173909.fb2
Pomysł, by przyjąć tak uprzejmie podaną tacę wraz z całą jej zawartością, przyszedł komisarzowi do głowy, gdy brał się do jedzenia obfitej porcji smażonej papryki, którą Adelina zostawiła w lodówce. Odszukał w książce numer telefonu Giacoma Cardamone. O tej porze Szwedka mogła być w domu.
– Sukam?
– Mówi Giovanni. Czy jest Ingrid?
– Ja prawdzić, ty czekać.
Próbował odgadnąć, z której części świata ta służąca przyfrunęła do domu rodziny Cardamone, ale nie potrafił wymyślić niczego sensownego.
– Cześć, wielka pało, jak się masz?
Głos był niski i ochrypły, zgodny z opisem Zita, komisarz jednak nawet w najmniejszym stopniu nie poddał się erotycznemu czarowi. Był zbity z tropu: ze wszystkich imion tego świata wybrał akurat to, którego właściciela Ingrid znała nawet z anatomicznej strony.
– No, co tak milczysz? Zasnąłeś ze słuchawką przy uchu? Dużo dziś posuwałeś, świntuszku?
– Proszę pani…
Ingrid natychmiast wyciągnęła odpowiedni wniosek, nie okazując zdziwienia czy zażenowania.
– To nie Giovanni?
– Nie.
– A więc kto?
– Jestem komisarzem policji, nazywam się Montalbano.
Spodziewał się gorączkowych pytań, ale spotkał go zawód.
– A to ci dopiero! Policjant! Czego chcesz?
Nadal mówiła mu na ty, choć wiedziała, że ma do czynienia z nie znanym sobie człowiekiem. Montalbano pozostał przy formie oficjalnej.
– Chciałbym z panią porozmawiać.
– Po południu nie mogę, ale wieczorem jestem wolna.
– Dobrze, możemy się spotkać dziś wieczorem.
– Gdzie? Mam przyjść do ciebie do biura? Tylko podaj mi adres.
– Lepiej nie, wolę bardziej dyskretne miejsce.
Ingrid przez chwilę się nie odzywała.
– W twojej sypialni? – Jej głos zabarwił się irytacją. Wyraźnie zaczęła podejrzewać, że po drugiej stronie sznura siedzi jakiś cymbał, który próbuje ją poderwać.
– Proszę posłuchać. Ma pani prawo mi nie ufać, rozumiem to. Zróbmy w ten sposób: za godzinę będę u siebie w Vigacie. Proszę zadzwonić do komisariatu i poprosić mnie do telefonu. Dobrze?
Ingrid przez chwilę się wahała, wreszcie podjęła decyzję.
– Wierzę ci, policjancie. Gdzie i kiedy?
Uzgodnili miejsce – bar „Marinelli”. O dziesiątej, na którą się umówili, jest zawsze pusty. Montalbano poprosił, żeby nikomu nie wspominała o spotkaniu, nawet mężowi.
Willa rodziny Luparello wznosiła się przy wjeździe do Montelusy, od strony morza. Był to dziewiętnastowieczny masywny budynek, opasany wysokim murem, pośrodku którego wyrastała brama z kutego żelaza, tego dnia otwarta na oścież. Wysadzaną drzewami aleją, przecinającą część ogrodu, Montalbano doszedł do przymkniętych drzwi wejściowych, z pokaźną czarną wstęgą umocowaną na jednym ze skrzydeł. Wsunął głowę i tułów, żeby zobaczyć, co się dzieje wewnątrz. W przestronnym przedsionku stało około dwudziestu osób, które rozmawiały ściszonymi głosami, ze stosownym do okoliczności wyrazem twarzy. Pomyślał, że nie wypada się przeciskać: ktoś mógłby go rozpoznać i zacząć się zastanawiać nad przyczyną jego obecności. Obszedł więc willę, aż natrafił na tylne drzwi, które były zamknięte. Kilkakrotnie nacisnął guzik dzwonka, licząc na to, że ktoś się zjawi, żeby mu otworzyć.
