174064.fb2
Baliński był najwyraźniej bardzo niezadowolony. Nic nie powiedział, ale wyraźnie przeżuwał w sobie złość. Komendant za to nie miał żadnych oporów, żeby okazać uczucia.
– Miałeś mi dostarczyć raport o czternastej, a nie wyłazić sobie z roboty!
– Dzięki temu wyłażeniu trafiłem na miejsce przestępstwa! Pewnie uratowałem życie córce profesora.
– Cholera jasna. Uratowałeś czy nie, znalazłeś się tam, gdzie nie powinieneś!
– Pewnie! Lepiej, żeby ją też zarżnął!
– Nie wiadomo – do rozmowy włączył się niespodziewanie milczący inspektor – czy nie skrócił pan swoim działaniem życia Walbergowi. Zabójca zastrzelił go, słysząc, że ktoś biegnie na górę.
– To tylko hipoteza – Wroński sam już nad tym myślał, ale chciał wierzyć, że jest inaczej. – U Ramiszewskiego nic nie pomogło.
– Pan łączy te dwie sprawy? – zmarszczył brwi Baliński. – Tam przecież zbrodni dokonano nożem, a tutaj za pomocą pistoletu z tłumikiem.
– Nie łączę. Ale są pewne podobieństwa.
– Niezupełnie. Doktora wykończono podczas próby ucieczki, zapewne przypadkiem. A nauczyciela gość rąbnął z pełnym rozmysłem.
– No i sam pan sobie zaprzecza – zauważył Michał. – Najpierw pan twierdzi, że mógł zginąć przeze mnie, a teraz słyszę sugestię, jakoby zabójca i tak miał zamiar go wykończyć.
– „Jakoby” – mruknął z przekąsem komendant – co za wyszukane słownictwo.
– A co, szefie, mam mówić jak policaje z telewizyjnych seriali? Co drugie słowo do wypikania? Może tak łatwiej byłoby mnie niektórym zrozumieć?
– Czy mówiąc o niektórych masz na myśli może mnie?
– Niektórych. Po prostu niektórych. Ale jeśli chce pan to wziąć do siebie, nie mogę nic poradzić.
– Spokój, panowie – Baliński zdecydowanie wkroczył do akcji. – Zachowujecie się jak przedszkolaki. Teraz zabieram komisarza na rozmowę. Czy jego pokój jest wolny?
– Wolny – komendant skrzywił się. – Jerzy jest w szpitalu. Przez jakiś czas nasz tu obecny przyjaciel będzie siedział w pokoju sam.
– „Tu obecny przyjaciel” – Wroński nie mógł sobie odpuścić. – Przed chwilą ktoś miał uwagi do wyszukanego słownictwa.
Zanim komendant zdołał odpowiedzieć, inspektor wyciągnął Michała z gabinetu.
– Po cholerę to panu? – syknął na korytarzu. – Po co go jeszcze bardziej rozwścieczać? Nie dość kłopotów? Chce pan większych?
– A mogą być większe? Nie słyszał pan, co powiedział? Odsunął mnie od wszystkich spraw, mam iść na wymarzony przymusowy urlop. Pojechał mi po premii na pół roku z góry. Wpisze naganę do akt. Co jeszcze może mnie spotkać?
– Zawsze jeszcze można pana aresztować. Za podejrzenie udziału w zabójstwie. W końcu pan też strzelał.
Doszli do miejsca pracy Wrońskiego. Baliński pieczołowicie zamknął za sobą drzwi.
– Strzelałem, ale do mordercy. To chyba oczywiste.
– To nie jest oczywiste, jeśli się temu bliżej przyjrzeć. Pani Dorota, córka ofiary, twierdzi, iż był panna górze zastanawiająco długo. Słyszała jakiś hałas, łomot. Czego pan szukał?
– Niczego nie szukałem. A co do hałasu, przewróciłem się. Panu się nigdy nie zdarzyło?
– Na miejscu zbrodni raczej rzadko. Ale czegoś pan szukał, prawda?
– Gada pan jak ci z wewnętrznego. Wieczne podejrzenia. Czego miałem szukać? Stałem w oknie, bo chciałem zobaczyć zabójcę. Sprawdziłem, czy profesor żyje. Potem przejrzałem pomieszczenie, żebysię zorientować, czy zostały jakieś łuski. Zostały. Na oko od kalibru dziewięć parabellum. To chwilę trwało. Ale nie tak długo, jak pan chce mi to wmówić.
