173906.fb2
Uruchomienie skamieniałej z oburzenia Eluni nastąpiło szybko, ponieważ Bieżan popchnął ją dość bezceremonialnie.
– Jazda, niech pani leci. Powoli, spokojnie. Skoro ten przyjechał, tamten musi już być. W banku, niech pani popatrzy w banku…
Całkowicie nieświadoma pilnującej jej obstawy, Elunia ruszyła do wnętrza, do bankowej części Panoramy. Weszła do budynku. Pierwszą osobą, na jaką padł jej wzrok, był Stefan Barnicz.
Brodaty, owszem. Nagle posiwiały i z dłuższymi włosami. W okularach. A jednak on. On, bez najmniejszych wątpliwości, ze swoim kształtem głowy, osadzeniem szyi, ruchem ramion, sylwetką, ustami, których nie można zapomnieć… Oprócz oczu, opinię wyraziło także serce.
Obstawa ujrzała nagle, że Elunia przeistacza się w posąg, silnie promieniujący kontrastowymi uczuciami. Uczucia zastygły niejako na powierzchni posągu i można było dobrze się im przyjrzeć. Po większej części składały się ze zgrozy i niedowierzania, którym gwałtownie przeczył promienny i tkliwy blask oczu mówiący sam za siebie. Najlepszy ćwok pojąłby z niego, iż natknęła się na przedmiot uczuć sercem szarpiących, zarazem jednak doznając wstrząsu negatywnego. O żadnych innych spojrzeniach nie mogło być mowy, żadne rozglądania się i poszukiwania nie wchodziły w rachubę, Elunia zamarła, stracona dla świata.
Dwóch pilnujących jej facetów ogarnęła rozpacz. Porozumieli się wzrokiem, jeden porzucił wartę i popędził do Bieżana, bo telefonem w tej sytuacji nie mógł się posłużyć, widać go było i słychać, drugi patrzył w napięciu. Skamieniała podwójnie, ze szczęścia i od wstrząsu, Elunia nadal ozdabiała operacyjną salę bankową w charakterze rzeźby.
Barnicz zauważył ją również. Skamieniał nie gorzej, tyle że na krócej. Przeleciały po nim cztery fazy zaskoczenia, najpierw stwierdził, że jakaś dziewczyna się w niego wpatruje, potem, z pewnym wysiłkiem i niedowierzaniem rozpoznał Elunię, następnie musiał opanować szok i ustosunkować się jakoś do tego faktu, ponieważ do tej pory głęboko wierzył, że ona nie żyje, po czym pojął, że ona go rozpoznała. W ułamku sekundy zrozumiał wszystko.
Błyskawiczne decyzje umiał podejmować. Na pieniądzach od razu położył krzyżyk. Na Eluni również. Zdolność ruchu odzyskał w mgnieniu oka. Podszedł do niej.
– Chodź – powiedział, biorąc ją pod rękę. – Dziwisz się może, ale wszystko ci wyjaśnię. Idziemy!
Elunia pozwoliła się powlec ku wyjściu, niezdolna do niczego, a już najmniej do protestów. Wciąż jeszcze nie pojmowała sytuacji, ale w końcu nie była debilką, gdzieś we wnętrzu zalęgła się jej kłująca i obrzydliwa pewność klęski. W mgnieniu oka pojęła, że pod tym bankiem rozpoznała dobrze, to on tam siedział, Stefan, brodaty tak samo jak teraz. Potworne! Jednakże zasadniczego skojarzenia wciąż jeszcze nie miała, aczkolwiek umysł jej nie skamieniał, doskonale pamiętała, że przyszła tu na polecenie Bieżana i dla niego powinna odwalać robotę, własnymi komplikacjami romansowymi może się zająć później. Spróbowała stawić opór, ale była to próba zgoła niewyczuwalna.
