173907.fb2
Czterdzieści mil na południowy zachód od Hongkongu, za wyspami na Morzu Południowochińskim leży Półwysep Makau, z formalnego punktu widzenia kolonia portugalska. Jej historyczne początki istotnie odnaleźć można w Portugalii, ale obecna pozycja międzynarodowa, z dorocznym Grand Prix, kasynami gry i jachtami, oparta jest na luksusie i stylu życia wyznaczanym przez bogatych Europejczyków. Niezależnie od tego nie wolno popełnić błędu. Makau jest chińskie. Za nitki pociąga się w Pekinie.
Nigdy! Tylko nie Makau! Rozkaz będzie szybki, a egzekucja jeszcze szybsza! Pańska żona umrze!
Ale w Makau znajdował się zabójca i kameleon musiał wkroczyć w kolejną dżunglę.
Przyglądając się uważnie twarzom i zaglądając w mroczne kąty małego zatłoczonego dworca, Bourne posuwał się razem z tłumem ku przystani, przy której cumował wodolot do Makau, pokonujący tę odległość w ciągu godziny. Pasażerowie dzielili się na trzy odrębne kategorie: pierwszą stanowili powracający mieszkańcy portugalskiej kolonii, w większości pogrążeni w milczeniu Chińczycy; drugą zawodowi gracze – prawdziwa mieszanka rasowa – którzy jeśli w ogóle ze sobą rozmawiali, to bardzo cicho, i wciąż rozglądali się naokoło, żeby przyjrzeć się swoim przyszłym rywalom; do trzeciej wreszcie kategorii zaliczali się łowcy nocnych przygód – hałaśliwi turyści, wyłącznie biali, nierzadko pijani, w dziwacznych kapeluszach i krzykliwych tropikalnych koszulach.
Jason opuścił Shenzhen i wyruszył z Luohu do Koulunu pociągiem o trzeciej. Podróż była wyczerpująca, targały nim emocje, nie potrafił rozsądnie myśleć. Był tak blisko swego sobowtóra! Gdyby choć na minutę udało mu się odciągnąć gdzieś na bok człowieka z Makąu, mógłby go stamtąd porwać! Miał na to sposoby. Wizy ich obu były w porządku; człowieka zwijającego się z bólu, z gardłem zniszczonym do tego stopnia, że nie potrafiłby wykrztusić słowa, można by było przeprowadzić przez granicę jako chorego, może nawet na jakąś zaraźliwą chorobę, a zatem niezbyt miłego gościa, którego lepiej szybko się pozbyć. Ale tak się nie stało, nie tym razem. Gdyby tylko mógł go zobaczyć!
A na dodatek dokonał jeszcze tego zaskakującego odkrycia: okazało się, iż nowy morderca, ten mit, który nie był żadnym mitem, lecz brutalnym zabójcą, ma powiązania w Republice Ludowej. Napełniało to Dawida głębokim niepokojem, ponieważ chińscy notable mogli wejść w kontakt z oszustem tylko po to, żeby skorzystać z jego usług. Była to komplikacja, której Dawid wcale sobie nie życzył. Nie miało to nic wspólnego z Marie ani z nim samym, a ich dwoje to było wszystko, na czym mu zależało! Wszystko, na czym mu zależało! Jason Bourne: Przyprowadź człowieka z Makau!
Wrócił do hotelu Peninsula zatrzymując się po drodze w Centrum Handlowym „Nowy Świat”, żeby kupić ciemną nylonową wiatrówkę i parę niebieskich marynarskich butów na grubych gumowych podeszwach. Dawida Webba ogarniał przejmujący niepokój. Jason Bourne, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, planował kolejne posunięcia. Zamówił lekki posiłek i pojadał go siedząc na łóżku i oglądając obojętnie telewizyjne wiadomości. Potem Dawid przyłożył głowę do poduszki, na krótko zamknął oczy i zastanawiał się, skąd biorą się te słowa: Odpoczynek to broń. Nie zapominaj o tym. Bourne obudził się po piętnastu minutach.
Jason kupił bilet na rejs o 8.30 wieczorem w kiosku w hali tranzytowej w Tsimshatsui w godzinach szczytu. Żeby zdobyć pewność, że nie jest śledzony – a musiał być tego absolutnie pewien – trzy razy zmieniał taksówkę w drodze do przystani, z której odpływały statki do Makau. Na godzinę przed rejsem wysiadł w odległości kilkuset metrów od celu i resztę drogi przebył na piechotę, postępując według rytuału, w którym go wyszkolono. Samego szkolenia nie pamiętał, tylko sposoby zachowania. Wmieszał się w tłum przed halą portową, kręcąc się to tu, to tam, klucząc, przechodząc z jednego korytarza do drugiego, a potem nagle przystając z boku i koncentrując na tym, co dzieje się za nim, szukając kogoś, kogo już widział przed chwilą, jakiejś twarzy albo pary bacznych, utkwionych w nim oczu. Nie było nikogo. Ale musiał mieć całkowitą pewność, bo od tego zależało życie Marie. Powtórzył więc cały ten rytuał jeszcze dwukrotnie, aż w końcu zatrzymał się wewnątrz pogrążonej w półmroku hali portowej przy ławkach, skąd widać było przystań i otwarte morze. Nadal wypatrywał pojedynczej, zaniepokojonej twarzy, kogoś kręcącego się w miejscu, rozglądającego się na wszystkie strony, kogoś, kto go szukał. I tym razem nie zauważył nikogo. Mógł popłynąć do Makau. Był już w drodze.