– Mamy zeznanie naocznego świadka.
– Raczej nausznego, jeśli już. A poza tym kobieta była w ciężkim szoku. Wtedy raczej rzadko można precyzyjnie określić czas trwania zdarzeń.
– A te pytania, które jej pan zadawał?
– Były rutynowe.
– Ale w tak poważnej sprawie przesłuchać powinien ją człowiek wyznaczony przez pana przełożonego.
– Regulaminy nie przewidują.
– Pieprzyć regulaminy – zirytował się Baliński. – Pan wie i ja wiem, o co chodzi. Ta śmierć wiąże się ściśle z zabójstwem Ramiszewskiego. Teraz czekam na zwięzły raport, co panu wiadomo o tej sprawie.
Wroński wzruszył ramionami, włączył komputer.
– Co pan robi?
– Napiszę raport, skoro pan tego żąda.
– Wystarczy ustny.
Michał wklepał login i hasło. Na ekranie pojawiła się egzotyczna plaża, upstrzona mnóstwem ikonek.
– Wolę to napisać.
– Skoro chce pan tracić czas – Baliński usiadł na miejscu Jerzego, wziął do ręki pozostawioną przed kilkoma dniami gazetę.
Wroński tymczasem wszedł w swój ukryty folder. Najpierw chciał skasować wszystkie notatki, ale przyszła mu do głowy inna myśl. Włączył Internet, zajrzał do ostatnio założonej skrzynki. Jest wiadomość! Od Adasia. Przeleciał ją szybko wzrokiem. Jedno zdanie: „Masz to w załączniku”.
Cholera, za dużo tego, żeby się teraz wczytywać! A wymazać z poczty trzeba zaraz. Diabli wiedzą, czy jakiś policyjny haker nie czyha już gdzieś w cyberprzestrzeni, śledząc każdy jego ruch. Płyta w nagrywarce? Sprawdził. Na szczęście była. Zapomniał ją wyjąć dawno, z tydzień temu. A teraz proszę – jak znalazł. Znów pożytek z bałaganiarstwa.
Skopiował plik.
Teraz trzeba to jakoś sprytnie wyjąć, nie budząc podejrzeń. Najlepiej, żeby ktoś wywołał inspektora. Ale o tym można tylko pomarzyć.
Na symbolu napędu DVD rozwinął roletę, dał polecenie „wysuń”. Kieszeń otworzyła się. Baliński spojrzał czujnie.
– Niech to szlag – zaklął Michał. – Znów się zawiesił! Trup cholerny! Muszę go teraz odpalać na twardo.
Pochylił się, włączył przycisk „reset”. Zanim płyta schowała się, zdążył ją chwycić. Co teraz? Upuścił krążek na podłogę obok komputera. Potem się coś wymyśli.
– Niech pan już lepiej powie to, co chciał pan napisać – rzekł ze zniecierpliwieniem inspektor. – Naprawdę szkoda czasu.
– Nie. Sam dla siebie też chcę mieć to na piśmie.
Tym razem naprawdę otworzył edytor tekstu, palce zatańczyły na klawiaturze. Pominucie zaczęła pracować drukarka.
– Co, już? – zdumiał się Baliński.
Chwycił kartkę, zanim spadła na podajnik. Przeleciał wzrokiem kilka linijek.
– „Ja, niżej podpisany Michał Wroński – przeczytał głośno – oświadczam, iż w sprawie zabójstwa nauczyciela historii, Stanisława Walberga, nie posiadam żadnych informacji poza tymi, które zostały ujęte w policyjnych protokołach. Nie prowadziłem w jego domu nielegalnego przeszukania, a znalazłem się tam na wyraźną prośbę ofiary, co można sprawdzić w rejestrach zapisów rozmów policyjnych”.
Inspektor poczerwieniał ze złości, zmiął kartkę.
– Jeszcze mój podpis! – zaprotestował komisarz – Powinienem to chyba podpisać.
– W dupie mam podpisy. Gówno mnie obchodzi takie oświadczenie! Pan wie o wiele więcej, niż chce powiedzieć. Proszę przestać udawać kretyna.
– Nikogo ani niczego nie udaję – odparł ze stoickim spokojem Michał. – A pan na ile frontów pracuje? Przy starym opowiada pan dyrdymały, jakie to sprawy są ze sobą nie związane, a na boku chce grać swoje!
