174064.fb2 Labirynt Von Brauna - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 11

Labirynt Von Brauna - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 11

9

Stał w ciemnościach, nasłuchując. Kilka metrów nad głową biały dzień, królestwo słońca, a tutaj jak zwykle ciemno i głucho. Można tylko dosłyszeć czasem odgłos skapującej kropli wody. Jakiś odległy pomruk. Ale to tylko ziemia przenosi dudnienie wzbudzane przez ciężarówkę albo wielkiego TIR-a. A tutaj nikogo.

Bezszelestnie przemykają szczury, ale nawet one nie chcą zabawić zbyt długo.

To dziwne, bo zdawać by się mogło, że miejsce dla nich wymarzone, a jednak coś sprawia, iż nie chcą się w nim osiedlić. Poszedł przed siebie mrocznym korytarzem. Trzeba się przygotować na przyjęcie kolejnych gości. Jeśli zawiedzie swoich mocodawców, czeka go tylko jedno. Oni nie zwykli wybaczać pomyłek. Wydaje im się, że są niczym Bóg, który za dobre wynagradza, a za złe karze. Z tą różnicą, że oni nie karzą za grzechy, ale za pomyłki. Grzech nie leży w ich kompetencjach. Dawno stracili rozeznanie dobra i zła. O sobie mógł zresztą powiedzieć to samo.

Pamiętał swoją pierwszą ofiarę. To było tak dawno i niedawno zarazem. Po zamordowaniu tamtego człowieka, wymiotował cały dzień. Żona podawała mu zioła, jakieś leki, ale nie pomagało. Psychicznego cierpienia nie da się zaleczyć zwykłymi metodami.

Za drugim razem było trudniej zdecydować się na działanie, pozostało wspomnienie straszliwego moralnego kaca, ale przecież niemiał wyjścia. Musiał robić swoje. Ale, wbrew obawom, kiedy już się pozbył ciała, mdłości nie wróciły.

Trzecią ofiarę potraktował już rutynowo. Coś podobnego zapewne czuje rzeźnik trzymający elektryczny impulsator przy łbie kolejnej krowy albo świni.

Człowiek do wszystkiego się przyzwyczaja i we wszystkim nabiera wprawy. Z zabijaniem jest identycznie.

* * *

Jerzy zerwał się z krzesła należącego do Michała, kiedy ten wszedł do pokoju.

– Wybacz – wydukał – ale mój komp się posypał, a musiałem sprawdzić parę rzeczy w bazie. Miałeś mieć dzisiaj wolne. Gdzieś się wybierałeś.

W tym, że kolega usiadł przy jego maszynie nie było nic dziwnego. Często to robili, jeśli działo się coś nieprzewidzianego. Komputery bywają bardziej kapryśne od kobiet. Tym razem jednak zachowanie Jerzego wzbudziło czujność Michała. Był wyraźnie zmieszany jakby został przyłapany na robieniu czegoś nielegalnego.

Wroński podszedł szybko do biurka, odsunął partnera i zapatrzył się w wyświetlony raport. Czytał go przez chwilę, przewinął w górę i w dół. Jurek stał obok jak skamieniały. Michał spojrzał na niego przeciągle.

– Dla kogo to? – spytał spokojnie. – Bo chyba nie dla komendanta, jemu donosić możesz ustnie, nie musisz się aż tak sprężać.

Jerzy był czerwony jak burak. Żałował, że słysząc odgłos otwieranych drzwi nie zresetował komputera. Albo najlepiej nie wyrzucił dokumentu do kosza, udając, że wszystko jest jak należy.

Ale przecież nie spodziewał się kolegi. Miał być w ogóle poza Oleśnicą przez cały dzień.

– Wróciłem szybciej – odpowiedział na niezadane pytanie Michał. – Postanowiłem coś zabrać z biurka. Jeżeli jeszcze to znajdę, bo pewnie myszkowałeśw moich rzeczach.

Jerzy milczał. Pech chciał, że jego maszynka musiała paść. Inaczej Wroński nie miałby podstaw do używania sobie, nic by nie wiedział.

– Gratuluję, przyjacielu. Bardzo ładnie mnie nazywasz. Obiekt, figurant. Bywało już różnie. Schwytani przestępcy mówili do mnie skurwysynu i lepiej. Żona notorycznie określa mnie mianem kurwiarza albo gnoja. O teściowej nie wspomnę. Ale obiektem jestem po raz pierwszy. Dla kogo pracujesz? Dla naszego przyjaciela majora Balińskiego, a może dla wydziału wewnętrznego? Czy też płaci ci jeszcze ktoś inny?

Doczytał do końca raport.

– Za wiele to tam nie napisałeś. Nic właściwie. Przecież wiesz o mnie znacznie ciekawsze rzeczy.

– Właśnie – Jerzy odchrząknął. – Wiem. Widzisz sam, że robię co mogę, żeby ci się nie stała krzywda.

– Dlaczego? Nie musisz się przecież krępować.

– Bo wcale nie mam ochoty na ciebie donosić. Ale czasem tak bywa. Człowiek się zamota.

Wroński przymknął oczy. Co się dzieje dookoła? Czy to, że policjant wykonuje jak najlepiej swoje obowiązki, stara się dojść prawdy; musi się wiązać z takimi rzeczami?

– Widzisz, był czas, że potrzebowałem pieniędzy – ciągnął Jurek. – I wtedy się dałem skusić.

– Komu?

Jerzy zamilkł.

Michał uśmiechnął się drwiąco.

– Nie możesz powiedzieć. Doskonale to rozumiem. Ale coś mi się zdaje, że wiesz więcej na temat tego, co się tutaj wyprawia, niż ja.

– Akurat – prychnął partner. – Nic nie wiem. I, prawdę mówiąc, wolę, żeby tak zostało.

– Specjalista od chowania głowy w piasek – Michał skrzywił się niechętnie. – Zawsze umiałeś to robić doskonale. Powiedziałbym, koncertowo.

– A ty koncertowo potrafisz obrazić człowieka.

Michał zmrużył oczy. Jerzy skulił się pod przenikliwym spojrzeniem.

– Nie wydaje ci się przypadkiem, że z nas dwóch to właśnie ty jesteś nie w porządku?

Zapadło ciężkie, nabrzmiałe emocjami milczenie. Michałowi nie chciało się mówić, a Jerzy nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć.

– Dobrze – odezwał się wreszcie. – Nie mogę wyjawić, dla kogo sporządziłem to pismo, ale mogę powiedzieć, dlaczego nie układa ci się z żoną.

– Nie rozumiem.

– Zaraz zrozumiesz. Te wybuchy zazdrości, uprzykrzanie ci życia. Tobie się zdaje, że ona zwariowała albo przechodzi jakiś ciężki okres. Prawda jest inna. Bardziej dla ciebie przykra.

– A skąd ty to możesz wiedzieć?

– Zorientowałem się przypadkiem. Mam pewną znajomą. kochankę właściwie. A ona zna kogoś, kto jest także znajomym Magdy. Wiesz, jak jest w naszym fachu. Lubimy słuchać i wyciągać wnioski, zadać znienacka jedno i drugie pytanie. A ludzie lubią się zwierzać. Nawet nie wiedzą kiedy powiedzą prawdę.

– Mów w takim razie.

– Nie wiem, czy powinienem, bo to nie moja sprawa.

– Skoro zacząłeś, skończ!