Usiadł w głębi przy oknie i patrzył, jak oddalające się światła Hongkongu i Koulunu zlewają się w łunę na azjatyckim niebie. W miarę jak wodolot nabierał szybkości i mijał należące do Chin wyspy, pojawiały się i znikały nowe światła. Wyobraził sobie żołnierzy w mundurach patrzących przez działające na podczerwień teleskopy i lornetki, nie orientujących się, czego właściwie wypatrują, ale poinstruowanych, żeby zwracać na wszystko uwagę. Przed oczyma wyrastały złowieszcze pasma górskie Nowych Terytoriów; światło księżyca wydobywało szczyty z ciemności, podkreślając ich piękno i mówiąc zarazem: W tym miejscu się zatrzymasz. Dalej jesteśmy inni. W rzeczywistości wcale tak nie było. Na placach Shenzhen ludzie zachwalali swoje towary. Prosperowało rzemiosło, chłopi hodowali bydło i żyli wcale nie gorzej niż wykształcone elity w Pekinie i Szanghaju – mając przy tym lepsze na ogół warunki mieszkaniowe. Chiny zmieniały się. Choć zmiany te nie następowały zbyt szybko według kryteriów zachodnich i choć Chiny nadal pozostawały paranoicznym gigantem, to jednak, myślał Dawid Webb, znikały tak częste niegdyś rozdęte głodem brzuchy dzieci. Na najwyższych szczeblach władzy nie brakowało takich, którzy obrastali w tłuszcz, ale mało też było głodujących na polach. Nastąpił postęp, myślał, bez względu na to, czy większość świata pochwala metody, którymi tego dokonano.
Wodolot zwolnił, jego kadłub zanurzył się w wodzie. Przepłynął pomiędzy oświetlonymi blaskiem reflektorów kamiennymi wieżyczkami wieńczącymi sztuczną rafę. Znajdowali się w Makau i Bourne wiedział, co ma robić. Wstał, przeprosił sąsiada i ruszył przejściem w kierunku stłoczonych w jednym miejscu Amerykanów. Kilku stało, a reszta siedziała, śpiewając najwyraźniej już nie po raz pierwszy tego wieczoru przećwiczoną wersję Pana Sandmana.
Baam baam baam baam Panie Sandman, zaśpiewaj nam Baam baam baam baam O, Panie Sandman…
Byli na rauszu, ale nie pijani, nie wrzaskliwi. Inna grupa turystów, Niemcy, sądząc po brzmieniu ich języka, zachęcała Amerykanów do śpiewania i nagrodziła ich oklaskami po zakończeniu piosenki.
– Gut!
– Sehr gul!
– Wunderbar!
– Danke, meine Herren. – Amerykanin stojący najbliżej Jasona ukłonił się. Wywiązała się krótka przyjacielska rozmowa, w której Niemcy posługiwali się angielskim, a Amerykanie odpowiadali po niemiecku.
– Przez chwilę poczułem się jak w domu – odezwał się Bourne do Amerykanina.
– Hej, mamy Landsmanna! Ta piosenka zdradza także twój rok urodzenia, przyjacielu. Niektóre z tych starych przebojów są naprawdę świetne, co? Należysz do naszej grupy?
– A co to za grupa?
– Honeywell-Porter – odparł mężczyzna wymieniając nazwę nowojorskiej agencji reklamowej, która z tego, co wiedział Jason, miała filie na całym świecie.
– Nie, obawiam się, że nie.
– Też mi się tak wydawało. Jest nas tylko trzydziestu, razem z Australijczykami, i chyba wszystkich zdążyłem już świetnie poznać. Skąd jesteś? Nazywam się Ted Mather. Z agencji Honeywella-Portera w Los Angeles.
– Nazywam się Jim Cruett. Z żadnej agencji, uczę w szkole, w Bostonie.
– Beanburg! Pozwól, że ci przedstawię twojego Landsmanna, czy może raczej Sladtsmanna. Jim, poznaj Beantown Berniego. – Mather ukłonił się ponownie, tym razem mężczyźnie, który z otwartymi ustami i zamkniętymi oczyma siedział rozwalony na ławce przy oknie. Był najwyraźniej wstawiony i miał na głowie baseballową czapkę drużyny Red Sox. – Nie musisz do niego mówić, i tak nie usłyszy. Bernard Mądrala jest z naszego biura w Bostonie. Powinieneś go widzieć kilka godzin temu. Garnitur od J. Pressa, krawat w prążki, w ręku wskazówka i tuzin map morskich, w których tylko on jeden mógł się połapać. Ale jedno muszę mu przyznać: nie dał nam zasnąć. Myślę, że to dlatego wszyscy sobie trochę golnęliśmy… on trochę za dużo. Ale co tam, do diabła, to nasza ostatnia noc.
– Wracacie jutro do domu?
– Wieczornym lotem. Będziemy mieli czas, żeby dojść do siebie.
– Dlaczego do Makau?
– Poczuliśmy nagły pociąg do hazardu. Ty też?
– Pomyślałem, że może spróbuję. Chryste, jak widzę tę czapkę, to aż łza mi się w oku kręci. Red Sox mogą wygrać w tym roku ligę. Aż do tego wyjazdu nie opuściłem ani jednego ich meczu!
– A Bernie nawet nie zauważy, że zgubił swój kapelusz! – Mather zaśmiał się, pochylił i zerwał baseballową czapkę z głowy Bernarda Mądrali. – Masz, Jim, włóż to. Zasługujesz, żeby to nosić!
