173907.fb2
Nic już nie mogła zrobić. Została przyparta do. muru, schwytana w pułapkę. Marie wrzasnęła i wrzeszczała bez przerwy. Gdy chiński agent zbliżył się, grzecznie, ale stanowczo biorąc ją za ramię, jej histeria osiągnęła szczyt. Poznała go: to był jeden z nich, jeden z tych strasznych biurokratów! Wrzeszczała teraz ze wszystkich sił. Przechodnie zaczęli się zatrzymywać i odwracać. Kobiety głośno sapały z oburzenia, a zdumieni, niezdecydowani mężczyźni zaczęli powoli się zbliżać. Inni nerwowo rozglądali się za policjantami lub głośno ich wzywali.
– Proszę pani! – zawołał Chińczyk, starając się panować nad swoim głosem. – Nie stanie się pani nic złego. Pozwoli pani, że ją odprowadzę do samochodu. To dla pani własnego dobra.
– Ratunku! – wrzasnęła Marie, gdy zdziwieni popołudniowi spacerowicze zaczęli ich otaczać. – To złodziej! Ukradł mi torebkę, moje pieniądze! Próbuje mi zabrać biżuterię!
– Hej, ty tam, typku! – krzyknął starszawy Anglik, kulejąc i wymachując laską, gdy podchodził. – Posłałem chłopca po policję, ale na Boga, nim się zjawią, spuszczę ci lanie!
– Proszę, sir – nalegał spokojnym głosem funkcjonariusz Wydziału Specjalnego – to jest sprawa władz, a ja je reprezentuję. Proszę pozwolić, że się wylegitymuję.
– Łapy przy sobie, chłoptysiu! – ryknął głos z australijskim akcentem, gdy funkcjonariusz zrobił krok do przodu. Mężczyzna łagodnie odsunął Brytyjczyka na bok, zmuszając go do opuszczenia laski. – Jesteś, mój stary, fantastycznie równym facetem, ale nie zawracaj sobie nim głowy! Na te szumowiny trzeba kogoś młodszego. – Barczysty Australijczyk stanął przed chińskim agentem. – Łapy precz od tej lady, brudasie! A na twoim miejscu zrobiłbym to cholernie szybko.
– Przepraszam, sir, to wielkie nieporozumienie. Ta pani jest w niebezpieczeństwie i władze jej poszukują, by ją przesłuchać.
– Nie nosisz żadnego munduru!
– Proszę mi pozwolić pokazać moje dokumenty.
– Właśnie to powiedział godzinę temu, gdy mnie napadł na Garden Road! – wrzasnęła histerycznie Marie. – Ludzie chcieli mi pomóc! Wszystkich okłamał! A potem ukradł mi torebkę! I jeszcze poszedł za mną! – Marie doskonale wiedziała, że wszystko, co wywrzaskuje, jest bez sensu. Mogła tylko liczyć na wywołanie zamieszania; to było coś, czego nauczył ją Jason.
– Trzeci raz nie będę powtarzał, chłoptysiu! – zawył Australijczyk dając krok do przodu. – Precz z brudnymi łapskami od tej lady!
– Proszę, sir. Nie mogę tego zrobić. Zaraz nadejdą inne osoby urzędowe.
– O, czyżby, czyżby? Wy, chuligani, włóczycie się bandami, nie? No to żałośnie będziesz wyglądał, gdy się tu zjawią! – Australijczyk chwycił Chińczyka za ramię, szarpiąc nim w lewo. Ale człowiek z Wydziału Specjalnego obrócił się w miejscu, a jego prawa noga w skórzanym bucie z obcasem spiczastym jak nóż zatoczyła krąg, trafiając Australijczyka w brzuch. Dobry samarytanin z południowej półkuli zgiął się wpół, padając na kolana.
– Ponownie pana proszę o nieingerowanie, sir!
– Naprawdę? Ty skośnooki skurwysynu! – Rozwścieczony Australijczyk poderwał się i rzucił z pięściami na funkcjonariusza Wydziału Specjalnego. Tłum zaryczał z aprobatą, wypełniając swym chóralnym głosem ulicę, a ramię Marie było wolne! A potem inne dźwięki dołączyły się do odgłosów bijatyki. Najpierw rozległy się syreny, następnie ukazały się trzy auta, wśród nich sanitarka. Wszystkie zarzuciły gwałtownie na zakręcie, zapiszczały opony, auta zatrzęsły się hamując w miejscu.
Marie skoczyła w tłum i na chodnik; ruszyła biegiem w kierunku czerwonego szyldu o pół przecznicy dalej. Pantofle spadły jej z nóg; nabrzmiałe, poszarpane bąble piekły sprawiając ból, promieniujący na całe nogi. Nie mogła sobie pozwolić na myślenie o bólu. Musiała biec, biec, uciekać! I nagle rozległ się tubalny głos zagłuszając hałas uliczny. Dostrzegła potężną postać krzyczącego z całych sił mężczyzny. Był to olbrzymi Chińczyk, nazywany majorem.
– Pani Webb! Pani Webb, błagam panią! Niech się pani zatrzyma! Mamy najlepsze intencje! Powiemy pani wszystko! Na litość boską, stój!
Powiedzą wszystko! – pomyślała Marie. Powiedzą kłamstwa. Same kłamstwa. Nagle ludzie puścili się biegiem w jej kierunku. Co chcieli zrobić? Dlaczego…? Przebiegli obok niej, w większości mężczyźni, ale nie wyłącznie. Zrozumiała. Na ulicy wybuchła panika – może jakiś wypadek, okaleczenie, śmierć. No to popatrzmy. Obejrzyjmy sobie. Ale uwaga, z odległości.
Sposobność sama się nadarzy. Trzeba ją rozpoznać i wykorzystać.
Marie nagle zawróciła w miejscu i skulona prześlizgnęła się przez wciąż nadbiegający tłum do krawężnika. Schylona najniżej, jak mogła, pobiegła z powrotem tam, gdzie prawie ją schwytano. Nieustannie odwracała głowę w lewo – wypatrując z nadzieją. Wreszcie dostrzegła go wśród pędzących ludzi! Ogromny major przebiegł obok niej zmierzając w przeciwnym kierunku; razem z nim był jeszcze jeden człowiek, jeszcze jeden elegancko ubrany biurokrata.
Tłum był ostrożny, z ludożerczą ostrożnością posuwając się naprzód po kroczku, ale nie aż tak daleko, by być zamieszanym w wydarzenia. To, co ujrzeli, nie było miłe ani oczom obecnych tam Chińczyków, ani ludziom żywiącym mistyczny szacunek dla sztuk walki Wschodu. Zwinny, muskularny Australijczyk, wykrzykując imponująco nieprzyzwoite wyzwiska, właśnie wyrzucił szybkimi ciosami kolejno trzech napastników poza obręb swego osobistego ringu bokserskiego. Nagle, ku zdumieniu wszystkich obecnych, Australijczyk postawił na nogi jednego z leżących przeciwników i ryknął głosem równie potężnym jak głos majora:
– Na litość boską! Czy wy, wariaci, dacie wreszcie spokój? Nie jesteście chuliganami, nawet ja potrafię to zauważyć! Wszystkich nas zrobiono w konia!
Marie przebiegła przez szeroką ulicę ku wejściu do Ogrodów Botanicznych. Stanęła pod drzewem koło bramy, dokładnie na wprost garażu „Pałac Minga”. Major wyminął go, i pobiegł dalej zatrzymując się u wylotu kolejnych zaułków przecinających Arbuthnot Road. Wysyłał w głąb uliczek swoich podwładnych i bez przerwy rozglądał się, czy nie nadciągają posiłki. Ale nie mógł na nie liczyć; Marie przekonała się o tym, gdy tłum zaczął się rozchodzić. Wszyscy trzej funkcjonariusze, doprowadzeni pod sanitarkę przez Australijczyka, opierali się o nią ciężko dysząc.
