w oczy, za skarby świata nie wpuściłabym Marianka do mojego pokoju!

– Dowiedz się od siostry, jaki to miało tytuł – poradziłam sucho. – Zapisz sobie najlepiej. A my tu położymy na wierzchu, jeśli ktoś przypadkiem znajdzie, bo bez szczęśliwego przypadku pozbądź się wszelkiej nadziei.

– Ale ja bym tak może tylko rzucił okiem – podsunął Marianek błagalnie.

– Niczym nie rzucisz, bo teraz coś zjemy – zarządziła Alicja z nagłą energią. – Beata, nakryj stół. Mięso podgrzejemy w mikropiecu…

Atmosfera w mgnieniu oka uległa zmianie, ale chyba wcale nie na lepsze. Owszem, Marianek odczepił się od lektury, pożywienie zainteresowało go bez reszty i poszukiwawcze chęci przeszły mu jak ręką odjął, reszta jednak wydawała się dziwna. Miałam wrażenie, że Anita czyha na każde słowo z jego ust, Marzena niewątpliwie pilnowała go niczym strażnik więzienny, Alicja zaś popadła w osobliwą zmienność nastrojów. Głównie prezentowała roztargnienie i ponurą zadumę, chwilami wybuchając szampańskim humorem, z którego na dywan skapywał jad, z czego łatwo mogłam wywnioskować, że jest nieziemsko wściekła i usilnie stara się to ukryć. Wyłącznie koty zachowywały idealny spokój. Wszystkie trzy siedziały na tarasie przed otwartymi drzwiami, wyglądając jak czarne, nieruchome kupy futer, ozdobionych sześcioma drogimi kamieniami.

Dość wyraźnie poczułam, że przestaję rozumieć cokolwiek. Dlaczego, na miły Bóg, przybycie Marianka wraz z opowieścią o krwawym romansie wprowadziło taki dziwny nastrój…?

* * *

Odjechali dopiero, kiedy zrobiło się ciemno i na niebo wylazło pół księżyca, a i to nie wiadomo, czy Marianek nie zostałby dłużej, gdyby Anita z Marzeną nie zabrały go prawie siłą. Dla pewności, że nie wróci, Anita postanowiła podrzucić go do autostrady, w pobliże domu jego siostry.

– Musimy pogadać – mruknęła do mnie półgębkiem Alicja, kiedy grzecznie żegnałyśmy ich w furtce. – W ogrodzie…

Nie zdziwił mnie wybór miejsca. W kuchni z dziką zaciętością sprzątała Beata, a Paweł jej pomagał, słuszne było zostawić im wolny teren dla tak użytecznych czynności. Wyszłyśmy na taras, na sam koniec, pomiędzy fuksje, i nabrałam nadziei, że może dowiem się czegoś, o czym dotychczas nie miałam pojęcia.

Alicja długą chwilę milczała.

– Z nich wszystkich jesteś najbardziej dorosła – powiedziała wreszcie posępnie. – Chociaż głupia, ale to już dopust boży. Nie chciałam ci tego mówić, nikomu tego nie chciałam mówić, a wiem dlatego, że teściowa… no, umysłowo podupadła i wydawało jej się, że potrzebuje sprzymierzeńca. Trudno mi określić taki stan, ale fakt jest faktem, wybrała sobie mnie i nawet nie jestem pewna, czy nie uważała mnie za rodzoną córkę. Powierzyła mi sekret.

Odczekałam chwilę, bo Alicja zamilkła. Pół księżyca świeciło zdumiewająco porządnie. Komarów właściwie nie było, ale jakaś jedna czy dwie sztuki brzęczały.

– Mów, co masz powiedzieć, bo zaraz cię insekty zniechęcą – ostrzegłam.

– Milczeć umiesz, to wiem. Więc może milcz, jak długo się da.

– Mogłaś to sobie darować – mruknęłam z wyrzutem.

Alicja westchnęła i pomachała ręką koło ucha.

– No dobrze. Obawiam się jednej rzeczy. Właściwie świństwa. Anita jest dziennikarką… cicho bądź, nie przerywaj mi, dla każdego dziennikarza takie rzeczy to żyła złota. Wiesz doskonale, że to znana rodzina, przodkowie Thorkilda od trzech pokoleń wiszą w muzeach, są w encyklopedii, nie sięgają Rembrandtów, ale w Skandynawii plączą się po szczytach. Skandal w takiej rodzinie to prawie jak w królewskiej, szczególnie, że tu podobno owszem…

– Romans? – zdziwiłam się.