Wodolot przybił do brzegu. Bourne wstał i ruszył w kierunku stanowiska kontroli granicznej razem z chłopakami z firmy Honeywell-Porter jako jeden z ich grupy. Kiedy schodzili po stromych cementowych schodkach ku oklejonej plakatami hali portowej, idący chwiejnie, z opuszczonym na oczy daszkiem czapki Red Sox Jason spostrzegł stojącego przy ścianie po lewej stronie mężczyznę, który lustrował nowo przybyłych. W dłoni trzymał fotografię, a Bourne wiedział, że jest na niej jego twarz. Roześmiał się z kolejnej uwagi Teda Mathera i przytrzymał opadające ramię Beantown Berniego.
Sposobność sama się nadarzy. Trzeba ją rozpoznać i •wykorzystać.
Ulice Makau są prawie tak samo jaskrawo oświetlone jak w Hongkongu; nie ma się tutaj tylko wrażenia, że zbyt wielu ludzi znalazło się na zbyt małej przestrzeni. Co jest naprawdę inne – inne i anachroniczne – to architektura wielu domów, na których zamontowano kolorowe reklamy, pełne pulsujących chińskich znaków. Budynki wzniesiono w starym hiszpańskim stylu – ściślej rzecz biorąc, portugalskim – ale przewodniki określają go jako hiszpański, o charakterze śródziemnomorskim. Odnosi się wrażenie, jakby kultura, która dała początek kolonii, uległa pod naporem kolejnej cywilizacji, lecz nie zatraciła swego pierwotnego charakteru, głosząc wyższość kamienia nad nietrwałymi, jarzącymi się kolorowo szklanymi rurkami. Historia została świadomie zanegowana; puste kościoły i ruiny spalonej katedry współistnieją w dziwnej harmonii z zatłoczonymi kasynami, w których krupierzy i rozdający karty mówią dialektem kantońskim i z rzadka tylko można spotkać potomka dawnych konkwistadorów. Wszystko to jest fascynujące, ale wcale nie złowrogie. Takie jest Makau.
Jason wyślizgnął się z grupy Honeywella-Portera i znalazł taksówkę, której kierowca musiał się chyba uczyć jeździć obserwując doroczne wyścigi o Grand Prix Makau. Mimo protestów szofera kazał się wieźć do kasyna Kam Pęk.
– Dla pana dobra Lisboa, nie Kam Pęk! Kam Pęk dla Chińczyka! Dai Sui! Fantan!
– Kam Pęk, Cheng nei – powiedział Bourne, dodając kantońskie „proszę” i ani słowa więcej.
W kasynie panował półmrok. Powietrze było wilgotne i cuchnące;
w przyćmionym świetle nad stolikami wirowały gęste kłęby słodkiego gryzącego dymu. W głębi za stolikami znajdował się bar. Jason podszedł tam i usiadł na stołku opuszczając ramiona, żeby ukryć swój wzrost. Mówił po chińsku; twarz ocieniał mu daszek czapki, co było prawdopodobnie zbyteczne, bo i tak z trudem mógł przeczytać napisy na nalepkach butelek za kontuarem. Zamówił drinka, a kiedy go otrzymał, wręczył barmanowi hojny napiwek w hongkongijskiej walucie.
– Mgoi – odezwał się tamten dziękując.
– Hou – odparł Jason i machnął ręką.
Tak szybko, jak tylko potrafisz, zdobądź czyjąś życzliwość. Zwlaszcza w nowym dla siebie miejscu, tam gdzie możesz się zetknąć z wrogością. Dzięki tej życzliwej osobie możesz później zyskać czas albo sposobność, której potrzebujesz. Czy to była „Meduza”, czy Treadstone? Nie mógł sobie tego przypomnieć, ale to się teraz nie liczyło.
Obrócił się powoli na stołku i popatrzył na stoliki; nad jednym z nich dostrzegł zawieszoną tabliczkę z chińskim ideogramem oznaczającym piątkę. Odwrócił się z powrotem w stronę baru, po czym wyjął notes i długopis. Wydarł kartkę i zanotował na niej numer telefonu hotelu w Makau, który zapamiętał z magazynu Yoyager dostępnego na pokładzie wodolotu. Napisał drukowanymi literami nazwisko, które przypomniałby sobie tylko w razie pilnej potrzeby, i umieścił dopisek: nieprzyjaciel Carlosa.
Trzymając szklankę pod kontuarem, wylał jej zawartość na podłogę, po czym podniósł do góry, domagając się następnego drinka. Kiedy go otrzymał, był jeszcze hojniejszy.
– Mgoi saai – podziękował kłaniając się barman.
– Msai – odparł Bourne ponownie machając ręką, która nagle znieruchomiała: sygnał dla barmana, żeby zatrzymał się tam, gdzie stał. – Czy może mi pan wyświadczyć małą przysługę? – zapytał w jego języku. – Nie zajmie to panu więcej niż dziesięć sekund.
– O co chodzi, sir?
– Proszę oddać tę kartkę rozdającemu przy stoliku piątym. To mój stary przyjaciel i chcę, żeby wiedział, że tu jestem. – Jason złożył kartkę i podniósł ją do góry. – Zapłacę panu za tę uprzejmość.
– To mój niebiański przywilej, sir.
Bourne obserwował. Rozdający wziął kartkę, a kiedy barman się oddalił, otworzył ją na chwilę, a potem wsunął pod stolik.