Pod firmę Minga podjechała taksówka. Nikt z niej nie wysiadł. Dopiero po dłuższej chwili wyłonił się kierowca. Wszedł na parking i zagadnął kogoś siedzącego w szklanej kabinie. Skłonił się w podziękowaniu, wrócił do wozu i powiedział coś do pasażera. Ten ostrożnie otworzył drzwiczki i wysiadł na chodnik. Catherine! Weszła na parking znacznie szybszym krokiem niż poprzednio taksówkarz i przemówiła do szklanej budki. Potrząsnęła głową, jakby powiedziano jej coś, czego nie życzyła sobie usłyszeć.
Nagle pojawił się Wenzu. Wracał, wyraźnie rozzłoszczony na swych ludzi, którzy powinni byli podążać za nim. Już miał wejść na parking i natknąć się na Catherine!
– Carlos! – wrzasnęła Marie zakładając, że teraz wydarzy się najgorsze, lecz wiedząc, że dzięki temu dowie się wszystkiego. – Delta!
Major zawrócił na pięcie, z oczami rozszerzonymi w szoku. Marie pobiegła w głąb Ogrodów Botanicznych. A więc to był klucz! Kain to Delta i Kain zabije Carlosa…, czy jak tam brzmiały te szyfry puszczone w obieg po całym Paryżu! A więc znowu posługiwali się Dawidem! To już nie było prawdopodobieństwo, lecz rzeczywistość! Oni… raczej on… rząd Stanów Zjednoczonych wysłał gdzieś jej męża, by znów zagrał rolę, która już raz niemal doprowadziła go do śmierci, śmierci z rąk własnych ludzi! Kim były te sukinsyny? Albo przeciwnie, jakiego rodzaju cele usprawiedliwiały użycie takich środków przez ludzi rzekomo zdrowych na umyśle?
Teraz tym bardziej musiała odnaleźć Dawida, znaleźć go, zanim on podejmie ryzyko, które powinni wziąć na siebie inni! Dał z siebie tak wiele, a teraz żądali od niego jeszcze więcej, żądali w najbardziej okrutny sposób. Lecz by go odnaleźć, musiała dotrzeć do Catherine, oddalonej w tym momencie nie więcej niż o sto metrów. Musiała jakoś odciągnąć wroga i znów przejść na drugą stronę ulicy nie zauważona. Jasonie, co mogę zrobić?
Schowała się za kępą krzaków, powolutku cofając się w głąb ogrodu. Major wbiegł przez bramę. Ogromny Chińczyk zatrzymał się i rozglądał wokół skośnymi, przenikliwymi oczami, a następnie odwrócił się i krzyknął na podwładnego, który wynurzył się na Arbuthnot Road z jednej z bocznych uliczek. Trudno mu było jednak przedostać się przez jezdnię; ruch był gęstszy i wolniejszy z powodu sanitarki i dwóch innych wozów, które blokowały przejazd koło wejścia do ogrodów. Zrozumiawszy przyczyny tych zakłóceń major wpadł we wściekłość.
– Każ tym durniom się stamtąd zabierać! – ryknął. – I przyślij wozy tutaj… Nie! Jeden niech jedzie do bramy na Albany Road. Reszta do mnie! Biegiem!
Popołudniowych spacerowiczów przybywało. Mężczyźni rozluźniali krawaty, zaciśnięte przez cały dzień pracy w urzędach; kobiety niosły pantofle na wysokich obcasach w torbach na zakupy, zmieniwszy je na sandałki. Żonom pchającym wózki z dziećmi towarzyszyli mężowie;
zakochani obejmowali się lub szli pod rękę wśród rzędów kwitnących krzewów. W całym ogrodzie rozlegały się śmiechy pędzących na wyścigi dzieci. Major nadal tkwił w miejscu przy bramie wejściowej. Sanitarkę i dwa wozy przestawiono i ruch na jezdni znów popłynął normalnie.
Trrrach! Niedaleko sanitarki jakiś niecierpliwy kierowca uderzył w samochód jadący przed nim. Major nie mógł się powstrzymać;
wypadek drogowy zdarzył się tak blisko jego służbowego wozu, że musiał tam podejść, niewątpliwie po to, by stwierdzić, czy któryś z jego ludzi nie był w to zamieszany. Sposobność sama się nadarzy… Wykorzystaj ją. Teraz!
Marie obiegła krzaki, a potem puściła się pędem przez trawnik, by dogonić czwórkę spacerowiczów idących żwirowaną ścieżką, wychodzącą z Ogrodów. Zerknęła w prawo bojąc się tego, co może zobaczyć, lecz wiedząc, że musi spojrzeć. Ogarnęły ją najczarniejsze myśli: ogromny major wyczuł, a może dostrzegł postać biegnącej za nim kobiety. Przystanął na moment, wciąż niepewny, a potem rzucił się w kierunku bramy.
Klakson czterokrotnie krótko zatrąbił. Była to Catherine, machająca ręką do biegnącej ulicą Marie przez otwarte okno małego, japońskiego samochodu.
– Wskakuj! – krzyknęła.
– Widział mnie!
– Prędzej!
Marie wskoczyła na przednie siedzenie. Catherine ruszyła ostro, wymanewrowała samochód z potoku wozów jadąc dwoma kołami po chodniku, a następnie zawróciła wykorzystując chwilową przerwę w ruchu. Skręciła w boczną ulicę i na pełnym gazie dojechała do skrzyżowania, na którym był drogowskaz z czerwoną strzałką skierowaną w prawo i napisem „Centrum. Okręg Handlowy”. Skręciła w prawo.
– Catherine! – krzyknęła Marie. – On mnie widział!
– Gorzej – odparła kobieta. – Widział mój wóz.
Dwudrzwiowy zielony mitsubishi – krzyczał Wenzu do trzymanego w ręku radiotelefonu. – Numer rejestracyjny AOR-pięć-trzy-pięć-zero, choć może to być szóstka, a nie zero, ale nie sądzę. To bez znaczenia, wystarczą trzy pierwsze litery. Chcę, by natychmiast przekazano je wszystkim stanowiskom drogą alarmową przez centralę telefoniczną policji! Kierowcę i pasażerkę należy zatrzymać i nie wolno z żadną z nich rozmawiać. To sprawa podlegająca kompetencji rządu i nie będzie żadnych wyjaśnień. Wykonać! Natychmiast!
Catherine skręciła na parking na Ice House Street. Dopiero co zapalony jaskrawoczerwony świetlny napis na hotelu Mandaryn był ledwie widoczny z odległości przecznicy. – Wynajmiemy samochód – oświadczyła Catherine, przyjmując kwit od człowieka w budce parkingu.- Znam kilku głównych pracowników personelu hotelowego.
– Mam zaparkować? Pani zaparkuje? – Uśmiechnięty parkingowy wyraźnie miał nadzieję, że Catherine wybierze to pierwsze.
– Zaparkuj – odparła Catherine, wyciągając parę hongkongijs-kich dolarów z torebki. – Idziemy – zwróciła się do Marie. – I trzymaj się mojej prawej strony, w cieniu i blisko budynku. Jak twoje nogi?
– Lepiej nie mówić.
– To nie mów. Nic w tej chwili nie możemy z nimi zrobić. Wytrzymaj, stara.
– Catherine, przestań przemawiać tonem, jakiego używa C. Aubrey Smith w trudnych sytuacjach.
– Kto to taki?
– Nieważne. Lubię stare filmy. Idziemy.
Obie kobiety, Marie kulejąc, przeszły ulicą do bocznego wejścia do Mandaryna. Weszły po schodach do środka. – Na prawo za sklepami jest damska toaleta – powiedziała Catherine.