– Pomylił pan drzwi. Wizyty kondolencyjne przyjmowane są od frontu. – Drobna bystra pokojówka w czarnym fartuszku i czepku od razu uznała, że gość nie należy do kategorii dostawców.
– Nazywam się Montalbano, jestem komisarzem policji. Czy może pani zawiadomić kogoś z domowników o moim przybyciu?
– Czekają na pana, panie komisarzu.
Poprowadziła go długim korytarzem, otworzyła drzwi i zaprosiła gestem do środka. Montalbano znalazł się w przestronnej bibliotece z tysiącami uporządkowanych tomów, ustawionych rzędami na ogromnych półkach. W jednym rogu stało biurko, a w drugim, po przeciwległej stronie, urządzono wyrafinowany, elegancki salonik ze stolikiem i dwoma fotelami. Na ścianach wisiało tylko pięć obrazów: Montalbano ożywił się na ich widok, bez trudności rozpoznając autorów. Wieśniak Guttusa z lat czterdziestych, latyński krajobraz Mellego, rozbiórka domu Mafai, dwaj nadtybrzańscy wioślarze Donghiego, dziewczyna w kąpieli Fausta Pirandella. Wyśmienity gust, wybór świadczący o rzadkim znawstwie. Otworzyły się drzwi i pojawił się mniej więcej trzydziestoletni mężczyzna w czarnym krawacie, elegancki, o jasnej twarzy.
– To ja dzwoniłem. Dziękuję, że pan przyszedł. Mamie naprawdę zależało na tym spotkaniu. Proszę mi wybaczyć, że sprawiłem kłopot – mówił bez dialektalnych naleciałości.
– Ależ nie szkodzi, to żaden kłopot. Tyle że nie wiem, w jaki sposób mógłbym pomóc pańskiej matce.
– Ja też mówiłem o tym mamie, ale ona nalegała. I nie chciała mi zdradzić powodów, dla których musiałem pana niepokoić.
Obejrzał sobie opuszki palców prawej dłoni, jak gdyby widział je po raz pierwszy, a jego głos nieco poweselał.
– Proszę o wyrozumiałość.
– Nie pojmuję.
– Proszę o wyrozumiałość dla mamy. Wiele przeżyła.
Ruszył w kierunku wyjścia, lecz nagle się zatrzymał.
– Ach, komisarzu, chcę pana o czymś uprzedzić, żeby nie znalazł się pan w kłopotliwej sytuacji. Mama wie, jak i gdzie umarł ojciec. Skąd – trudno mi orzec. Dowiedziała się o tym już dwie godziny po odnalezieniu zwłok. Za pozwoleniem.
Montalbano uspokoił się: Jeżeli wdowa o wszystkim wiedział nie musiał pleść pokrętnych bzdur, żeby ukryć nieprzyzwoite okoliczności śmierci jej mężą. Zaczął na nowo oglądać obrazy. U siebie, w Vigacie, miał tylko rysunki i grafiki Carmassiego, Attardiego, Guidy, Cordia i Angela Canevari; kupił je, odkładając ze swojej skromnej pensji. Więcej zaoszczędzić już nie był w stanie i na dzieła tej klasy nigdy nie mógłby sobie pozwolić.
– Podobają się panu?
Odwrócił się gwałtownie. Nie zorientował się, że pani domu już weszła. Była to niewysoka kobieta, robiąca wrażenie stanowczej, po pięćdziesiątce. Drobne zmarszczki, które przecinały twarz, nie odbierały jeszcze urody jej rysom, a wręcz akcentowały blask przenikliwych zielonych oczu.
– Proszę usiąść. – Wskazała komisarzowi jeden z foteli, sama siadając na kanapie. – To ładne obrazy. Ja nie znam się na malarstwie, ale te mi się podobają. W całym domu jest ich około trzydziestu. Kupił je mój mąż. Malarstwo, jak sam mówił, było jego cichą słabością. Niestety, nie jedyną.
„Nieźle się zaczyna” – pomyślał Montalbano.
– Czy już lepiej się pani czuje? – spytał.
– Lepiej niż kiedy?
