173909.fb2
Około wpół do dziewiątej rano Montalbano obmyślił plan, którym choć trochę chciał się odpłacić Gege za przemilczenie sprawy zgubionego naszyjnika i za żarty z jego spaceru po „pastwisku”. Nocą to wstawał, to kładł się z powrotem do łóżka, dlatego nie czuł się wypoczęty. Długo stał pod prysznicem i wypił trzy filiżanki kawy, zanim wsiadł do samochodu. Kiedy dotarł do Rabato, najstarszej dzielnicy Montelusy – przysypanej przed trzydziestu laty lawiną kamieni, a obecnie zamieszkanej głównie przez nielegalnych emigrantów z Tunezji i Maroka, którzy znaleźli schronienie w szczątkach uszkodzonych i walących się domów, wyremontowanych zaledwie z grubsza – skierował się wąskimi, krętymi zaułkami do placu Santa Croce, gdzie wśród ruin stał nienaruszony kościół. Tam komisarz wyciągnął z kieszeni kartkę, którą mu wręczył Gege: Carmen, prawdziwe nazwisko Fatma ben Gallud, Tunezyjka, mieszkała pod czterdziestym ósmym. Była to nędzna klitka na parterze, pokoik, do którego prowadziły drewniane drzwi z wyciętym okienkiem wentylacyjnym.
Nikt nic odpowiedział na stukanie. Zapukał jeszcze głośniej i tym razem usłyszał zaspany glos:
– Kto?
– Policja! – gruchnął Montalbano.
Postanowił zrobić wrażenie, zaskakując ją otępiałą, wyrwaną ze snu. Zakończywszy swoją pracę na „pastwisku”, Fatma spała zapewne o wiele krócej niż on.
Otworzyły się drzwi, kobieta okrywała się wielkim ręcznikiem plażowym, przytrzymując go dłonią na piersi.
– Czego chcesz?
– Pogadać.
Odsunęła się. W pokoiku stało łoże małżeńskie, do połowy rozbebeszone, niewielki stół z dwoma krzesłami i kuchenka gazowa. Plastikowa zasłona oddzielała umywalkę i klozet od reszty pokoju. Wszystko w tej klitce było doskonale uporządkowane. Tylko zapach, zmieszany z wonią tanich perfum, prawie odbierał dech.
– Pokaż mi pozwolenie na pobyt.
W odruchu przerażenia upuściła ręcznik, zakrywając oczy dłońmi. Długie nogi, wąska kibić, płaski brzuch, jędrne i wysokie piersi – kształty jak z reklamy. Po chwili Montalbano zdał sobie jednak sprawę, że nieruchome wyczekiwanie Fatmy nie jest wyrazem strachu, lecz stanowi próbę osiągnięcia porozumienia sposobem najbardziej oczywistym i najczęściej stosowanym przez kobietę wobec mężczyzny.
– Ubierz się.
Między przeciwległymi rogami pokoiku rozpięty był sznur. Fatma podeszła do niego, pokazując komisarzowi mocne ramiona, harmonijne plecy, małe krągłe pośladki.
„Mając takie ciało – pomyślał Montalbano – musiała już sporo przeżyć”.
Wyobraził sobie cierpliwą kolejkę chętnych, ustawioną za zamkniętymi drzwiami, za którymi Fatma zarabiała na „tolerancję stróżów bezpieczeństwa publicznego”, jak niekiedy zdarzało mu się przeczytać – tolerancję na miarę domu publicznego. Włożyła na nagie ciało sukienkę z lekkiej bawełny i odwróciła do Montalbana.
– I co z tymi dokumentami? – nie ustępował.
Pokręciła głową i zaczęła cicho płakać.
– Nie bój się – powiedział komisarz.
– Ja nie boję. Ja bardzo pechowa.
– A to dlaczego?
– Bo gdyby ty zaczekać kilka dni, ja już tu nie była.
– A gdzie zamierzałaś się wybrać?
– Jest pan z Fela, mnie przywiązany, ja mu się podobać. Niedziela powiedział, że ze mną ożeni. Ja jemu wierze.
– Ten sam, który przychodzi do ciebie w soboty i niedziele?
Fatma otworzyła szeroko oczy.
– Skąd ty wiedzieć? – Znowu zaczęła płakać. – Ale teraz wszystko skończone.
– Powiedz mi, Gege pozwoli ci odejść z tym mężczyzną z Feli?
– Mężczyzna rozmawiał z panem Gege, mężczyzna zapłaci.
