173895.fb2
Postanowiłam nie przyznać się do tej rozdeptanej makówki.
– Ale i tak nie rozumiem, czego on właściwie od ciebie chciał – ciągnęła swoje Anita. – Ernest Blekot nie jest osobnikiem, którego można lekceważyć, bywa szkodliwy, podstępnie i perfidnie. Sama jestem podstępna i perfidna, więc te cechy u innych z łatwością wywęszę. Osobiście nie mam do Blekota żadnych pretensji ani żadnej szczególnej niechęci, ale nie mam także i złudzeń. Czy naprawdę o niczym innym z tobą nie rozmawiał, tylko o lampie?
– Anita, ty coś wiesz? – powiedziałam nieufnie. – O coś go podejrzewasz?
– O wszystko najgorsze.
– Możliwe, że o czymś tam jeszcze próbował ze mną rozmawiać, ale ja nie słuchałam – wyznała Alicja. – Byłam zajęta patrzeniem mu na ręce.
Wysunęłam supozycję, że prawdziwym celem Blekota było podrzucenie Alicji czasopisma, które powinno się teraz przeczytać od deski do deski. Nie wziął, rzecz jasna, pod uwagę tego, że lektura może gdzieś leżeć nietknięta i nawet nie zauważona przez całe dwa miesiące.
– I w strasznych nerwach czeka teraz na reakcję, a tu nic…
– Ja to już czytałam, chociaż nie całkiem od deski do deski – zauważyła Anita. – Nie wydaje się, żeby było tam coś wstrząsającego dla Alicji. Chyba że odmiana porostu islandzkiego, w którym jakieś cechy lecznicze ostatnio odkryto. Nie wiem jakie, bo nad odmianą przeleciałam dość niedbale.
Porostem islandzkim Alicja zainteresowała się znacznie żywiej niż Blekotem, wydarła Anicie czasopismo z rąk i usiadła na nim.
– O poroście poczytam sobie w spokojnej chwili. Nie potrafię odgadnąć, o czym Blekot chciał rozmawiać, i gówno mnie to obchodzi. Mam nadzieję, że następną wizytę złoży mi nie wcześniej niż za następne dwadzieścia lat, a do tego czasu może umrę albo co.
– Wolałabym albo co – powiadomiłam ją. – Byłoby bardziej interesujące.
– Dlaczego?
– Umrzeć każdy jełop potrafi. A ty może, w ramach albo co, zrobiłabyś z tego domu coś takiego, czego jeszcze na świecie nie było.
Alicja łypnęła na mnie gniewnym okiem, ale nie zdążyła nic powiedzieć, bo wtrąciła się Anita.
– Boję się, że masz złudne nadzieje – rzekła, kręcąc głową. – Teraz sobie przypominam, że Ernest był ponownie, nie wiem, raz czy więcej. Jasio coś o nim mówił, mnie nie było, podobno ma tu jakieś konsultacje i stąd częstsze przyjazdy. Możliwe, że znów cię zaszczyci.
– Wypluj te słowa. Żebyś nie wymówiła w złą godzinę…
Anita odjechała, kiedy już zaczynało się robić ciemno. Wychodząc, ostrożnym łukiem ominęła kota na kominku.
– Tak naprawdę, daję im jeść w kuchni, bo lubię patrzeć, jak one żrą – przyznała się Alicja, zbierając ze stołu naczynia. – Nie chce mi się sterczeć w drzwiach i gapić się na taras, tu mi wygodniej. Ale teraz sama widzisz, zawsze mówiłam, że Anita ma zły charakter i koty są tego samego zdania. Nie lubią jej.
– Może nikogo nie lubią? Czekaj, zobaczymy, czy mam taki sam charakter jak Anita…
– Na pewno nie!
– W sensie jakości ogólnej. Bo może inaczej, ale też zły…?
Odczepiłam się od stołu, powoli podeszłam do kominka i powoli wyciągnęłam rękę do kota.
– No…? Też mnie dziabniesz?
Kot patrzył na mnie z wielką uwagą, ale nie ruszał się. Dotknęłam go delikatnie i pogłaskałam po głowie. Drgnął w pierwszej chwili i cofnął się odrobinę, po czym znów zamarł w bezruchu, nie protestując.
– Widzisz? – powiedziała z satysfakcją Alicja, bardzo zainteresowana sceną. – Nie mówiłam?
– No dobrze, pociechą jest mi myśl, że mam ten charakter lepszy. Przynajmniej w pojęciu kotów. Zobaczymy, co powie drugi.
– Przy okazji schowaj resztę tego Napoleona, bo nie będziemy już chyba więcej piły…?
