173906.fb2
Chociaż nie, Kazio by nie wystarczył. Ze straszliwą mocą, która ją samą przestraszyła, Elunia wyraźnie poczuła, że cały świat składa się z jednego osobnika płci męskiej jej gatunku. Reszta się nie liczy. Nie istnieje. Tylko temu jednemu chciałaby się pokazać, tylko jego zachwyt chciałaby obudzić, tylko dla niego wyglądać. Skoro go nie ma, po diabła ma się stroić jak stróż na Boże Ciało, nabierać nadziei i przeżywać rozczarowania…
Niewiele brakowało, a Elunia zdarłaby z siebie lśniącą kiecę i rozczochrała włosy, włożyła dżinsy i może nawet posunęła się do zmycia makijażu. Nie uczyniła tego wyłącznie z lojalności w stosunku do Andrzejka, który tak okropnie chciał mieć własnych, eleganckich gości.
To osobliwe pragnienie Elunia zrozumiała dopiero znalazłszy się w weselnym domu. Już w kościele dało się zauważyć coś niecoś, tam jednakże stroje gości kryły się pod zimowymi okryciami, nie mając szans rozbłysnąć. Willa na Zaciszu stworzyła znacznie szerszy wachlarz możliwości.
Nie była to w ogóle willa, tylko istna kobyła potężnych rozmiarów, trzypiętrowa i rozczłonkowana. Cały parter przeznaczony został na pomieszczenia reprezentacyjne, hol, salon i jadalnię, z doczepioną zapewne gdzieś w zakamarkach kuchnią. Razem miało to powierzchnię trzystu metrów kwadratowych i Elunia od razu pomyślała, że sto par mogłoby tam swobodnie tańczyć mazura.
Z wielkim zainteresowaniem obejrzała gości, z których znała osobiście zaledwie małą cząstkę, roztkliwiła się widokiem panów we frakach, bo panie w wieczorowych strojach stanowiły mniejsze dziwo, po czym stwierdziła, że ani Jola, ani ona sama nie przynoszą Andrzejkowi wstydu, nawet mimo braku prawdziwych diamentów. Miała zresztą na palcu swój brylant od babci, a Jola dysponowała rubinem, odziedziczonym po przodkach, i obie prezentowały się koncertowo. Reszta Andrzejkowego towarzystwa również stanęła na wysokości zadania.
Stwierdziwszy doskonałą jakość znajomego grona, dokonała następnych spostrzeżeń. Zauważyła jakby osobliwość. Przytłaczającą większość gości stanowiło starsze pokolenie, najwyraźniej w świecie nie było to wesele dla młodzieży, raczej przyjęcie bardzo retro. Panie i panowie w wieku co najmniej średnim, ci, którzy bawili się beztrosko w zamierzchłych latach sześćdziesiątych, pod pozorem żenienia dzieci urządzili rozrywkę dla siebie. Orkiestra przystosowała się w pełni, krótki i nieoficjalny konkurs tańca bezapelacyjnie wygrała świeżo wykreowana teściowa panny młodej, zadziwiająca kondycją mamusia Andrzejka. Elunia najpierw pomyślała, że sama chciałaby w tym wieku tak się czuć i tak wyglądać, a potem dotarł do niej urok staroświeckich tang, walców i charlestonów. Nagle dowiedziała się, jak może wyglądać zwykła polka…
Oszołomiona nieco, złapała Andrzejka, wydzierając go z objęć panny młodej.
– Rany boskie, co to…? – spytała ze zdumieniem, czyniąc dyskretny, ale bardzo wszechstronny gest.
– Nic. Dziaduś w czterdziestym piątym szabrował, tatuś miał chody w sile wiodącej, a to była przedwojenna ruina do remontu. No to po osiemdziesiątym wyremontowali, a teraz nastąpił rozkwit interesów. Jeśli chcesz wiedzieć, ten tam, to jest wiceminister finansów, dwóch się tu pałęta, ten pod lustrem to prezes banku, tam w kącie jeden z wiceprezesów Westinghouse, właścicieli rozmaitych firm już przestałem rozróżniać, hinduski ambasador żre, dziwne, że też derwiszów nie wspomni, a generalny prokurator obszczypuje ulubioną przyjaciółkę mojej żony, to córka centrum komputerowego…
– A te tańce…?