– Słuchaj, Fatmo, wyobraźmy sobie, że mnie tu nie było. Chcę cię tylko o coś zapytać i jeśli odpowiesz mi szczerze, odwrócę się i pójdę stąd, a ty będziesz mogła spać spokojnie.
– Co chcesz wiedzieć?
– Pytali cię, czy znalazłaś coś na „pastwisku”?
Oczy kobiety rozbłysły.
– Och, tak! Przyjść pan Filippo, ten człowiek pana Gege, powiedział do nas wszystkich, że jeśli znajdziemy złoty naszyjnik z sercem z brylantów, oddać od razu jemu. Jeśli nie znaleźć, szukać.
– I nie wiesz, czy go znaleźli?
– Nie. Nawet dziś w nocy wszystkie szukać.
– Dziękuję – powiedział Montalbano, kierując się ku drzwiom. Na progu zatrzymał się i spojrzał na Fatmę. – Powodzenia.
Gege nie dopiął celu: tego, co postanowił przemilczeć, Montalbano i tak zdołał się dowiedzieć. A z tego, co właśnie powiedziała mu Fatma, wyciągnął logiczny wniosek.
Do komisariatu dotarł skoro świt, budząc niepokój dyżurnego.
– Coś się stało, panie komisarzu?
– Nic – uspokoił go. – Po prostu wcześnie się obudziłem.
Wziął się do lektury obu sycylijskich gazet, które kupił w drodze do komisariatu. Jedna z nich drobiazgowo zapowiadała uroczysty pogrzeb, który miał się odbyć nazajutrz. Msza będzie odprawiana w katedrze, i to przez samego biskupa. Podjęto nadzwyczajne środki ostrożności w związku z przewidywanym przybyciem wybitnych osobistości, które chciały złożyć kondolencje i wziąć udział w ostatnim pożegnaniu. Można było liczyć na dwóch ministrów, czterech podsekretarzy, osiemnastu posłów i senatorów oraz gromadę deputowanych do parlamentu regionalnego. Zaangażowani mieli zostać policjanci, karabinierzy, policja skarbowa, drogówka, nie licząc ochrony osobistej i pewnych uczestników pogrzebu, o których gazeta nie wspominała, a którzy co prawda mieli do czynienia z porządkiem publicznym, lecz stali po przeciwnej stronie barykady niż jego przedstawiciele. Druga gazeta opowiadała mniej więcej to samo, dodając, że trumna ze zwłokami została wystawiona w atrium pałacu rodziny Luparello i że nie kończąca się kolejka czekała, żeby podziękować za wszystko, czego inżynier, kierując się pracowitością i bezstronnością, dokonał za życia.
Tymczasem zameldował się brygadier Fazio, z którym Montalbano odbył długą rozmowę o kilku wszczętych już dochodzeniach. Z Montelusy nie było żadnych telefonów. Kiedy nadeszło południe, komisarz otworzył teczkę, która zawierała zeznania śmieciarzy. Przepisał ich adresy, po czym pożegnał się z brygadierem i agentami, zapowiadając, że zjawi się po południu.
Jeżeli ludzie Gege rozmawiali o naszyjniku z prostytutkami, to na pewno wypytali o niego również śmieciarzy.
Ulica Gravet 28, trzypiętrowy budynek z domofonem. Odpowiedział głos dojrzałej kobiety.
– Jestem znajomym Pina.
– Syna nie ma w domu.
– Chyba wrócił już z pracy?
– Wrócił, ale gdzieś jeszcze poszedł.
– Czy może mi pani otworzyć? Mam dla niego kopertę. Które to piętro?
– Ostatnie.
Mieszkanko było ubogie, lecz schludne: dwa pokoje, kuchnia, w której można posiedzieć, ubikacja. Komisarz ogarnął całość wzrokiem, stając w drzwiach. Pięćdziesięcioletnia skromnie ubrana kobieta wskazała mu drogę.
– Tutaj jest pokój Pina.
Pokoik był pełen książek i czasopism, pod oknem stał stoliczek zawalony kartkami.
– Dokąd poszedł Pino?
– Pojechał do Raccadali. Ma próbę sztuki Martoglia, tej o ścięciu świętego Jana. Mój syn kocha teatr.
Montalbano podszedł do stolika. Zauważył, że Pino pisze komedię – na kartce widać było serię kwestii. Ale na widok imienia jednej z postaci komisarzowi krew uderzyła do głowy.