Montalbano zdębiał. Miał wrażenie, że stoi przed nauczycielką, która odpytuje go z trudnej lekcji.
– No cóż, nie wiem, lepiej niż rano… Słyszałem, że w katedrze pani zasłabła.
– Zasłabłam? Czułam się dobrze, odpowiednio do sytuacji. Nie, drogi przyjacielu, udałam omdlenie. Nieźle to potrafię. Po prostu przyszło mi coś do głowy. Gdyby, pomyślałam, jakiś terrostysta wysadził w powietrze kościół i wszystkich, którzy byli w środku, co najmniej jedna dziesiąta obłudy tego świata zniknęłaby razem z nami. I dlatego kazałam się wyprowadzić.
Montalbano nie wiedział, co na to odrzec. Zaskoczony szczerością, czekał, aż kobieta znów zacznie mówić.
– Kiedy pewna osoba wyjaśniła mi okoliczności śmierci mojego męża, zatelefonowałam do kwestora, żeby zapytać, kto prowadzi śledztwo i czy w ogóle jest prowadzone jakieś śledztwo. Kwestor wymienił wówczas pańskie nazwisko, zaznaczając, ze jest pan uczciwym człowiekiem. Przyjęłam to z niedowierzaniem, bo czy są dziś jeszcze na świecie uczciwi ludzie? I dlatego poprosiłam o pański telefon.
– Serdecznie dziękuję.
– Nie chcę, żebyśmy prawili tu sobie grzeczności, nie chcę pana narażać na stratę czasu. Czy jest pan pewny, że to nie było morderstwo?
– Najzupełniej.
– A więc jakie ma pan wątpliwości?
– Wątpliwości?
– No tak, mój drogi, musi pan je mieć. Bo w jaki sposób można wytłumaczyć pańską niechęć do zamknięcia sprawy?
– Będę z panią szczery. Chodzi wyłącznie o wrażenia, wrażenia, na które właściwie nie powinienem sobie pozwolić. To znaczy: skoro zgon nastąpił z przyczyn naturalnych, powinienem wypełnić moje obowiązki. Jeżeli nie chce mi pani powiedzieć niczego nowego, jeszcze dzisiaj zadzwonię do prokuratora…
– Ale ja właśnie chcę panu powiedzieć coś nowego.
Montalbano zamilkł.
– Nie wiem – kontynuowała wdowa – jakie są te pańskie wrażenia, ale opowiem o moich. Silvio był z pewnością czujnym i ambitnym człowiekiem i jeśli przez tyle lat pozostawał w cieniu, to po to, żeby osiągnąć pewien cel, który precyzyjnie sobie nakreślił: wyjść na światło dzienne we właściwym momencie i już na zawsze pozostać na piedestale. Czy może pan zatem uwierzyć, że ten człowiek, który poświęcił tak wiele czasu na cierpliwe zabiegi i który osiągnął taką pozycję, pewnego pięknego wieczoru postanawia się udać z jakąś nieuczciwą kobietą w podejrzane miejsce, gdzie każdy mógłby go rozpoznać, a potem szantażować?
– To jedna z głównych przyczyn moich wątpliwości.
– Czy chce pan, żeby stały się one jeszcze silniejsze? Powiedziałam, że poszedł z nieuczciwą kobietą, ale nie miałam na myśli ani prostytutki, ani kobiety, której należałoby za to płacić. Trudno mi to wyjaśnić. Powiem tylko jedno: zaraz po ślubie Silvio wyznał mi, że nigdy w życiu nie skorzystał z usług prostytutki i nigdy nie odwiedził domu publicznego, nawet wtedy, gdy burdele były jeszcze legalne. Coś mu przeszkadzało. A zatem: jaka kobieta namówiła go na stosunek, i to w tak okropnym miejscu?
Montalbano też nigdy nie skorzystał z usług prostytutki i miał nadzieję, że nowe rewelacje dotyczące Luparella nie odkryją innych podobieństw między nim a człowiekiem, z którym nie chciałby zasiadać przy jednym stole.