– Widzę napis.
– Poczekaj tam. Przyjdę tu do ciebie, gdy tylko wszystko załatwię.
– Jest tu gdzieś drogeria?
– Nie chcę, byś tu spacerowała. Twój rysopis już na pewno wszędzie podano.
– To rozumiem, ale przecież ty możesz pospacerować. Tylko odrobinę.
– Kłopotliwy czas miesiąca?
– Nie, moje nogi! Wazelina, tonik do skóry, sandały… nie, nie sandały. Raczej klapki na gumie i woda utleniona.
– Zrobię, co się da, ale czas jest najważniejszy.
– To samo było w zeszłym roku. Okropny kołowrót. Czy się zatrzyma, Catherine?
– Wyłażę ze skóry, by to sprawić. Jesteś moją przyjaciółką i rodaczką, kochanie. A ja jestem bardzo rozzłoszczoną kobietą… A mówiąc o kobietach, ile ich spotkałaś w poświęconych korytarzach CIA i jej namaszczonym odpowiedniku w Departamencie Stanu, Operacjach Konsularnych?
Marie zamrugała próbując sobie przypomnieć. – Naprawdę ani jednej.
– No to ich pieprz!
– W Paryżu była kobieta…
– Zawsze jakaś jest, kochanie. Idź do toalety.
W Hongkongu samochód tylko zawadza – powiedział Wenzu, spoglądając na zegar w swym gabinecie w centrali Wydziału Specjalnego MI 6. Była 18.34. – Musimy więc przyjąć, że
ona zamierza wywieźć gdzieś żonę Webba i ją ukryć. Nie zaryzykuje jazdy taksówką z powodu rejestru kursów. Nasz termin do ósmej został anulowany, teraz zarządzamy pogoń. Musimy ją przechwycić. Czy jest jeszcze coś, czego nie wzięliśmy dotąd pod uwagę?
– Wsadzenie Australijczyka do aresztu – zaproponował zdecydowanym głosem niski, starannie ubrany podwładny. – W Mieście za Murami mieliśmy ofiary, ale on zakłócił porządek publiczny. Wiemy, gdzie się znajduje. Możemy go zatrzymać.
– Pod jakim zarzutem?
– Utrudniania czynności służbowych.
– W jakim celu?
Podwładny ze złością wzruszył ramionami. – Dla satysfakcji i to wystarczy.
– Sam sobie odpowiedziałeś na pytanie. Twoja urażona duma jest bez znaczenia. Trzymaj się kobiety. Raczej kobiet.
– Ma pan oczywiście rację.
– Wszystkie garaże, wszystkie agencje wynajmu samochodów tu na wyspie i w Koulunie zostały uprzedzone. Zgadza się?
– Tak, sir. Ale muszę zwrócić uwagę, że ta Staples może łatwo skontaktować się z którymś ze swych przyjaciół, swych kanadyjskich przyjaciół, i dostać wóz, którego nie będziemy mogli wyśledzić.
– Działamy tylko w takim zakresie, w jakim jest to możliwe. Ponadto, zgodnie z tym, co wiedziałem przedtem i czego się dowiedziałem później na temat pracowniczki służby zagranicznej Staples, jestem zdania, że działa ona na własną rękę, z pewnością bez urzędowego błogosławieństwa. W tej chwili nie wciągnie w to nikogo innego.
– Skąd może pan mieć pewność?
Wenzu popatrzył na podwładnego; musiał starannie dobierać słowa.
– Po prostu przypuszczam.
– Pana przypuszczenia znane są z wielkiej trafności.
– Ocena przesadna. Moim sprzymierzeńcem jest zdrowy rozsądek. Zadzwonił telefon. Major błyskawicznie wyciągnął rękę.
– Słucham?
– Centrala Policyjna Cztery – rozległ się monotonny męski głos.
– Centrala Cztery, doceniamy waszą współpracę.
– Na nasze zapytanie odpowiedział garaż,,Pałac Minga”.
Mitsubishi AOR ma tam miejsce opłacane na zasadzie miesięcznego abonamentu. Nazwisko właścicielki brzmi Staples, Catherine Staples. Kanadyjka. Wóz zabrano mniej więcej trzydzieści pięć minut temu.
– Centrala Cztery, wasza pomoc jest bardzo cenna – powiedział Lin. – Dziękuję. – Odłożył słuchawkę i popatrzył na zaniepokojonego podwładnego. – Mamy więc już trzy nowe informacje. Pierwszą, że zapytanie, które skierowaliśmy za pośrednictwem policji, zostało rzeczywiście przekazane dalej. Drugą, że przynajmniej w jednym garażu zanotowano sobie to pytanie, i trzecią, że pani Staples ma tam miesięczny abonament.
– To już coś jest, sir.
– Istnieją trzy wielkie i około tuzina mniejszych agencji wynajmu samochodów, nie licząc hoteli, które objęliśmy osobną akcją. To nam daje statystyczną możliwość manewru, ale oczywiście nie dotyczy to garaży.
– Czemu nie? – spytał podwładny. – Jest ich najwyżej ze sto. Kto by chciał budować garaż w Hongkongu, gdy może na tej samej powierzchni pomieścić tuzin sklepów czy biur handlowych? A centrala policyjna przy pełnej obsadzie ma dwudziestu do trzydziestu telefonistów. Mogą zadzwonić do wszystkich garaży.
– Nie chodzi o liczbę, przyjacielu. Chodzi o mentalność pracowników, bo ich robota jest nie do pozazdroszczenia. Ci, którzy umieją pisać, są zbyt leniwi lub nazbyt wrogo usposobieni, by sobie zawracać tym głowę. Ci zaś, którzy nie umieją, uchylają się od jakichkolwiek kontaktów z policją.
– Jeden garaż odpowiedział.
– Prawdziwy kantończyk. To był właściciel.
Trzeba powiedzieć właścicielowi! – krzyczał boy parkingowy piskliwą chińszczyzną do człowieka siedzącego w budce przed garażem na Ice House Street.
– Dlaczego?
– Tłumaczyłem ci! Zapisałem to dla ciebie…
– To, że chodzisz do szkoły i piszesz odrobinę lepiej niż ja, nie znaczy, że możesz mi tu włazić na głowę.
– Ty w ogóle nie umiesz pisać! Zesrałeś się w portki ze strachu!
Zawołałeś mnie, gdy przez telefon powiedziano, że to alarm policyjny. Wy analfabeci zawsze uciekacie od policji. To był ten wóz, zielony mitsubishi, który zaparkowałem na drugim poziomie! Jeśli nie chcesz dzwonić na policję, musisz zawołać właściciela.
– Są rzeczy, których was nie uczą w szkole, chłopczyku z małym fiutkiem.
– Uczą nas, żeby nie zadzierać z policją. To marny los.
– Ja zadzwonię na policję… A może lepiej będzie, jeśli ty zostaniesz ich bohaterem?
– Dobrze!
– Ale dopiero jak wrócą te dwie kobiety i kiedy sobie porozmawiam z tą, co prowadziła.
– Co?!
– Myślała, że daje mi… nam… dwa dolary, ale to było jedenaście. Jeden z banknotów to dziesiątka. Była bardzo zdenerwowana, bardzo przestraszona. Ona się boi. Nie zwraca uwagi na pieniądze.
– Powiedziałeś, że to były dwa dolary!
– A teraz mówię uczciwie. Czy byłbym z tobą uczciwy, gdyby mi nie leżały na sercu nasze wspólne interesy?
– Jakie interesy?