To trwało bez końca, ciągnęło się tak długo, że jego barman skończył tymczasem swój dyżur. Rozdający przeniósł się do innego stolika, a następny zmienił się po dwóch godzinach. Upłynęły kolejne dwie godziny i przy stoliku piątym pojawił się nowy rozdający. Podłoga pod Jasonem była mokra od whisky. Uznał za logiczne zamówić kawę, potem czekała go jeszcze herbata; było dziesięć po drugiej w nocy. Jeszcze godzina i pójdzie do hotelu, którego numer zanotował na kartce. Wyglądało na to, że będzie musiał dać zarobić jego właścicielowi i wynająć pokój. Zamykały mu się oczy.
Nagle otworzył je szeroko. Coś się działo. Do stolika piątego zbliżyła się Chinka w sukience z głębokim rozcięciem typowym dla prostytutki. Obeszła graczy z prawej strony i szepnęła coś rozdającemu, który sięgnął pod blat i dyskretnie podał jej złożoną kartkę. Skinęła mu głową i skierowała się ku drzwiom kasyna.
On sam oczywiście się tam nie pojawia. Wynajmuje w tym celu jakąś dziwkę z ulicy.
Bourne wyszedł z baru i ruszył w ślad za kobietą. Podążał za nią w odległości mniej więcej piętnastu metrów pogrążoną w mroku ulicą, na której kręciło się trochę ludzi, choć w Hongkongu wyglądałaby pewnie na wyludnioną. Zatrzymywał się co jakiś czas, przypatrując się oświetlonym wystawom, a potem przyspieszał kroku, żeby nie stracić z oczu idącej przed nim kobiety.
Nie daj się nabrać pierwszemu posłańcowi. Oni też potrafią myśleć, podobnie jak ty. Pierwszy może być biedakiem, który nic nie wie, ale chce zarobić parę dolców. Podobnie drugi i trzeci. Prawdziwego łącznika od razu poznasz. Będzie się od nich różnił.
Do dziwki podszedł zgarbiony starzec. Otarli się o siebie; podając mu kartkę kobieta wydarła się na niego na cały głos. Jason udał pijanego i zaczął iść w przeciwną stronę, przejmując drugiego posłańca.
To zdarzyło się cztery przecznice dalej, i tym razem był to ktoś, kto różnił się od swoich poprzedników – mały, elegancko ubrany Chińczyk, szczupły w pasie i szeroki w ramionach. Z jego zwartego ciała emanowała siła. Szybkość, z jaką zapłacił staremu obdartusowi i następnie przebiegł przez ulicę, mogła stanowić ostrzeżenie dla każdego potencjalnego napastnika. Dla Bourne'a była zaproszeniem, któremu nie mógł się oprzeć; to był prawdziwy łącznik, ktoś, kto kontaktował się z Francuzem.
Jason przebiegł na drugą stronę; dzieliło ich teraz piętnaście metrów i odległość wciąż się zwiększała. Nie było sensu dłużej bawić się w chowanego; Jason puścił się biegiem. Po kilku sekundach znalazł się tuż za łącznikiem; gumowe podeszwy butów tłumiły odgłos kroków. Na wprost mieli zaułek biegnący pomiędzy dwoma budynkami, które wyglądały na biurowce; w oknach nie paliło się żadne światło. Musiał działać szybko, ale tak, aby nie wywołać zbiegowiska i nie dopuścić do tego, by któryś z nocnych spacerowiczów wezwał policję albo podniósł krzyk. Okoliczności mu sprzyjały; kręcący się tu ludzie byli w większości pijani albo naćpani, pozostali zaś dopiero co skończyli nocną pracę i znużeni chcieli jak najszybciej dostać się do domu. Łącznik zbliżył się do wylotu alejki. Teraz.
Bourne podbiegł do niego z prawej strony.
– Francuz! – odezwał się po chińsku. – Mam wiadomości od Francuza! Pospiesz się! – Skręcił w alejkę. Zdezorientowany łącznik nie miał wyboru. Wytrzeszczył oczy i jak zahipnotyzowany podążył w ślad za nim. Teraz!
Jason wyłonił się z ciemności. Złapał łącznika za lewe ucho, szarpnął, wykręcił i pociągnął całego do przodu waląc go kolanem w podstawę kręgosłupa, a drugą ręką uderzając w kark. Popchnął go w głąb ciemnej alejki i szedł za nim, kopiąc go marynarskim butem z tyłu za kolanem. Mężczyzna upadł obracając się w locie i spojrzał z dołu na Bourne'a.
– Ty! To ty! – krzyknął. A potem zamrugał oczyma w przyćmionym świetle. – Nie – stwierdził nagle ze spokojem, po namyśle. – To nie ty.
Zupełnie nieoczekiwanie uniósł prawą nogę i niczym rakieta poderwał się z chodnika. Kopnął Jasona w lewe udo, po czym zadał mu lewą stopą cios prosto w brzuch. Wylądował na obu nogach z wyciągniętymi sztywno przed siebie rękami. Jego umięśnione ciało poruszało się płynnie, niemal z wdziękiem, zataczając półkole w oczekiwaniu na starcie.
To, co nastąpiło, było walką dwóch zwierząt, dwóch wyszkolonych w zabijaniu katów. Każdy ruch był dokładnie przemyślany, każdy cios śmiertelny, gdyby doszedł celu. Jeden z nich walczył o swoje życie, a drugi o przetrwanie, wybawienie… i o kobietę, bez której nie mógł i nie miał zamiaru żyć. Na koniec dała o sobie znać różnica wzrostu, wagi, a także motywu, który silniejszy był niż chęć życia. To przyniosło jednemu z nich zwycięstwo, drugiemu klęskę.
