173906.fb2
Po drodze do kasy i z powrotem Elunia spróbowała odzyskać równowagę. Z niepokojem stwierdziła, że on jej się podoba jeszcze bardziej, niż sądziła wczoraj. Pewnie ma żonę. Albo też wszystkie baby lecą na niego tak, że już mu obrzydły. Wobec tego ona lecieć nie może, bo zacznie jej unikać i straci, nieszczęsna, szansę bodaj przyglądania się mu, przebywania w pobliżu…
Usiadła na swoim krześle, świadoma męskości obok, przejęta i podniecona.
Automat był okropny. Elunia grała tanio, po jednym żetonie, zysków z tego mając tyle co kot napłakał, aż wreszcie zorientowała się, że w życiu na tej maszynie nie wygra, jeśli nie zacznie dublować. Spróbowała, nie wyszło. Obok niej pojawił się nagle znajomy z wyścigów.
– Nie co dzień świętego Jana – rzekł ostrzegawczo i podał jej dyskretnie czterysta złotych. – Dziękuję bardzo, zwracam w terminie.
W tym momencie Elunia przypomniała sobie, dlaczego miała tu przyjść dzisiaj. Po zwrot długu, oczywiście. Pomijając już to, że również po samochód. Zapewne przyszłaby także bez tego wszystkiego, wyłącznie dla faceta, ale to i lepiej, że znalazł się pretekst. Sama o sobie może myśleć mniej źle.
Znajomy nie zawracał jej głowy, poszedł sobie. Automat zlitował się i dał karetę. Elunia nabrała śmiałości i zaczęła wrzucać po dwie złotówki, zysk się nieco zwiększył. Nie obchodziło jej to specjalnie, obecność faceta obok wciąż zajmowała jej całe wnętrze.
– Widzę, że obydwojgu nam dziś idzie jak krew z nosa – powiedział znienacka Stefan Barnicz, spoglądając na jej kredyt. – Teraz ja poproszę, żeby mi pani tu zajęła, wrócę za parę minut.
Elunia kiwnęła głową. Jego nieobecność, a zarazem pewność, że wróci, skoro zostawił papierosy, zapalniczkę i drink, pozwoliła jej wreszcie zainteresować się grą. Jakimś kawałkiem świadomości pomyślała, że gdyby nawet nie wrócił, zaopiekuje się jego zapalniczką i będzie miała pretekst do szukania go i łapania, po czym wrzuciła do automatu hurtem ostatnie pięć złotówek ze swojego garnka. Dostała dwie pary, zdublowała je szczęśliwie i zaczęła grać z kredytu.
Automat zachowywał się złośliwie, płacąc tylko przy mniejszych stawkach. Przy większych nie dawał nic, aż robiło się to nudne. W chwili kiedy zagrała za jedną złotówkę, ni z tego, ni z owego ustawił małego pokera. Prawie słychać z niego było jadowity chichot.
– Do diabła…! – wyrwało się Eluni.
– To reguła – powiedział życzliwie Stefan Barnicz tuż za jej ramieniem i zajął swoje krzesło. – Jeżeli gra się drogo i nagle zejdzie się na niską stawkę, one wszystkie natychmiast coś dają, przeważnie karetę albo pokera. Niech się pani cieszy, że nie dostała pani piątki, jeszcze ma pani na nią szansę.
– Nie widziałam tej piątki ani razu – zauważyła Elunia, z przyjemnością podtrzymując rozmowę.
– Jakoś wczoraj nie było, pokery chodziły. Ale wie pani chyba, co to jest kareta z dżokerem. Prawie nie ma dnia, żeby na którymś jej nie było.
– Rozumiem, że pan tu często bywa…?
– Różnie. Czasem raz na miesiąc, a czasem codziennie. Lubię te automaty. W ogóle lubię pokera, ale ten tutaj, karaibski, jest do niczego, nie wymienia się kart i nie można przebijać. To nie poker, to parodia.
Elunia złożyła sobie w duchu gratulacje za umiejętność gry w karty. Obejrzała się na stoły pokerowe.
– Toteż wydaje mi się, że on nie ma wielkiego powodzenia?
– Różnie bywa. Niech pani dzisiaj będzie ostrożna, po wielkiej wygranej zazwyczaj się przegrywa, a pani wczoraj bez mała rozbiła bank.
– Wiem, ja znam te rzeczy. Za pierwszym razem się wygrywa, a potem już bywa rozmaicie. To samo miałam na wyścigach. A tak na marginesie, to ja właściwie nie piję, czasem wino, jeśli wódkę, to wyłącznie do śledzia. Whisky mniej więcej raz do roku, wczoraj mnie coś napadło. A, wiem co! Miałam zmartwienie. Zalewałam robaka, nie wiedząc jeszcze, że doznam pociechy.
Stefan Barnicz roześmiał się.
– Boże, jak to zachwycająco brzmi, kobieta, która zalewa robaka! Pani jest urocza.
Równocześnie patrzył wcale nie na Elunię, tylko na ekran automatu. Z odrobiną rozgoryczenia Elunia pomyślała, że znacznie bardziej urocza wydałaby mu się ta cholerna piątka, gdyby teraz nagle wyskoczyła. W ocenie własnych poglądów zawahała się na moment, a potem uczciwie przyznała w głębi duszy, że jednak nie, ona sama osobiście wolałaby chyba tego faceta niż duże pokery na wszystkich automatach pod rząd…
– Ja jestem człowiek pracy – oznajmiła surowo, Barnicz znów się roześmiał.