– Powiem tej bogatej, wystraszonej Amerykance – mówiła po amerykańsku – że ty i ja nie zadzwoniliśmy na policję z jej powodu. Nagrodzi nas natychmiast, bardzo, bardzo hojnie, bo będzie wiedziała, że bez tego nie dostanie swego wozu. Ty się będziesz przyglądał ze środka garażu, przy drugim telefonie. Kiedy zapłaci, wyślę innego boya po jej samochód. Będzie miał wielkie trudności ze znalezieniem, bo mu podam niewłaściwe miejsce, a ty zadzwonisz na policję. Policja przyjedzie, my spełnimy nasz niebiański obowiązek, a za jej pieniądze spędzimy taką noc, jak rzadko nam się zdarzało przy tej nędznej robocie.
Boy parkingowy łypnął okiem i potrząsnął głową.
– Masz rację – powiedział. – Takich rzeczy w szkole nie uczą. I przypuszczam, że nie mam wyboru.
– Ależ masz – oświadczył dozorca, wyciągając zza pasa długi nóż. – Możesz powiedzieć „nie”, a ja wtedy utnę ci ten twój o wiele za długi język.
W holu hotelowym Catherine podeszła do recepcji, niezadowolona, że nie zna żadnego z dwóch recepcjonistów urzędujących za ladą. Potrzebowała czyjejś przysługi, i to szybko. W Hongkongu oznaczało to załatwienie sprawy po znajomości. Z wielką ulgą dostrzegła kierownika nocnej zmiany w recepcji. Stał pośrodku holu, próbując ułagodzić jakąś podnieconą klientkę. Catherine przesunęła się na prawo i czekała w nadziei, że Lee Teng ją zauważy. Zaskarbiła sobie przychylność Tenga, kierując do niego licznych Kanadyjczyków, gdy problem znalezienia komfortowego miejsca w hotelu zdawał się nierozwiązalny. I zawsze był hojnie wynagradzany.
– Czym mogę pani służyć? – spytał młody Chińczyk podchodząc do niej.
– Dziękuję, poczekam na pana Tenga.
– Pan Teng jest bardzo zajęty, proszę pani. Bardzo zły czas dla pana Tenga. Czy pani jest naszym gościem?
– Mieszkam na tym terenie i jestem od dawna przyjaciółką pana Tenga. W miarę możliwości kieruję przyjezdnych tutaj, aby recepcja miała z tego korzyści.
– Oooo…? – Urzędnik zareagował na fakt, że Catherine nie była turystką. Pochylił się ku niej, szepcząc poufnie. – Lee Teng ma dzisiaj okropny los. Ta pani idzie na wielki bal w Pałacu Rządowym, a jej odzież poleciała do Bangkoku. Chyba jest przekonana, że pan Teng ma skrzydła pod marynarką i silniki odrzutowe pod pachami, nie?
– Interesujący pomysł. Ta pani właśnie przyleciała?
– Tak, proszę pani. Ale miała dużo bagażu. Nie zauważyła, że nie ma tej walizki, której właśnie teraz potrzebuje. Najpierw obwiniła o to swego męża, a teraz pana Tenga.
– Gdzie jest jej mąż?
– W barze. Zaproponował, że poleci najbliższym samolotem do Bangkoku, ale to ją tylko jeszcze bardziej rozzłościło. On nie chce wyjść z baru i nie dotrze do Pałacu Rządowego w takim stanie, by jutro rano być z siebie zadowolonym. Zły los wszędzie dokoła… Może mógłbym pani w czymś pomóc, póki panu Tengowi nie uda się wszystkich uspokoić.
– Chcę wynająć samochód i potrzebuję możliwie najszybszego, jaki jesteście w stanie mi dostarczyć.
– Aiya – odparł urzędnik. – Jest już jedenasta wieczór, a biura wynajmu rzadko działają w porze nocnej. Większość jest zamknięta.
– Jestem pewna, że istnieją wyjątki.
– Może wóz hotelowy z kierowcą?
– Tylko wtedy, gdy nie znajdzie się nic innego. Jak wspomniałam, nie mieszkam w hotelu, a szczerze mówiąc nie jestem workiem z pieniędzmi.
– Któż z nas jest? – spytał recepcjonista tajemniczo. – Jak to powiedziano, o ile się nie mylę, w Piśmie chrześcijan.
– Słusznie – zgodziła się Catherine. – Proszę więc zatelefonować i zrobić, co się tylko da.
Młody człowiek sięgnął pod ladę i wyciągnął oprawioną w plastik listę biur wynajmu samochodów. Przesunął się nieco w prawo, podniósł słuchawkę i zaczął nakręcać numery. Catherine popatrzyła na Lee Tenga. Udało mu się wmanewrować wściekłą kobietę za miniaturową palmę przy ścianie, najwyraźniej po to, by uniemożliwić jej posianie niepokoju wśród reszty gości, którzy siedzieli w przeładowanym ozdobami holu, pozdrawiając przyjaciół i zamawiając koktajle. Przemawiał do niej pospiesznie, ściszonym głosem i, na Boga, pomyślała Catherine, udało mu się zmusić kobietę do słuchania. Bez względu na to, czy jej skargi były uzasadnione, czy nie, kobieta była kompletną idiotką, doszła do wniosku Catherine. Ubrana była w etolę z szynszyli w tym możliwie najgorszym pod względem klimatu miejscu na Ziemi dla tak delikatnego futra. I bynajmniej nie chodziło o to, że ona, pracownica służby dyplomatycznej Staples, nigdy nie miała podobnych problemów. Mogłaby mieć, gdyby rzuciła w diabły tę posadę i pozostała z Owenem Staplesem. Sukinsyn był w tej chwili właścicielem co najmniej czterech banków w Toronto. I naprawdę był to całkiem porządny facet, a to jeszcze zwiększało jej poczucie winy. Owen nie ożenił się ponownie. To nie w porządku, Owen! Trzy lata temu, po powrocie z placówki w Europie, natknęła się na niego podczas organizowanej przez Brytyjczyków konferencji w Toronto. Poszli na parę drinków do klubu Mayfair w hotelu King Edward, dość podobnym do Mandaryna.
– Ależ, Owen! Twój wygląd, twoje pieniądze, a byłeś przystojny, zanim doszedłeś do pieniędzy, więc czemu nie? W promieniu pięciu ulic jest tysiąc pięknych dziewczyn gotowych rzucić ci się na szyję.
– Jeden raz wystarczy, Cathy. Nauczyłaś mnie tego.
– No, nie wiem, ale przez ciebie czuję się… no, sama nie wiem… tak okropnie winna. Rzuciłam cię, Owen, ale nie dlatego, że cię nie lubiłam.
– „Lubiłam”?
– Wiesz, co chcę powiedzieć.
– Owszem, tak sądzę. – Owen zaśmiał się. – Rzuciłaś mnie z najsłuszniejszych powodów, a ja z podobnych powodów zgodziłem się na to nie żywiąc urazy. Gdybyś poczekała jeszcze pięć minut, przypuszczam, że wyrzuciłbym cię za drzwi. W tamtym miesiącu to ja zapłaciłem komorne.
– Ty sukinsynu!
– Bynajmniej, i żadnego z nas dwojga nie można tak określić. Ty miałaś swoje ambicje, a ja swoje. Były nie do pogodzenia.
– Ale to nie tłumaczy, dlaczego nigdy nie ożeniłeś się po raz drugi.
– Właśnie ci powiedziałem. Nauczyłaś mnie tego, kochanie.
– Czego nauczyłam? Że wszelkie ambicje są nie do pogodzenia?
– W tak skrajnych wypadkach jak nasz, owszem. Przekonałem się, że w żaden trwały sposób nie potrafię się zainteresować kimś, kto nie posiada tego, co zapewne nazwałabyś „wściekłym rozpędem” czy łamiącą wszystkie przeszkody ambicją. Ale jednocześnie nie potrafiłbym żyć z osobą o takich ambicjach na co dzień. W stosunkach zaś tego pozbawionych czegoś mi brakowało. Nie było podstaw do żadnej trwałości.