Jerzy wziął głęboki oddech. Czuł się, jakby miał za chwilę przebiec między płonącymi żagwiami. Ale rzeczywiście, skoro zaczął, powinien być konsekwentny.

– Powiesz wreszcie czy mam sobie zrobić herbatę i zamówić pizzę?

– Powiem. Ale lepiej usiądź…

* * *

– I co powiesz? Wpadłeś na jakiś trop?

– Nie wiemy zbyt wiele, nie mamy dostatecznych informacji. Same poszlaki. Wiemy nieco więcej niż jeszcze przed kilkoma miesiącami, ale wciąż za mało. Brakuje bardzo istotnego fragmentu układanki. Może nie największego, ale bez niego nie widać całości.

– Po co więc chciałeś ze mną rozmawiać, kapitanie?

– Pułkownik kazał się konsultować bezpośrednio z panem, jeżeli figurant zacznie zbyt wiele węszyć i zbyt wiele się domyślać.

Zapadło milczenie.

Generał otarł spocone czoło. Cholerny pokój nie miał nawet podstawowej, elementarnej klimatyzacji. Że też są jeszcze takie miejsca! Trzeba będzie zlecić logistykom pozyskanie lepszych lokali. Przynajmniej we własnym kraju powinni posiadać przyzwoite meliny.

– Figurant. przypomnij mi bliżej, o kim rozmawiamy?

– O obiekcie I43 łamane przez GW.

– Jacek, nie wydurniaj się! Nazwisko mi podaj! Myślisz, że jestem w stanie wszystko spamiętać? Personalia każdego, kto pozostaje w naszym operacyjnym zainteresowaniu?

– Komisarz Michał Wroński.

– Ach, ten! To przez niego dusimy się w tej klitce? Mam nadzieję, że w tej Oleśnicy mamy wygodniejsze punkty. Gdybym musiał tam kiedyś dotrzeć, wolałbym spędzić noc w bardziej komfortowych warunkach.

Kapitan przypomniał sobie ciasny pokój w hotelu „Perła”.

– Nie liczyłbym nazbyt wiele – odparł.

– Trudno. Mów. Co z tym gliną.

– Okazał się wyjątkowo bystry. Byliśmy przekonani, że to zwyczajny policjant, z tych co prochu nie wymyślą, ale gość jest bardzo inteligentny i operatywny. Idzie we właściwym kierunku, niewykluczone, że może dojść za daleko.

Generał odetchnął głębiej. Duszne powietrze wypełniło płuca, by uciec ze świstem. Przeklęta astma. Sięgnął do kieszeni, wyjął aplikator, przyjął dawkę leku.

– Stanowi zagrożenie dla twojej misji?

– Nie mam pojęcia tak naprawdę – Kapitan wzruszył ramionami. – Ale nie dał się nikomu zepchnąć z właściwych torów, chodzi w miejsca, które pozostają pod obserwacją, rozmawia z ludźmi, którymi się interesujemy.

– Co proponujesz? Eliminację?

– W żadnym razie! – zaprotestował gorąco kapitan. – Na pewno nie w tej chwili. Mam co do niego swoje plany. Potem, po całej sprawie. Poza tym, może się jeszcze okazać przydatny. Wie pan jak to jest. Miejscowy zawsze więcej wyciągnie od ludzi niż obcy.

– Zamierzasz go wtajemniczyć? – Generał zmarszczył brwi. – To chyba nierozsądne.

– Absolutnie! Zamierzam go nadal obserwować, przycisnąć jeśli będzie okazja, oczywiście nie ujawniając tożsamości. Jednak, na wszelki wypadek, muszę prosić o pozwolenie na eliminację.

– Na wszelki wypadek? O czym, myślisz?

– Wkoło tego człowieka zrobiło się ciasno. Sam pan wie, że nasza operacja jest jedną z wielu, że mamy do czynienia z kilkoma jeśli nie kilkunastoma konkurencyjnymi agenturami. Nie mogę mieć stuprocentowej pewności, że Wroński nie został zwerbowany. Nie teraz oczywiście, ale lata temu! Jego partner z pracy, niejaki Jerzy Majer jest na pewno umoczony. Niedawno spotkał się z Philipem Descardier. To oczywiście może być przypadek, bo Phil siedzi w Polsce od czterdziestu lat i mogą się znać od lat, ale bardziej prawdopodobne, że komisarz Majer był dotąd po prostu mało czynnym agentem i nie rzucił się w oczy albo pełnił rolę zwyczajnego śpiocha, który zaczął być do czegoś potrzebny.

– Do czego? – Generał znów zmarszczył brwi. – Mów jak należy.

No tak, kapitan pokiwał w duchu głową. Szef lubi być precyzyjny i tego samego wymaga od podwładnych. To może irytujące, że trzeba mówić wszystko, ale z drugiej strony w tym szaleństwie jest metoda. Unika się niedomówień i nieporozumień.

– Uważam, że ma za zadanie obserwować Wrońskiego – zamyślił się. – Wie pan – powiedział po chwili cichym głosem – szkoda mi trochę komisarza. Wpadł w sam środek afery, o której pewnie nie ma pojęcia. Działa na ślepo, ale trafnie. Lepiej dla niego, żeby był głupszy. Wtedy nie zastanawiałby się nad tymi wszystkimi dziwnymi rzeczami, jakie dzieją się wokół jego dochodzenia. Gdyby szef kazał pracować nad sprawą tylko jednego trupa, to robiłby tylko to, nie patrząc na boki. Oczywiście zakładam, że faktycznie nie jest powiązany z naszymi przeciwnikami.

– Nie bądź taki litościwy. W naszej pracy to może być spora przeszkoda. Dobrze, masz zgodę na likwidację policjanta jeżeli zacznie zagrażać bezpieczeństwu naszej misji. A na razie obserwuj. Chłopcy jak sobie radzą?

– Janusz z Wieśkiem nie spuszczają go z oka. Oczywiście prowokacyjnie, żeby czuł oddech na karku. Liczymy, że jeśli jest powiązany z zagranicznym wywiadem, sam się sypnie, popełni błąd albo rozdrażnimy jego mocodawców. Na razie wygląda to na jałową robotę. Wroński jest raczej czysty. A Darek z kolei sprawdza go operacyjnie, dyskretnie, bez zostawiania śladów.

– Tak trzymać. Co dwa dni składasz meldunek pułkownikowi, jak dotychczas.

* * *

Jerzy nie wiedział, czy Michał jest taki twardy, czy mu po prostu nie zależy. Nie zareagował w żaden sposób na rewelacje.

– Wyglądasz, jakby cię to nie zaskoczyło.

Wroński uśmiechnął się smutno.

– Bo nie zaskoczyło. W żaden sposób. Domyślałem się, jak stoją sprawy. Ty mi tylko dopowiedziałeś kilka szczegółów.

– Masz do mnie żal?

– O co? Że mnie szpiegujesz czy o te informacje rodzinne?

– Jedno i drugie.

Michał miał na końcu języka ostrą odpowiedź, otworzył nawet usta, ale zmienił zdanie.

– Nie, Jurek. Mam to wszystko w dupie. Przy takich okazjach najpierw jest zaskoczenie, potem wściekłość, aż wreszcie robi się wszystko jedno. Wiesz, jak to jest?

– Orientuję się. Miałem w życiu kilka razy pod górę.

– Dobra. To w takim razie powodzenia. Idę do domu.

Jerzy namyślał się chwilę.

Wreszcie podjął decyzję.

– A może przyjdziesz dzisiaj do mnie? Nachlamy się jak za dawnych dobrych czasów.