Leżeli spleceni przy ścianie, obaj spoceni i podrapani, a z oczu i ust sączyła im się krew. Bourne trzymał od tyłu w żelaznym uścisku szyję Chińczyka, lewym kolanem przygniatał mu kręgosłup, a prawą nogą przytrzymywał jak w kleszczach jego kostki.
– Wiesz, co się z tobą zaraz stanie – szeptał bez tchu, cedząc powoli dla większego efektu chińskie słowa. – Jeden ruch i złamię ci kręgosłup. To niezbyt przyjemny sposób umierania. A ty wcale nie musisz umierać. Możesz żyć i mieć więcej pieniędzy, niż kiedykolwiek w życiu dostałeś od Francuza. Francuz i jego zabójca nie będą się tu dłużej kręcić, masz na to moje słowo. Wybieraj! Już! – Jason napiął muskuły; żyły na gardle łącznika nabrzmiały tak, iż wydawało się, że lada chwila pękną.
– Tak, tak! – krzyknął. – Chcę żyć, nie umierać!
Siedzieli w ciemnej alejce, oparci plecami o ścianę, paląc papierosy. Okazało się, że łącznik mówi płynnie po angielsku;
nauczyły go tego zakonnice w katolickiej szkole portugalskiej.
– Wiesz, jesteś bardzo dobry – oświadczył Bourne ocierając krew z warg.
– Jestem mistrzem Makau. Dlatego właśnie Francuz mi płaci. Ale ty mnie pokonałeś. Straciłem honor, niezależnie od tego, co się dalej stanie.
– Nie, nie straciłeś. Po prostu znam więcej nieczystych chwytów od ciebie. Nie uczą ich tam, gdzie ciebie szkolono, i nigdzie nie powinno się ich uczyć. Poza tym nikt się nie dowie o twojej porażce.
– Ale ja jestem młody! A ty stary.
– Nie tak bardzo. I jestem w wyśmienitej kondycji dzięki jednemu zwariowanemu doktorkowi, który mi mówi, co mam robić. Ile, twoim zdaniem, mam lat?
– Ponad trzydzieści!
– Zgoda.
– Więc jesteś stary!
– Dzięki.
– Jesteś bardzo silny, bardzo ciężki… ale jest jeszcze coś więcej. Ja jestem normalny. Ty nie!
– Być może. – Jason rozgniótł papierosa o chodnik. – Porozmawiajmy rozsądnie – oświadczył wyciągając z kieszeni pieniądze. – To, co powiedziałem, mówiłem serio. Dobrze ci zapłacę… Gdzie jest Francuz?
– Zakłócona została równowaga.
– Co przez to rozumiesz?
– Równowaga jest bardzo ważna.
– Wiem o tym, ale nie rozumiem, o co ci chodzi.
– Nie ma harmonii i Francuz jest bardzo zły. Ile mi zapłacisz?
– A ile się od ciebie dowiem?
– Powiem ci, gdzie będzie jutro w nocy Francuz i jego najemny morderca.
– Dziesięć tysięcy dolarów amerykańskich.
– Aiya!
– Ale tylko wtedy, jeśli mnie tam zabierzesz.
– To po drugiej stronie granicy!
– Mam wizę do Shenzhen. Jest ważna jeszcze przez trzy dni.
– To może pomóc, ale nie da się z nią przekroczyć granicy Guangdongu.
– Więc wymyśl coś. Dziesięć tysięcy dolarów amerykańskich.
– Coś wymyślę. – Łącznik zamilkł wlepiając oczy w trzymane przez Amerykanina pieniądze. – Czy mogę dostać coś, co nazywacie zaliczką?
– Nie więcej niż pięćset dolarów.
– Rozmowy na granicy będą więcej kosztować.
– Zadzwoń do mnie. Przyniosę pieniądze.
– Gdzie mam zadzwonić?
– Załatw mi hotel tu, w Makau. Złożę pieniądze w ich sejfie.
– Hotel Lisboa.
– Nie, nie Lisboa. Nie mogę tam pójść. Załatw coś innego.
– Żaden problem. Pomóż mi wstać… Nie! Mniej ucierpi na tym moja godność, jeśli wstanę bez niczyjej pomocy.
– Niech będzie – odparł Jason Bourne.
Catherine Staples siedziała przy swoim biurku trzymając wciąż w ręku słuchawkę telefonu; spojrzała na nią roztargnionym wzrokiem i odłożyła na widełki. Rozmowa, którą właśnie odbyła, wprawiła ją w zdumienie. Ze względu na fakt, iż kanadyjska służba wywiadowcza nie prowadziła aktualnie żadnych działań na terenie Hongkongu, w sytuacjach, kiedy potrzebna była dokładna informacja, urzędnicy konsulatu na własną rękę kontaktowali się z miejscową policją. Okazje takie zdarzały się zwłaszcza wtedy, gdy trzeba było bronić interesów obywateli kanadyjskich mieszkających tu bądź odwiedzających kolonię. Były to sprawy różnego kalibru: dotyczyły osób, które zostały aresztowane, i tych, które napadnięto, Kanadyjczyków, których oszukano, oraz tych, którzy innych wystrychnęli na dudka. Zdarzały się także poważniejsze problemy związane z bezpieczeństwem i szpiegostwem. W pierwszym wypadku chodziło o zapewnienie ochrony dygnitarzom państwowym odwiedzającym kolonię; w drugim zaś o przeciwdziałanie elektronicznej inwigilacji i próbom szantażowania pracowników konsulatu w celu zdobycia ważnych informacji. Nie mówiło się o tym głośno, ale było powszechnie wiadomo, że agenci z bloku wschodniego i fanatycznych religijnych reżimów Bliskiego Wschodu gotowi byli posłużyć się każdym narkotykiem i prostytutkami obojga płci zaspokajającymi każde żądanie w nieustannym dążeniu do przechwycenia tajemnic państwowych przeciwnika. W Hongkongu nie było rzeczy, która nie stałaby się przedmiotem handlu. Właśnie w tej dziedzinie Staples miała największe sukcesy w trakcie wypełniania swej misji w kolonii. Udało jej się wyciągnąć z opałów dwóch attache pracujących w konsulacie, a także jednego Amerykanina i trzech Brytyjczyków. Kompromitujące ich fotografie zostały zniszczone łącznie z negatywami, a deportowanym z kolonii szantażystom zagrożono nie tylko zdemaskowaniem, ale i obrażeniami ciała. Któregoś razu doprowadzony do białej gorączki irański dygnitarz wydzierał się przez telefon na Staples ze swej kwatery w Gammon House, oskarżając ją, że miesza się w sprawy, które daleko wykraczają poza jej kompetencje. Słuchała tego dupka, dopóki była w stanie znieść jego nosowy bełkot; w końcu zakończyła rozmowę krótkim stwierdzeniem: „Nie wiedział pan o tym? Chomeini lubi małych chłopców”.