– Ale założyć rodzinę? Mieć dzieci?
– Mam swoje dzieci – odrzekł spokojnie Owen. – Które niezmiernie lubię. Kocham je bardzo, a ich ambitne matki były zawsze dla mnie strasznie miłe. Nawet ich późniejsi mężowie wykazali dużo zrozumienia. Ciągle spotykałem się z moimi dziećmi i patrzyłem, jak dorastały. Tak więc w pewnym sensie mam trzy rodziny. Bardzo kulturalny układ, choć czasami trudno się w nim połapać.
– Ty? Chluba społeczeństwa, czołowy bankier? Człowiek, o którym mówiono, że bierze prysznic w nocnej koszuli pod szyję! Prezes rady parafialnej!
– Z tym wszystkim dałem sobie spokój, gdy odeszłaś. Z mojej strony były to tylko pociągnięcia dyplomatyczne. Ty się tym zajmujesz na co dzień.
– Owen, nigdy mi tego nie powiedziałeś.
– Nigdy nie spytałaś, Cathy. Ty miałaś swoje ambicje, ja swoje. Ale jeśli chcesz posłuchać, to ci powiem, czego jedynie żałuję.
– Chcę.
– Bardzo żałuję, że nie mieliśmy dziecka. Sądząc po tych dwojgu, które mam, on czy ona byliby cudowni.
– Ty sukinsynu, zaraz się rozpłaczę.
– Proszę, nie rób tego. Bądźmy wobec siebie szczerzy: żadne z nas nie odczuwa żalu.
Zamyślenie Catherine nagle coś przerwało. Recepcjonista odskoczył od telefonu, triumfalnie rozkładając ręce. – Ma pani dobry los, proszę pani! – zawołał. – Dyspozytor agencji Apex na Bonham Strand East jeszcze był w biurze i ma wolne wozy, ale żadnego kierowcy, który mógłby tu jakiś samochód przyprowadzić.
– Wezmę taksówkę. Proszę mi zapisać adres. – Rozejrzała się w poszukiwaniu drogerii hotelowej. W holu było zbyt wiele osób, za duży ruch. – Gdzie mogę kupić trochę… toniku do skóry czy wazeliny, sandałki albo klapki? – spytała.
– W głębi holu na prawo jest kiosk z gazetami. Mają tam wiele z wymienionych przez panią artykułów. Ale czy mogę poprosić o pieniądze, bo musi pani przedstawić dyspozytorowi pokwitowanie. To wyniesie tysiąc dolarów hongkongijskich; nadpłata zostanie zwrócona albo też trzeba będzie trochę dopłacić.
– Nie mam tyle przy sobie. Muszę użyć karty kredytowej.
– Tym lepiej.
Catherine otworzyła torebkę i wyjęła kartę z wewnętrznej kieszonki. – Zaraz wracam – oświadczyła, kładąc ją na ladzie, i skierowała się na prawo w głąb holu. Mimochodem zerknęła na Lee Tenga i jego roztargnioną klientkę. Na moment rozbawiło ją, że pretensjonalnie ubrana kobieta w idiotycznym futrze skinęła głową aprobująco, gdy Teng wskazał jej szereg drogich sklepów mieszczących się na półpiętrze nad holem. Lee Teng był prawdziwym dyplomatą. Nie ulegało wątpliwości, iż wytłumaczył rozhisteryzowanej klientce, że ma możliwość zaspokojenia zarówno swoich potrzeb, jak i ulżenia nerwom, a także trafienia swego niepoprawnego męża w finansowy splot słoneczny. Tu jest Hongkong, może więc sobie kupić wszystko, co najlepsze i najbardziej błyszczące, a za odpowiednią cenę wszystko też będzie gotowe na czas, by mogła wziąć udział w wielkim balu w Pałacu Rządowym. Staples ruszyła w kierunku przejścia.
– Catherine! – Jej imię zabrzmiało tak ostro, że zamarła. – Proszę, pani Catherine!
Odwróciła się sztywno. To był Lee Teng, który wreszcie uwolnił się od oburzonej, lecz już ugłaskanej klientki.
– O co chodzi? – spytała ze strachem. Podstarzały Teng zbliżał się z twarzą pobrużdżoną od niepokoju i spoconą łysiną. › – Zobaczyłem cię dopiero przed chwilą. Miałem problemy.
– Jestem poinformowana.
– Więc już wiesz, Catherine.
– Przepraszam?
Teng rzucił okiem w stronę recepcji, ale co dziwne, nie na młodego pracownika, który jej dopomógł, lecz na siedzącego przy drugim końcu lady. Nie było przy nim żadnych gości i pracownik patrzył na swego kolegę.
– Cholernie zły los! – zawołał po cichu Teng.
– O czym mówisz? – zapytała.
– Chodź ze mną – powiedział szef nocnej zmiany i odciągnął Catherine na bok, tak aby nie byli widziani przez jego podwładnych. Sięgnął do kieszeni i wydobył pół arkusza perforowanego papieru z wydrukiem komputerowym. – Przysłano nam to z góry w czterech egzemplarzach. Udało mi się zatrzymać trzy, ale czwarty jest już pod ladą.
Pilne. Sprawa wagi państwowej. Obywatelka Kanady o nazwisku Catherine Staples może usiłować wynająć samochód do celów osobistych. Ma pięćdziesiąt siedem lat, włosy szpakowate, jest średniego wzrostu i szczupłej figury. W takim wypadku opóźniać działania i zawiadomić Centralę Policyjną Cztery.
Catherine pomyślała, że Wenzu musiał poczynić wnioski oparte na inwigilacji, jak również wiedzy, że ktokolwiek dobrowolnie siada za kierownicą w Hongkongu, musi być albo wariatem, albo mieć ku temu szczególne powody. Zaciągał sieć szybko i kompetentnie.
– Tamten młody człowiek właśnie zamówił dla mnie wóz na Bonham Strand East. Widocznie nie zdążył tego przeczytać.
– Znalazł ci agencję wynajmu o tej porze?
– W tej chwili wypisuje przelew kredytowy. Czy uważasz, że jeszcze to zobaczy?
– Nie o niego się martwię. Jest praktykantem, więc mogę mu powiedzieć cokolwiek, a on w to uwierzy. Inaczej jest z tym drugim, który chce koniecznie zająć moje miejsce. Poczekaj tutaj. Nie pokazuj się.
Teng podszedł do lady. Młodszy recepcjonista niespokojnie się rozglądał z plastikowymi odcinkami karty kredytowej w dłoni. Lee Teng odebrał mu blankiet zlecenia i wsadził do kieszeni. – To już zbędne – oświadczył. – Nasza klientka zmieniła zdanie. Spotkała w holu kogoś z przyjaciół, kto ją odwiezie.
– O? A więc muszę powiedzieć drugiemu recepcjoniście, by dał sobie spokój. Ponieważ kwota przekracza limit, uzgadnia za mnie potwierdzenie. Ja jeszcze niezbyt dobrze się orientuję, a on się zaofiarował…
Teng gestem nakazał mu milczenie i podszedł do drugiego pracownika, stojącego przy drugim końcu lady z telefonem w ręku. – Oddaj mi kartę i nie telefonuj. Jak na dzisiejszą noc, mam wyżej uszu zrozpaczonych pań! Znalazła inny środek lokomocji.
– Oczywiście, panie Teng – odparł recepcjonista uniżenie. Oddał kartę kredytową, szybko przeprosił telefonistę w centrali i odłożył słuchawkę.
– Niedobra noc. – Teng wzruszył ramionami, odwrócił się i pospieszył w głąb zatłoczonego holu. Podszedł do Catherine wyciągając równocześnie portfel. – Brak ci pieniędzy. Ja to pokryję. Nie używaj kart.