– Czy mogłaby mi pani podać szklankę wody?
Kiedy tylko kobieta wyszła, złożył kartkę i wsunął ją do kieszeni.
– Koperta – przypomniała gospodyni, wracając ze szklanką w ręce.
Montalbano wykonał znakomitą pantomimę, którą Pino, gdyby tu był, na pewno umiałby docenić: włożył dłonie do kieszeni spodni, następnie – bardziej nerwowo – do kieszeni marynarki, udał zaskoczenie, wreszcie uderzył się w czoło.
– Ale ze mnie idiota! Zostawiłem w biurze! Kwestia pięciu minut, proszę pani. Już po nią idę i natychmiast wracam.
Wskoczył do samochodu i wyjął skradzioną kartkę. To, co z niej wyczytał, zastanowiło go. Uruchomił silnik i odjechał. Ulica Lincolna 102. W swoim zeznaniu Saro przynajmniej podał numer mieszkania. Komisarz wyliczył, że śmieciarz-geometra powinien mieszkać na szóstym piętrze. Brama była otwarta, lecz winda nie działała. Sześć pięter musiał pokonać na własnych nogach, lecz przynajmniej miał tę satysfakcję, że dobrze wyliczył: na wypolerowanej tabliczce widniał napis: MONTAPERTO BALDASSARE. Otworzyła mu drobna młoda kobieta o niespokojnym spojrzeniu, z dzieckiem na ręku.
– Czy jest Saro?
– Poszedł do apteki po lekarstwa dla dziecka, ale zaraz wróci.
– Jest chore?
Kobieta bez słowa wyciągnęła ręce, żeby mógł sam zobaczyć. Chłopiec był chory, i to jeszcze jak: skórę miał żółtą, policzki wklęsłe, a wielkie, przedwcześnie dojrzałe oczy wpatrywały się w komisarza ze złością. Montalbanowi zrobiło się przykro, cierpienie dzieci sprawiało mu ból.
– Co z nim?
– Lekarze nie potrafią znaleźć odpowiedzi. A kim pan jest?
– Nazywam się Virduzzo, jestem księgowym w „Splendorze”.
Kobieta poczuła ulgę. W mieszkaniu panował nieład; od razu było widać, że żona Sara za bardzo musiała zajmować się dzieckiem, żeby dbać o porządek.
– Czego pan chce od Sara?
– Wydaje mi się, że naliczając mu pensję, popełniłem błąd, i to na jego niekorzyść. Chciałbym zobaczyć kopertę, którą dostał.
– Jeśli o to chodzi – odparła kobieta – Saro wcale nie jest tu potrzebny. Kopertę sama mogę panu pokazać. Proszę wejść.
Montalbano poszedł za nią, miał w zanadrzu jeszcze jeden pretekst, żeby zatrzymać się do powrotu jej męża. W sypialni unosił się nieprzyjemny zapach, przypominający skwaśniałe mleko. Kobieta próbowała otworzyć najwyższą szufladę komody, ale bez skutku: mogła posługiwać się tylko jedną ręką, na drugiej trzymała małego.
– Proszę pozwolić, pomogę pani – zaproponował Montalbano.
Kiedy się odsunęła, szarpnął szufladę wypełnioną kartkami, rachunkami, receptami i paragonami.
– Gdzie są odcinki płac?
W tej chwili w progu sypialni stanął Saro. Nie słyszeli, jak wchodzi, drzwi mieszkania były otwarte. Na widok Montalbana natychmiast nabrał przekonania, że komisarz poszukuje w jego mieszkaniu naszyjnika. Zbladł, zaczął drżeć, oparł się o framugę.
– Czego pan chce? – wymamrotał.
Widząc przerażenie męża, kobieta odezwała się, zanim Montalbano zdołał cokolwiek powiedzieć.
– Ależ to pan Virduzzo, księgowy! – prawie krzyknęła.
– Virduzzo? To komisarz Montalbano!
Kobieta zachwiał się, jakby miała upaść. W obawie, by nie skrzywdziła przy tym dziecka, komisarz pospieszył, żeby ją podtrzymać, a następnie pomógł jej usiąść na łóżku. Kiedy zaczął mówić, odniósł wrażenie, że słowa same wychodzą mu z ust, jakby nie rodziły się w jego mózgu. W przeszłości już kilkakrotnie doświadczył tego zjawiska; pewien obdarzony fantazją dziennikarz nazwał je „przebłyskiem intuicji, którym od czasu do czasu rozjaśnia się nasz policjant”.
