173909.fb2
Płaskie jak flądra auto Ingrid wciąż stało na parkingu przed barem „Marinella”. Widocznie było za bardzo charakterystyczne, żeby ktoś je ukradł. Po Montelusie i okolicy krążyło zaledwie kilka podobnych modeli.
– Wsiądź do swojego samochodu i jedź za mną – powiedział Montalbano. – Wracamy na cypel.
– Boże! A po co? – jęknęła Ingrid, która nie miała na to najmniejszej ochoty. Komisarz rozumiał ją doskonale.
– W twoim interesie.
Zanim Montalbano zgasił reflektory, zdążył jeszcze zauważyć, że furtka prowadząca do willi jest otwarta. Wysiadł i podszedł do samochodu Ingrid.
– Zaczekaj tu na mnie. Wyłącz światła. Pamiętasz, czy zamknęliśmy za sobą furtkę?
– Nie pamiętam dokładnie, ale wydaje mi się, że tak.
– Zawróć samochodem, zrób to jak najciszej.
Wykonała polecenie, teraz przód auta skierowany był na szosę.
– Idę do środka, a ty nastawiaj uszu. Jeśli usłyszysz mój krzyk albo coś ci się wyda podejrzane, nie zastanawiaj się ani chwili, tylko ruszaj i wracaj do domu.
– Myślisz, że tam ktoś jest?
– Nie wiem. Rób, jak ci powiedziałem.
Wyjął ze swojego samochodu torebkę i pistolet. Ruszył, starając się lekko stawiać stopy. Zszedł po schodach; drzwi wejściowe tym razem otworzyły się bezgłośnie, nie stawiając oporu. Przestąpił próg, z pistoletem w dłoni. Salon był lekko oświetlony refleksem morza. Montalbano kopniakiem odchylił drzwi do łazienki, potem następne, śmiejąc się w duchu, że zachowuje się jak bohater amerykańskich seriali. W domu nie było nikogo, nie znalazł też śladów niczyjej niedawnej obecności. Doszedł do przekonania, że to on sam zapomniał zamknąć furtkę. Otworzył okno salonu i spojrzał w dół. W tym miejscu cypel Massaria sterczał nad morzem jak dziób statku, bezpośrednio pod nim woda musiała być głęboka. Komisarz wziął srebrne sztućce i ciężką kryształową popielniczkę, włożył je do torby, którą zakręcił nad głową i cisnął daleko przed siebie. Następnie wyjął z szafy w sypialni wszystko to, co należało do Ingrid, i wyszedł, upewniając się, że drzwi wejściowe są dobrze zamknięte. Kiedy tylko stanął na szczycie schodów, oblało go światło reflektorów samochodu Ingrid.
– Mówiłem ci, żebyś wyłączyła światła. I dlaczego przestawiłaś samochód?
– Gdybyś był w kłopocie, nie chciałabym cię zostawić samego.
– To twoje ubrania.
Wzięła je i położyła na sąsiednim siedzeniu.
– A torba?
– Na dnie morza. Teraz wracaj do domu. Już nie mogą cię wrobić.
Ingrid wysiadła i objęła Montalbana. Stała tak przez dłuższą chwilę, z głową przytuloną do jego piersi. Potem, nie patrząc już na niego, wsiadła z powrotem, wrzuciła bieg i odjechała.
Tuż przy wjeździe na most nad Canneto, prawie w poprzek drogi, stał samochód, a obok niego mężczyzna, z opartymi na dachu łokciami. Dłońmi zakrywał sobie twarz i lekko chwiał w się na nogach.
– Co jest? – rzucił Montalbano, hamując.
Mężczyzna odwrócił się; z rozległej rany na samym środku czoła ciekła krew, zalewając mu twarz.
– Kutas – powiedział.
– Nie zrozumiałem, czy może pan mówić jaśniej? – Montalbano wysiadł z samochodu i podszedł do nieznajomego.
– Jechałem sobie spokojnie, aż tu jakiś skurwysyn zaczął wyprzedzać, i to tak, że prawie zepchnął mnie na pobocze. A więc wkurwiłem się i zacząłem go gonić, trąbiąc i dając znaki długimi światłami. Ten w pewnej chwili zahamował, niemal tarasując mi drogę. Kiedy wysiadł, w ręku trzymał coś, czego nie mogłem dostrzec, ale przestraszyłem się, bo pomyślałem, że to broń. Podszedł do mojego okna… miałem opuszczoną szybę… i bez słowa zdzielił mnie tym czymś, co okazało się kluczem francuskim.
– Potrzebuje pan pomocy?
– Nie, już przestaję krwawić.
– Czy chce pan wnieść skargę?
– Niech mnie pan nie rozśmiesza, i tak łeb mi pęka.