– A może warto by było zagrać po mojej stronie, co? wycedził Baliński – Komendant jest na pana cięty. Nie daruje ciągłego robienia z niego idioty. Ma pan przeciwko sobie jego, a za nim cały aparat służbowy. A ja mogę…
– Wolę mieć na pieńku z tym starym durniem – przerwał mu Wroński – i użerać się z jego złośliwościami niż współpracować z kimś, o kim nawet nie wiem, co naprawdę robi i dla kogo pracuje!
Baliński wyprostował się, wstał, podszedł do okna.
Michał czekał na taką właśnie chwilę. Błyskawicznie schylił się, porwał płytkę i wsunął ją za koszulę. Guziki rozpiął już wcześniej. Był mokry od potu. Dobrze, że to CD, a nie dyskietka, bo mogłoby potem być różnie z jej otworzeniem.
Inspektor odwrócił się.
– Co pan chciał przez to powiedzieć? Proszę nie robić głupiej miny. Wie pan, o co chodzi. Dla kogo, pana zdaniem, pracuję, jeśli nie dla policji?
Wroński pokręcił głową.
– Tak tylko powiedziałem, żeby pana podrażnić. Dopiec. Pokazać, że się nie boję.
– A może jednak rozsądniej byłoby się bać, chociaż trochę? Wiem, że wyglądam na łagodnego faceta. Ale pozory czasem mylą. Warto uważać.
– Zgadza się pozory mylą, jak powiedział pewien jeż schodząc ze szczotki ryżowej. Pan mi grozi?
– Ależ skąd! Apeluję jedynie o odrobinę rozsądku. Wiem, że to może być dla pana zbyt wiele, ale warto spróbować?
Wroński zmrużył oczy. Rozsądku, powiadasz? Wykażę rozsądek. Ale nie tak, jak myślisz.
– Potraktowaliście mnie jak przestępcę – starał się mówić spokojnie. – Poddaliście rewizji osobistej. Sugerował pan kilka minut temu, że mój udział w wydarzeniach jest co najmniej dwuznaczny. A teraz mam się zachowywać, jakbyśmy byli przyjaciółmi?
– Sprzymierzeńcami – poprawił Baliński.
– Wszystko jedno. Nic nie wiem. A teraz, pozwoli pan, skorzystam z zasłużonego urlopu.
Sekretarka próbowała go zatrzymać za wszelką cenę. Pewnie rzuciłaby się pod nogi niczym Rejtan na obrazie Matejki i rozerwała koszulę na piersi, gdyby mogło to pomóc. Ale nie mogło i doskonale sobie zdawała z tego sprawę widząc wyraz twarzy Wrońskiego.
– Szef ma naradę – powiedziała, wstając zza biurka. – Nie wolno mu przeszkadzać.
– Gówno mnie to obchodzi – warknął. Zobaczył w jej oczach zdumienie. Nie spodziewała się ze strony policjanta takich słów. – Choćby był u niego sam papież, muszę wejść.
– Będzie wściekły.
– To ja jestem wściekły!
Próbowała jeszcze bez przekonania zasłonić drzwi, ale tylko odsunął ją, delikatnie, lecz stanowczo.
– Słucham pana? – burmistrz był w pierwszej chwili bardziej zdziwiony niż zły. – Jestem w tej chwili bardzo zajęty.
Michał podszedł zdecydowanym krokiem do biurka, z trzaskiem zamknął elegancką, lakierowaną teczkę na dokumenty, leżącą przed jednym wiceburmistrzem. Potem wyszarpnął kabel zasilacza laptopa, na którym pracował drugi zastępca.
– Już pan nie jest zajęty – powiedział, ledwie panując nad głosem. Miał ochotę krzyczeć. – To może zaczekać.
– A pan nie?
– Nie! Do widzenia – komisarz spojrzał na zdumionych wiceburmistrzów, – Panowie są wolni.
– Hola, hola! – zawołał burmistrz. – Proszę się nie rządzić w moim gabinecie. Ja zdecyduję, kiedy panowie mają wyjść!
– Proszę bardzo – wycedził Wroński. – Możemy rozmawiać przy nich. Mnie bez różnicy, ale nie wiem, czy panu będzie to pasowało.
– Przede wszystkim żądam, żeby pan natychmiast opuścił to miejsce! – burmistrz podniósł się z fotela. – Albo wezwę policję!