– No więc właśnie, robiłem, co mogłem, żeby nie samo wapno tu szalało, ale, jak widzisz, nie bardzo mi wyszło. Poza tym cała obsługa wynajęta, żarcie dowiezione, rządzi szef sali…
– Elunia, nie zaczynaj mi go dziś podrywać – przerwała ten wykład Bożenka, w tiulach i koronkach bardziej podobna do cumulusa niż do ludzkiej istoty. – Chociaż ze trzy dni poczekaj, cholera z tym twoim Kaziem, mógłby tu być i trzymać cię przy orderach!
– Zgłupiałaś – zgorszyła się Elunia. – Jakbym go chciała podrywać, miałam dziesięć lat czasu! Nie chcę go wcale!
– Jak to miło na własnym weselu usłyszeć komplement! – westchnął Andrzejek.
– Ale jemu jakaś głupota może wpaść do głowy – powiedziała Bożenka. – Zobacz, co Baśka robi, ona ma rozum, wszystkie siły poświęca, żeby swojego chłopa odwracać tyłem do ciebie.
– A tak myślałam, żeby przyjść w dżinsach – wyznała Elunia.
– I trzeba było. Zresztą, rób, co chcesz, ale Jędrusia chwilowo zostaw. Na ucho ci powiem, że jesteś ładniejsza ode mnie i nie daj Boże, on to mógłby zauważyć. Na razie ślepawy trochę, niech mu ta ślepota potrwa.
Elunię i tak już pośpieszne informacje Andrzejka nieco ogłuszyły, zrozumiała dosyć, chętnie zwróciła go pannie młodej. Atmosfera jej się nawet spodobała, bawiła się znakomicie, do tańca była proszona ustawicznie i nie miała kiedy złapać tchu. Zmęczyła się wreszcie tak, że musiała chwilę odpocząć. Jola zniknęła jej w tłoku, przemknęła się do jadalni i wzięła od kelnera kieliszek szampana.
„Do licha, całkiem jak na filmach z życia wyższych sfer” – pomyślała z uciechą i nagle drgnęła tak silnie, że omal tego szampana nie wylała na siebie.
Po drugiej stronie stołu stał Stefan Barnicz i jadł sałatkę z krewetek.
We fraku wyglądał tak, że Eluni zaparło dech. Skamieniała dokładnie i trwała niczym posąg z przechylonym kieliszkiem szampana w ręku, wpatrzona w swoje wybrakowane szczęście. Stefan Barnicz podniósł wzrok, dostrzegł ją i wyraźnie się rozpromienił. Odstawił sałatkę i podszedł.
– Jak się cieszę, że panią widzę! Cudownie pani wygląda. Nie chciało mi się przyjeżdżać na to wesele, spóźniłem się i teraz żałuję. Można panią poprosić do tańca?
Niczego Elunia nie pragnęła bardziej, niestety jednak, znieruchomienie trwało. Nie była w stanie otworzyć ust i wydać z siebie głosu. Barnicz spojrzał na jej kieliszek, wyprostował go i obejrzał się za kelnerem.
– Słusznie, należy wypić zdrowie państwa młodych – rzekł, sięgając również po szampana. – Potem idziemy tańczyć, dopóki grają tańce romantyczne, a nie rąbankę gimnastyczną.
Elunię uruchomiło o tyle, że dokończyła swojego szampana. Potem została delikatnie ujęta pod ramię i pociągnięta do salonu, dzięki czemu pracę podjęły także jej nogi. Automatycznie ruszyły we właściwym rytmie i ogarnęła ją błogość nadziemska.