– Zawieźć pana do szpitala?
– A może pan, z łaski swojej, pilnować własnej dupy?
Od dawna nie przespał całej nocy, jak Pan Bóg przykazał. Teraz przyplątał się ten pieprzony ból – skutek przejażdżki łożyskiem rzeki. Bez względu na to, czy Montalbano leżał na brzuchu, czy na plecach, ból pozostawał, tępy, mglisty, a przez to nieznośny.
Włączył światło. Była czwarta. Na szafce wciąż leżała maść i kłębek gazy, którą opatrywał Ingrid Wstał i przed lustrem w łazience posmarował sobie kark odrobiną maści, która mogła przynieść ulgę, a potem owinął szyję bandażem i przymocował go plastrem. Zrobił to pewnie za mocno, bo z trudem kręcił głową. Przejrzał się w lustrze. I wówczas w mózgu rozbłysnął mu oślepiający flesz, który przyćmił nawet światło łazienki: komisarz poczuł się jak komiksowa postać, która ma w oczach promienie rentgenowskie i dzięki nim widzi wszystko na wskroś.
W gimnazjum uczył go religii pewien stary ksiądz. „Prawda jest światłem” – powiedział któregoś dnia.
Montalbano był uczniem uciążliwym i leniwym, zawsze siedział w ostatniej ławce. „Jeżeli w jakiejś rodzinie wszyscy mówią prawdę, to oszczędzają na liczniku” – skomentował kiedyś głośno słowa katechety, za co został wyrzucony z klasy.
Teraz, ponad trzydzieści lat później, przeprosił w duchu księdza.
– Okropnie pan wygląda! – wykrzyknął Fazio, kiedy tylko komisarz wszedł do biura. – Źle się pan czuje?
– Zostaw mnie w spokoju – odpowiedział Montalbano. – Czy są jakieś wiadomości o Gambardelli? Znaleźliście go?
– Nie. Zniknął. Boję się, że znajdziemy go gdzieś w polu, rozwłóczonego przez psy.
W głosie brygadiera pobrzmiewał jednak niepokój. Za długo się znali, żeby komisarz tego nie wyczuł.
– Co jest?
– A to, że Galio siedzi na pogotowiu, rozwalił sobie rękę, nic poważnego.
– Jak to się stało?
– Niewielki wypadek.
– Kraksa? Jechał za prędko?
– Tak.
– Mam zawołać twoją mamusię, żeby w końcu kazała ci to z siebie wydusić?
– No więc kazałem mu jechać na targ, bo była tam bójka. Natychmiast popędził, wie pan, jaki on jest. Wyleciał z drogi i uderzył w słup. Samochód zabrano na nasz parking do Montelusy, dostaliśmy zapasowe auto.
– Powiedz prawdę, Fazio: ktoś nam przedziurawił opony?
– Tak.
– I Galio nie sprawdził, jak was prosiłem już chyba ze sto razy? Czy tak trudno zapamiętać, że przebijanie opon to sport narodowy w tym zasranym miasteczku? Powiedz mu, żeby nie pokazywał się dzisiaj w biurze, bo jeśli go zobaczę, to mu nogi z dupy powyrywam.
Trzasnął drzwiami swojego gabinetu, naprawdę wściekły. Zaczął gmerać w blaszanym pudełku, w którym trzymał różne drobiazgi, od oderwanych guzików po znaczki, wyjął klucz do starej fabryki i wyszedł bez słowa.
Siedząc na zbutwiałej belce w miejscu, gdzie znalazł torbę Ingrid, przyglądał się przedmiotowi, który poprzednio wydawał mu się czymś bez znaczenia, jakąś złączką do rur, a który teraz rozpoznał bez trudu: kołnierz ortopedyczny, prawie nowy, choć wyraźnie już ktoś go używał. Chyba zadziałała siła autosugestii, bo kark znów zaczął go boleć. Wstał, wziął kołnierz, wyszedł ze starej fabryki i wrócił do komisariatu.
– Pan komisarz? Mówi Stefano Luparello.
– Słucham, inżynierze.
– Uprzedziłem wczoraj kuzyna, że chce się pan z nim spotkać dzisiaj o dziesiątej. Jednak pięć minut temu zadzwoniła do mnie ciotka, jego matka. Myślę, że Giorgio nie będzie mógł przyjść o wyznaczonej przez pana godzinie.
– Co się stało?
– Nie wiem dokładnie, ale chyba całą minioną noc był poza domem, tak powiedziała ciotka. Wrócił niedawno, około dziewiątej, w stanie, który można nazwać opłakanym.
– Proszę mi wybaczyć, inżynierze, ale pańska matka chyba mówiła, że on nocuje u was.
