173906.fb2
– Gość mówił wyraźnie, w przekonaniu, że go nikt nie słyszy. Zabić ją dziś wieczorem, w nocy albo jutro rano, bezwzględnie przed pierwszą. W ostateczności wedrzeć się na chama. Użyć wsioka. Dopilnować, żeby ten głupek przedtem wyszedł, głupek to ja, a jak nie, rąbnąć i głupka. Można go tylko uszkodzić, pod warunkiem, że nic nie zobaczy, niech sobie potem zeznaje, co chce. Natomiast Burska ma nie żyć i cześć. Powie, kiedy ona wyjdzie z kasyna, no i powiedział, że już. Tyle naszego.
– Może jednak powinien pan był wejść tu wyraźnie i z hukiem? – podsunęła Elunia smętnie. – Wiedzieliby, że już z panem porozmawiałam…
Bieżan w trakcie słuchania myślał intensywnie.
– Nie, do bani. Na bossa nie mam dowodu. Wstrzymaliby się z następnym skokiem do uśmiechniętej śmierci, a ja nie mogę trzymać ludzi w nieskończoność. Jedyna nadzieja to złapać ich na gorącym uczynku i nawet wiem jak, ale ten uczynek muszą popełnić. On… tego…
Zmieszał się nieco i spojrzał na Kazia. Też by wolał pozbyć się chwilowo Eluni, ale nie chciał odsuwać jej jawnie. Przypomniała mu się ta ryba. Przed wyjściem z domu zjadł kolację i wcale nie był głodny, Kazio, czekając na Elunię, przyrządził sobie jajecznicę i również czuł się zaspokojony, obaj jednakże znienacka, nader zgodnie, stwierdzili, że coś by zjedli. Bardziej konkretnego niż krakersiki i chipsy.
– Przyznam się, patrzyłem, co masz, i widziałem filety rybne – rzekł Kazio z determinacją. – To się szybko smaży, nie? Komisarz na posiłek pewno nie miał czasu…
– Bywa, że człowiek cały dzień lata o suchym pysku – wyznał żałośnie i podstępnie Bieżan.
Coraz bardziej zdumiona Elunia uwierzyła święcie w ich wygłodzenie i poczuła nawet wyrzuty sumienia, że sama nie pomyślała o nakarmieniu gości. Zarazem metody prowadzenia śledztwa wydały jej się nieco osobliwe, bez protestu jednak zerwała się z fotela i popędziła do kuchni, rezygnując chwilowo z osobistego udziału w dochodzeniu.
– Otóż wie pan, ja czasem myślę – powiedział żywo Kazio, zniżając głos. – On siedzi w tym kasynie i czeka, aż ją rąbną. W razie czego ma alibi jak drut!
– To właśnie chciałem powiedzieć – przyświadczył Bieżan. – I nie ma siły, państwo już i tak za dużo wiedzą,,bez współpracy się nie obejdzie…
Kazio bystrze i w pół słowa wyłapał jego myśl.
– Symulować zabójstwo? To pan rozważa, co? Facet się dowie, że ona nie żyje, i poczuje się bezpiecznie…
– Toteż właśnie. Ale widzę trudności, dałoby się taki numer wywinąć wyłącznie pod warunkiem zapudłowania tych dwóch tutaj. A znowu nie ma jak ich zwinąć, póki nic nie zrobili, i pani Burskiej nie będę narażał, to mowy nie ma…
– Wedle tego co słyszałem, jednego już pan ma…?
– Ściśle biorąc, mam nawet czterech, ale bez szefa. Oni go nie znają. Nie wiedzą, że ich obstawiłem, mam szansę tylko przy podejmowaniu forsy z banku, bo nad tym ta gnida czuwa osobiście.
– I to jego Elunia widziała w gablocie, głowę daję. A tego właśnie panu nie powie, bo nawet jeśli go poznała, sama sobie nie uwierzy. Zna go pan?
– Otóż właśnie nie. Wcale. Nie naraził się dotychczas. Bo co?