– Nie gniewaj się, ale nie. Przyszedłbyś wiedząc, że kumpel pisze na ciebie donosy? Nieważne, szkodliwe czy nie, ale pisze. Obaj byśmy się źle czuli.

Wziął z blatu teczkę z aktami, wrzucił ją do szuflady.

– Chciałem to przejrzeć w domu, ale dam sobie jednak spokój. Czasem trzeba odpocząć.

– Uważaj na siebie.

Wroński odwrócił się w drzwiach.

– Co mam przez to rozumieć?

– Nie wiem. Naprawdę. Ale czuję, że powinieneś być ostrożny.

Michał tylko podniósł rękę na pożegnanie.

Jerzy kilka minut siedział bezruchu, przerzucał bezmyślnie między palcami duży spinacz do papieru. Nie wiedząc kiedy, rozgiął drut, zaczął go rozprostowywać.

Wreszcie podjął decyzję.

Poderwał się, usiadł do komputera Wrońskiego.

Przeczytał raport, przeleciał wzrokiem jeszcze raz rzędy liter, poprawił kilka błędów, zamknął dokument, a potem zdecydowanym ruchem przeniósł plik do kosza.

– Niech was wszyscy diabli – warknął. – Niech was wszystkich szlag trafi, psy cholerne.

Opróżnił kosz. Filip będzie wściekły. Bardzo dobrze!

Najlepiej, żeby mu ze złości żyłka pękła. Może byłoby trochę spokoju.

* * *

Padł wyczerpany na ławeczkę. Trzydzieści powtórzeń przy dużym obciążeniu może wykończyć. Czuł pulsowanie w piersiach, mięśnie drżały. W zasadzie powinien pójść do domu, ale w duszy narastał trudny do przełamania opór.

Bał się, że jeśli Magda znów zacznie codzienne już wymówki, wykrzyczy jej wtwarz swoje żale i wszystko się skończy. Cóż, pewnie kiedyś trzeba będzie to wreszcie zrobić, ale jeszcze nie teraz. Jeszcze odwlec tę chwilę.

Miał nadzieję, że wycisk na siłowni uspokoi chociaż trochę skołatane nerwy. Nic podobnego. Zamiast zapomnieć, rozmyślał o ostatnich wydarzeniach. Co się stało w pięćdziesiątym siódmym roku, że dochodzenia zostały przejęte najpierw przez lokalną komórkę UB a potem centralę kontrwywiadu i zostały utajnione?

Podobieństwa między tamtymi wydarzeniami, a obecną sytuacją były aż nazbyt widoczne. Oczywiście różnice w podejściu do samej pracy musiały być. W czasach głębokiej komuny milicjanci mieli jeszcze mniej swobody niż dzisiaj. Pewnie nie do pomyślenia było jakiekolwiek prywatne śledztwo, działanie na własną rękę musiało się skończyć surowymi konsekwencjami. No i gromadzenie materiałów było trudniejsze, a przede wszystkim ich sprawdzanie bez ingerencji wszechwiedzącej bezpieki.

On może sobie pozwolić na korzystanie z bazy danych na własną rękę, sprawdzić czy denaci zostali umieszczeni w katalogach osób poszukiwanych. Dawniej musieli wysyłać pisemne zapytania, ewentualnie ustalać telefonicznie, co wiązało się z totalną inwigilacją. Jeśli ktoś z samej góry chciał uciąć łeb sprawie, robił to szybko i sprawnie. Co nie znaczy, że dzisiaj tak być nie może – nadeszła natychmiast refleksja – władza także usprawniła metody nacisku.

Ta cała papieromania, co raz większe wymagania formalne.

Zawsze zastanawiał się, po co wydawane są te wszystkie okólniki, ciągle żądania jakichś dziwnych sprawozdań, dlaczego pracę policjanta topi się w zalewie dokumentacji.

Teraz przyszła do głowy pewna myśl.

Czy nie chodzi o to, żeby przyzwyczaić ludzi do traktowania rzeczywistości przez pryzmat papierów właśnie? Już trzydzieści lat temu znakomity satyryk śmiał się, że papierowy ustrój oznacza papierowy dobrobyt. Miał na myśli rządy socjalistów i propagandę sukcesu. Jednak nie przewidział, że tamta biurokracja jest niczym w porównaniu z teraźniejszością. Papierek musi być na wszystko.

Jakiś czas temu rozmawiał ze znajomym, który zatrudnił się w połowie lat dziewięćdziesiątych w pewnej ważnej instytucji. To były czasy, kiedy zdawało się, że w Polsce może być normalnie, a przynajmniej normalniej.

Nikt nie pytał człowieka, czy ma zaświadczenie o znajomości języków, ale czy język zna. Szef nie grzebał w dokumentach kandydata, ale brał go na rozmowę i w praktyce sprawdzał umiejętności. Tak właśnie tamten facet znalazł pracę. Był inteligentny, potrafił sobie radzić, a to wystarczało, żeby przełożony go doceniał.

Dzisiaj jest zupełnie inaczej.

Wróciło stare, ale w znacznie nasilonej formie. Kursy, szkolenia, zaświadczenia. Możesz być tępy jak but, ale masz papierek, więc automatycznie zyskujesz przewagę nad fachowcem, który ma lata praktyki, umiejętności, ale nie zadbał o odpowiednią obudowę.

Społeczeństwo przywykło już do takiego traktowania świata.

A to najprostsza droga, żeby ustalić zwyczaj, iż liczy się tylko i wyłącznie to, co na papierze czy w komputerze. Jeśli nie ma takiego śladu, rzecz po prostu nie istnieje.

O wiele łatwiej rządzić ludźmi biorącymi podobną fikcję za rzeczywistość niż takimi, którzy poszukują materialnych dowodów.

W takich Stanach Zjednoczonych już zdarzają się przypadki, że człowiek usunięty z baz danych nie jest wstanie funkcjonować, bo dla aparatu administracji przestaje istnieć. Coraz powszechniejsze są kradzieże tożsamości, po których ludzie są pociągani do odpowiedzialności za nie swoje uczynki.

Kiedyś było to nie do pomyślenia. Glina przyszedłby do delikwenta, wypytał sąsiadów, sprawdził stan rzeczywisty i napisał kilka słów, że taki a taki John Smith jest realnie istniejącym bytem, a wszelkie inne służby na tej podstawie działałyby na korzyść tego Johna.

Dzisiaj pan Smith musi się liczyć z tym, że jeśli nawet policjant ustali stan rzeczywisty, wszelkie firmy ubezpieczeniowe, opieka społeczna i fiskus mogą tego nie wziąć pod uwagę. Nie masz numerka w systemie – nie ma cię na świecie, drogi panie. Ale jeśli ktoś na twoje konto popełni przestępstwo, wezmą za tyłek właśnie ciebie, nie oglądając się naprawdę.

Pewnie – przyszła natychmiast refleksja – to są przypadki skrajne. Ale są, temu nie da się zaprzeczyć, a pewnie z czasem, w miarę rozrastania się biurokratycznych rozporządzeń, staną się powszechne.

Czy tak płaci się za postęp? Kiedyś jednak, żeby wyprodukować dokument, trzeba było wziąć kartkę, formularz, długopis albo włożyć papier w maszynę do pisania, wystukać, wsadzić w kopertę i wysłać. To trwało dłużej. Dzisiaj wklepiesz kilka słów w komputer, często na tak zwanym gotowcu, klikniesz myszką i dokument może pójść mailem w ułamku sekundy.