Stefan Barnicz tańczył świetnie. Elunia również. O takim szczęściu nie przyszło jej do głowy nawet marzyć. Otworzyła wreszcie półprzymknięte oczy, w ogromnym ściennym lustrze ujrzała sylwetki tańczącej pary, dopasowanej do siebie wręcz idealnie, tuż blisko miała tę piękną, męską twarz, owionął ją zapach znakomitej wody kolońskiej, wokół kibici czuła pewne, silne, twarde ramię, pod dłonią wytrenowane mięśnie i z samej głębi trzewi wyrwał jej się jęk, który zawierał w sobie WSZYSTKO.
Stefan Barnicz usłyszał jęk i bezbłędnie zrozumiał jego źródło. Poczuł się uszczęśliwiony nie mniej niż Elunia, acz zupełnie inaczej. Nareszcie zyskał szansę zaspokojenia swoich pragnień bez przesadnych zachodów i starań, nareszcie spadnie mu z głowy głupia namiętność do pięknej dziewczyny, która przeszkadza mu myśleć i finezyjnie prowadzić interesy, nareszcie odczepi się od idiotycznych wyobrażeń, może i atrakcyjnych, ale godnych rozparzonego szczeniaka, a nie dorosłego, doświadczonego mężczyzny. Słusznie nie wdawał się w podrywcze podchody i nie tracił niepotrzebnie czasu, oto sama mu wpadła w ręce.
Przeciwko wpadnięciu mu w ręce Elunia nie zaprotestowała najmniejszym drgnięciem. Dawno chciała wpaść mu w ręce. Barnicz nie stosował głupawych metod, polegających na zamykaniu się w którejś sypialni gościnnego domu, lub też w łazience, wolał własny teren i swobodę, zaryzykował przejazd. Spóźniony na wesele i transport mikrobusami, przyjechał własnym samochodem, teraz mógł odjechać dyskretnie, kiedy mu się podobało. Absolutnie oszołomiona Elunia cudem zgoła odnalazła swoje futro, nie zauważyła Joli, która przyjrzała jej się z wielkim zainteresowaniem, pozwoliła się wyprowadzić na zewnątrz i było jej najzupełniej obojętne, dokąd jest wieziona. Superman siedział obok, trzymał kierownicę i decydował o jej życiu.
Mimo małżeństwa, rozwodu i sukcesów w pracy, konserwatywnie wychowana Elunia wciąż jeszcze była zbyt młoda i niedoświadczona, żeby wiedzieć, iż decydowania o życiu przenigdy nie należy składać w ręce mężczyzny.
Rozsądne jest raczej udawać, że się składa…
Od rozsądku Elunia była bardzo daleka. O poranku nie czuła się rozczarowana, wręcz przeciwnie, superman spełnił wszystkie jej nadzieje i oczekiwania, nawet może nieco przesadnie. Przeżyła chwile doznań seksualnych, jakie dotychczas znała tylko z lektur i, aczkolwiek nie wszystkie ją zachwyciły, a niektóre nawet rozczarowały, w upojeniu myślała sobie, że taka jedna noc na upartego mogłaby wystarczyć na całe życie. Zakłopotał ją natomiast fakt, iż w biały dzień znajduje się w dość dużej odległości od własnego domu, w wieczorowej sukni i balowych sandałkach, w zimie, pozbawiona podstawowych kosmetyków i właściwie bez pieniędzy, bo wydawało jej się, że na weselu Andrzejka nie będą jej potrzebne. Pociechę stanowiła niedziela, w niedzielę z nikim nie była umówiona i żaden zleceniodawca się jej nie czepiał. Zleceniodawcy to też ludzie, czasem odpoczywają.