– Otóż mój małżonek hojnie ulegał swoim słabościom, lecz nigdy nie objawiał pokusy samozniszczenia, ekstazy poniżenia, jak to ujął pewien francuski pisarz. Konsumował swoje amory potajemnie, w domku, który postawił, nie rejestrując go na swoje nazwisko, na samym krańcu cypla Massaria. Powiedział mi o tym ten sam miłosierny człowiek, który wprowadził mnie w szczegóły śmierci męża.
Wstała, podeszła do biurka, otworzyła szufladę i wróciła z dużą żółtą kopertą, dwoma kluczami na metalowym kółku i szkłem powiększającym. Klucze wręczyła komisarzowi.
– A propos, jeśli chodzi o klucze, to był prawdziwym maniakiem. Miał dwa komplety: jeden trzymał w tej szufladzie, drugi nosił zawsze przy sobie. I właśnie tego drugiego kompletu nie odnaleziono.
– Nie było ich w kieszeni inżyniera?
– Nie. Ani w jego pracowni. Szukaliśmy ich również w drugim biurze, tym, w którym zajmował się polityką. Zniknęły, ulotniły się.
– Może zgubił je po drodze. Nie jest powiedziane, że zostały skradzione.
– To niemożliwe. Widzi pan, mój mąż miał w jednym komplecie po sześć zestawów kluczy: do tego domu, do domu na wsi, do naszego domu nad morzem, do biura, do pracowni, do domku. Wszystkie przechowywał w samochodzie, w schowku pod tablicą rozdzielczą. To stamtąd za każdym razem wyjmował potrzebne mu klucze.
– I w samochodzie też ich nie odnaleziono?
– Nie. Kazałam wymienić wszędzie zamki. Z wyjątkiem domku, o którego istnieniu oficjalnie nic nie wiem. Jeżeli ma pan ochotę, proszę tam zajrzeć. Na pewno pozostały jeszcze jakieś ślady, które rzucą nowe światło na jego amory.
Drugi raz użyła słowa „amory”.
Montalbano chciał ją w jakiś sposób pocieszyć.
– Co prawda moje dochodzenie nie dotyczyło flirtów inżyniera, lecz zbierałem jakieś informacje na ten temat i powiem szczerze, że udzielano mi bardzo ogólnikowych odpowiedzi, które mogłyby dotyczyć każdego.
Wdowa spojrzała na niego z bladym uśmiechem.
– A wie pan, że ja nigdy nie robiłam mu z tego powodu żadnych wyrzutów? Praktycznie dwa lata po narodzinach naszego syna mąż i ja przestaliśmy być partnerami. Mogłam zatem przyglądać mu się ze spokojem, bez emocji, przez trzydzieści lat, a widoku nie mąciły mi niepokoje zmysłów. Pan nie zrozumiał, proszę wybaczyć. Mówiąc o jego związkach, nie miałam zamiaru określać płci partnerów.
Montalbano usztywnił barki i głębiej osunął się w fotel. Poczuł się, jak gdyby dostał łomem w głowę.
– Wracając jednak do sprawy, która bardziej mnie interesuje – mówiła dalej wdowa – jestem przekonana, że chodzi o przestępstwo, niech pan pozwoli mi skończyć, nie o morderstwo, o eliminację fizyczną, lecz o przestępstwo polityczne. Do śmierci doprowadziła go skrajna przemoc.
– Czy może mi to pani wytłumaczyć?
– Jestem pewna, że mojego męża zmuszono siłą albo szantażem, żeby udał się w to okropne miejsce, w którym go znaleziono. Przygotowali plan, ale nie zdążyli doprowadzić go do końca, ponieważ serce Silvia nie wytrzymało z powodu ciśnienia albo, dlaczegóż by nie, ze strachu. Czy pan wie, że on był ciężko chory? Przeszedł bardzo skomplikowaną operację.
– Ale w jaki sposób mogliby go zmusić?
– Nie wiem. A może pan zdoła się tego dowiedzieć? Prawdopodobnie zastawili na niego pułapkę. Nie mógł stawiać oporu. W tym hańbiącym miejscu zrobiliby mu pewnie zdjęcie, coś, co pozwoliłoby go zidentyfikować. Od tej chwili mieliby go w garści, tańczyłby tak, jak by mu zagrali.
