173909.fb2
Dokonanie pani Elisy wydało się podniebieniu Montalbana nie tyle nowym sposobem przyrządzania ośmiorniczek, ile prawdziwym dziełem bożej inspiracji. Dwukrotnie nałożył sobie obfitą porcję, a kiedy zobaczył, że kończy się również repeta, zwolnił rytm przeżuwania, żeby choć trochę przedłużyć rozkosz, jakiej dostarczała mu ta potrawa. Pani Elisa była zachwycona: jak każda dobra gospodyni, cieszyła się wyrazem ekstazy malującej się na twarzach gości, kiedy degustowali któreś z jej dań. Montalbana zaliczała do swoich faworytów.
– Dziękuję, naprawdę dziękuję – powiedział na koniec i odetchnął. Ośmiorniczki sprawiły coś w rodzaju cudu. Choć tylko częściowo: Montalbano czuł się już pogodzony z Bogiem i z ludźmi, lecz w dalszym ciągu w bardzo niewielkim stopniu był pogodzony z samym sobą.
Na koniec kolacji pani domu sprzątnęła ze stołu, pozostawiając na nim tylko butelkę chivas dla komisarza i butelkę likieru dla męża.
– Porozmawiajcie sobie teraz o waszych prawdziwych denatach, a ja pójdę pooglądać w telewizji nieboszczyków na niby. Wolę takich.
Ten rytuał powtarzał się co najmniej raz na dwa tygodnie. Montalbano lubił kwestora i jego żonę, a oni tę sympatię hojnie odwzajemniali. Kwestor był człowiekiem w starym stylu: kulturalnym, wykształconym i zdystansowanym.
Rozmawiali o katastrofalnej sytuacji politycznej, o groźnych perspektywach, jakie niósł dla kraju wzrost bezrobocia, o chaotycznym funkcjonowaniu organów porządku publicznego. Następnie kwestor przeszedł wprost do rzeczy.
– Czy mogę wiedzieć, dlaczego nie zamknął pan jeszcze sprawy Luparella? Otrzymałem dziś telefon od Lo Bianco, który był tym wyraźnie zmartwiony.
– Wściekły?
– Nie, jak mówiłem: tylko zmartwiony. A wręcz zdziwiony. Nie rozumie powodów, dla których przeciąga pan sprawę. I ja, prawdę mówiąc, też. Proszę mnie posłuchać. Znamy się nie od dzisiaj, więc na pewno pan wie, że nigdy nie wywierałbym na funkcjonariusza nacisku, by podjął decyzję zgodną z czyimiś oczekiwaniami.
– Wiem o tym doskonale.
– A więc jeżeli pana o to pytam, to z osobistej ciekawości. Czy wyrażam się jasno? Rozmawiam teraz z przyjacielem Montalbano, proszę to mieć na uwadze. Z przyjacielem, którego szanuję za inteligencję, przenikliwość, a przede wszystkim za przyzwoitość w kontaktach międzyludzkich, która w dzisiejszych czasach jest cechą niezmiernie rzadką.
– Dziękuję, panu kwestorze, i obiecuję szczerość, na którą pan zasługuje. Tym, co od razu wydało mi się podejrzane w tej sprawie, było miejsce odnalezienia zwłok. Nie pasowało, i to bardzo, w jaskrawy wręcz sposób, do osobowości i obyczajów Luparella, który był człowiekiem przezornym, ostrożnym i ambitnym. Zadałem sobie pytanie: dlaczego to zrobił? Dlaczego zapuścił się aż na „pastwisko”, żeby odbyć stosunek, który w tym otoczeniu mógł się okazać niezwykle niebezpieczny i wystawić na szwank jego reputację? Nie znalazłem żadnej odpowiedzi. To tak, jak gdyby – zachowując i odpowiednie proporcje – prezydent republiki umarł na zawał, tańcząc rocka w jakiejś podrzędnej dyskotece.
Kwestor podniósł dłoń, żeby mu przerwać.
– Pańskie porównanie nie jest odpowiednie – zauważył z wymuszonym uśmiechem. – Mieliśmy przecież niedawno ministra, który pozwalał sobie na pląsy w raczej podrzędnych klubach nocnych, chociaż nie umarł.
Słowo „niestety”, które niewątpliwie zamierzał dodać, zgasło mu na wargach.