– Owszem, tak było do śmierci mojego ojca, potem przeniósł się do własnego domu. U nas bez taty czuł się niezręcznie. W każdym razie ciotka wezwała lekarza, który zrobił mu zastrzyk uspokajający. Teraz śpi głęboko. Wie pan, bardzo mi go żal. Być może nazbyt mocno przywiązał się do mojego ojca.
– Rozumiem. Kiedy zobaczy się pan ze swoim kuzynem, proszą mu powiedzieć, że muszę z nim porozmawiać. Ale bez pośpiechu, nic ważnego, kiedy tylko będzie mógł.
– Oczywiście. Ach, obok mnie jest mama; prosi, żebym pana pozdrowił.
– Dziękuję. Proszę jej powiedzieć, że ja… Pańska matka jest nadzwyczaj na kobietą, inżynierze. Proszę jej powiedzieć, że darzę ją ogromnym szacunkiem.
– Bardzo dziękuję, przekażę.
Montalbano stracił jeszcze godzinę, podpisując i wypełniając dokumenty. Były to równie skomplikowane, co niepotrzebne kwestionariusze ministerialne. Galluzzo, bardzo wzburzony, nie tylko nie zapukał, lecz otworzył na oścież drzwi, aż odskoczyły od ściany.
– Co, do cholery?! Co się stało?
– Właśnie miałem wiadomość od kolegi z Montelusy. Mecenas Rizzo został zamordowany. Zastrzelony. Znaleźli go obok jego samochodu w dzielnicy San Giusippuzzu. Jeżeli pan chce, dowiem się więcej.
– Zostaw, pojadę tam.
Montalbano spojrzał na zegarek. Jedenasta! Wybiegł z komisariatu.
W domu Sara nie było nikogo. Kiedy Montalbano zapukał do sąsiednich drzwi, otworzyła mu rozgniewana staruszka.
– Co tam! Jak można tak nachodzić ludzi?!
– Proszę mi wybaczyć, szukałem państwa Montaperto.
– Państwa Montaperto? Ładni mi państwo! To chamy, śmieciarze, i tyle! – Pomiędzy dwiema rodzinami najwyraźniej nic układało się najlepiej. – A pan to kto?
– Jestem komisarzem policji.
Twarz rozjaśni la jej się w uśmiechu. Kobiecina zaczęła wydawać z siebie piskliwe, radosne okrzyki.
– Turiddru! Turiddru! Chodź tu szybko!
– Kto to? – spytał kościsty staruszek.
– Ten pan to komisarz! Widzisz, że miałam rację? Szuka ich policja. To byli oszuści! Uciekli, żeby nie wylądować w więzieniu.
– Kiedy uciekli, proszę pani?
– Niecałe pół godziny temu. Z dzieckiem. Jeżeli pan za nimi popędzi, możliwe, że jeszcze ich pan złapie po drodze.
– Bardzo pani dziękuję. Ruszam w pościg.
Sarowi, jego żonie i dziecku udało się.
W drodze do Montelusy został zatrzymany dwukrotnie: najpierw przez patrol strzelców alpejskich, potem przez karabinierów. Najgorzej jechało się drogą prowadzącą do San Giusippuzzu: przez blokady i kontrole; aby pokonać niespełna pięć kilometrów, musiał poświęcić czterdzieści pięć minut. Na miejscu był już kwestor, pułkownik karabinierów i cała kwestura z Montelusy. Była również Anna, która udała, że go nie widzi. Jacomuzzi rozglądał się dokoła, szukał kogoś, komu mógłby opowiedzieć wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Kiedy tylko zobaczył Montalbana, natychmiast wybiegł mu naprzeciw.
– Egzekucja jak trzeba, bez żadnej litości.
– Ilu ich było?
– Jeden, przynajmniej strzelał tylko jeden. Biedny mecenas wyszedł ze swojego biura o szóstej trzydzieści rano, wziął jakieś dokumenty i skierował się w stronę Tabbity, gdzie miał spotkanie z klientem. Wyszedł sam, to pewne, ale po drodze zabrał do samochodu kogoś, kogo znał.
– Może po prostu jakiegoś autostopowicza.
Jacomuzzi wybuchnął serdecznym śmiechem, aż kilka osób odwróciło się w jego kierunku.
– Wyobrażasz sobie taką szychę jak Rizzo, która ma jeszcze ochotę pomagać jakimś nieznajomym? Przecież on musiał się bać własnego cienia! Sam wiesz, i to lepiej ode mnie, że zawsze stał za plecami Luparella. Nie, to był na pewno ktoś, kogo doskonale znał, jakiś mafioso.
– Mafioso, powiadasz?