A jeśli go drukujesz, też trwa to krócej niż kiedyś. Może ludzie przestali po prostu szanować przestrzeń osobistą, cenny czas? Zarzucają się nawzajem nawałem nieistotnych słów, żądają na nie natychmiastowej odpowiedzi, a potem dziwią się, że dzień jest za krótki. A może to jednak celowe działanie jakichś tajemniczych korporacji albo nieformalne porozumienia rządów różnych państw? Łatwiej panować nad umysłami pogrążonymi w chaosie.

Michał potrząsnął głową. Musi być naprawdę w kiepskiej formie, skoro przychodzą mu do głowy takie paranoiczne myśli, jeżeli wracają wspomnienia przeczytanych kiedyś publikacji pewnej grupy dziennikarzy wszędzie i we wszystkim wietrzących spisek.

Bardziej prawdopodobne, że to świat głupieje, a raczej ludzie w swojej masie. Pewnie – to jest na rękę sprawującym władzę – ale czy byliby oni w stanie celowo doprowadzić do takiego stanu? Na to na pewno nie znajdzie odpowiedzi. W każdym razie nie na siłowni.

Trzeba się zbierać. Magda czeka z obiadem.

Kontrwywiad, zastanawiał się, wychodząc spod prysznica do szatni. Wydział drugi Służby Bezpieczeństwa. To by wskazywało na powiązania trupów z działalnością agenturalną. UB była mocno wyczulona na podobne sprawy. Ciekawe, czy w końcu to rozpracowali, czy zostali z ręką w nocniku.

Przecież w obcych wywiadach nie pracują i nie pracowali idioci. Kiedy się zrobiło za gorąco, musieli się zwinąć. Ale o co chodziło? Czy możliwe, żeby o to samo, o co w tej chwili?

Czego szukali kontrwywiadowcy ze stolicy w takiej dziurze jak Oleśnica? I czego szukali agenci obcych służb?

W szatni dostrzegł dwie znajome sylwetki. Westchnął ciężko. Znowu! Chyba znajdują niewysłowioną przyjemność w kontaktowaniu się z nim.

– Pójdziesz z nami! – wstał Flap.

– Pójdzie pan z nami – powtórzył natychmiast Flip, stawiając nacisk na „pan”.

– Który z was się we mnie zakochał? – Wroński odrzucił ręcznik i sięgnął po slipki. – To się nazywa natarczywość, chłopaki. Nie wyobrażajcie sobie Bóg wie czego. Uprzedzałem za pierwszym razem, że jestem hetero. Wiem, to niemodne, ale nic nie poradzę. Nawet taki przystojniak jak ten goryl – wskazał Flapa – tego nie zmieni.

– Bez kpin – odezwał się mniejszy. – To poważna sprawa. Chodzi o zabójstwo doktora Ramiszewskiego.

– Złożyłem w tej sprawie zeznania. Nie widzę potrzeby.

– Ale my widzimy. Mamy kilka pytań.

– To zwyczajne szykanowanie. Chcę zobaczyć jakiś papier. Wezwanie na przesłuchanie. I, oczywiście, nie na dzisiaj. Macie mnie za kretyna? Znam procedury. Już raz zwinęliście mnie bezprawnie.

Rzucił slipki na podłogę, usiadł, zarzucił sobie ręcznik na biodra.

– Trudno, zgarniemy pana siłą.

– I nagiego zaniesiecie do samochodu?

– Kurde, damy ci jakiś seksowny szlafroczek! – zagrzmiał Flap.

Zbliżyli się z dwóch stron. Wroński spiął się w sobie. Łatwo im nie pójdzie. Gnojki. Czy wydział spraw wewnętrznych składa się w całości z takich kindybalów? Pewnie tak, bo to obrzydliwa robota.

Wyciągnęli ku niemu ręce, duży szczęknął kajdankami.

W tej chwili w wejściu zapanował ruch. Do szatni wtłoczyło się czterech ogolonych na łyso dresiarzy. Stanęli zdezorientowani w progu.

Michał natychmiast odrzucił ręcznik.

– Spieprzajcie, pedały! – wrzasnął. – Gdzie z łapami, zboczeńcy! Swoje mamuśki wymacajcie!

Wśród dresiarzy rozległ się wrogi pomruk. Wewnętrzni zatrzymali się, zdumieni. A Wroński nie odpuszczał.

– Na pomoc, chłopaki! Te pedryle chcą mi się dobrać do dupy!

Łysi ruszyli z zaciśniętymi pięściami.

Flip i Flap zaczęli się rozglądać na boki. Znienacka znaleźli się w rozpaczliwym położeniu. Trudno liczyć, że młodzieńcy o grubych karkach dadzą się przekonać, iż to pomyłka. A służbowych legitymacji lepiej przy takich nie wyciągać.

Wyższy sięgnął pod marynarkę przy lewym ramieniu, do kabury.

– Możecie prysnąć przez siłownię – poradził cichym głosem komisarz. – Tam jest kantorek właściciela z wyjściem prosto na ulicę.

Flip dał znak i po chwili biegli we wskazanym kierunku. Dresiarze puścili się za nimi z przekleństwami na ustach, ale widząc, iż obaj zniknęli już w pakamerze właściciela, dali spokój.

– Panie – spytał z przejęciem jeden – naprawdę chcieli pana wyruchać?

– A jak! – odparł Michał, ze wszystkich sił starając się nie wybuchnąć śmiechem. – Mieli zamiar przykuć mnie kajdankami do tej niskiej rury dla niepełnosprawnych pod prysznicem. Żeby zerżnąć mi tyłek, bo przecież nie po to, żebym im zaśpiewał ostatni hit Eminema albo opowiadał kawały o pedałach!

Dresiarze zarechotali zgodnym chórem.

– Dzięki, chłopaki – Wroński podniósł się. – Macie u mnie przy okazji duże piwo.

– Nie ma sprawy – gość z pokrytą bliznami czaszką, widocznie przywódca, klepnął go w ramię. – Zawsze chętnie pomożemy. A lepiej niż piwo, niech mi pan skasuje mandat.

– Wie pan, że jestem gliną? – zdziwił się Michał.

– Przesłuchiwał mnie pan kiedyś. Parę lat temu. Za kradzież wódki zesklepu. Gówniarz wtedy byłem, w gimnazjum.

Michał przyjrzał się uważnie. Możliwe. Facet wyglądał jak tysiące podobnych osobników. Jakby ich diabły klonowały w przedsionku piekła.

– Okej – odparł – nie ma mandatu. Tylko muszę wiedzieć, kiedy, za co i znać nazwisko.

– Dwa dni temu za szybką jazdę. A tutaj jest moja wizytówka.

Co za czasy! Wroński był zaskoczony. Nawet taki dres ma wizytówki! Rzucił okiem na kartonik. Import-eksport, hurt-detal. Akcesoria samochodowe.

– Widzi pan? Wyrosłem na porządnego człowieka – powiedział z dumą łysy.

– Widzę – parsknął Wroński.

– Handel trefnymi samochodami i kradzionymi częściami.

Pozostali dresiarze łypnęli wrogo, gotowi na znak szefa dać nauczkę temu bezczelnemu psu. Ale tamten roześmiał się głośno.

– Równy z pana chłop – zagrzmiał. – A towar mam prima sort, jakby kiedyś trzeba coś było.

– Będę pamiętał. Jeszcze raz dziękuję za pomoc.