– Nie brak mi ani w domu, ani w banku, ale nie noszę tyle przy sobie. To jedno z niepisanych praw.
– I jedno z najlepszych – potwierdził Teng kiwając głową. Wzięła banknoty z ręki Tenga i spojrzała mu w oczy. – Czy chcesz usłyszeć wyjaśnienie? – spytała.
– Nie potrzeba, Catherine. Cokolwiek by powiedziała Centrala Cztery, wiem, że jesteś dobrym człowiekiem. A jeśli nie jesteś i uciekniesz, a ja nigdy już nie zobaczę moich pieniędzy, to i tak na szczęście mam jeszcze wiele tysięcy dolarów hongkongijskich.
– Nigdzie nie ucieknę, Teng.
– Ale też nie pójdziesz piechotą. Jeden z kierowców dużo mi zawdzięcza i jest właśnie w garażu. Zawiezie cię na Bonham Strand. Chodź, zaprowadzę cię do niego.
– Jest ze mną jeszcze ktoś. Wywożę ją z Hongkongu. Jest w toalecie damskiej.
– Poczekam w korytarzu. Pospiesz się.
Czasem myślę, że czas płynie szybciej, gdy ma się nawał problemów – powiedział starszy recepcjonista do młodego kolegi praktykanta, wyciągając spod lady półstronicowy wydruk komputerowy i ukradkiem chowając go do kieszeni.
– Jeśli masz rację, to od chwili gdy objęliśmy służbę dwie godziny temu, pan Teng przeżył ledwie piętnaście minut. On jest bardzo dobry, prawda?
– Pomaga mu brak włosów na głowie. Ludzie patrzą na niego jak gdyby był mędrcem, nawet jeśli nie mówi im żadnych mądrych rzeczy.
– Ale potrafi sobie radzić z ludźmi. Bardzo chciałbym być kiedyś taki jak on.
– To wyłysiej trochę – doradził starszy kolega. – A tymczasem, póki nikt nam nie zawraca głowy, pójdę do toalety. A propos, gdybym kiedykolwiek potrzebował wiedzieć, która z agencji wynajmu jest czynna o tej porze, to była to agencja Apex na Bonham Strand East, prawda?
– O, tak.
– Dołożyłeś wielu starań.
– Po prostu telefonowałem według listy. Apex była przy końcu.
– Niektórzy wcześniej przestaliby szukać. Należy ci się pochwała.
– Jesteś zbyt uprzejmy dla niegodnego praktykanta.
– Życzę ci tylko wszystkiego najlepszego – odparł starszy. – Zapamiętaj to sobie.
Starszy z rozmówców wyszedł zza lady. Ostrożnie okrążył palmy w donicach, aż dotarł do miejsca, skąd widział Lee Tenga. Szef nocnej zmiany stał u wylotu korytarza po prawej stronie. To wystarczyło: czekał oczywiście na kobietę. Recepcjonista szybko odwrócił się i wspiął po schodach w kierunku szeregu sklepów znacznie szybciej, niż by nakazywała przyzwoitość. Spieszył się. Wpadł do pierwszego butiku koło schodów.
– W sprawie dotyczącej hotelu – oświadczył znudzonej sprzedawczyni, chwytając słuchawkę telefonu wiszącego na ścianie za ladą pełną błyszczących drogich kamieni. Nakręcił numer.
– Centrala Policyjna Cztery.
– Sir, wasza dyrektywa w sprawie Kanadyjki, pani Staples…
– Czy ma pan informacje?
– Tak sądzę, sir. Ale ich przekazanie jest dla mnie nieco kłopotliwe.
– Dlaczego? To pilna sprawa wagi państwowej.
– Proszę mnie zrozumieć, jestem tylko podrzędnym urzędnikiem.
I nie można wykluczyć, że szef nocnej zmiany w recepcji nie pamięta o waszej dyrektywie. To bardzo zajęty człowiek.
– Co to wszystko ma znaczyć?
– A więc, proszę pana, sir… podsłuchałem, jak kobieta odpowiadająca dokładnie rysopisowi w dyrektywie rządowej pyta o szefa recepcji. Ale gdyby wyszło na jaw, że to ja was zawiadomiłem, znalazłbym się w niezwykle kłopotliwej sytuacji.
– Osłonimy cię. Pozostaniesz nie ujawniony. Jak brzmi ta informacja?
– A więc, sir, podsłuchałem… – Ostrożnie, używając dwuznaczni-ków, pierwszy zastępca szefa recepcji zrobił, co tylko mógł, dla własnej korzyści, a więc ku największej szkodzie swego przełożonego, Lee Tenga. Ale ostatnie jego słowa były bardzo zwięzłe i zupełnie niedwuznaczne. – Jest to Agencja Wynajmu Samochodów Apex na Bonham Strand East. Pozwalam sobie doradzić pośpiech, bo ona już jest w drodze.
Wczesnym rankiem ruch był zdecydowanie mniejszy niż w godzinach szczytu. Ale nadal ogromny. Dlatego też, gdy kierowca limuzyny z Mandaryna, zamiast wpasować się w dość szeroką lukę między pojazdami, która nagle przed nim się pojawiła, wjechał na wolne miejsce przy krawężniku na Bonham Strand East, Catherine i Marie wymieniły zaniepokojone spojrzenia. Po żadnej stronie ulicy nie było widać szyldu agencji wynajmu.
– Czemu się zatrzymujemy? – ostro spytała Catherine.
– Polecenie pana Tenga, proszę pani – odparł odwracając się do niej kierowca. – Zamknę samochód włączając system alarmowy. Nikt paniom nie będzie przeszkadzał, gdy pod wszystkimi czterema klamkami zabłysną światła ostrzegawcze.
– To bardzo pocieszające, ale chciałabym wiedzieć, czemu nie wieziesz nas do agencji.
– Przyprowadzę wóz tutaj, proszę pani.
– Nie rozumiem?
– Polecenie pana Tenga, bardzo stanowcze. I dzwonił też w tej sprawie do Apex. Garaż znajduje się o jedną ulicę dalej. Zaraz wracam. – Kierowca zdjął czapkę i kurtkę, położył je na siedzeniu, włączył urządzenia alarmowe i wysiadł.
– I co o tym myślisz? – spytała Marie, opierając prawą stopę na kolanie i opatrując ją ligniną, zabraną z damskiej toalety. – Czy masz zaufanie do tego Tenga?
– Tak, z pewnością – odparła zakłopotana Catherine. – Ale nic z tego wszystkiego nie rozumiem. To oczywiste, że działa z wyjątkową ostrożnością. Wiąże się to dla niego z poważnym ryzykiem, ale nie wiem jakim. Jak ci już powiedziałam w Mandarynie, ta komputerowa informacja na mój temat była określona jako „sprawa wagi państwowej”, a takich rzeczy nie lekceważy się w Hongkongu. Więc co on właściwie wyprawia? I dlaczego?
– Oczywiście nie jestem w stanie ci na to odpowiedzieć – rzekła Marie. – Ale mogę podzielić się pewną obserwacją.
– Jaką?
– Widziałam, w jaki sposób na ciebie patrzy. Jestem pewna, że ty tego nie zauważyłaś.
– Czego?
– Powiedziałabym, że on cię bardzo lubi.
– Lubi… mnie?
– Można to tak sformułować. Istnieją oczywiście mocniejsze wyrażenia.
Catherine odwróciła twarz do okna. – Mój Boże – szepnęła.
– O co chodzi?
– Przed chwilą, tam w Mandarynie i z przyczyn zbyt niedorzecznych, by je analizować, bo to zaczęło się od idiotki w szynszylowej etoli, pomyślałam o Owenie.
– Owenie?
– Moim byłym mężu.
– Owenie Staplesie? Tym bankierze, Owenie Staplesie?