Barnicz domyślał się, że Elunia nie przebywa tu samotnie. Wywęszył pułapkę. Jakieś gliny muszą się pętać dookoła, powinien im natychmiast zniknąć z oczu. Rozpoznać go jednakże może tylko ona jedna i tylko ona widzi go pod bankiem drugi raz. Tylko ona wie, kim on jest. Gdyby nie żyła, wyłgałby się z tego interesu bez trudu, nawet złapany w przebraniu mógłby twierdzić, że śledził niesolidnego dłużnika albo jakąś babę, istniałyby podejrzenia, ale nie dowody. Eluni należy zamknąć gębę na zawsze, diabli nadali, że też to bydlę jej nie trzasnęło, a takie piękne alibi sobie przygotował! Noc, kiedy ją mordowano, w całości spędził w kasynie, tłumy ludzi mogły zaświadczyć, że nie oddalał się na dłużej niż dwie minuty… Przepadło, teraz jest gorzej, ale co z tego, że go z nią widzą, nadal nie wiedzą, kim on jest, jeśli Elunia zniknie, on zachowa swoje incognito, będzie nieznanym sprawcą…
O tym, że został podsłuchany w chwili wydawania na nią wyroku śmierci, nie miał najmniejszego pojęcia. Zarazem jednak Bieżan rzeczywiście miałby kłopoty z udowodnieniem mu nakłaniania do zabójstwa. Z jakiej by strony nie patrzeć, Elunia stanowiła gwóźdź programu.
Samochód Barnicza, jego własny i na prawdziwych numerach, stał zaparkowany na ulicy, zaraz za wjazdem na placyku przed budynkiem. Nie zamierzał odjeżdżać nim w tej chwili, jak zwykle miał oddalić się razem z tamtym pacanem, odbierającym pieniądze, później dopiero wrócić, już we własnej postaci, i zabrać wóz. W obliczu żywej Eluni musiał zmienić plany. Byle zdążyć stąd uciec, potem uda mu się może sfingować jakiś wypadek, załamie się pod nią lód albo zleci ze schodów…
Wściekłość na nią, na tego troglodytę, który jej nie zabił, i nawet na siebie otumaniła go potężnie i całkowicie wytrąciła z równowagi. Pomysły wybuchały w nim liczne, ale nie nadążał oceniać ich sensu. Najbardziej liczył na fart, a w ostateczności mógł ją zwyczajnie zastrzelić i prysnąć. Pistolet miał w kieszeni. Ciągnął ją w kierunku samochodu z wielką energią, symulując czuły uścisk.
Bieżan zobaczył ich z daleka. Osobiście pilnował forda, do którego powinni wsiąść obaj, ten spod kasy i jego szef. Obstawa zawiadamiała cichym szeptem do słuchawki, że tamten już odbiera forsę, Elunia natomiast nadziała się na amanta, dostała małpiego rozumu i opuściła bank z nim razem. Jeden człowiek poszedł za nią na wszelki wypadek, ale trzyma się w pewnej odległości.
Bieżana omal szlag nie trafił. Wiedział przecież od Kazia, w kim się ta głupia dziewczyna zadurzyła i kto jej teraz dopadł. Cały plan diabli wzięli, Barnicz ją rozpoznał, stwierdził, że żyje, z pewnością odgadł pułapkę i teraz ją wlecze ze sobą, zapewne jako zakładniczkę. A może ją trzaśnie, w dodatku nawieje, stoi na ulicy przodem do wyjazdu…
Błyskawicznie jął wydawać stosowne rozkazy, ale, jak na złość, ten od pieniędzy właśnie wybiegł z banku. Razem z podjętą forsą, cudzym dowodem osobistym i cudzym samochodem stanowił żywy dowód rzeczowy i nie wolno było go zgubić. Złe moce opiekowały się tym padalcem, Barniczem, pomagały mu wyraźnie. Bieżan miał koło siebie dwóch ludzi, trzeci szedł spokojnie za przytuloną parą, a czwarty dopiero opuszczał bank. Porzucił myśl zabawy w dyplomację i wziął zdrowe tempo, facet z pieniędzmi został unieruchomiony bez słowa w momencie otwierania drzwiczek forda, zanim się obejrzał, już miał na rękach kajdanki. Bieżan zostawił go swoim ludziom i skoczył w kierunku Eluni, przed nim jakiś kretyn opuszczał parking, miotał się głupio, Bieżan omal mu nie wpadł pod koła, ominął go wreszcie. Za późno, Barnicz już wpychał Elunię do samochodu.
Z tym wpychaniem miał drobne kłopoty, które sam sobie wyprodukował. Nie zdołał opanować wściekłości i ukryć prawdziwych uczuć, ujawnił je, kiedy Elunia straciła swoją posągowość i najpierw poddała się miękko, a potem oparła i spowolniła jego kroki. Odzyskała także głos.