– Ale fakt pozostaje faktem – ciągnął swój wywód Montalbano. – I w tym pierwszym wrażeniu bardzo mnie utwierdziła wdowa po inżynierze.
– Poznał ją pan? Jest bardzo mądrą kobietą.
– To ona zabiegała o spotkanie ze mną, idąc za pańską sugestią. W rozmowie, którą odbyliśmy wczoraj, powiedziała, że jej mąż miał własny dom na cyplu Massaria, i dała mi klucze. Jaki więc miał w tym interes, żeby pokazywać się w takim miejscu jak „pastwisko”?
– Sam sobie zadawałem to pytanie.
– Ulegając zamiłowaniu do teoretycznych rozważań, załóżmy nawet, że tam pojechał, namówiony przez kobietę obdarzoną nadzwyczajnym darem perswazji. Kobietę, która nie jest stąd, która zawiozła go na miejsce absolutnie nieprzejezdną drogą. I proszę pamiętać, że to ona siedziała za kierownicą.
– Nieprzejezdną drogą, powiada pan?
– Tak, mam nie tylko dokładne relacje świadków, ale kazałem przejechać ten odcinek mojemu brygadierowi i sam nim przejechałem. Samochód pokonał suche łożysko Canneto, ale popękały w nim zawieszenia. Kiedy tylko tajemnicza nieznajoma wjechała w głębokie zarośla na „pastwisku”, dosiadła mężczyzny, który jej towarzyszył, i zaczęli odbywać stosunek. Podczas tego właśnie aktu inżynierowi przytrafił się zawał. Jak się okazało – śmiertelny. Kobieta jednak nie krzyczała, nie wołała o pomoc: z przerażającym opanowaniem wysiadła z samochodu, powoli przeszła alejką, która prowadzi do szosy, wsiadła do nadjeżdżającego samochodu i tyle ją widziano.
– To rzeczywiście bardzo dziwne. Czy kobieta zatrzymywała samochody?
– Chyba nie, ale dotknął pan sedna sprawy. Mam odpowiednie zeznanie świadka. Samochód, do którego wsiadła, nadjechał pędem, wręcz z otwartymi drzwiami: kierowca wiedział, kogo ma zabrać, nie tracąc ani minuty.
– Proszę mi wybaczyć, komisarzu, ale czy zaprotokołował pan te wszystkie zeznania?
– Nie. Nie było takiej potrzeby. Widzi pan, jeden fakt nie budzi wątpliwości: inżynier umarł z przyczyn naturalnych. Oficjalnie nie mam żadnego powodu, żeby prowadzić śledztwo.
– Cóż, jeśli sprawy mają się tak, jak pan je zaprezentował, można by na przykład wysunąć oskarżenie o nieudzielenie pomocy.
– Zgodzi się pan ze mną, że to błahostka?
– Tak.
– Dodam, że na rzecz najważniejszą zwróciła moją uwagę pani Luparello: powiedziała mi, że jej mąż, gdy został znaleziony martwy, miał majtki włożone na drugą stronę.
– Chwileczkę – powiedział kwestor – zatrzymajmy się na chwilę. Skąd wdowa wiedziała, że mąż miał majtki włożone na odwrót, o ile rzeczywiście tak było? Przecież pani Luparello nie przyjechała na „pastwisko” i nie uczestniczyła w oględzinach.
Montalbano zmieszał się. Mówił bez zastanowienia, nie pamiętał, że nie powinien narażać Jacomuzziego, który przekazał zdjęcia wdowie. Ale już nie było odwrotu.
– Wdowa miała zdjęcia wykonane przez zakład medycyny sądowej. Nic wiem, w jaki sposób weszła w ich posiadanie.
– Ale ja się chyba domyślam – powiedział z powagą kwestor.
– Obejrzała je dokładnie przez szkło powiększające, pokazała mi, miała rację.
– I na podstawie tego szczegółu wyrobiła sobie opinię?
– Oczywiście. Wyszła z założenia, że gdyby jej mąż, ubierając się, włożył przypadkiem majtki na drugą stronę, to w ciągu dnia musiałby to zauważyć. Często oddawał mocz, bo brał diuretyki. Opierając się na tej właśnie przesłance, wdowa uważa, że inżynier, zaskoczony w sytuacji, łagodnie mówiąc, kłopotliwej, został zmuszony do tego, by pospiesznie się ubrać i jechać na „pastwisko”, gdzie, zgodnie z przypuszczeniami pani Luparello, miał zostać ostatecznie skompromitowany, przynajmniej do tego stopnia, że musiałby się wycofać z działalności politycznej. Ten aspekt ma swoje rozwinięcie.