– Oni, czyli kto?
– Jego polityczni wrogowie, jak myślę, albo któryś ze wspólników.
– Niestety, pani rozumowanie, a raczej pani przypuszczenie, ma wielką wadę: nie można go oprzeć na żadnych dowodach.
Wdowa otworzyła żółtą kopertę, którą cały czas trzymała w dłoni, i wyciągnęła z niej fotografię zwłok, wykonane na „pastwisku” przez sądówkę.
– Jezu – wymamrotał Montalbano i dreszcz mu przeszedł po plecach.
Patrząc na zdjęcia, wdowa nie wykazywała najmniejszego poruszenia.
– Skąd pani je ma?
– Od przyjaciół. A pan je widział?
– Nie.
– To niedobrze. – Wyciągnęła jedno zdjęcie i podała je Montalbanowi razem ze szkłem powiększającym. – Proszę spojrzeć. Spodnie są opuszczone i widać białe majtki.
Montalbano był zlany potem. Drażniła go własna konsternacja, ale nic nie mógł na nią poradzić.
– Nie widzę w tym niczego dziwnego.
– Nie? A wszywka na majtkach?
– Tak, widzę. A więc?
– Nie powinien pan jej widzieć. Majtki tej firmy… i jeśli pan chce się przekonać, w pokoju mojego męża jest jeszcze kilka par takich samych… mają wszywkę firmową z tyłu od środka. Jeżeli pan ją widzi tak jak tutaj, to znaczy, że majtki są włożone na drugą stronę. I proszę nie mówić, że Silvio sam włożył je właśnie w ten sposób i tego nie zauważył. Brał środki diuretyczne, był zmuszony chodzić do toalety wiele razy w ciągu dnia, więc miał niejedną okazję, żeby poprawić ubranie. A to, co tu widzimy, oznacza tylko jedno.
– Co? – spytał komisarz, poruszony jasną i bezwzględną analizą, przeprowadzoną bez jednej łzy, jak gdyby zmarły był kimś, kogo wdowa znała jedynie przelotnie.
– To, że był nagi w chwili, gdy go zaskoczono, i że został zmuszony, żeby pospiesznie się ubrać. A mógł się rozebrać tylko w domku na cyplu Massaria. I dlatego dałam panu klucze. Powtarzam jeszcze raz: to czyn kryminalny, wymierzony w wizerunek mojego męża, przestępstwo, które powiodło się tylko w połowie. Chcieli zrobić z niego świnię i dać na pożarcie innym świniom, prędzej czy później. Byliby bardziej zadowoleni, gdyby nie umarł, bo wtedy szantażem mogliby uzyskać wszystko, co tylko by im przyszło do głowy. Jednak częściowo plan im się powiódł: ludzie mojego męża zostali odsunięci od kierownictwu, z wyjątkiem Rizza, który nie tylko się uratował, ale nawet na tym zyskał.
– Dlaczego?
– Tego już niech sam pan się dowie, o ile ma pan na to ochotę. Albo może się pan zadowolić kształtem, jaki nadali wodzie.
– Przepraszam, ale nie rozumiem.
– Ja nie jestem Sycylijką, urodziłam się w Grosseto. Przyjechałam do Montelusy, kiedy mój ojciec został tu prefektem. Posiadaliśmy kawałek ziemi i dom na zboczu Amiaty, spędzaliśmy tam wakacje. Miałam przyjaciela, syna rolników, który był młodszy ode mnie. Ja miałam chyba dziesięć lat. Pewnego dnia zobaczyłam, że mój przyjaciel postawił na krawędzi studni miskę, kubek, imbryk i czworokątną puszkę, wypełnił je wodą i uważnie się im przyglądał. „Co robisz?”, spytałam. A on odpowiedział mi pytaniem: „Jaki kształt ma woda?” „Ależ woda nie ma kształtu!”, wykrzyknęłam. „Przybiera kształt, który jej się nadaje”.
W tej chwili drzwi gabinetu otworzyły się i pojawił się anioł.