Zabrałam butelkę ze stołu jadalnego, postawiłam na stole salonowym i zbliżyłam się do kota na fotelu. Wstrzymałam pieszczotliwe gesty, bo dopiero teraz zauważyłam, że rusztowanie na meblu składało się co najmniej z dwóch pudeł, a nie z jednego, i nabrałam obaw, że poleci, jeśli kot zareaguje gwałtownie. Równocześnie Alicja dostrzegła swojego kudłatego konika i postanowiła od razu ulokować go na właściwym miejscu, zostawiając w spokoju filiżanki. Podeszła do regału, przeciskając się doń wprawnym ruchem i na trzeciego kota nie zwracając żadnej uwagi, i zaczęła przesuwać figurki, żeby zyskać trochę luzu na jeszcze jedną.
Kot na górnej półce ruszył się, podniósł i wygiął grzbiet w wysoki łuk. Sam wyglądał przez chwilę jak dodatkowa rzeźba. Przeciągnąć się nie miał gdzie, wobec tego zdecydował się zejść, wykorzystując w tym celu postać ludzką, przemknął po ramieniu Alicji, bezbłędnie trafił między kwiatki, nie tknął niczego i już był na podłodze. Patrzyłam na to w podziwie, bo takie zachowanie kotów nawet tylko pół, a nie całkiem dzikich, można osiągnąć dopiero po latach starań.
Kot przede mną i kot z kominka ruszyły się również, wszystkie razem zakończyły sjestę, zlazły z podwyższeń i bez pośpiechu opuściły dom.
– Chyba u mnie panuje bardziej nerwowa atmosfera – powiedziałam smętnie. – Albo osobowość społeczeństwa objawia się w zwierzętach. Albo te twoje są starsze i lepiej znają świat, wiedzą wszystko i w nosie mają nieufność.
– Na pewno wiedzą wszystko – odparła Alicja i wydostała się z ciasnoty. – No dobrze, dopiero teraz widzę, że słusznie uważałam cię za jednostkę w gruncie rzeczy przyzwoitą i mogę cię w pełni zaaprobować. Te koty to sprawdzian.
– Oślica ze spóźnionym zapłonem. Szkoda, że ich nie miałaś przy Kacprze, przy Marianku, przy tym od papierosów, mam na myśli pasożyta, przy psychopacie, przy Mai, przy Edycie, przy Stefanie, przy cholera wie kim tam jeszcze…
– Że też ich tak pamiętasz?
– Bo potem na mnie było. Nawet pudełko Krystyny mi przyłożyłaś. I kakao Małgosi. To z szafki, skamieniałe.
– Skoro ty też pijasz rozmaite świństwa…? A propos pijasz, napiłabym się jeszcze trochę kawy…
Wszystkie kawy Alicji, wypijane w ciągu dnia, nie zapełniłyby dwóch szklanek, a możliwe, że z trudem osiągnęłyby półtorej. Używała do ulubionego napoju filiżaneczek o pojemności trzech łyżek od zupy, a i to przyrządzała sobie ledwo połowę naczynia, na ogól zaś nawet mniej. Motylkowi ta ilość nie mogłaby zaszkodzić!
Poszłyśmy wreszcie spać, Alicja zabrała do swojego pokoju czasopismo z klejnotami i porostem islandzkim. Napoczęta butelka Napoleona została na stole salonowym.
Kiedy wróciłam z miasta po dokonaniu zakupów spożywczych, na tarasiku siedziała Marzena, zaprzyjaźniona z Alicją od dziesięciu lat. Młodsza była od nas, mniej więcej w połowie drogi do następnego pokolenia, i przynajmniej jej duńskie małżeństwo w pełni aprobowałam, ponieważ wybrała sobie osobnika wielkiej urody i sympatycznego charakteru. Obydwoje zajmowali się muzyką i znienacka przyszła mi do głowy odkrywcza myśl.
– Co za szczęście, że grasz na harfie – powiedziałam do niej na przywitanie. – Gdybyś grała, nie daj Boże, na gitarze, latałabyś wszędzie z instrumentem, harfa stwarza niejakie trudności. A Werner na pianinie, też tego ze sobą nie nosi.
Marzena zachichotała.
– Ale i tak gitara i pianino, to nie perkusja – zwróciła mi uwagę. – Gdybym tak grała na bębnie…?
– O Jezu. Wyjeżdżam.
W drzwiach pojawiła się Alicja z butelką w ręku.
– Czy ty wstawałaś w nocy i piłaś brandy? – spytała, spoglądając podejrzliwie to na mnie, to na butelkę.
– Zwariowałaś? – zdumiałam się.
– Ktoś wypił drugie tyle tego Napoleona, przecież nie koty. Samo nie wyszło, a doskonale pamiętam, ile zostało.
Nie zgłosiłam żadnych wątpliwości, Alicja miała straszliwe oko do szczegółów, dostrzegała najdrobniejszą zmianę, wprowadzoną bez jej zezwolenia. Jeśli twierdziła, że płynu w butelce ubyło, musiało go ubyć rzeczywiście. Ponadto sama ujrzałam pozostałą ilość i na logikę uznałam, że, gdybyśmy we trzy z Anitą wytrąbiły przeszło połowę rzetelnej flachy, wszystkie byłybyśmy kompletnie pijane.
– A ty nie…?