– Proszę mi nie oszczędzać szczegółów.
– Dwaj śmieciarze, którzy znaleźli ciało, przed zawiadomieniem policji poczuli się w obowiązku zadzwonić do mecenasa Rizzo, o którym wiedzieli, że jest alter ego Luparella. I oto Rizzo nie tylko nie okazał zdziwienia, zaskoczenia, niedowierzania, smutku, zaniepokojenia – niczego! – lecz jeszcze ich zachęcił, żeby natychmiast zgłosili ten fakt na policję.
– A skąd pan to wie? Założył pan podsłuch? – spytał oszołomiony kwestor.
– Żadnego podsłuchu. Wystarczył wierny zapis krótkiej rozmowy, jakiego dokonał jeden ze śmieciarzy. Zrobił to z powodów, które długo trzeba by tłumaczyć.
– Planował szantaż?
– Nie, planował napisać dramat. Proszę mi wierzyć, nie miał zamiaru popełnić przestępstwa. I tu przechodzimy do sedna sprawy, to znaczy: do osoby Rizza.
– Chwileczkę. Postanowiłem dziś wieczorem wytknąć panu słaby punkt, czyli skłonność do komplikowania rzeczy prostych. Czytał pan zapewne Kandyda Leonarda Sciascii. Czy pamięta pan, że bohater w pewnej chwili stwierdza, iż w gruncie rzeczy prawie wszystkie sprawy są proste? Chciałem o tym panu przypomnieć.
– Tak, ale widzi pan, Kandyd mówi „prawie wszystkie”, a nie „wszystkie”. Dopuszcza wyjątki. A sprawa Luparcihi jest przypadkiem, w którym wszystko układa się pozornie prosto.
– A w rzeczywistości wszystko jest skomplikowane?
– I to bardzo, A propos Kandyda: pomięta pan podtytuł?
– Oczywiście: Sen wyśniony na Sycylii.
– No właśnie, tu natomiast nie mamy do czynienia ze zwykłym snem, lecz z koszmarem. Zaryzykuję hipotezę, której teraz, po śmierci Rizza, już raczej nie da się udowodnić. A więc w niedzielę wieczorem, około siódmej, inżynier zadzwonił do żony i uprzedził, że wróci bardzo późno, bo ma ważne spotkanie partyjne. Tymczasem udał się do swojego domku na spotkanie miłosne. Powiem panu od razu, że ewentualne dochodzenie tożsamości osoby, z którą inżynier umówił się na cyplu Massaria, przysporzyłoby wielu kłopotów, ponieważ Luparello grał po obu stronach boiska.
– Przepraszam, ale nie rozumiem. Tak przecież mówi się o kimś, kto podstępnie działa na korzyść przeciwnika.
– Potocznie mówi się tak również o kimś, komu nie sprawia różnicy, czy zadaje się z mężczyzną, czy z kobietą.
Zachowując powagę, wyglądali jak dwaj uczeni, którzy tworzą właśnie nowy słownik.
– Co też pan mówi?! – Kwestor był zaszokowany.
– Dała mi to do zrozumienia, i to aż nazbyt jasno, pani Luparello. A nie miała żadnego powodu, żeby wprowadzać mnie w błąd, zwłaszcza w tej sprawie.
– Czy był pan w domku na cyplu?
– Tak, wszystko zostało doskonale uprzątnięte. W środku są tylko rzeczy należące do inżyniera, nic więcej.
– Niech pan kontynuuje swój wywód.
– Podczas stosunku lub natychmiast po nim, co wydaje się prawdopodobne, zważywszy na to, że znaleziono ślady spermy, Luparello umarł. Kobieta, która z nim była…
– Stop! – wtrącił kwestor. – Skąd ma pan pewność, że była z nim kobieta? Przecież sam pan przed chwilą nakreślił raczej szeroki horyzont seksualnych zainteresowań inżyniera.