– A, cholera – powiedział Kazio z gniewnym rozgoryczeniem. – Ja go widziałem. Playboy na pół Europy i całe Stany Zjednoczone, najpiękniejszy z całej wsi. Z tych, co to dziewczyny do nich aż kwiczą. Mój chłopak potwierdził ten wystrój zewnętrzny.
– Ten pański chłopak by złożył zeznania…
– Żebym miał pójść siedzieć, nie powiem panu, kto to jest. Użyteczna jednostka, ale z kodeksem żyje w zgodzie. Ja sam zresztą…
Przerwał, bo wróciła Elunia z butelką białego wina i korkociągiem w ręku.
– Za jedenaście minut będą gotowe – oznajmiła. – Kaziu, otworzymy to chyba…? I co wam wychodzi? Czy będę musiała kogoś oglądać?
– To z pewnością – odparł ponuro Bieżan – ale przemyśliwamy, jak by tu panią nieszkodliwie zamordować. Lepiej niech pani tego nie słucha.
– To znaczy, że będę udawała ofiarę? Leżeć pod stołem w oceanie keczupu? Nie mam w domu keczupu.
– Można kupić w nocnym sklepie – podsunął Kazio, wkręcając korkociąg.
Bieżanowi już się plany nieźle krystalizowały, ale chciał jeszcze trochę wyciągnąć z Kazia. Węszył tu jakąś tajemnicę i nie był pewien, czy nie ma ona związku za sprawą. Nadal nie chciał mieć przy rozmowie Eluni.
– Narobili mi państwo apetytu na te ryby – oświadczył grobowym głosem. – Czy one się tam nie przypalają?
Elunia wiedziała, że nie, ale dała się zasugerować. Znów popędziła do kuchni.
– To teraz niech pan prędko gada, o co chodzi, bo szczerze powiem, coś mi śmierdzi. Nie ryby, tylko pan. Póki pani Burska nie wróci, jazda, w czym dzieło?
Kazio zawahał się, wyciągnął korek, zebrał się w sobie i w trzech zdaniach wyznał Bieżanowi prawdę. Został zrozumiany i obdarzony współczuciem.
– No tak… Niby źle, ale jeszcze nie najgorzej. Przy poszlakówce na świadka mi się pan nie bardzo nadaje… Znaczy, wolę mieć niezbite dowody. Spróbujemy chyba zabić panią Burską…
Spożywając bez wielkiego zapału smażonego łososia, wspólnymi siłami ułożyli plany zbrodni, nie wyłączając już z tego głównej ofiary. Bieżan wolał im powiedzieć, co wymyślił, w obawie, że bez tej wiedzy mogliby przypadkowo zepsuć mu robotę. Po czym poszły w ruch komórkowe telefony.
Morderstwo miało przebieg następujący:
W ciągu pięciu minut Bieżan uzyskał aprobatę swoich zamiarów i wezwał ludzi, w ciągu następnych trzech minut upewnił się, że sytuacja na terenie zbrodni nie uległa żadnej zmianie. Nadal jeden złoczyńca czekał na szóstym piętrze, drugi zaś' w samochodzie na parkingu. Jeden obserwował z góry okolice mieszkania Eluni i windy, a drugi wpatrywał się w wejście do budynku. Żaden z nich nie miał pojęcia, iż z siódmego piętra przygląda się im człowiek Bieżana.
Równocześnie, w tym samym czasie, Kazio osiągnął Wojtusia i dowiedział się, że Stefan Barnicz uprawia w kasynie ożywione życie towarzyskie, wszystkim wpadając w oczy i zapisując się w pamięci. Wychodził na dwie minuty i dzwonił tylko raz, ograniczając rozmowę do dwóch krótkich zdań.
W dwudziestej trzeciej minucie przystąpiono do akcji.
Ten z szóstego piętra został wypłoszony bardziej ku górze przy pomocy wjeżdżających na dwa piętra lokatorów, gmerających długo kluczami w swoich zamkach. Tego, że owi lokatorzy żadnych zamków nie tknęli, do żadnego mieszkania nie weszli i wtopili się tajemniczo w zakamarki zsypu śmieciowego, nie mógł zobaczyć. Stracił także na te kilka chwil widok na drzwi Eluni.