– Jedno drugiemu nie przeszkadza. Bywa pani na wyścigach?
– Bywam. Ale teraz jest przerwa.
– W loży dyrekcji?
– Tak. Mam wejściówkę.
– Omija pani zatem czysty folklor. Przyznaję, że trudny do zniesienia. Jak pani wychodzi?
– Na plus – pochwaliła się Elunia dumnie. – Niedużo, ale jednak do przodu.
– Gratulacje – mruknął na to i zamilkł, nie zostawiając jej już żadnej możliwości rozwijania tematu.
Kredyt Eluni wreszcie się skończył. Jak dotąd, przegrała pięćset złotych. Jednakże zwrócono jej czterysta, o których w ogóle nie pamiętała, postanowiła je poświęcić. Przechyliła krzesło i udała się do kasy.
Stefan Barnicz dostał ową osławioną piątkę, cztery dwójki i dżoker. Grał za maksymalną stawkę i nie krył satysfakcji. Elunia z ciekawością przyjrzała się układowi, który zrobił na niej doskonałe wrażenie, też by chciała coś takiego dostać. Porzuciła wszelką myśl o umiarze i oszczędnościach, zaczęła grać stawką po pięć i w pół godziny przegrała wszystko.
– Idę sobie stąd – oznajmiła smętnie. – On mnie nie lubi, ten automat, a whisky mu nie dam, bo muszę zabrać samochód. Spróbuję pograć w ruletkę. Albo w oko.
Barnicz odwrócił się nagle i popatrzył na nią.
– Jeśli można pani radzić… – rzekł z wahaniem.
– Można, oczywiście – podchwyciła żywo Elunia.
– Niech pani nie gra przy tym stole co wczoraj. To najdroższy stół. Niech pani wybierze tańszy, po pięć złotych, albo nawet po dwa i pół.
Elunia przyglądała mu się przez moment. Opanowała dziką chęć objęcia go za szyję i przytulenia się do męskiej piersi i przeraziła się niemal siłą swojego pragnienia. Nawet przy Pawełku w pierwszej fazie uczuć nie wybuchało równie potężnie, nie wspominając nawet o Kaziu. Ani jedno słowo nie wydobyło się jej z ust, kiwnęła głową i zsunęła się z krzesła.
Do żadnej gry nie przystąpiła od razu, musiała najpierw odzyskać odrobinę równowagi. Na dalekim horyzoncie umysłu mignął jej błysk rozsądku, powinna dać sobie spokój z tą rozrywką na dzisiaj, odebrała pożyczkę, przegrała ją, wygrać nie ma prawa, trzeźwa jest jak dzika świnia, może wsiąść w samochód i wrócić do domu, wpół do ósmej, akurat czas na malutką kolację, kąpiel, lekturę i sen. Wstać wcześnie i usiąść do pracy… Błysk zgasł równie szybko, jak się pojawił, akurat, pójdzie precz, a tego upragnionego bezgranicznie faceta zostawi odłogiem i może w życiu go więcej nie zobaczy…
Na Stefana Barnicza Elunia zapadła w szaleńczym tempie.
Siedząc przy najtańszym stole ruletki i obstawiając delikatnie numery, z których żaden nie wychodził, ze zwiększonym nieco rozgoryczeniem zastanawiała się, dlaczego upragniony mężczyzna musi być dla niej taki kosztowny. Kosztowna ma prawo być biżuteria, odzież, kaprysy, podróże, ale, na litość boską, przecież nie chłop! W jej wieku…?! A już Pawełek, w pierwszej fazie małżeństwa, kiedy nie zdawała sobie jeszcze sprawy z jego skąpstwa, wybuchami rozczulenia witał nowe koszule, nowe krawaty, nowe swetry, nowe kurtki, nowe piżamy… Kazio… Nie, bez przesady, Kazio nie kosztował jej nic, ale teraz…? Leci na faceta i dla samego pozostawania z nim pod jednym dachem, już przegrała, chwalić Boga, piętnaście milionów starych złotych…
No nie, całych piętnastu milionów jeszcze nie przegrała. Jakieś żetony przed nią się plączą…
Na obracającym się kole błysnęło jej nagle osiem. Spojrzała na tablicę, osiem było nie obstawione kompletnie. Spojrzała na koło. Znów osiem. Jakby tych ósemek było tam piętnaście albo dwadzieścia. Osiem…
– No more bet – powiedziała wdzięcznie krupierka. – Koniec obstawiania.
W ostatnim ułamku sekundy Elunia chwyciła kupkę swoich żetonów i postawiła je na osiem. Postawiwszy dopiero, policzyła. Sześć. Skąd jej przyszło to osiem, a, niech diabli wezmą…
Nie patrzyła nawet na kulkę, mogła sobie ta idiotka zatrzymywać się gdziekolwiek, gdzie jej się podobało. Pewnie wyjdzie dwadzieścia trzy albo siedemnaście.
– Osiem, czarne – powiedziała krupierka i na żetonach Eluni ustawiła szklany pionek, zwany dolką lub też krajowo, laleczką.
Elunia nawet nie drgnęła. Zabrakło jej wszystkiego, w tym tchu. Tak była nastawiona na przegraną, że ta ósemka objawiła się niczym grom z jasnego nieba. Rzecz oczywista, unieruchomiła ja radykalnie.
Sześć żetonów to było przeszło pięćset złotych, jedna trzecia jej kosztów. Zdumiewające i niepojęte, wynikałoby z tego, że jakoś ten mężczyzna taniej jej wypada…