– Proszę bardzo! – Michał uczynił ruch, jakby chciał wyjść mu naprzeciw. – Ale zanim przyjadą, zdążę zadać kilka pytań. Na przykład o osobę, która kazała panu ze mną ostatnio rozmawiać.
– O panu Niwie?
– Proszę mnie nie rozśmieszać. Co on ma do tego? O prawdziwych pana mocodawcach!
– Wyjdźcie – rzucił burmistrz do zastępców.
Zerwali się natychmiast. Widać odczuwali przed szefem należyty respekt. Michał doskonale zdawał sobie sprawę, że każdy z nich chętnie utopi przełożonego w łyżce wody, skorzysta z każdej okazji, by wskoczyć na jego miejsce.
Burmistrz też to na pewno wiedział. Komisarz przelotnie poczuł uczucie współczucia dla ojca miasta. Sam ostatnio ciągle musiał się mieć na baczności, a ten decydent ma to od lat dzień w dzień.
No cóż, przyszła zaraz refleksja. Tyle że on sam wybrał sobie ten los i bierze za to przyzwoite pieniądze, a jemu zapewnili coś podobnego inni, w dodatku bez jakiejkolwiek finansowej gratyfikacji.
– Mam po kogoś zadzwonić? – spytał któryś z mężczyzn.
– Nie! To sprawa między mną a panem komisarzem.
Po chwili zostali sami. Michał zbierał myśli. Krępującą ciszę przerwał wreszcie gospodarz.
– O co panu konkretnie chodzi?
– Powiedział pan na końcu tamtej rozmowy, żebym na siebie uważał. Co to miało znaczyć?
– Takie sobie powiedzenie. Nic szczególnego.
– Pan wybaczy, ale mówiąc w ten sposób obraża pan nie tylko moją, ale przede wszystkim swoją inteligencję. Jest pan za mądry, żeby rzucać takie uwagi bez powodu. Pan nic nie robi bez przyczyny i przemyślenia.
– Dziękuję.
– Nie ma za co. To niekoniecznie komplement. A teraz proszę odpowiedzieć.
Burmistrz pokręcił głową, usiadł z powrotem.
– Wymyślił pan sobie coś, jakąś niestworzoną historię.
– Wymyśliłem? Kolejna osoba, która zarzuca mi nadmiar wyobraźni. A mnie się z kolei wydaje, jakby moja wyobraźnia okazywała się zbyt mało pojemna na to, co się wokół dzieje. Proszę posłuchać. Zginęło już kilka osób. Do tej pory byli to osobnicy, o których nie wiedzieliśmy nic, można było to zlekceważyć, odsuwać od siebie nazwanie problemu po imieniu i udawać, że nic się nie dzieje. I tak to właśnie wyglądało. Chowanie głowy w piasek w podobnych sytuacjach to nasza narodowa przypadłość. Ale niedawno bestialsko zamordowano policyjnego patologa z bratanicą. Wczoraj ciężko pobito mojego kolegę, Jurka Majera. Wylądował w szpitalu. A dzisiaj został zastrzelony profesor Walberg!
– Tak – dodał widząc zdumioną minę ojca miasta. – Zamordowano z zimną krwią czcigodnego obywatela Oleśnicy! A przy okazji mało się nie oberwało i mnie! Dlatego mam prawo zadać panu kilka pytań. Od tego może zależeć moje życie. I nie tylko moje. Kto panu kazał mnie wtedy ustawić do pionu?
– Nie wiem naprawdę, o czym pan mówi – burmistrz miał przerażone spojrzenie, które stało w jawnej sprzeczności ze spokojnym tonem.
– Wie pan doskonale. Kto tu miesza?
– Mogę zapewnić o jednym. Ten, kto prosił mnie o interwencję…
– A jednak – uśmiechnął się triumfalnie Wroński – ktoś to panu zlecił.
– Prosił! – powtórzył z naciskiem urzędnik. – Otóż ten ktoś na pewno nie może mieć nic wspólnego ze śmiercią lekarza sądowego albo pana profesora. Tego jestem pewien.
Michał prychnął pogardliwie.
– Pewien? A czego można być pewnym w takiej dżungli?
– Tego jednego. Człowiek, o którym rozmawiamy nie mógł działać w ten sposób.
– A kto to jest? Może mi pan jednak powie? Znam go?
– Raczej tak.
– Komendant? Nie – odpowiedział sam sobie. – Jego by pan nie musiał tak usilnie kryć. Poza tym jest za krótki, żeby się pan nim tak przejął, żeby mnie ostrzegać. Kto?