– Zaczekaj, nie mogę stąd odejść. Jeszcze parę minut. Mam tu okropne obowiązki, jakim cudem mnie w ogóle poznałeś… Muszę wrócić do tego banku, znaleźć jednego…
Wtedy nie wytrzymał i szarpnął ją brutalnie.
– Nie, już nie musisz, ty krowo. Znalazłaś go. Szkoda mi cię było, ale już mi te żale przeszły. Jazda, wsiadaj! To, co czujesz na żebrach, to spluwa. Bez wygłupów!
Eluni zaćma spadła z oczu. Kazio miał rację, Jola miała rację, wszyscy mieli rację. Szef gangu! To on przecież… Jezus Mario…! To on kazał ją zabić…!!!
Skamienienie tym razem zaparło jej dech i przerosło wszystkie stany poprzednie. Wrosła w chodnik przed samochodem. Barnicz otworzył drzwiczki i usiłował wepchnąć ją do środka, podobnie by mu to wychodziło, gdyby miał do czynienia z pniem drzewa. Pchana siłą Elunia nawet by się chętnie ugięła, ale nie leżało to w jej możliwościach, dodatkowo bowiem załatwiła ją panika.
Mimo wszystko jednak Barnicz dał jej radę, wbił ją na fotel pasażera i przebiegł na stronę kierowcy. Zdążyłby nawet wystartować i odjechać, bo ludzie Bieżana dopiero biegli ku niemu, niepewni, czy nie rzucać się do swoich samochodów, gdyby nie objawił się nowy czynnik w postaci Kazia.
Kazio, który przed dziesięcioma minutami przeczytał kartkę Eluni, nadjechał jak szaleniec i zahamował z poślizgiem dokładnie przed maską mercedesa Barnicza. Wyprysnął z samochodu i z marszu zaatakował tygrysim skokiem. Nie zastanawiał się, czy ma to sens i czy nie przeszkodzi w czymś Bieżanowi, podjeżdżając zdążył dostrzec ugniataną Elunię i brodatego cepa, szarpnął nim instynkt, ocenił sytuację właściwie i runął do szturmu.
Dopiero połączone siły czterech facetów odebrały Barniczowi broń palną i zatrzasnęły mu na rękach kajdanki. Możliwości fizyczne miał niezłe, wzmogła je furia, na szczęście nie mniej rozwścieczony Kazio również zaprezentował cechy nadludzkie i wygrał sekundy, niezbędne, żeby pomoc zdążyła. Karoseria mercedesa uległa lekkiemu pognieceniu, Elunia zaś oglądała spektakl jakby z loży, siedząc w bezruchu przed ogromną przednią szybą. Nie drgnęła nawet aż do końca, a i potem jeszcze przez długą chwilę przypominała produkt sztuczny.
Kazio leżał przed samochodem. Na twarzy, plecami do góry. Wyglądał jak martwy. Tamtego zabrali, ale co z tego, zdążył przedtem Kazia zabić. Nie ma Kazia i nie będzie, straciła wszystko, poczucie bezpieczeństwa, bazę życiową, podstawę egzystencji, grunt pod nogami… O Boże, jak mogła…! Bez Kazia przecież nie da się żyć!
Procedurę odwrotną, wywlekanie z samochodu, Elunia przetrwała identycznie jak ładowanie do środka. Dławiła ją rozpacz. Martwy Kazio poruszył się nagle, pozbierał z ziemi, stanął na nogach żywy i w niezłym stanie, jeśli nie liczyć łuku brwiowego. Wówczas zabrakło jej tchu i zatrzymał się także i umysł.
I dopiero już na zewnątrz, po niezmiernie długiej chwili, oglądana i wypytywana gorączkowo, czy się dobrze czuje i czy nie doznała jakiegoś szwanku, Elunia zdołała uruchomić organizm. Po okropnym wstrząsie, po rozpoznaniu w amancie przestępcy, po uświadomieniu sobie, że nie kto inny, a on właśnie, zamiast ją kochać, nastawał na jej życie, po jego ostatnich, brutalnych słowach, po zupełnie potwornej utracie i cudownym odzyskaniu Kazia, mogła uczynić tylko jedno. Padła zmartwychwstałemu Kaziowi na pierś i wybuchnęła rzewnymi łzami.