– Jedna córka rodziny wpadła w oko Fryderykowi w młodości, ale to prawie margines. W pokoleniu dziadków była głupia sytuacja, wiesz, dziadków ma się na ogół dwie pary, jeden z tych dziadków był impotentem, a dziecko się jednak urodziło, w dodatku są na to dowody na piśmie. Nikogo by to już teraz nie obeszło, ślubny, nie ślubny, ale to trochę tak, jak, czy ja wiem… Toulouse-Lautrec był sodomitą…

– Zwariowałaś? – zdumiałam się. – Nie był! Jakieś miał inne zwyrodnienia, ale przecież nie to!

– Mówię przykładowo. Nie był, o ile wiem. Ani pedałem, chyba że źle pamiętam. W ogóle nie ma to z nim nic wspólnego… Ale jaka radość dla prasy, dla tych szmatławców od skandali, choćby i historycznych! W historii jesteś lepsza ode mnie, więc nie będę się wtrącać, a tu są dokumenty, że znany malarz miał kłopoty seksualne, że wierna żona zastąpiła go prawie równie znanym kolegą po fachu, diabli wiedzą po kim dziecko wzięło geny, historycy sztuki mogą się uczepić, cmokając z radości. Prywatnie, dla ludzi, kompromitacja, a zwracam ci uwagę, że potomkowie żyją, pojęcia o tym nie mają, a ja tę ich kompromitację trzymam w ręku, bo mnie teściowa pokochała. I czego się boję, to tego, że nie żaden Bełkot tego szuka, tylko Anita. Nie wierzę Anicie, za dobrze umiałaby to sprzedać. A ja wyjdę na świnię. No i teraz już chyba rozumiesz, w czym problem, obawiam się, że to właśnie znajdziemy.

Pozastanawiałam się trochę.

– A w ogóle wiesz, gdzie to jest?

– Nie. Nie pamiętam. Dużo mam takich rzeczy, których za życia potomków w pierwszym pokoleniu nie powinno się ujawniać, bo głupio. Nawet prywatne… A tu w grę wchodzą sprawy nie tylko prywatne, także publiczne, bo wielcy artyści stanowią własność społeczną. W dodatku romans Fryderyka z tą cholerną Gretą, już widzę, jak mnie Małgorzata pobłogosławi, jeśli błędy młodości jej tatusia wypuszczę z ręki! I jeszcze okaże się, że, nie daj Boże, Kirsten, na przykład, to jej krewna…

– Thorsten też…

– Thorsten by się skichał z radości, bo jest historykiem. Ale Małgorzata może nie. Owszem, przyznaję, utykałam to różnie i teraz nie pamiętam gdzie, ale możliwe, że i w kocich workach.

Zaczęłam się czuć skołowana.

– Czekajże, to co właściwie przewidywałaś? Że sobie umrzesz spokojnie, a Małga to ocali?!

– Małga pojęcia o tym nie ma, więc zwyczajnie wyrzuci…

– Ale to są historyczne dokumenty!

– No to co? Wyobrażam sobie, może głupio, że jeszcze tak zaraz nie umrę. A potem pies z kulawą nogą nie będzie grzebał w mojej makulaturze. I nie będzie ciągnął z niej zysków. Tak sobie życzyła moja teściowa i ja jej obiecałam. Więc co mam zrobić? Widzisz Anitę, jak nie ciągnie zysków?

Znów pozastanawiałam się przez długą chwilę. Alicja zabiła na sobie komara.

– W razie jakby co, okazałabyś się powinowatą królowej – westchnęłam smętnie. – Ale rozumiem, sama też wolałabym nie. W minionym ustroju owszem, ze względu na wizę, obecnie już nie ma potrzeby. I tak jednak… jeśli oni tego szukają… obojętne, kto jest sprężyną działania, Anita czy Blekot, trzeba to znaleźć i albo zabezpieczyć, albo zniszczyć. Z hukiem. Żeby się dowiedzieli, że już nie mają czego szukać. Osobiście wolałabym zabezpieczyć z racji stosunku do historii.

Alicja westchnęła i trzasnęła w trzy komary na sobie.

– Popatrz, co za cholera, gdyby jeden latał po całej Zelandii, przyleciałby do mnie… Co one we mnie widzą? Masz rację. Pomożesz mi? Rozróżnić, co współczesne, a co starsze, chyba potrafisz?