* * *

– Kto grzebał w notatkach doktora? – głos zza żarówki należał do mniejszego.

Zwinęli go jednak. Zajechali mu drogę prawie przed samym wejściem na klatkę schodową. Tym razem nie dyskutowali. Dostał gazem po oczach, zanim się zorientował, siedział na luksusowej kanapie czarnej limuzyny. Teraz jeszcze łzawił, a skutki pozostałości gazu na śluzówkach wzmacniało ostre światło.

– Kto grzebał w notatkach doktora? – powtórzył Flip.

– Spieprzaj, człowieku – wściekł się wreszcie Wroński. – Nie mam pojęcia! Poczytajcie sobie protokół. Składałem zeznania nadkomisarzowi Majewskiemu z Wrocławia Śródmieścia.

– A nam się zdaje, że wie pan więcej niż chce powiedzieć.

– O czym mam wiedzieć więcej?

– O okolicznościach śmierci Ramiszewskiego. To nie był napad rabunkowy. Sprawcy czegoś szukali. A pan wie, czego.

Wroński sapnął ze złością.

– Powiem tak, drogi panie kontrolerze – wycedził. – Nie wiem nic poza tym, że upierdliwymi pytaniami nie wyjaśnicie niczego! Sama upartość nie wystarczy w pracy dochodzeniowca. Trzeba jeszcze myśleć, a z tym ewidentnie macie kłopoty. Już raz zwinęliście mnie i zadawaliście idiotyczne pytania. Teraz chcecie mi wmówić, że mam coś wspólnego ze śmiercią doktora i jego bratanicy. Do kurwy nędzy, człowieku! Uważasz, że jestem zdolny urządzić taką rzeźnię? To zrobił chyba jakiś zboczeniec!

– Nie zdaje pan sobie sprawy z powagi sytuacji.

– Zdaję sobie sprawę, że gdyby były najmniejsze podejrzenia co do mojej roli w zbrodni, siedziałbym teraz w areszcie na Kleczkowiej i pilnował, żeby mi współwięźniowie nie wyjedli zupki. Jeśli prowadzący postępowanie nie ma do mnie ansów, jeżeli taki ujebliwy typ jak Baliński nie znalazł dostatecznie mocnych argumentów, żeby się przyczepić, czegoście się na mnie uparli?

– Bo mamy prawo – tym razem odezwał się Flap. – A ty musisz z nami rozmawiać.

– Nic nie muszę. Gadam z wami z nudów. A tak w ogóle stosujecie klasyczne ubeckie metody. Nagłe najścia, niespodziewane rewizje, zatruwanie życia, zatrzymywanie, przesłuchania z żarówą. Stara szkoła. Musieliście mieć wykładowcę z drugiego wydziału Służby Bezpieczeństwa. Albo starego wyjadacza kształconego w Związku Radzieckim.

Zapadła cisza.

– Nie gadaj pan głupot – przerwał ją Flip. – Chcemy się zorientować, na ile jest pan zamieszany w tę aferę. Zachowuje się pan podejrzanie. Ukrywanie dowodów, lekceważenie poleceń przełożonego.

– Ukrywanie dowodów trzeba udokumentować, łaskawy nadpolicjancie – odparł swobodnym tonem Wroński. – A czy wykonuję rozkazy komendanta, czy nie, to już nie wasza sprawa, tylko moja i jego. Chyba, że złożył na mnie oficjalne doniesienie. Ale, po pierwsze, nie do was, a po drugie, nie wierzę.

– Dobrze – Flip w tej chwili na pewno zmrużył oczy niczym kot czający się na ofiarę. – Może poruszymy inną kwestię. Co pan wie o historycznej pasji doktora?

Co to za pytanie? – Wroński chętnie wytrzeszczyłby oczy, ale ostre światło i ból po oparzeniu gazem nie pozwalały rozewrzeć powiek.

– Nic nie wiem o pasjach Ramiszewskiego! Widziałem go w sumie ze cztery razy w życiu, a za tym ostatnim już jakby trochę nie żył!

– To właśnie jest zastanawiające. Zaczyna pan odwiedzać człowieka, a on zaraz odchodzi z tego świata.

– Zastanawiające? A słyszał pan kiedyś o zbiegu okoliczności?

– Słyszałem. Ale ja wyznaję pogląd, że nic nie dzieje się przypadkiem. Mój nos starego wygi podpowiada, że pan coś jednak ukrywa.

Michał miał dość. Wstał z krzesła.

Zrzucił energicznie rękę Flapa kiedy ten próbował go posadzić z powrotem, niespodziewanie skoczył do biurka, jednym ruchem wyrwał kabel lampy. Zdawało mu się przez chwilę, że pogrążył się w całkowitych ciemnościach. Przed oczami tańczyły kolorowe kręgi, przemykały w oszalałym tempie świetliste serpentyny.

– Wystarczy – powiedział ostro. – Swój nos możesz sobie pan wsadzić między drzwi i zdrowo nimi pieprznąć. Chętnie pomogę. Nic nie wiem, od Ramiszewskiego chciałem konsultacji medycznych, nie historycznych. Tyle wam powiem, żeście go zdrowo zastraszyli. Tak, chłopcy, zorientowałem się już wtedy. Wyciągnąłem to od jego bratanicy.

– Jak? – spytał kolos. – Przecież nie mogła mówić.

– A ty do końca życia pozostaniesz debilem – westchnął Michał. – A teraz skończcie wreszcie efektowne występy i odwieźcie mnie do domu. Żona się zamartwia. Wystarczy tego dobrego.

– My zdecydujemy, kiedy wystarczy. A pan zniszczył państwową własność – Mniejszy wskazał wyrwany kabel. – To bardzo nieładnie.

Wroński nie odpowiedział. Zastanawiał się, po co ci dwaj są aż tak namolni. Urządzili kolejne przesłuchanie, w dodatku kompletnie pozbawione sensu. Czy są rzeczywiście tak głupi, czy to raczej celowa robota? Już przedtem zaczął podejrzewać, że zachowanie wewnętrznych stanowi część jakiegoś większego planu. Jeżeli tak jest, należy zadać pytanie, jaki to plan, a jeszcze bardziej interesujące – czyj.

– Ładnie czy nie – Michał bez pośpiechu ujął giętki pałąk lampy i gwałtownym ruchem przygiął go do stołu.

Strzeliła żarówka, klosz wygiął się, a uchwyt, którym przedmiot został przymocowany do blatu, rozpadł się z trzaskiem.

– Ładnie czy nie – powtórzył komisarz – żądam, żebyście odstawili mnie do domu. Inaczej jutro napiszę doniesienie na wasze metody do komendanta wojewódzkiego. Mam was dosyć.

– Dobrze – powiedział spokojnie Flip. – Odwieziemy pana. Ale nie dlatego, że szantażuje nas pan skargą. Po prostu skończyliśmy na dzisiaj. A do wyższych władz nie radzę wypisywać bzdur. Lepiej, żeby się panem nie interesowały.

– Jasne. Bardzo się boję. Jeżeli nie napiszę – przedrzeźniał ton mniejszego – to nie dlatego, że szantażuje mnie pan konsekwencjami. Po prostu wiem, że to bez sensu. Stanowicie państwo w państwie i na wiele możecie sobie pozwolić. Jednak ostrzegam, mogę stracić pewnego dnia cierpliwość. A wtedy zwrócę się tam, gdzie wasze rączki nie sięgają.

– To znaczy?