– Tak się nazywam i tak samo mój chłop… mój były chłop. W owych czasach po rozwodzie zachowywało się nazwisko męża.
– Nigdy nie wspominałaś, że Owen Staples był twoim mężem.
– Nigdy nie pytałaś, kochanie.
– Catherine, mówisz rzeczy bez sensu.
– Pewnie masz rację – zgodziła się, potrząsając głową. – Ale rozmyślałam o czasach, gdy kilka lat temu w Toronto spotkaliśmy się z Owenem. Poszliśmy na drinka do klubu Mayfair i dowiedziałam się o nim rzeczy, w które nigdy bym nie uwierzyła. Bardzo mnie ucieszyły, choć sukinsyn prawie doprowadził mnie do łez.
– Catherine, na litość boską, co to ma wspólnego z tym, co się dzieje w tej chwili?
– Ma coś wspólnego z Tengiem. My także pewnego wieczoru poszliśmy na drinka. Oczywiście nie do Mandaryna, ale kawiarni na wybrzeżu w Koulunie. Bo powiedział, że gdyby nas razem widziano tu na wyspie, nie byłby to dla mnie dobry los.
– Czemu nie?
– O to właśnie zapytałam. Widzisz, on mnie wówczas bronił tak, jak broni dzisiaj. A ja być może go nie zrozumiałam. Uznałam, że szuka tylko dodatkowego źródła dochodów. Ale mogłam się straszliwie mylić.
– W jaki sposób?
– Owego wieczoru mówił dziwne rzeczy. Że chciałby, aby sprawy wyglądały inaczej; aby różnice między ludźmi nie były tak wyraźne i tak istotne dla innych. Oczywiście uznałam te banały za mocno amatorską… dyplomację, jak to określał mój były mąż. Ale być może było tu coś więcej.
Marie popatrzyła jej w oczy z cichym śmiechem.
– Kochana, kochana Catherine. Ten człowiek jest w tobie zakochany.
– Chryste w Calgary! Tego mi tylko brakowało!
Na przednim siedzeniu Wozu Drugiego należącego do MI 6 siedział Wenzu, nie odrywając wzroku od wejścia do agencji Apex na Bonham. Strand East. Wszystko było w porządku; za kilka minut obie kobiety zostaną schwytane. Jeden z jego ludzi wszedł do środka i porozmawiał z dyspozytorem. Przerażony pracownik na widok legitymacji rządowej pokazał mu rejestr z całego wieczoru. Rzeczywiście, dyspozytor miał rezerwację dla niejakiej pani Catherine Staples, ale została anulowana, a samochód przydzielony na inne nazwisko, mianowicie kierowcy hotelowego. A ponieważ pani Catherine Staples nie wynajmowała wozu, dyspozytor nie widział potrzeby zawiadamiania Centrali Policyjnej Cztery. Bo o czym miałby zawiadamiać? I nie, z całą pewnością nikt inny nie mógł odebrać wozu, który został zarezerwowany dla hotelu Mandaryn.
Więc wszystko w porządku, pomyślał Wenzu. Gdy tylko przekaże wiadomości do zakonspirowanego domu, na Yictoria Peak odczują niebywałą ulgę. Major już z góry wiedział, jakich dokładnie słów wtedy użyje: – Kobiety zdjęto… kobietę zdjęto.
Po drugiej stronie ulicy jakiś mężczyzna w koszuli wszedł do agencji. Linowi wydało się, że człowiek ten się zawahał, a ponadto było tu jeszcze coś… Nagle podjechała taksówka i major rzucił się do przodu, chwytając za klamkę drzwiczek. O wahającym się mężczyźnie już nie pamiętał.
– Pełne pogotowie, chłopcy – powiedział Lin do mikrofonu radia. – Musimy działać tak szybko i tak dyskretnie, jak tylko się da. Nie będę tolerować niczego podobnego do sprawy z Arbuthnot Road. I żadnej strzelaniny, rzecz jasna. Uwaga, teraz!
Ale nie było na co uważać: taksówka pojechała dalej nie wysadzając żadnego pasażera.
– Wóz Trzy! – rzucił szorstko major. – Zapisz numer rejestracyjny i porozum się z firmą taksówkową! Chcę, by byli w kontakcie radiowym. Wypytaj się dokładnie, co ich taksówka tu robiła! A raczej pojedź za nią i zrób, co ci powiem. To mogły być te kobiety.
– Sir, wydaje mi się, że na tylnym siedzeniu był tylko jeden mężczyzna – padła odpowiedź.
– Mogły się ukryć niżej! Cholerne oczy. Mężczyzna, powiedziałeś?
– Tak, sir.
– Czuję zapach zgniłej kałamarnicy.
– Czemu, majorze?
– Gdybym wiedział, smród nie byłby tak ostry. Oczekiwanie przedłużało się i ogromny Lin zaczął się pocić. Zachodzące słońce rzucało oślepiające pomarańczowe promienie przez przednią szybę i kładło wzdłuż Bonham Strand East pasy czarnych cieni.
– To trwa za długo – mruknął do siebie major. Z radia rozległ się szum fali nośnej. – Sir, mamy meldunek z firmy taksówkowej.
– Jazda!
– Taksówka, o której mowa, próbowała znaleźć towarzystwo importowe na Bonham Strand East, ale kierowca powiedział pasażerowi, że to musi być adres na Bonham Strand West. Najwyraźniej jego klient bardzo się rozzłościł. Przed chwilą wysiadł i rzucił taksówkarzowi pieniądze przez okno.
– Zostaw go i wracaj tutaj – rozkazał Lin. W tym momencie zauważył, że w agencji Apex po drugiej stronie ulicy otwierają się drzwi garażu. Wynurzył się skręcający w lewo samochód, kierowany przez mężczyznę w koszuli.
Po twarzy majora spływał pot. Coś tu było nie w porządku; coś się rozgrywało inaczej, niż powinno. Więc co go niepokoiło? Co to było?
– To on! – wrzasnął Lin do swego zaskoczonego kierowcy.
– Sir?
– Pognieciona biała koszula, ale spodnie odprasowane na kant. To uniform! Kierowca! Zakręcaj! Jedź za nim!
Przyciskając nieprzerwanie klakson kierowca zakręcił o sto osiemdziesiąt stopni, podczas gdy major wydawał przez radio rozkazy pozostałym wozom, polecając jednemu nadal pilnowanie agencji Apex, a innym dołączenie do pościgu.
– Aiya! – wrzasnął kierowca naciskając z całej siły hamulec w chwili, gdy z bocznej ulicy wyskoczyła wielka brązowa limuzyna, blokując im przejazd. Wozy leciutko się stuknęły; rządowy samochód ledwie dotknął lewych tylnych drzwi dużego auta.
– Fengzi! – zawył szofer limuzyny, nazywając kierowcę Lina szaleńcem i równocześnie wyskakując z samochodu, by sprawdzić, czy wóz nie doznał jakichś uszkodzeń.
– Lai! Lai\ – wrzasnął kierowca majora, wyskakując z wozu w gotowości do bójki.
– Stój! – ryknął Wenzu. – Załatw tylko, żeby się stąd zabrał!
– Ale to on nie chce się ruszyć, sir!
– Powiedz mu, że musi! Pokaż mu legitymację!
Cały ruch uliczny zamarł, klaksony wyły, ludzie w samochodach wrzeszczeli ze złością. Major zamknął oczy, trzęsąc głową. Był sfrustrowany. Jedyne, co mógł zrobić, to wysiąść z samochodu.
Podobnie jak to zrobił człowiek z limuzyny: podstarzały Chińczyk z łysiejącą głową.
– Zdaje się, mamy tu jakiś problem – oświadczył Lee Teng.
– Znam cię! – rozdarł się Lin. – Mandaryn!