– Obaj wiemy doskonale – odparł powoli burmistrz – że nie wolno mi ujawniać takich informacji.
– Jeżeli to tajemnica państwowa – zamyślił się komisarz – i tak za dużo pan powiedział. A jeśli nie, nie wiem, dlaczego ma stanowić taką tajemnicę.
– Są sprawy, o których dżentelmeni…
– Dość tych bzdur – Wroński machnął niecierpliwie ręką. – Jacy dżentelmeni? To nie jest rzecz kultury, ale bezpieczeństwa, instynktu samozachowawczego. Nie chce pan mówić, to nie. Ale może to oznaczać, że czyjaś krew spłynie na pana ręce. Coś się dzieje. Mam wrażenie, że wszyscy dookoła wiedzą o wiele więcej ode mnie, a jednocześnie oczekują, iż ja posiadam jakąś wiedzę. Im mniej wiem, w tym większym jestem niebezpieczeństwie. Nie tylko ja zresztą – Odwrócił się, poszedł do drzwi. – Przepraszam za zakłócenie pracy. Do widzenia. Może pan napisać skargę do komendanta na moje zachowanie. Mnie to już obojętne.
– Niech pan zaczeka. Nie będę nic pisał. Mam ważniejsze sprawy na głowie – Burmistrz milczał dłuższą chwilę. – Dobrze, powiem panu, kto mnie prosił o interwencję. Nie chodziło wcale, żeby pana straszyć. Ten ktoś chciał raczej zorientować się, ile pan wie. A ja nie mogłem odmówić współpracy. Jestem przecież urzędnikiem państwowym.
– Kto to więc był?
Burmistrz wziął głęboki oddech. Opanowało go wrażenie, jakby z jednej strony spełniał dobry uczynek, a z drugiej postępował wbrew zasadom.
Wreszcie zdecydował się i powiedział.
– Pakuj się! Szybko. Bierz małego i wyjeżdżajcie.
Magda była tak zdziwiona, że zapomniała go ochrzanić za powrót z pracy ponad cztery godziny po czasie.
– No już! – wyciągnął walizkę z szafy. – Wszystko, co wam będzie potrzebne na przynajmniej dwa tygodnie. Bierz auto i zmykaj!
– Dokąd? – wydobyła wreszcie głos.
– Wszystko jedno. Do twoich rodziców, do siostry. Byle szybko. Niech to szlag! Możesz nawet jechać do tego swojego Jarka, wielkiej miłości.
– Jarka? Skąd. co ty mówisz – poprawiła się natychmiast. – Jakiego Jarka?
Zatrzymał się w pół ruchu.
Czy ona naprawdę jest taka naiwna? Przypuszczała, że przed gliną zdoła ukryć swojego kochanka? Myślała, że mąż łyknie jak wodę z sokiem te wszystkie brednie o wyjazdowych szkoleniach? Rewelacje, które opowiedział mu Jurek stanowiły tylko potwierdzenie. Tak naprawdę dzięki niemu poznał jedynie imię gacha Magdy.
– Słuchaj, kochanie ty moje – wycedził powoli, dobitnie. – Odkąd się z nim spotykasz, zaczęłaś i mnie podejrzewać o zdradę, zaczęłaś ją we mnie wmawiać.
– Ale…
– Pewnie łatwiej przyprawiać rogi zarzucając drugiej stronie nieuczciwość. Osiągnęłaś w tym mistrzostwo. Powinienem pogratulować pomysłu i konsekwencji, ale raczej nie ma czego w sumie.
Nigdy nie przypuszczał, że czas na powiedzenie wreszcie prawdy nadejdzie w takich warunkach. Uciekał przed tą chwilą od miesięcy, bał się nawet pomyśleć, że trzeba wziąć byka za rogi. A dzisiaj okazało się to proste niczym wrzucenie kamienia do stawu. Były o wiele ważniejsze sprawy niż niewierność.
– Powiedz – odparła agresywnie – no powiedz, że nie masz żadnej kochanki.
– Mam trzy – powiedział spokojnie. – Kasia, Misia i Bela ma ją na imię. Piękne i chętne laseczki. Rżnę się z nimi codziennie na wszelkie sposoby, spotykamy się pojedynczo i w czworokącie. Sypiam też z komendantem i zaliczam wszystkich nowo przyjętych krawężników. Zadowolona?
Z przyjemnością zauważył, że Magdę zupełnie zatkało. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale przerwał jej niecierpliwym gestem.