Bieżan przyjrzał się im z uwagą i zostawił ich własnemu losowi. Miał co robić, w pierwszej kolejności musiał porozpędzać niepotrzebnych świadków, następnie zebrać swoich ludzi i załatwić transport przestępców. Elunia oczywiście była potrzebna, ale niekoniecznie w tej chwili.
– Zajmiesz się nią? – spytał Kazia w przelocie.
– Zajmę – obiecał solennie Kazio. I obietnicę spełnił rzetelnie.
– No dobrze, skoro i tak będę musiała jechać do tej Panoramy po samochód, zrobię sobie przynajmniej jakieś zakupy – powiedziała w swojej kuchni Elunia, o dziewiątej wieczorem pogodzona już z losem. – Pantofle albo kiecka, albo perfumy, albo wszystko razem. Czy komisarz tu dzisiaj przyjedzie? Mówił coś?
– Mówić, nie mówił, ale pewno przyjedzie. Musi cię oficjalnie przesłuchać. Słuchaj, przykro mi…
– Niepotrzebnie. On mi się podobał, ale już go nie chcę. To była… pomyłka optyczna. Zaczniemy jeść sami czy poczekamy na Bieżana?
– A te produkty mogą czekać?
– Nawet do jutra. Sałata i pomidory w lodówce, a kurczak razem z makaronem postoi sobie na ogniu. Najwyżej się trochę rozdyźda, ale smaku nie straci. Już nie będę płakać, zdenerwowałam się, ale już mi przeszło. Gdzieś czytałam, że jedna suka rozładowała stres, wyjąc przez dziesięć minut na pagórku, możliwe, że zrobiłam to samo, płacząc przez godzinę. Dziwię ci się, że to wytrzymałeś.
– Nie chcę się powtarzać, ale z twojej strony wytrzymam wszystko…
Elunia z przykrywką i łyżką w ręku odwróciła się nagle.
– A ja z twojej nie! Chciałam, ale teraz mnie gryzie. Mam dość przestępców raz na zawsze! Jola ma rację, nie można wierzyć żadnemu mężczyźnie! Masz jakąś tajemnicę w życiorysie, a ja więcej tajemnic nie zniosę! To z tych tajemnic wszystko!
– Kapie ci z łyżki – zwrócił jej uwagę Kazio i sięgnął po ściereczkę.
Elunia rąbnęła przykrywką w garnek i wrzuciła łyżkę do zlewozmywaka.
– Chcę wiedzieć… – zaczęła surowo i energicznie.
Ku dużej uldze Kazia nie wyjawiła, co chce wiedzieć, ponieważ do drzwi zadzwonił Bieżan. Nie było wątpliwości, że chętnie weźmie udział w posiłku.
Bieżan zaś wiedział doskonale, że dużo będzie musiał wyjaśniać, ale nic mu to już nie szkodziło. Całą szajkę zostawił w dobrych rękach i przybył po uwieńczenie dzieła – oficjalne zeznanie Eluni, której należała się jakaś rekompensata za rolę potencjalnej ofiary.
– Ja sobie nagram, potem się przepisze, a pani wpadnie w ciągu dnia i podpisze to wszystko – zarządził. – Tu są zdjęcia, z profilu też, wybierze pani co trzeba. Nie będę się nad panią znęcał i wlókł pani do komendy, skoro pani jest chora…
– Nie jestem chora! – zaprotestowała z oburzeniem Elunia, stawiając na stole kieliszki do wina.
– Jest pani. To reakcja po szoku. Tak zostało ustalone w protokóle z zajścia i niech mi pani nie mąci. Ja i tak w odniesieniu do pani połamałem wszystkie możliwe przepisy. Zaraz po kolacji pani zezna, bo teraz szkoda byłoby psuć tę potrawę, nie wiem, co to jest, ale nadzwyczajnie dobre. Zdążyłem spróbować.
– Miło mi, że panu smakuje – rzekła Elunia godnie i od razu przypomniała sobie opinię babci, jakoby przez żołądek każdemu mężczyźnie trafiało się nie tylko do serca, ale w ogóle do wszystkiego. Zarazem przypomniał jej się udział babci.