Wszystko to stało się możliwe dzięki stosunkom, jakie łączyły ją z pewnym emerytowanym angielskim wdowcem, który po odejściu ze Scotland Yardu upatrzył sobie posadę szefa Królewskiego Wydziału do Spraw Kolonii w Hongkongu. Liczący sześćdziesiąt pięć lat łan Ballantyne pogodził się z faktem, że skończyła się jego kariera w policji, ale nie zamierzał wcale marnować swych zawodowych umiejętności. Dał się chętnie wysłać na Daleki Wschód, gdzie wstrząsnął do głębi sekcją wywiadowczą hongkongijskiej policji przekształcając ją we właściwy sobie, dyskretny sposób w wysoce skuteczną organizację, która wiedziała o miejscowym półświatku więcej niż jakakolwiek inna instytucja, wliczając w to Wydział Specjalny MI 6. Catherine i łan spotkali się podczas jednego z owych nudnych obiadów, których wymaga protokół dyplomatyczny. Po dłuższej, pełnej błyskotliwych dowcipów i wzajemnych komplementów rozmowie Ballantyne pochylił się ku Staples i zapytał: „Nie sądzisz, że mogłoby nam się jeszcze udać, staruszko?” „Spróbujmy”, odparła.
Spróbowali. Spodobało im się to i łan zakotwiczył się w życiu Staples. Bez żadnych zobowiązań. Lubili się i na tym koniec.
To właśnie łan Ballantyne zaprzeczył przed chwilą wszystkiemu, co podsekretarz stanu Edward McAllister naopowiadał Marie Webb i jej mężowi w Maine. Nie było w Hongkongu żadnego taipana o nazwisku Yao Ming. Niezawodni (czytaj: bardzo dobrze płatni) informatorzy w Makau zapewnili Ballantyne'a, że w hotelu Lisboa nie doszło do żadnego podwójnego morderstwa, którego ofiarami byliby żona taipana i handlarz narkotyków. Nic podobnego nie wydarzyło się tu od czasu wycofania się japońskich okupantów w roku 1945. Zanotowano co prawda liczne przypadki zasztyletowania oraz ran postrzałowych w kasynie, a także kilka wypadków śmiertelnych spowodowanych przedawkowaniem narkotyków w pokojach hotelowych, ale nie było incydentu, który odpowiadałby opisowi przekazanemu przez informatora pani Staples.
– To wszystko sieć misternie utkanych kłamstw, Cathy – stwierdził łan. – Nie mam tylko pojęcia, w jakim celu.
– Moje źródło jest godne zaufania, staruszku. Czym to dla ciebie pachnie?
– Zjełczałym tłuszczem, moja droga. Ktoś podejmuje wielkie ryzyko, by osiągnąć jakiś ważny cel. Działa oczywiście w ukryciu – można w tym mieście kupić wszystko, włącznie z milczeniem – ale cała ta cholerna historia jest czystą fikcją. Chcesz mi wyjawić coś więcej?
– A gdybym ci wyjawiła, że cała ta sprawa ma związek z Waszyngtonem, a nie ze Zjednoczonym Królestwem.
– Nie mogę się z tobą zgodzić. Sprawa zaszła zbyt daleko, żeby Londyn mógł nie maczać w tym palców.
– To nie ma sensu!
– Z twojego punktu widzenia, Cathy. Nie znasz ich. Mogę ci powiedzieć tylko tyle: ten maniak, Bourne, wszystkim nam zalazł głęboko za skórę. Jedną z jego ofiar jest człowiek, o którym nikt nie powie ci ani słowa. Nie dowiesz się o tym nawet ode mnie, dziewczyno.
– Powiesz mi, jeśli dostarczę ci więcej informacji?
– Prawdopodobnie nie, ale próbuj.
Staples siedziała przy biurku zastanawiając się nad każdym słowem, które usłyszała.
Jedną z jego ofiar jest człowiek, o którym nikt nie powie ci ani słowa.
Co miał na myśli Ballantyne? Co się dzieje? I dlaczego kanadyjska ekonomistka znalazła się nagle w samym środku burzy?
Tak czy owak, na razie jej nic nie groziło.
Ambasador Havilland wpadł z dyplomatką w dłoni do gabinetu na Yictoria Peak. McAllister podniósł się z krzesła, gotów ustąpić miejsca swemu zwierzchnikowi.