– Dałbym sobie rękę uciąć. Mafia podniosła cenę, żąda coraz więcej, a politycy nie zawsze są w stanie spełnić jej żądania. Dopuszczam jednak również inną możliwość. Nadepnął komuś na odcisk już po nominacji, kiedy się poczuł silniejszy. I tego mu nie wybaczono.
– Jacomuzzi, składam gratulacje, dziś rano wykazujesz nadzwyczajną bystrość, od razu widać, że się gruntownie wysrałeś. Dlaczego jesteś taki pewny tego, co mówisz?
– Wnioskuję to ze sposobu, w jaki został zabity. Ktoś najpierw zmiażdżył mu jaja kopniakiem, potem kazał uklęknąć, przystawił pistolet do karku i strzelił.
Montalbano znowu poczuł bolesne rwanie z tyłu głowy.
– Jaka to była broń?
– Pasquano mówi, że na oko, biorąc pod uwagę wlot i wylot kuli oraz fakt, że strzał oddano praktycznie z przyłożenia, musiał to być kaliber 7,65.
– Komisarzu Montalbano!
– Kwestor cię woła – powiedział Jacomuzzi i zniknął.
Zwierzchnik podał komisarzowi rękę, uśmiechnęli się do siebie.
– I pana tutaj przyniosło?
– Prawdę mówiąc, panie kwestorze, zaraz stąd znikam. Byłem w Montelusie, usłyszałem wiadomość i przyjechałem z czystej ciekawości.
– A więc do zobaczenia dziś wieczorem. Tylko proszę nas nie zawieść, moja żona czeka na pana.
To było przypuszczenie, tylko przypuszczenie, i to tak mgliste, że gdyby dobrze się nad nim zastanowił, natychmiast by się rozwiało. A jednak trzymał nogę na pełnym gazie i w jednym z punktów blokady o mało co nie ściągnął na siebie serii z karabinu. Dotarłszy na cypel Massaria, nawet nie wyłączył silnika. Wyskoczył z auta, pozostawiając za sobą otwarte drzwi, łatwo otworzył furtkę i drzwi wejściowe i wbiegł do sypialni. W szufladzie szafki nocnej pistoletu już nie było. Zwymyślał się od najgorszych, okazał się idiotą. Po pierwszej wizycie w tym domu, kiedy odkrył broń w szufladzie, był tu jeszcze dwa razy z Ingrid i w ogóle nie przyszło mu do głowy, żeby sprawdzić, czy pistolet jest na swoim miejscu, nawet wtedy, gdy zobaczył otwartą furtkę i wmówił sobie, że sam zapomniał ją zamknąć.
„Teraz będę się smytłać” – pomyślał, kiedy tylko wrócił do domu. Lubił czasownik „smytłać się”, który oznaczał tyle, co „łazić bez celu po domu, zajmując się niepotrzebnymi rzeczami”. I tak właśnie zrobił. Ułożył książki, uporządkował rzeczy na biurku, wyprostował wiszący na ścianie rysunek, wyczyścił palniki kuchni gazowej. Smytłał się. Nie był głodny, nie poszedł do restauracji i nawet nie zajrzał do lodówki, żeby zobaczyć, co przygotowała Adelina.
Wróciwszy do domu, jak zwykle włączył telewizor. Pierwszą wiadomością, jaką podał spiker Televigaty, były szczegóły dotyczące zabójstwa mecenasa Rizzo. Szczegóły, ponieważ informacja o samej śmierci ukazała się już w wydaniu specjalnym. Dziennikarz nie miał żadnych złudzeń: adwokat został okrutnie zamordowany przez mafię, przerażoną faktem, że denat dopiero co objął wysokie stanowisko polityczne, na którym mógłby jeszcze skuteczniej prowadzić walkę z przestępczością zorganizowaną. Albowiem takie właśnie było hasło odnowy: bezpardonowa walka z mafią. Również Nicolo Zito, który od razu wrócił z Palermo, na Reteliberze mówił o mafii, lecz jego wywód był tak pokrętny, że nie dało się nic z niego zrozumieć. Między wierszami, a raczej między słowami, Montalbano wyczytał, że Zito myślał o brutalnym uregulowaniu rachunków, ale nie wyraził tego otwarcie – bał się, że ściągnie sobie na głowę kolejną rozprawę sądową, a dość miał już tych, które były w toku. Montalbana wkrótce zmęczyła ta gadanina, wyłączył telewizor, zamknął okiennice, żeby odpocząć od światła dziennego, położył się na łóżku, nie zdejmując ubrania, i skulił się. Chciał odpłynąć. Ten czasownik też bardzo mu się podobał. Oznaczał zarówno „zasnąć”, jak i „oddalić się od społeczności ludzkiej”. W tej chwili oba te znaczenia wydały się komisarzowi równie stosowne.