– Powiem panu, dlaczego jestem tego pewny. Otóż ta kobieta, kiedy widzi, ze kochanek umarł, traci głowę, nie wie, co robić, zachowuje się chaotycznie, nawet gubi naszyjnik i nie zauważa tego. Następnie się uspokaja i rozumie, że może uczynić tylko jedno: zadzwonić do Rizza, który jest cieniem Luparella, i poprosić o pomoc. Rizzo każe jej natychmiast opuścić dom, sugerując, żeby ikryła gdzieś klucz, ale tak, by on sam mógł wejść do domku. Zapewnia, że zatroszczy się o zatarcie śladów, więc nikt się nie dowie o spotkaniu, które zakończyło się tak tragicznie. Kobieta, uspokojona, schodzi ze sceny.
– Jak to „schodzi ze sceny”? Czy to nie kobieta zawiozła Luparella na „pastwisko”?
– Tak i nie. Pójdźmy dalej. Rizzo pędzi na cypel, w pośpiechu ubiera nieboszczyka, zamierza go stamtąd wynieść i zawieźć w jakieś mniej kompromitujące miejsce. Dostrzega jednak na podłodze naszyjnik i odkrywa w szafie ubrania kobiety, która do niego dzwoniła. I wtedy przychodzi mu do głowy, że może to być jego szczęśliwy dzień.
– To znaczy?
– To znaczy, że nadarza się okazja, by wszystkich przycisnąć do muru, przyjaciół i przeciwników politycznych, i stać się postacią numer jeden w partii. Kobietą, która do niego dzwoniła, jest Ingrid Sjostrom, Szwedka, synowa doktora Cardamone, naturalnego spadkobiercy Luparella, człowieka, który na pewno nie będzie chciał się dzielić władzą właśnie z Rizzem. Rozumie pan, że rozmowa telefoniczna to jedno, a niezbity dowód, że Ingrid była kochanką Luparella, to już zupełnie coś innego. Ale można było posunąć się znacznie dalej. Rizzo wiedział, że na polityczny spadek po Luparellu rzucą się przyjaciele z jego własnej frakcji; żeby ich wyeliminować, trzeba sprawić, by dobrze się zastanowili, zanim zaczną wymachiwać sztandarami z nazwiskiem inżyniera. Należy zatem całkowicie zhańbić zmarłego, unurzać go w błocie. Rizzo wpadł na niezły pomysł: postanowił zaaranżować wszystko w taki sposób, żeby ciało zostało znalezione na „pastwisku”. A jako że Ingrid była w zasięgu ręki, zamierzał dać do zrozumienia, że ta kobieta, która chciała pojechać na „pastwisko” z Luparellem, to właśnie ona, cudzoziemka o obyczajach dalekich od klauzury zakonnej, poszukująca podniecających sytuacji. Jeżeli inscenizacja się powiedzie, będzie miał w ręku Cardamonego. Zadzwonił do dwóch swoich ludzi, których znamy, choć nie udało nam się tego udowodnić, jako specjalistów od mokrej roboty. Jeden z nich nazywa się Angelo Nicotra, jest homoseksualistą i w środowisku mu pseudonim Marilyn.
– Udało się panu zdobyć nawet jego nazwisko?
– Od informatora, do którego mam pełne zaufanie. W pewnym sensie jesteśmy nawet zaprzyjaźnieni.
– Gege? Pański kolega z klasy?
Komisarza zamurowało.
– Dlaczego pan tak na mnie patrzy? Przecież ja też jestem gliniarzem. Proszę kontynuować.
– Kiedy zjawili się jego ludzie, Rizzo kazał Marilyn przebrać się za kobietę, włożył mu naszyjnik i polecił zawieźć ciało na „pastwisko” drogą na skróty, wyschniętym korytem rzeki.
– Co chciał przez to osiągnąć?
– Kolejny dowód przeciwko Ingrid Sjóstróm, która jest mistrzynią kierownicy i potrafi przejechać ten odcinek.
– Czy aby na pewno?
– Tak. Siedziałem obok niej, kiedy przejechała tamtędy za moją namową.
– Boże! – jęknął kwestor. – Zmusił ją pan?
– Skądże! Sama miała na to ochotę.
– Czy można wiedzieć, ile osób pan w to wciągnął? Czy zdaje pan sobie sprawę, że siedzi na beczce prochu?