– Gdzie ukryliście naszyjnik?
Saro zrobił krok do przodu. Cały sztywny, z wyjątkiem nóg, które były jak z galarety, podszedł do szafki nocnej, otworzył szufladę, wyciągnął z niej owinięty w papier gazetowy przedmiot i rzucił go na łóżko. Montalbano podniósł zawiniątko, poszedł do kuchni, usiadł i rozwinął papier. Ujrzał klejnot, zarazem prosty i wyrafinowany: prosty w projekcie wzoru, wyrafinowany w fakturze i szlifie osadzonych w nim diamentów. Saro podążył za komisarzem do kuchni.
– Kiedy to znalazłeś?
– W poniedziałek rano, na „pastwisku”.
– Mówiłeś o tym komuś?
– Nie, proszę pana, tylko mojej żonie.
– A czy ktoś cię wypytywał, czy znalazłeś właśnie taki naszyjnik?
– Tak, proszę pana. Filippo di Cosmo, człowiek Gege Gullotty.
– I co mu powiedziałeś?
– Że nie znalazłem.
– Uwierzył ci?
– Tak, proszę pana, chyba tak. I dodał, że gdybym przypadkiem znalazł, to muszę go o tym zawiadomić, a nie udawać cwaniaka, bo sprawa jest bardzo delikatna.
– Czy coś ci obiecywał?
– Tak, proszę pana. Że mnie zatłucze na śmierć, jeśli się okaże, że znalazłem naszyjnik i postanowiłem go zatrzymać, a pięćdziesiąt tysięcy, jeśli znajdę i oddam.
– Co chciałeś z nim zrobić?
– Chciałem zastawić. Tak postanowiliśmy, ja i Tana.
– Nie zamierzaliście sprzedać?
– Nie, proszę pana, nie był nasz. Chcieliśmy, żeby było tak, jak gdyby go nam pożyczono, nie chcieliśmy oszukać.
– Jesteśmy uczciwymi ludźmi – wtrąciła żona, która właśnie weszła ocierając oczy.
– Co planowaliście zrobić z pieniędzmi?
– Chcieliśmy je przeznaczyć na leczenie syna. Moglibyśmy go zawieźć daleko stąd, do Rzymu, do Mediolanu, gdziekolwiek, ważne, żeby tam byli mądrzy lekarze.
Zapadło dłuższe milczenie, po czym Montalbano poprosił kobietę o dwie kartki. Wyrwała je z zeszytu, w którym zapisywali wydatki. Jedną z kartek komisarz wręczył Sarowi.
– Zrób szkic, zaznacz mi dokładne miejsce, gdzie znalazłeś naszyjnik. Przecież jesteś geometrą.
Kiedy Saro rysował, na drugiej kartce Montalbano napisał:
Ja, niżej podpisany Montalbano Salvo, komisarz w Biurze Bezpieczeństwa Publicznego w Vigacie (prowincja Montelusa), oświadczam, że w dniu dzisiejszym otrzymałem z rąk pana Montaperto Baldassare, zwanego Sarem, naszyjnik z litego złota, z wisiorem w kształcie serca, również z litego złota, wysadzany diamentami, znaleziony przezeń w rejonie określanym jako „pastwisko” w trakcie wykonywania obowiązków operatora ekologicznego. Za zgodność…
Podpisał, lecz zawahał się, kiedy na dole strony miał postawić datę. Wreszcie podjął decyzję i napisał: „Vigata, 9 września 1993”. Również Saro właśnie ukończył rysunek. Wymienili się kartkami.
– Świetnie – powiedział komisarz, wpatrując się w szczegółowy plan.
– Ale tu jest błędna data – zauważył Saro – dziewiąty był w poniedziałek. Dziś jest jedenasty.
– Nie ma żadnego błędu. Przyniosłeś mi naszyjnik do biura tego samego dnia, w którym go znalazłeś. Był w twojej kieszeni, kiedy przyszedłeś do komisariatu, żeby powiedzieć, że odkryliście zwłoki Luparella, ale dałeś mi go potem, bo nie chciałeś, żeby zobaczył to twój kolega. Jasne?
– Jeśli pan tak uważa.
– Dobrze schowaj to oświadczenie.
– Co pan teraz zrobi? Aresztuje go pan? – wtrąciła kobieta.
– DIuczego? A co on takiego przeskrobał? – zapytał Montalbano wstając.