Odzyskał go zaraz potem i bez przeszkód mógł obejrzeć opuszczanie jej mieszkania przez owego kretyna, tkwiącego tam od paru godzin i stanowiącego głupią przeszkodę. Rozpoznał go po czapce i kraciastym szaliku. Elunia osobiście zamknęła za nim drzwi, bardzo niedbale i lekkomyślnie, bo łańcuch nie brzęknął.
Ten na parkingu prawie równocześnie otrzymał wiadomość z góry i ujrzał faceta, wychodzącego z budynku. Zgadzało się, miał czapkę z barankiem i kraciasty szalik. Nie czekał dłużej, wyskoczył z samochodu i popędził na miejsce pracy zleconej. Nie zwrócił żadnej uwagi na fakt, że działała tylko jedna winda, a druga gdzieś tkwiła, unieruchomiona. Nie obchodziło go to.
Obaj przyjemni chłopcy rozwścieczeni byli przeraźliwie długim oczekiwaniem i w grzecznościowe głupoty nie mieli chęci się wdawać. Szczególnie osobisty wróg Eluni, dodatkowo rozgoryczony własną pomyłką i niepotrzebnym pobiciem obcej baby, stracił wszelką cierpliwość. Nie dzwoniąc i nie pukając, z miejsca przystąpili do forsowania zamków, z których tylko jeden stawił odrobinę oporu. Drugi ustąpił łatwo. Bez żadnego hałasu wdarli się do przedpokoju, gdzie panowała połowiczna ciemność, złagodzona nieco słabym światłem, padającym z salonu. W tym salonie, w fotelu tuż przy drzwiach, siedziała pani domu i wpatrywała się w telewizor, najwidoczniej nieco głucha, bo nawet nie drgnęła. Inna rzecz, że obaj na razie zachowywali się bardzo cicho. Jeden z nich już raz się nadział na nią, zadania nie spełnił, teraz zatem ten drugi, pamiętny niepowodzenia towarzysza, nie zwlekał ani chwili. Potworny cios młotka spadł na czaszkę ofiary.
Czaszka rozleciała się z osobliwym, porcelanowym brzękiem. Równocześnie za nimi rozległ się ludzki głos.
– Rączki do góry, chłopcy. I żadnych wygłupów. Nie opłaci się wam. Możecie się powolutku odwrócić.
Skorzystali z pozwolenia dopiero po całych trzech sekundach, bo zaskoczenie było pełne. Może bez tego porcelanowego brzęku trwałoby krócej, ale razem z nim dziabnęło ich radykalnie. Do tego stopnia, że ten drugi nawet nie spróbował uczynić ruchu w kierunku kieszeni, gdzie spoczywała broń palna.
W przedpokoju ujrzeli widok obrzydliwy. W drzwiach do kuchni stał jeden po cywilnemu, w drzwiach do łazienki drugi w mundurze, obaj trzymali w dłoniach wstrętne przedmioty. Za sobą usłyszeli szczęknięcie jeszcze jednych drzwi, nie ośmielili się obejrzeć, ale ucisk na kręgosłupie poczuli wyraźnie. Drzwi wejściowe otwarły się, weszło jeszcze dwóch w mundurach. Nie dość, że weszli, to jeszcze wesoło potrząsali kajdankami.
Bieżan schował pistolet i przystąpił do załatwiania z nimi sprawy od razu.
– Włamanie i morderstwo albo przejdzie ulgowo – rzekł zimno. – Za chwilę będziecie mieli telefon. Odpowiecie, że załatwione. Rozumiemy się?
Obaj złoczyńcy na moment zgłupieli, bo wydało im się, że ten parszywy pies żąda od nich zwyczajnej prawdy. Mieli rąbnąć cizię, rąbnęli, zgadza się, faktycznie załatwione. Po chwili zaświtało im, że coś tu chyba nie gra.
– Hę…? – powiedział inteligentnie sprawca bezpośredni.
– Ja niewyraźnie mówię? Pójdziecie na ugodę, zostanie zwykłe usiłowanie, jak nie, latka lecą. Świadków dużo. Że już nie wspomnę o recydywie.