– Cała sprawa pęknie jak bańka mydlana, proszę mi wierzyć. A więc gdy tamci dwaj odjechali ze zwłokami, Rizzo, który przywłaszczył sobie klucze Luparella, wrócił do Montelusy i bez trudu wszedł w posiadanie poufnych dokumentów inżyniera. To właśnie one najbardziej go w tym wszystkim interesowały. Tymczasem Nicotra wykonał dokładnie to, co mu zostało zlecone: po odegraniu stosunku wysiadł z samochodu, oddalił się, tuż obok zarośli porzucił naszyjnik, a torbę cisnął za mur ogrodzenia opuszczonej fabryki.
– O jakiej torbie pan mówi?
Należącej do Ingrid Sjóstróm, z jej inicjałami. Znalazł tę torbę przypadkiem w domku i pomyślał, że się nią posłuży.
– Czy można wiedzieć, w jaki sposób doszedł pan do tych wniosków?
– Widzi pan, Rizzo rozrywał partię jedną kartą odkrytą, czyli naszyjnikiem. i jedną zakrytą, czyli torbą. Bez względu na to, w jaki sposób miałoby dojść do odnalezienia naszyjnika, stanowiłby on dowód, że Ingrid była na „pastwisku” w chwili, gdy umierał Luparello. Gdyby ktoś schował naszyjnik do kieszeni, nic nikomu nie mówiąc, Rizzo mógłby wówczas zagrać jeszcze drugą kartą – torbą. Ale patrząc na sprawę z jego punktu widzenia, można by powiedzieć, że dopisało mu szczęście, ponieważ jeden z dwóch śmieciarzy znalazł naszyjnik i przekazał go właśnie mnie. Rizzo uzasadnił zgubę klejnotu w sposób, który w gruncie rzeczy jest do przyjęcia, i równocześnie zasugerował związek łączący Ingrid i Luparella z „pastwiskiem”. Torbę natomiast znalazłem ja, idąc tropem rozbieżności między dwoma zeznaniami, czyli między faktem, że kobieta, wysiadając z samochodu inżyniera, trzymała w ręku torebkę, a faktem, że już jej nie miała w chwili, gdy na szosie wsiadała do innego auta. Krótko mówiąc, dwaj ludzie Rizza wrócili do domku, wszystko uporządkowali i oddali mu klucze. O świcie adwokat zadzwonił do Cardamonego i zaczął rozgrywać swoją partię.
– Owszem, ale stawką w tej grze okazało się jego własne życie.
– To już inna sprawa, o ile w ogóle można tu użyć tego słowa – powiedział Montalbano.
Kwestor spojrzał na niego wzburzony.
– Co pan ma na myśli? Co, u diabła, chodzi panu po głowie?
– Po prostu to, że z całej tej historii bez uszczerbku wychodzi tylko Cardamone. Czy nie zgodzi się pan, że morderstwo Rizza było dla niego absolutnie opatrznościowe?
Kwestor wybuchnął. Nie można było zrozumieć, czy mówi poważnie, czy żartuje.
– Niech pan posłucha, Montalbano, niech pan już nie dopuszcza do siebie żadnych genialnych myśli! Niech pan zostawi w spokoju Cardamonego, dżentelmena, który nawet muchy by nie skrzywdził!
– Tylko żartowałem, panie kwestorze. Pozwolę sobie zapytać: czy są jakieś nowości w dochodzeniu?
– A jakie tu mogą być nowości? Pan wie, że Rizzo był szczególnym typem człowieka. Osiem osób na dziesięć – zarówno porządnych, jak i drani życzyło mu śmierci. Dżungla, mój drogi, gąszcz potencjalnych morderców, którzy mogli dokonać tego sami lub za pośrednictwem wynajętego egzekutora. Powiem panu, że pańska opowieść zachowuje logikę tylko dla osób, które wiedzą, z jakiej gliny ulepiony był mecenas Rizzo. – Wychylił kieliszek likieru. – Zafascynował mnie pan. Pański wywód to myślowy majstersztyk, chwilami przypominał pan linoskoczka, i to pozbawionego asekuracji. Ponieważ, mówiąc brutalnie, pod pańskim rozumowaniem otwiera się próżnia. Nie ma pan żadnego dowodu na to, co mi pan opowiedział. Wszystko mogłoby zostać odczytane w inny sposób i dobry adwokat umiałby rozbroić pańską argumentację bez wielkiego wysiłku.
– Wiem.
– Co pan chce osiągnąć?
– Jutro rano powiem Lo Bianco, że jeśli chce zamknąć sprawę, nie będę stwarzał trudności.