– To znaczy wytoczę wam proces o nękanie. Nie jako funkcjonariuszom państwowym, ale dwóm zwykłym dupkom. Powiedzmy, że zupełnie nie wiem, o co wam chodzi. Jesteście podejrzanymi typami dostaję od was dziwne, dwuznaczne propozycje. Może się z tego wygrzebiecie, ale krzyk będzie w prasie i telewizji. Ludzie chętnie uwierzą w podobną historię. Mieliście przedsmak na siłowni.

– Nie bądź za cwany – odezwał się Flap.

Wroński obrzucił go tylko pogardliwym spojrzeniem, nie odpowiedział na zaczepkę.

– To jak? – zwrócił się do Flipa. – Możemy jechać?

* * *

– Późno jesteś. Dzwonił pan profesor Walberg – przywitała go w progu Magda. – Prosił, żebyś się do niego odezwał.

Dopiero po dłuższej chwili Michał skojarzył, że powiedziała do niego i nie jest to kolejny wyrzut. Był potwornie zmęczony.

Profesor Krzysztof Walberg, nauczyciel historii w liceum. Nie widzieli się od dłuższego czasu. Profesor był czynnym członkiem Towarzystwa Przyjaciół Oleśnicy, prawdziwym miłośnikiem dziejów tego regionu Dolnego Śląska.

– Jutro zatelefonuję.

– Prosił, żebyś to zrobił dzisiaj. Był chyba bardzo zdenerwowany – Podała mu karteczkę z numerem.

Z ciężkim westchnieniem wystukał kombinację liczb. To na pewno może poczekać, ale żona nie daruje. Gotowa marudzić cały wieczór.

– Halo. Dzień dobry, panie profesorze. Z tej strony Wroński.

– Witaj, Michale – profesor miał fenomenalną pamięć.

Znał imiona swoich uczniów przez wszystkie pokolenia, które uczył. Ktoś taki powinien pracować w policji, może byłby w stanie ogarnąć cały ten burdel. I pewnie z racji tej swojej fotograficznej pamięci był znakomitym historykiem. Publikował w różnych biuletynach, ale także w dużych czasopismach, takich jak „Wiedza i Życie” czy „Mówią Wieki”.

– Chciałbym cię prosić o spotkanie. Ale nie u mnie w domu.

– Kiedy?

– Zaraz, mój drogi, za pół godziny.

Michał o mało głośno nie jęknął. Marzył, żeby coś zjeść i położyć się na kanapie przed telewizorem, przemyśleć dzisiejszą pogawędkę z wewnętrznymi. A przecież było o czym myśleć.

– Czy to nie może poczekać?

– Nie powinno. Czy mówi ci coś nazwisko Ramiszewski? Adam Ramiszewski.

We Wrońskiego jakby piorun strzelił.

– Gdzie mam się zjawić?

– W jakimś neutralnym miejscu. Możesz skoczyć do „Iwony”?

– Dlaczego nie chce pan, żebym przyszedł do pana domu?

– Mam powody. Mogę na ciebie liczyć?

– Oczywiście. Zaraz się zbieram.

Zmęczonym gestem odłożył słuchawkę. A potem zerwał się z fotela.

– Wychodzisz? – Magda zmarszczyła brwi.

– Wychodzę. Ale nie do kochanki. Nie tym razem. Chyba że uważasz, że profesor Walberg może mnie podniecać.

– Tajemnice, tajemnice – odparła z przekąsem. – Dużo tego ostatnio. Czy to jakoś wiąże się z tym listem, który dałam do wysłania Hance? Zachowywałeś się wtedy jak jakiś James Bond.

– Nie wiem – wzruszył ramionami. – Być może, chociaż mam nadzieję, że jednak nie. A Hance kup ode mnie dobrą czekoladę.

Po chwili szedł ulicą Trzeciego Maja w stronę Rynku. Stamtąd do kawiarni „Iwona” jest już tylko parę kroków. W głowie przewijała się rozmowa z Flipem i Flapem. Postanowili go zaszczuć, zastraszyć, a może po prostu unieruchomić? Cholera ich wie.

A potem pomyślał o Balińskim. Pogawędka na temat narkotyków wracała niczym płyta nastawiona na ciągłe odtwarzanie. Inspektor wydawał się zadowolony, a nawet zachwycony wnioskowaniem Michała. Za bardzo go chwalił. Jakby od samego początku rozmowy chodziło mu właśnie o to, żeby komisarz tak a nie inaczej prowadził tok rozumowania.

Ale jednego nie wziął pod uwagę.

Nie po to Wroński wysłał chustkę ze śladami cegły i wapna do analizy, żeby dać się wpuścić w trop narkotykowy. Nie po to grzebał w archiwum. Co bowiem miałaby wojna gangów do zabijania niezidentyfikowanych ludzi w tym samym lub podobnym miejscu?

Wszyscy zainteresowani zdawali się jakoś o tym dziwnie nie pamiętać, ale Michał wiedział, czuł przez skórę, że właśnie pył ceglano-wapienny i stara sprawa sprzed lat są bardzo cennymi wskazówkami. A jeżeli wyższy oficer udaje, iż tego nie zauważa, to znaczy, że może sobie lekceważyć koncepcyjne myślenie, a chce tylko zmylić trop, skierować komisarza w ślepą uliczkę.

Poczekaj, panie nadzorco, obiecał w myślach, nie wpuścisz mnie w maliny. Już ja wywęszę, co trzeba. Ciekawe, czy chociaż przez minutę wierzyłeś w skuteczność swoich poczynań.

Profesor nie wyglądał dobrze. Oczy podkrążone, cera ziemista, jakby ostatnio mało spał albo dręczyła go poważna choroba.

– Mój dobry znajomy, doktor Ramiszewski został zamordowany – szepnął, kiedy tylko Michał usiadł przy stoliku. Zamilkł, bo podeszła kelnerka. Wroński zamówił po szklaneczce whisky.

– Wiesz coś o tej sprawie?

– Wiem, panie profesorze. Widziałem ciało lekarza. i jego bratanicy. To bardzo tajemnicza i przerażająca historia.

– Straszne. Dowiedziałem się dopiero przed kilkoma godzinami. Próbowałem się dodzwonić do Adama, ale nikt nie odbierał, więc wykonałem telefon do niego do pracy. Tam mi powiedzieli, że nie żyje. Od razu połączyłem to z wiadomością ze „Słowa Polskiego”o okrutnym zabójstwie przy Wyspiańskiego. Z miejsca pomyślałem o tobie. Pracujesz w policji, możesz się lepiej w tym zorientować, a ja mogę pomóc. Bo chyba wiem, dlaczego zabito Adama.

– Dobrze go pan znał?

– Czy dobrze? Nie wiem. Ale na pewno długo. To nie był zbyt towarzyski człowiek. Łączyły nas jednak zainteresowania. Konkretnie historią powojenną Wrocławia i okolic. No i Oleśnicy, rzecz jasna.

– Rozumiem. Ale co to ma do rzeczy?

– Może sporo, a może nic. Jeżeli to był tylko napad rabunkowy, jak podali w notatce.

Michał myślał błyskawicznie. Z jednej strony nie powinien ujawniać szczegółów sprawy postronnej osobie, z drugiej wiedział już, że jeśli powie prawdę, może usłyszeć coś naprawdę interesującego. Wreszcie się zdecydował.

– W gazecie nie napisali prawdy. Nie stwierdzono motywu rabunkowego. Dokładnie przeszukano jedynie pracownię doktora – widział, jak Walberg przełyka nerwowo ślinę. – Czy to coś panu mówi?