– Zostań tam, gdzie jesteś, Edwardzie. Jakie wiadomości?
– Obawiam się, że nic nowego.
– Chryste, nie chcę tego słyszeć!
– Przykro mi.
– Gdzie jest ten opóźniony w rozwoju skurwysyn, który do tego dopuścił?
Z kanapy stojącej przy przeciwległej ścianie wstał nie zauważony przez Havillanda major Lin Wenzu. McAllister zbladł.
– To ja jestem tym opóźnionym w rozwoju skurwysynem, Kitajcem, który do tego dopuścił, panie ambasadorze.
– Nie zamierzam pana bynajmniej przepraszać – odparł ostrym tonem Havilland odwracając się. – To wasze głowy próbujemy ocalić, nie nasze. My damy sobie jakoś radę. Wy nie.
– Nie mam przyjemności pana rozumieć.
– To nie jego wina – zaprotestował podsekretarz stanu.
– Więc może twoja?! – wrzasnął ambasador. – Może to ty byłeś za nią odpowiedzialny?
– Jestem tutaj odpowiedzialny za wszystko.
– To bardzo po chrześcijańsku z pańskiej strony, panie McAllister, ale nie słuchamy teraz ewangelii w szkółce niedzielnej.
– To ja byłem odpowiedzialny – wtrącił się Lin. – Podjąłem się tego zadania i nawaliłem. Ta kobieta nas po prostu przechytrzyła.
– Pan jest Lin z Wydziału Specjalnego?
– Tak, panie ambasadorze.
– Słyszałem o panu wiele dobrego.
– To, co się wydarzyło, z pewnością to unieważnia.
– Powiedziano mi, że udało jej się również nabrać bardzo sprytnego doktora.
– Udało jej się – potwierdził McAllister. – Jednego z najlepszych specjalistów w kolonii.
– Anglika – dodał Lin.
– Ta uwaga nie była potrzebna, majorze. Podobnie jak określenie siebie słowem „Kitajec”. Nie jestem rasistą. Świat o tym nie wie, ale szkoda czasu na wyjaśnianie takich bzdur. – Havilland podszedł do biurka, postawił na nim dyplomatkę, otworzył ją i wyjął ze środka grubą brązową kopertę z czarną obwódką. – Prosiłeś o akta Treadstone. Oto one. Nie potrzebuję mówić, że nie mogą znaleźć się poza tym pokojem i że kiedy ich nie nie czytasz, powinny leżeć zamknięte w sejfie.
– Chcę się z nimi zapoznać najszybciej, jak to możliwe.
– Myślisz, że coś tu znajdziesz?
– Nie wiem, gdzie mógłbym jeszcze szukać. Nawiasem mówiąc, przeniosłem się do gabinetu na dole. Jest tam sejf.
– Nie krępuj się, możesz tu wstępować – oświadczył dyplomata. – Jak dalece wprowadziłeś w sprawę majora?
– Trzymałem się ściśle instrukcji. – McAllister popatrzył na Lina Wenzu. – Często się skarżył, że powinien mieć więcej informacji.
– W mojej obecnej sytuacji nie bardzo wypada mi się skarżyć, Edwardzie. Londyn był stanowczy, panie ambasadorze. Naturalnie godzę się na takie warunki.
– Nie chcę, żeby się pan na cokolwiek,,godził”, majorze. Chcę pana przerazić i to tak, jak jeszcze nikt pana w życiu nie przeraził. Zostawimy teraz pana McAllistera, żeby sobie poczytał, a sami wybierzemy się na małą przechadzkę. Kiedy mnie tutaj przywieziono, widziałem duży przyjemny ogród. Przejdzie się pan ze mną?
– To będzie dla mnie zaszczyt, sir.
– To wątpliwe, niemniej konieczne. Musi pan to do końca zrozumieć. Musi pan odnaleźć tę kobietę!
Marie stała w oknie w mieszkaniu Catherine Staples i spoglądała w dół. Na ulicach jak zawsze było tłoczno i ogarniało ją przepotężne pragnienie, aby wyjść na zewnątrz i przechadzać się anonimowo w tym tłumie, krążyć wokół Asian House w nadziei, że znajdzie Dawida. Będzie przynajmniej w ruchu, będzie obserwować, nasłuchiwać i mieć nadzieję – a nie dumać w ciszy, prawie odchodząc od zmysłów. Ale nie mogła wyjść; dała słowo Catherine. Obiecała, że tu zostanie, nikogo nie wpuści, i słuchawkę podniesie jedynie wówczas, gdy właściwy telefon poprzedzą dwa dzwonki. Będą oznaczać, że telefonuje Staples.
Droga Catherine, sprytna Catherine – przerażona Catherine. Próbowała ukryć swój strach, ale można było poznać, że się boi po jej testujących pytaniach zadawanych zbyt szybko i zbyt natarczywie, po zdumieniu, z jakim przyjmowała odpowiedzi, po urywanym oddechu i uciekającym w bok spojrzeniu, któremu najwyraźniej towarzyszyła gonitwa myśli. Marie nie znała ich treści, ale zdawała sobie sprawę, jak rozległa jest wiedza Staples o mrocznych sprawach Dalekiego Wschodu. Rozumiała też, że kiedy tak dobrze zorientowana osoba stara się ukryć swoje obawy związane z tym, co usłyszała, cała historia kryje w sobie więcej, niż wiedzą o niej ci, którzy ją opowiadają.
Telefon. Dwa dzwonki. Cisza. Potem trzeci. Marie podbiegła do stolika przy tapczanie i podniosła słuchawkę przy trzecim dzwonku.