– Wiele osób o doskonale wyrobionym smaku bywa naszymi gośćmi i mnie zna, sir. Obawiam się, że ja ze swej strony nie mogę tego powiedzieć o panu. Czy był pan naszym gościem, sir?
– Co pan tu robi?
– Załatwiam poufne zlecenie pewnego gentlemana z Mandaryna i nie zamierzam mówić niczego więcej na ten temat.
– Cholera, cholera jasna! Rozesłano dyrektywę rządową! W sprawie Kanadyjki, o nazwisku Staples! Jeden z waszych pracowników dzwonił do nas!
– Nie mam pojęcia, o czym pan mówi. Przez ostatnią godzinę próbowałem wybawić z kłopotu pewną osobę będącą naszym gościem, która ma być obecna na balu w Pałacu Rządowym dziś wieczorem. Z przyjemnością podam panu jej nazwisko… jeśli pańska funkcja pana do tego uprawnia.
– Moja funkcja z pewnością mnie uprawnia! Powtarzam! Czemu pan nas zatrzymał?
– Uważam, że to pański człowiek próbował przejechać skrzyżowanie podczas zmiany świateł.
– Tak nie było! – wrzasnął kierowca Wenzu.
– A więc musi to rozstrzygnąć sąd – oświadczył Lee Teng. – Czy możemy się rozjechać?
– Jeszcze nie! – odparł major, podchodząc do szefa recepcji. – Powtarzam raz jeszcze. Wasz hotel otrzymał dyrektywę rządową. Wyraźnie mówiła, że kobieta o nazwisku Staples może usiłować wynająć wóz i że macie zameldować o takiej próbie Centrali Policyjnej Cztery.
– A ja powtarzam, sir, że w ciągu ostatniej godziny nie zbliżałem się do mego biurka i nie widziałem dyrektywy, o której pan mówi. Niemniej, wyrażając chęć współpracy na podstawie legitymacji, której pan mi nie okazał, mogę pana poinformować, że wszelkie sprawy dotyczące wynajmu samochodów załatwiane są przez mego pierwszego zastępcę, człowieka, który, mówiąc otwarcie, jak stwierdziłem wielokrotnie, dopuszcza się rażących zaniedbań.
– Ale to pan jest tutaj!
– Ilu gości z Mandaryna może mieć o tak późnej porze sprawy do załatwienia na Bonham Strand East, sir? Proszę nie wykluczać zbiegu okoliczności.
– Ale pańskie oczy śmieją się ze mnie, Zhongguo ren.
– Ja jednak się nie śmieję, sir. Teraz odjadę. Uszkodzenie jest minimalne.
Kicham na to, czy pan i pańscy ludzie będą musieli tam czekać całą noc – powiedział ambasador Hayilland. – To jedyny trop, jaki mamy. Zgodnie z tym, co pan mówił, ona ma zwrócić wynajęty wóz, a następnie odebrać swój. Do jasnej cholery, jutro o czwartej po południu mamy kanadyjsko-amerykańską konferencję na temat wspólnej strategu. Ona musi wrócić! Zostań tam! Utrzymaj wszystkie posterunki! Doprowadź ją do mnie za wszelką cenę!
– Oskarży nas o naruszenie przywilejów. Złamiemy międzynarodowe prawo dyplomatyczne.
– No to je złamcie! Tylko dostarczcie ją tutaj; nawet tak jak Kleopatrę w dywanie, jeśli inaczej się nie da! Nie mam czasu do stracenia, ani chwili!
Wściekła Catherine Staples, mocno przytrzymywana przez dwóch agentów, została wprowadzona do pokoju w domu na Yictoria Peak. Drzwi otworzył przed nimi Wenzu; zamknął je, gdy Catherine znalazła się twarzą w twarz z ambasadorem Raymondem Havillandem i podsekretarzem stanu Edwardem McAllisterem. Była 11.35 rano; przez wielkie oszklone drzwi do ogrodu wlewały się strumienie światła słonecznego.
– Posunąłeś się za daleko, Havilland – powiedziała Catherine. Jej gardłowy głos brzmiał głucho i lodowato.
– Jeśli chodzi o panią, pani Staples, nie posunąłem się tak daleko, jak trzeba. Skorumpowała pani członka poselstwa amerykańskiego. Dokonała pani poważnego wymuszenia na szkodę mojego rządu.
– Nie możesz tego udowodnić, bo nie ma dokumentów, nie ma fotografii…
– Nie muszę niczego udowadniać. Zeszłego wieczoru, punktualnie o siódmej wieczór, ten młody człowiek przyjechał tutaj i wszystko nam powiedział. Plugawy fragmencik biografii, nieprawdaż?
– Cholerny głupiec! On nie ponosi winy, ale ty tak! A skoro już użyłeś słowa „plugawy”, to on nie zrobił niczego, co mogłoby się równać z obrzydlistwem twoich działań. – Nie przerywając ani na chwilę potoku oskarżeń, Catherine spojrzała na podsekretarza stanu. – Jest to, jak sądzę, kłamca zwany McAllister.
– Jest pani niezwykle dokuczliwa – powiedział podsekretarz.
– A ty jesteś pozbawionym wszelkich zasad lokajem, odwalającym za innych brudną robotę. Wiem na ten temat wszystko i to wszystko jest obrzydliwe! Ale każda z tych nici prowadzi do – Catherine gniewnie kiwnęła głową w stronę Havillanda – fachowca. Kto dał wam prawo zabawiania się w Pana Boga? Któremukolwiek z was? Czy wiecie, coście zrobili tamtym dwojgu? Czy wiecie, czego od nich żądacie?
– Wiemy – powiedział zwyczajnie ambasador. – Ja wiem.
– I ona też wie, choć nie miałam serca ostatecznie ją o tym upewnić. Ty, McAllister! Kiedy się dowiedziałam, że to ty siedzisz tu na górze, nie byłam pewna, czy ta dziewczyna potrafiłaby znieść prawdę. Nie w tym momencie. Ale zamierzam jej wszystko powiedzieć. Ty i twoje łgarstwa! Żona taipana zamordowana w Makau… och, jakaż to symetria, jakież usprawiedliwienie dla odebrania komuś żony! Łgarstwa! Mam swoje źródła informacji; nigdy nic takiego się nie wydarzyło! A więc jasno i wyraźnie: zabieram ją do konsulatu, zapewniając oficjalną opiekę mego rządu. A na twoim miejscu, Havilland, byłabym cholernie ostrożna w szermowaniu zarzutami łamania prawa. Ty i twoi przeklęci ludzie okłamaliście i wciągnęliście obywatelkę kanadyjską w operację grożącą jej śmiercią, obojętne co to za diabelstwo tym razem. Twoja arogancja przekracza wszelkie wyobrażenia! Ale mogę cię zapewnić, że koniec z nią. Czy to się będzie podobało memu rządowi, czy nie, zdemaskuję was, was wszystkich! Jesteście nie lepsi niż barbarzyńcy z KGB. I amerykański moloch tajnych operacji dozna krwawej porażki! Rzygać mi się chce na wasz widok, cały świat na was rzyga!
– Szanowna pani! – wrzasnął ambasador, tracąc resztki opanowania w nagłym wybuchu gniewu. – Proszę grozić czym tylko pani sobie chce, ale musi mnie pani wysłuchać! A gdy po usłyszeniu tego, co mam do powiedzenia, zechce pani wypowiedzieć wojnę, to proszę bardzo! Jak mówią słowa piosenki, moje dni dobiegają końca, ale nie dni milionów innych ludzi! I chcę zrobić, co w mojej mocy, by je przedłużyć. A jeśli pani się z tym” nie zgodzi, szanowna pani, to wypowiadaj swoją wojnę! A potem, na Boga, żyj ze świadomością konsekwencji!