Stefan Barnicz zrobił, co tylko zdołał, żeby tę cholerną dziewczynę wykorzystać i mieć z głowy. Okazała się urocza i wdzięczna, ale stanowczo zbyt naturalna. Nie tyle może niedoświadczona, ile nieskłonna do uciech wymyślnych i nietypowych. Zdecydowanie wolał damy innego autoramentu, pozbawione zahamowań, pełne inwencji i rozmachu. Z przyjemnością stwierdził, że ten ciąg do niej prawie mu minął, mógł się już uspokoić. W żadnym wypadku natomiast nie mógł sobie pozwolić na to, żeby zostawić ją u siebie na następną dobę, przeszkadzałaby mu straszliwie, musiał się jej pozbyć. Z radością przyjął jej nieśmiałe i niepewne życzenie.
– Jakoś bym wróciła do domu – powiedziała Elunia, owinięta w wielki ręcznik kąpielowy, przy czymś w rodzaju śniadania. – Nie wiem jak. Co najmniej powinnam się przebrać. Co ty na to?
– Odwiozę cię oczywiście i mam nadzieję, że nie spotkasz w windzie wszystkich sąsiadów. Zresztą, dlaczego nie miałabyś wracać z balu? Normalna sprawa, piękne kobiety mają prawo wracać do domu rano z rozmaitych rozrywek i mogą wyglądać, jak im się podoba. Nikt się nie zdziwi.
– No dobrze, to jedźmy. Wolałabym od razu. Nie mam w tej dziedzinie doświadczenia.
W swoim niebiańskim upojeniu nie pomyślała nawet, że teraz już on się powinien jakoś z nią umówić, powiedzieć coś o sobie, dać jej bodaj numer telefonu. Spytać o jej numer. Zadeklarować chęć utrzymania świeżo nawiązanego kontaktu, o ile miłosne szały jednej nocy można tym mianem określić. Sprecyzować swój stosunek do niej i wyjawić plany na przyszłość.
Niczego takiego nie uczynił. Z wielką galanterią i wśród objawów czułości odwiózł ją do domu, w windzie Elunia spotkała tylko dziewczynkę z piątego piętra z psem, dziewczynka przyglądała się jej z wyraźną zazdrością, ale nic nie mówiła, Elunia dotarła do siebie i nareszcie mogła nieco ochłonąć.
Na dobrą sprawę oprzytomniała porządnie dopiero w poniedziałek i pojawił się przed nią problem.
Zdradziła Kazia. Nie było siły, fakt stał się faktem. Najpierw go oszukała, a potem zdradziła, rzetelnie, dobrowolnie i z całego serca. Nie dając mu wcześniej nic do zrozumienia, utrzymując go w przekonaniu, że ją ma, zdradzając niejako z zaskoczenia. Na takie świństwo Kazio nie zasługiwał.
Musi teraz Kazia porzucić, chociażby z samej przyzwoitości i uczynić to jakoś delikatnie, taktownie, w miarę możności bezboleśnie. Jak to zrobić? Nie przez telefon przecież, nie należy udeptywać człowieka na obczyźnie, Kazio mógłby się zdenerwować przesadnie. W kontakcie osobistym łatwiej okazać chłód i rezerwę, łatwiej nie łatwiej, ale można zachować się tak, żeby to wyszło samo, dzięki czemu wydarzenie straci cechy gromu z jasnego nieba i Kazio będzie na nie przygotowany.
Czuła się winna, co mąciło nieco jej szczęście. Dopiero wczesnym popołudniem, jadąc z gotową robotą do firmy, doznała drgnięcia niepokoju i szczęście zmętniało bardziej. Jak właściwie spotka się teraz ze Stefanem? Nie umówili się wcale, nie zadzwonił nawet, jeśli nie wczoraj wieczorem, to chociażby dziś rano, zaraz, ale przecież nie zna jej numeru telefonu! W książce telefonicznej jej chyba jeszcze nie ma… no to co, istnieje informacja! Ona jego numeru też nie zna i mogłaby…
Nagle uświadomiła sobie, że nie zna również jego adresu. Pojęcia nie ma, gdzie się znalazła ubiegłej nocy, na Żoliborzu chyba, tak, oczywiście, ale gdzie na Żoliborzu…? Jakoś daleko, może to był już Marymont…? Nie zwracała żadnej uwagi na drogę, miała tylko wrażenie, że do siebie jest wieziona przez całe miasto, no dobrze, ale o numer telefonu można spytać także i bez adresu, niechby nawet istniało trzech Stefanów Barniczów, nie wszyscy chyba muszą mieszkać na Żoliborzu…?