– Słucham?
– Marie, kiedy ten kłamca, McAllister, rozmawiał z tobą i twoim mężem, wspomniał, o ile dobrze pamiętam, o kabarecie w Tsimshatsui. Mam rację?
– Tak, wspomniał o tym. Powiedział, że uzi… to taki pistolet…
– Wiem, co to jest, moja droga. Tej samej broni użyto podobno, żeby zabić żonę taipana i jej kochanka w Makau, prawda?
– Zgadza się.
– Ale czy powiedział coś o człowieku, który został zamordowany w kabarecie w Koulunie? Cokolwiek? Marie próbowała sobie przypomnieć.
– Nie, nie sądzę. Wspomniał tylko o broni.
– Jesteś o tym przekonana?
– Tak, jestem. Nie wyleciałoby mi to z głowy.
– Jestem pewna, że nie – zgodziła się Staples.
– Odtwarzałam z pamięci tę rozmowę tysiące razy. Dowiedziałaś się czegoś?
– Tak. Zabójstwa, o których opowiedział ci McAllister, nigdy nie miały miejsca w hotelu Lisboa w Makau.
– Zostały zatuszowane. Zapłacił za to bankier.
– Nie temu, komu zapłacił mój niezawodny informator – i to czymś więcej niż pieniędzmi. Niezawodną i pożądaną przez wielu niewidzialną pieczątką swojej instytucji, dzięki której można sobie zapewnić na bardzo długi czas niezłe zyski. Oczywiście w zamian za informacje.
– Co ty opowiadasz, Catherine?
– Albo jest to najbardziej popaprana operacja, o jakiej w życiu słyszałam, albo genialny plan, mający na celu wciągnięcie twojego męża w coś, o czym normalnie nie chciałby nawet słyszeć, a już na pewno nigdy by się na to nie zgodził. Podejrzewam, że mamy do czynienia z tym drugim.
– Dlaczego tak twierdzisz?
– Dzisiaj po południu wylądował na lotnisku K-ai Tak pewien mąż stanu, osoba, która zawsze była kimś dużo ważniejszym od zwykłego dyplomaty. My wszyscy o tym wiemy, ale świat niczego nie podejrzewa. Wiadomość o jego przyjeździe pojawiła się na wszystkich naszych wydrukach. Kiedy próbowano z nim przeprowadzić wywiad, zasłaniał się stwierdzeniem, że przyjechał do swego ukochanego Hongkongu wyłącznie na wakacje.
– I?
– Ten człowiek nigdy w życiu nie wyjechał na wakacje.
McAllister wybiegł do otoczonego murem ogrodu mijając altanki, białe meble z kutego żelaza, rabatki z różami i wyłożone kamieniem sadzawki. Zostawił akta Treadstone w sejfie, ale słowa, które tam wyczytał, mocno zapadły mu w pamięć. Gdzie oni są? Gdzie on jest?
Tam! Siedzieli na dwóch betonowych ławkach pod wiśnią. Lin pochylony do przodu i sądząc z wyrazu twarzy, zahipnotyzowany. McAllister nie mógł się powstrzymać; puścił się biegiem. Dobiegł do wiśni i zdyszany wlepił wzrok w majora z Wydziału Specjalnego MI 6.
– Lin! Kiedy Marie Webb rozmawiała z mężem przez telefon – to była ta rozmowa, którą przerwałeś – co dokładnie powiedziała?
– Zaczęła mówić o jakiejś ulicy w Paryżu wysadzanej szpalerem drzew, jej ulubionych drzew, tak chyba to ujęła – odparł oszołomiony Lin. – Najwyraźniej starała mu się przekazać, gdzie się znajduje, ale całkiem błędnie.
– Całkiem prawidłowo! Kiedy cię wypytywałem, stwierdziłeś także, że powiedziała Webbowi, iż wtedy na tej ulicy w Paryżu „było to straszne”, czy coś w tym rodzaju…
– Tak właśnie powiedziała – potwierdził major.
– Ale że teraz będzie lepiej…
– Dokładnie tak powiedziała.
– W Paryżu zamordowano w ambasadzie człowieka, który próbował im pomóc!
– Do czego zmierzasz, McAllister? – przerwał mu Havilland.
– Nie chodzi o szpaler drzew, panie ambasadorze, chodzi o jej ulubione drzewo. Klon, liść klonu. Godło Kanady. Kanada nie ma w Hongkongu ambasady, ale ma konsulat. To jest miejsce, w którym się spotkają. Ten sam wzór. Tak samo jak w Paryżu!
– Nie zawiadomił pan zaprzyjaźnionych ambasad ani konsulatów?
– Do jasnej cholery! – wybuchnął podsekretarz stanu. – Co mam panu na to odpowiedzieć, do diabła? Związany jestem przysięgą, pamięta pan chyba o tym, sir?
– Ma pan całkowitą rację. Zasłużyłem na reprymendę.
– Nie może pan nam wiązać całkowicie rąk, panie ambasadorze – powiedział Lin. – Jest pan osobą, dla której żywię wielki szacunek, ale niektórym z nas też się trochę tego szacunku należy, jeżeli mamy dobrze wykonywać naszą robotę. Takiego właśnie szacunku, jaki mi pan okazał wyjawiając tę w najwyższym stopniu przerażającą historię. Sheng Chouyang. Nie do wiary!
– Musi pan zachować absolutną dyskrecję.
– Zachowam ją.
– Konsulat kanadyjski… – odezwał się Havilland. – Zdobądźcie mi pełny spis jego personelu.