– Teraz nie pora na wyjaśnienia. Pogadamy kiedy indziej, jeśli jeszcze będzie o czym rozmawiać. I z kim, bo mogę tego nie doczekać. Pakuj się, no już!
– Co się stało? W co wdepnąłeś? – zaczęła powoli odzyskiwać rezon. – A może zamierzasz sobie sprowadzić tutaj… – zaczęła odruchowo, ale natychmiast urwała i zaczerwieniła się.
– Nie tyle wdepnąłem w wielką kupę gnoju, co zostałem w nią wepchnięty. Niech ci wystarczy za odpowiedź, że profesor Walberg nie żyje. Przedtem zabito niejakiego Ramiszewskiego. Giną ludzie, którzy usiłują mi coś przekazać. Którzy wiedzą to, co ja powinienem widzieć. Wystarczy? Nie mam ochoty patrzeć także na wasze zwłoki. Patryka w szczególności.
– Ale na moje mógłbyś?
– Powiedzmy – odparł z rozmyślnym okrucieństwem – że ciebie jakoś bym jeszcze przebolał.
– Wiesz, że takie słowa oznaczają między nami koniec? – warknęła.
– Między nami dawno się skończyło, zostały tylko pozory, dla ludzi. Nie gadaj tyle, rób, co mówię!
Wyjął ze skrytki w szafie pistolet z kaburą i szelkami. Służbową broń musiał zostawić do analizy. A poza tym był na urlopie. Stary i tak kazałby zdać spluwę.
– A ty gdzie znowu? W dodatku z rewolwerem.
– Pistoletem! – może to nie miało znaczenia, ale przez całe życie denerwowała go, myląc te dwa pojęcia. – Rewolwer ma bębenek, kobieto! A to jest pistolet. Konkretnie glock siedemnaście.
– Co za różnica – wzruszyła ramionami. – Jak cię z tym złapią, pójdziesz siedzieć.
Westchnął ciężko. Do niej nigdy nie dotrze, że ma tę broń legalnie. Z trudem wychodził pozwolenie, napocił się, natrudził, ale w końcu dostał. Z glockiem jeździł na prywatną strzelnicę do Wrocławia, używał go dla przyjemności. Doskonała broń, niezawodna, poręczna, lekka i celna. Policyjny P-83 nie mógł się z nim równać nawet w jednym parametrze.
– Wrócę za godzinę lub dwie. Masz być gotowa.
Długo patrzyła na zamknięte drzwi, kiedy wyszedł. Podobał jej się taki zdecydowany, wręcz brutalny Michał. Szkoda, że nie potrafił wykazywać podobnego zdecydowania na co dzień. Może wtedy nie szukałaby fascynacji poza związkiem.
– Rany boskie! – Michał patrzył na śmiertelnie bladą twarz kolegi. – Ale cię ktoś urządził! Byłem w szpitalu rano, ale mnie nie wpuścili. Dobrze, że już odzyskałeś przytomność.
Wiedział już od ordynatora, że stan Jerzego jest poważny. Rozległe obrażenia wątroby. Pękła pod wpływem urazów mechanicznych, jak to się mądrze określa. Przez tyle lat Wroński niemiał pojęcia, że partner z pracy choruje, w dodatku na wątrobę właśnie. Mógł przecież wypić kontener wódki.
– Zabijał się na raty w ten sposób – odpowiedział lekarz na wątpliwości komisarza. – Pewnie by jeszcze trochę poegzystował. Ale organ był w strasznym stanie, nadwątlony nie tylko schorzeniem, ale też trybem życia. Uraz spowodował duże krwawienie. Dobrze, że ktoś go znalazł. Jeszcze pół godziny, godzina i byłoby po człowieku.
– Kto to był? – Michał zacisnął pięści ze złości. Może Jerzy ostatnio nie okazał się zbyt lojalnym kumplem, ale znali się przecież od dziecka. – Kim były te skurwysyny?
– Skąd wiesz, że było ich więcej? – Kumpel głos miał słaby, ledwo go można było zrozumieć.
– Stąd, że jeden nie dałby ci rady!
– Daj spokój,Michał. Nie szukaj winowajców. Sam jestem sobie winien.
– To wiąże się jakoś z tamtymi wypocinami na mój temat?
Jerzy przymknął oczy. Widać było, że toczy wewnętrzną walkę.