Pogawędka służbowa oderwała ją nieco od tematu, który po dwóch godzinach wrócił z całą siłą. Nawet jakby nabrał rozpędu. Jej niepokój wzrósł, jakże to, miałaby sama starać się o jego numer telefonu…?! A nawet gdyby go zdobyła, to co? Zadzwonić…? Ona do niego…?! Ależ ręka by jej uschła i palec odpadł, natręctwo skandaliczne, narzucanie się, kamień u szyi i kula u nogi dla faceta, a może on się zraził do niej i wcale jej nie chce, może potraktował ją jak wesołą panienkę, korzystającą z każdej okazji, rozwiedzioną, a zatem spragnioną chłopa, o mój Boże, a cóż by to była za klęska! W oczy sobie nie spojrzeć i ręki nie podać! Nie, za nic…!
We wzburzeniu Elunia omal nie wjechała w Nowy Świat w miejscu zakazanym prywatnym samochodom, zdołała jakoś opanować się i zakręcić, ale objechała rondo dwa razy, zanim zdecydowała się na Aleje Jerozolimskie. Przed sobą miała kasyno, do kasyna wolno jej pójść, chodziła tam już wtedy, kiedy go nie znała, a może on je w ogóle uważa za ich punkt kontaktowy i czeka na nią niecierpliwie…
Nie ma na świecie kobiety, której nadzieja nie byłaby nieśmiertelna. Na rozszalałe fale zdenerwowania spłynął balsam ukojenia. Kiedy wjeżdżała ruchomymi schodami na drugie piętro, kwitła w niej już pewność, że za chwilę go zobaczy i wszystkie głupie obawy i wątpliwości padną trupem na miejscu.
Stefan siedział przy automacie. Na jej widok podniósł się, przywitał odrobinę czulej niż poprzednio i wskazał przechylone krzesło obok.
– Wiedziałem, że przyjdziesz – powiedział cicho i radośnie. – Byłem tak pewien, że zająłem ci miejsce.
W Eluni rozpromieniła się jasność świetlista i w mgnieniu oka niepokojom wystawiła elegancki nagrobek. Stefan Barnicz umiał postępować z kobietami, nie miała zatem najmniejszych podejrzeń, że łże koncertowo. Z całej jego wypowiedzi prawdziwe były tylko słowa „zająłem” i „miejsce”. Istotnie zajął, bo zamierzał tam grać, co do Eluni natomiast, miał nadzieję, że właśnie nie przyjdzie. Chciał się uwolnić ostatecznie od tego głupiego upodobania do niej, powinien był właściwie sam nie przyjść, żeby ją łagodnie obrazić, ale lubił grać na automatach, umiał na nich wygrywać, poza tym miał tu dodatkowe interesy i nie przywykł do rezygnacji z przyjemności i lekceważenia potrzeb przez jakiekolwiek kobiety.
Mężczyźni jednakże też niekiedy popadają w rozterki, nawet ci najbardziej samolubni i bezwzględni. Na Elunię sobie zwyczajnie pozwolił, wybryk taki, podobała mu się, stanowiła odmianę i kusiła. Żadnych związków uczuciowych nie miał w planach i nawet nie miał na nie ochoty, przy swoich zajęciach musiał swobodnie dysponować czasem i nie zawracać sobie głowy kobietami, bo nie kobiety stanowiły jego najdzikszą namiętność. Poza wszystkim, były wścibskie i nachalne, za dużo chciały wiedzieć, na dłuższą metę szkodziły nieopisanie i należało używać ich po prostu, ogólnie trzymając na daleki dystans.