– Obawiam się, że tak, mój chłopcze.

– Powie mi pan?

Na czole profesora pojawiła się pionowa zmarszczka, znak poważnego namysłu. Wahał się wyraźnie, walczył zeso bą. Czy może zaufać dawnemu wychowankowi? Czy ten chłopiec, zawsze krnąbrny, ale nieodmiennie uczciwy nadal jest tym samym człowiekiem? Czy nie wszedł w miejscowe układy, nie zabrudziła mu duszy szara codzienność?

Wroński doskonale zdawał sobie sprawę z wątpliwości nauczyciela. Sam czasem zadawał sobie podobne pytania. To dlatego Walberg chciał się spotkać w publicznym miejscu. Nie wiedział, czy może mu do końca zawierzyć.

– Dobrze, ja zacznę – Michał przerwał wreszcie kłopotliwą ciszę. – Byłem dwa razy u Ramiszewskiego. Raz chciałem się dowiedzieć pozasłużbowo pewnych rzeczy. Oczywiście informacji uzyskałem niewiele. Drugi raz zjawiłem się na jego wyraźną prośbę. Ale kiedy przyjechałem, odprawił mnie. Ktoś go przestraszył.

– Wiem. Dzwonił potem do mnie. Domyślasz się, o co chodziło?

Wroński rozłożył bezradnie ręce.

– Właśnie. A ja chyba wiem. Na pewno wiem.

– Powie mi pan?

– Nie wiem, czy powinienem – profesor zagryzł wargi. – Może mi pan zaufać. Naprawdę. Wprawdzie nie mam jak pana przekonać, ale…

– Nie o to chodzi, mój drogi. Muszę to komuś powiedzieć, zanim i mnie spotka coś złego. Dlaczego nie tobie? Tylko nie wiem, czy powinienem cię czymś takim obciążać.

– Jestem policjantem, pamięta pan? – uśmiechnął się Michał. Wiedzieć o różnych sprawach to mój zawód.

– No dobrze. Mówi ci coś nazwisko Werner Heisenberg?

Michał natychmiast sięgnął w głąb pamięci. Coś tam zgrzytało, pachniało szkołą, kojarzyło się z programami na Discovery.

– Ten fizyk?

– Tak, ten fizyk. Od teorii nieoznaczoności. A Werner von Braun?

To było łatwiejsze.

– Też naukowiec. To on robił rakiety dla Hitlera, a potem dla Amerykanów.

– Projektował, mój drogi, nie robił – uściślił profesor. Nawet w takiej sytuacji wyłaził z niego prawdziwy nauczyciel.

– Dobrze. Ale to fizycy. A pan jest historykiem.

– Historia czasem zahacza głęboko o inne nauki. A tutaj mamy właśnie z czymś podobnym do czynienia. Wiesz, co łączy Heisenberga i von Brauna? Nie trudź się, to retoryczne pytanie. Pracowali razem, bo von Braun zajmował się nie tylko napędem rakietowym, ale także, a w pewnym okresie przede wszystkim, energią jądrową, o czym niektórzy zapominają.

– Bomba atomowa? Ale Niemcy byli przecież bardzo dalecy od jej wynalezienia!

– Nie tak bardzo, jak się zdaje – oczy profesora zapłonęły ogniem pasji. – A poza tym i tak by nad nią pracowali. Gdyby nie akcje aliantów, które opóźniały postępy prac, nie wiem, jak by to było. Ale nie tylko to. Były też działania pewnych ludzi, a może nie tyle nawet działania, ile zaniechania. Światlejsi i mniej zarażeni ślepotą nacjonalizmu naukowcy zdawali sobie sprawę z jednej podstawowej rzeczy. Użycie broni masowego rażenia musiało doprowadzić do ataków odwetowych ze strony aliantów. Ich skutki byłyby opłakane, a straty większe niż korzyści osiągnięte z jądrowego ataku.

– Nie rozumiem. a element zastraszenia?

– Pamiętaj, że w tamtym czasie szczytem możliwości było dwadzieścia kiloton. To dużo, ale i mało, o czym przekonali się Amerykanie w Japonii. Po ataku na Hiroszimę dowództwo japońskie stwierdziło beztrosko, iż naloty konwencjonalne są o wiele groźniejsze w skutkach. Wówczas była to prawda. Zmasowany dywanowy rejs fortec niósł większe zagrożenie, powodował dotkliwsze straty materialne niż bomba jądrowa. Gdyby nie interwencja samego cesarza po wybuchu w Nagasaki, wojna na Pacyfiku trwałaby dalej. USA nie miały więcej bomb. Prezydent Truman blefował, strasząc Japończyków dalszym użyciem nowej broni. Z Niemcami byłoby podobnie. Ile głowic mogli wyprodukować? Dwie, trzy. Za jeden atak bombowce sprzymierzonych zrównałyby z ziemią pół kraju, bez żadnej litości. Powiem więcej. Znalazłem poszlaki, że amerykanie chcieli sprowokować Hitlera do użycia bomby, którą wyprodukował. Prawdopodobnie dlatego, za zgodą części innych, Heisenberg i von Braun udawali idiotów, twierdząc, iż produkcja bomby atomowej wymaga setek ton uranu. Fałszowali dokumentację, podawali nieprawdziwe dane badań, sabotowali tych, którzy twierdzili, że można stworzyć wymarzoną przez Adolfa Wunnderfaffe. Posunęli się do tego, żeby przy jednej z prób zamiast uranu użyto pojemników izotop ołowiu. Grali swoją rolę do samego końca. Kiedy Stany Zjednoczone zrzuciły bombę na Hiroszimę, obaj byli już w niewoli. Ulokowano ich w jednym hotelu. Rzecz jasna podsłuchiwano. I co oczywiste, byli zbyt inteligentni, żeby nie zdawać sobie z tego sprawy. Nawieść o użyciu broni masowego rażenia von Braun był zaskoczony, twierdził, że to niemożliwe, bo wyniki ich badań wykluczały podobną możliwość przy użyciu tak małej ilości materiału rozszczepialnego i tak dalej. Nic dziwnego, że Amerykanie to kupili.

Temat był tak zajmujący, że Michał zapomniał, gdzie się znajduje i w jakim celu tu przyszedł.

– Mieli dokumentację niemieckich badań, a von Braun potwierdził jeszcze tę wersję.

– No właśnie. Chyba jednak nie do końca kupili. Słyszałeś o wielkim U-bocie, podwodnym krążowniku dalekiego zasięgu, który podczas wojny w Europie został wysłany do Japonii?

– Kapitan, na wieść o kapitulacji, wynurzył się i poddał pierwszej napotkanej jednostce amerykańskiej.

– Bardzo dobrze. Bo to, co miał na pokładzie, zjeżyło włosy analitykom wywiadu USA.

– A co to było? Bomba atomowa?

– Tego nigdy nie ujawniono. Ale z różnych przecieków wynika jakoby nie była to nawet sama bomba, ale część elementów potrzebnych do jej przygotowania wraz z dokumentacją techniczną. Von Braun i Heisenberg nigdy nie przyznali się do udziału w tym przedsięwzięciu, co więcej, wszystko wskazywało, że naprawdę nie mieli z tym nic wspólnego. Ale z hitlerowskimi Niemcami tak już jest. Im mniej śladów prowadzi do danego człowieka, tym większe prawdopodobieństwo, że coś jest na rzeczy. Tak czy inaczej pewna nieufność pozostała. Heisenberg zajął się dalszą pracą naukową, von Braun w pocie czoła pracował dla Stanów, konstruując rakiety. Został bohaterem narodowym. To wstrętne, wiem. Człowiek będący współwinnym setek tysięcy ofiar, którego rakiety bombardowały Anglię, który zatrudniał dziesiątki tysięcy niewolników w nieludzkich warunkach, został wyniesiony przez polityków na ołtarze. To tylko potwierdza zdanie Sokratesa, Seneki i wielu innych filozofów o naturze ludzkiej ogólnie i naturze władzy w szczególności.