– Niezupełnie – odparł po chwili. – To nie był mój mocodawca. To zrobili. zawiesił głos…
Przypomniała mu się groźba człowieka nazwanego przez osiłka Wiktorem.
– Kto? Mów wreszcie.
– Powiem. Ale tylko tobie, bo rzecz dotyczy właśnie ciebie.
– Mów!
– To byli Ruscy.
Michał wciągnął powietrze.
– Rekieterzy?
– Napadło mnie pięciu. Czterech wyglądało na osiłków, takich jacy kręcą się po bazarach, właśnie specjalistów od ściągania haraczy. Ale jeden, który nimi dowodził, to facet z innej gliny. Jeszcze gorszy od tych bandytów. Koniecznie chciał dostać pisemny raport o tobie i twoim dochodzeniu. Pewnie wynajął tamtych czterech.
– Niekoniecznie wynajął – mruknął Michał. – Wiesz, jak u nich jest. Rekieterzy najczęściej wywodzą się ze Specnazu albo innych oddziałów specjalnych. Jeśli ktoś stamtąd chce się nimi posłużyć, działają jakby nadal byli w szeregu. To pewnie cena za swobodę działania na terenie polski i bezkarność wobec ich prawa. Inaczej rosyjska milicja mogłaby ścigać tych typów o wiele bardziej zaciekle i skutecznie niż to robi. Pamiętasz te wszystkie sprawy? Niby prokuratura rosyjska szuka, niby chce złapać, a jak przyjdzie co do czego, mają wszystko w dupie.
Jerzy przymknął oczy. Blada cera świadczyła, iż stracił dużo krwi. Z kroplówek powoli sączyły się płyny. Antybiotyki i sól fizjologiczna. W następnej kolejności podłączą środki odżywcze.
– To był gość z wywiadu. Z KGB albo GRU – powiedział nagle Jerzy, nie otwierając oczu. – Obrzydliwy typ, może nawet zawodowy morderca.
– Skąd wiesz?
– Tak uważam. Po co zwykłemu bandycie takie informacje, jakich zażądał? Ale jeśli to agent, ma cholernie tępe metody pracy.
– A może właśnie o to chodzi? W pracy wywiadowczej robi się nie takie numery. Prowokacje, pobicia, zabójstwa, wszystko ma swój cel.
– Nie, Michał. On naprawdę chciał się czegoś dowiedzieć. Przecież nie zamierzali mnie wysłać do szpitala. Normalnie takie kopnięcie, jakie dostałem na koniec, nie miałoby ostrych konsekwencji.
Wroński zamyślił się. Niech to diabli. Klocki zaczynają się układać w wielce niepokojącą konfigurację.
– Dobra, stary – wstał. – Nie przejmuj się. Jak stąd wyjdziesz, urządzimy sobie popijawę za wszystkie czasy.
– Nie urządzimy – uśmiechnął się smutno Jerzy. – Z moją wątrobą po tym wypadku nie wypiję już niczego mocniejszego niż piwo karmelowe.
– No to się nałoimy piwa karmelowego. A co, raz się żyje.
Jurek uśmiechnął się do niego z wdzięcznością. Chciał coś powiedzieć, ale przeszkodził lekarz, który wszedł do izolatki.
– Wystarczy tego dobrego – oznajmił. – Chory musi się przespać.
Magda z Patrykiem wyjechali. Mały płakał, czując, że coś jest nie w porządku, chociaż oboje go pocieszali i zapewniali, że to zwyczajna wizyta, dawno zaplanowana, tylko zapomnieli mu o niej powiedzieć.
Wroński odetchnął z ulgą.
Pewnie, jeśli by się ktoś uparł, może za nimi jechać, sprawdzić, gdzie będą. Ale miał nadzieję, że w panującym cichym chaosie nikt nie będzie się interesował kobietą i dzieckiem. Czuł ten chaos dookoła siebie, chociaż jeszcze nie zdawał sobie sprawy z jego przyczyn.
Zamknął mieszkanie, a potem poszedł do domu profesora. Dorota Walberg otworzyła drzwi po dłuższej chwili. Musiał trzy albo cztery razy naciskać dzwonek. Twarz miała zapuchniętą od płaczu. Wionął od niej zapach alkoholu. Jednak nie była pijana.
Najwyraźniej musiała się napić na uspokojenie. Większość kobiet zażyłaby jakiś modny lek. Wódka to raczej lekarstwo dla mężczyzn. Ale spodobało mu się to. Babka z charakterem.