– To bardzo ciekawe – Wroński otrząsnął się. – Ale co ma wspólnego z naszą sprawą?

– Coś może mieć. Świat czasem okazuje się dziwnie mały. Gdzie Heisenberg, a gdzie śmierć Ramiszewskiego. Gdzie von Braun, a gdzie Oleśnica. Otóż to. A teraz przejdziemy do sedna. O tajnych archiwach SS na pewno coś wiesz. Zostały ukryte w różnych miejscach głównie na terenie Niemiec, byłych Prus Wschodnich i zachodniej Polski. W Górach Sowich między innymi.

Do legendy już przeszły opowieści o ludziach przepadających bez wieści przy eksploracji wykutych w górze korytarzy. Podobno nawet w Karkonoszach Niemcy zryli zbocza gór, tworząc skrytki i pułapki na ciekawskich. Było nawet o tym głośno, w telewizji pojawiło się kilka programów, ale potem przycichło. I nie myśl, że samo z siebie, bo ludzie stracili zainteresowanie tematem. Co i gdzie jest, dokładnie nie wiadomo. Ale jedno jest pewne. Zginęło wielu ludzi, usiłujących eksplorować te tereny, ich tajemnicze i ukryte miejsca. Zbyt wielu, czy był to przypadek i w zbyt dziwnych okolicznościach. Niemcy rozrzucili archiwa po terenach nie tylko obecnych Niemiec, lecz także Dolnego Śląska, bo mieli nadzieję jeszcze tu wrócić, dalej budować tysiącletnią Rzeszę.

Doktrynerstwo okazało się silniejsze od rozsądku. W efekcie mnóstwo skrytek znajduje się na wyciągnięcie ręki. Trzeba tylko widzieć, gdzie zostały umiejscowione. Węszą za nimi nie tylko chciwi złota poszukiwacze skarbów. Mityczne złoto Trzeciej Rzeszy, kosztowności i dzieła sztuki to mało. Są albo ich nie ma, mogą ucieszyć co najwyżej pojedynczych ludzi. Ale tutaj w grę wchodzą potężne obce wywiady. Archiwa mogą zawierać cenne informacje, a sam wiesz, że dobra informacja jest warta więcej od pieniędzy.

– Rozumiem, ale…

– Już przechodzę do rzeczy. Jakiś czas temu, grzebiąc w źródłach, odkryłem ślady, a raczej słabiutkie poszlaki, że von Braun z Heisenbergiem pracowali nad czymś znacznie ciekawszym niż broń jądrowa. W tym samym okresie Einstein zastanawiał się już nad możliwością podróży w czasie.

– Chce pan powiedzieć, że i oni.

– Nie. Oni pracowali nad czymś zupełnie innym. Von Braun nigdy nie przyznał się Amerykanom, nad czym. Może i uczyniono go wielkim obywatelem tego potężnego kraju, ale w głębi duszy pozostał wierny nazistowskim przywódcom. Do końca życia czekał na odrodzenie Niemiec, tych ze snów Hitlera. Zabrał tajemnicę do grobu. Ale zapewne całość albo przynajmniej część dokumentacji została ukryta razem z innymi archiwami SS. A gdzie oni to wszystko chowali? W niedostępnych miejscach, nie tylko w górach, ale także utajnionych albo zapomnianych podziemiach, wszędzie, gdzie można było zatrzeć ślady, a jednocześnie liczyć, iż ładunek bezpiecznie przetrwa próbę czasu. Czy nie zastanawiał cię nigdy brak kompletnej niemieckiej dokumentacji architektonicznej tych terenów? Pewnie o tym nie myślałeś. Ale tak jest. Niby złośliwie nie chcieli oddać planów domów i budowli, ale tak naprawdę chodziło o coś więcej.

– Chce pan powiedzieć…

– Chcę powiedzieć, że zostały celowo zniszczone. Niemcy oczywiście nimi dysponują, ale nie radzę próbować od nich tego wydobyć. A ja… – zawiesił głos, zastanawiając się, co dalej powiedzieć.

– A pan coś ma, tak? – pomógł Michał – I to się wiąże ze śmiercią doktora Ramiszewskiego?

– Może tak być.

– W takim razie…

Wroński przerwał, podniósł się szybko od stolika, zasłaniając profesora.

– Nie teraz – rzucił półgębkiem. – Wszedł ktoś, kto na pewno nie powinien nas razem widzieć. Proszę sączyć whisky jakby nigdy nic, ja się tym zajmę.

Odwrócił się do drzwi, robiąc ruch, jakby tylko omijał stolik, przy którym siedział Walberg. Niespiesznie ruszył w kierunku wyjścia.

– O, moi ulubieńcy, Flip i Flap – powiedział, udając zdziwienie. Większy z przybyszów poczerwieniał. – Włóczycie się za mną już wszędzie. Stęskniliście się? No tak, nie widzieliśmy się ładnych parę godzin. Ale ja właśnie wychodzę. Może pójdziemy do mnie na późną kolację? Żona się ucieszy.

– Jesteśmy tu przypadkiem – wyjaśnił mniejszy.

– Jasne. A ja nazywam się Sharon Stone i jestem pociągającą blondynką z długimi nogami oraz niezłym cycem. Odpieprzcie się, chłopaki, bo na was wreszcie doniosę.

– Komu? – spytał z drwiną Flap. – Może naszemu szefowi?

– Komendantowi wojewódzkiemu – odparł z kamienną twarzą Michał. – Ministrowi spraw wewnętrznych. Prokuratorowi krajowemu. Premierowi. Prezydentowi. Wszystkim po kolei. Łamiecie i moje prawa obywatelskie i prawa człowieka w ogólności.

– Skarż komu chcesz, choćby samemu papieżowi. Nas to kompletnie nie obchodzi. Wykonujemy swoją robotę i tyle. Takie mamy rozkazy.

– W ten sam sposób tłumaczyli się i tłumaczą zbrodniarze wojenni.

– Kiedyśmu wreszcie rypnę – odezwał się King Kong. – Będzie zbierał zęby po całym powiecie. Po całym świecie. Cholera, a pan Wroński poleci na Księżyc, a ja mu jeszcze w tym pomogę! Kopem!

– O! – ucieszył się Wroński – Nareszcie coś w rodzaju żartu. Jaki był taki był, ale zawsze. Owszem, czytałem gdzieś, że małpy wykazują poczucie humoru, ale podobno tylko te bardziej rozwinięte. Tymczasem widzę tutaj: ho, ho, pogratulować. Ewolucja wyraźnie postępuje.

Flap zacisnął szczęki i pięści. Michał był pewien, że gdyby zostali na pół sekundy sami, spełniłby natychmiast swoją obietnicę.

– Idę teraz do domu. Możecie spokojnie zostać na drinka. Albo iść za mną. Ale uprzedzam, wtedy będę się starał wam urwać, a znam to miasto jak własną kieszeń.