– To pan – skrzywiła się z niechęcią. – Mam dość.
– To ja – uśmiechnął się nieśmiało.
Wiedział, że właśnie ten uśmiech, – nazywał go numerem pięć – potrafi rozbroić każdego. Ale nie ją.
– Czego pan chce? – spytała nieprzyjaźnie.
– Wpuści mnie pani?
Cofnęła się, wszedł ostrożnie, jakby bał się ją spłoszyć.
– Czego pan chce? – powtórzyła.
– Wyniosła już pani śmieci do pojemnika na podwórzu?
– Jeszcze nie – odparła zaskoczona. – Ale nie rozumiem, co panu do tego.
Bez słowa ominął ją, wszedł do kuchni. Dreptała za nim, zbyt zdezorientowana, żeby protestować. Otworzył drzwiczki szalki pod zlewem. W dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach polskich domów tu właśnie znajduje się kosz na śmieci. U profesora nie było inaczej, o czym przekonał się wczoraj, kiedy poszedł po nóż.
Wyjął wiaderko.
Kobieta obserwowała go z niedowierzaniem. Nie dorzuciła tam od śmierci ojca nawet papierka. Czego on chce?
Wroński wyjął spomiędzy śmieci gruby zeszyt.
– Wie pani – mówił przez cały czas.
– Jest taka scena w jednej z książek Chandlera, nie pamiętam w tej chwili tytułu. Detektyw, oczywiście Philips Marlowe, żeby ukryć coś przed policją, wyrzuca to do śmieci. Wie, że jego mogą sprawdzić, przeszukać samochód, ale do kosza już niekoniecznie będą zaglądać.
– Co to znaczy. Kim pan właściwie jest?
– Najpierw odpowiem na drugie pytanie. Jestem gliniarzem, który czuje się straszliwie zagubiony w gąszczu sprawy przerastającej go o trzy głowy. A to są notatki, prawdopodobnie pani ojca. Proszę zerknąć.
Otworzyła zeszyt.
Z podziwem obserwował jej opanowanie. Profesor zginął przed kilkoma godzinami, a jej nawet ręce nie drżą.
– To nie jest pismo taty – powiedziała zdecydowanie. Przerzuciła parę kartek. – O, tutaj, na marginesach są jego dopiski. Ale reszta… Czyj to brulion?
Zerknęła na okładkę.
– Pani też jest nauczycielką, prawda? Czego pani uczy? Historii?
– Skąd pan wie, że pracuję w szkole? A, prawda, podawałam zawód do protokołu.
– Nie czytałem protokołu – uśmiechnął się. – Spojrzała pani odruchowo na okładkę i pierwszą stronę, jakby zeszyt z natury rzeczy musiał być podpisany.
Chcąc nie chcąc, odpowiedziała lekkim grymasem, przypominającym uśmiech.
– Trafne spostrzeżenie. Tak, pracuję w liceum. Ale nie poszłam w ślady ojca. Uczę fizyki.
– Fizyki. – powtórzył powoli, w zamyśleniu, – Czy pani wie, że profesor interesował się tą dziedziną nauki? A dokładniej naukowcami von Braunem i Heisenbergiem?
– Wypytywał mnie parę razy o nich. Ale wie pan, ja mogę od biedy wytłumaczyć teorię nieoznaczoności, jeśli chodzi o Heisenberga, mogę coś powiedzieć o napędzie rakietowym, jeśli idzie o von Brauna. Ale życiorysów tych panów nie znam. Napije się pan?
Kiwnął głową. Otworzyła kredens, nalała w kieliszki wódki. Wychylili w milczeniu.
– Dlaczego właściwie pan to ukrył? – wskazała leżący na stole zeszyt.
– Poniekąd przez wzgląd na pamięć pani ojca. Przypuszczam, że poświęcił życie, żeby zapiski nie wpadły w niepowołane ręce.
– Policja to niepowołane ręce?
– Niepotrzebna drwina. Sam jestem w tym wszystkim zdrowo pogubiony. Nie wiem, czy w ogóle to są sprawy dla policji, szczególnie formatu powiatowego. Nie wiem, komu mogę zaufać.
– Dlatego pan ukrył dowód? To chyba przestępstwo.
– Ale go oddam – uśmiechnął się. – A właściwie pani odda.
– Nie rozumiem. Po to pan zadał sobie trud i ryzykował, żeby go teraz zwrócić?
– Ma pani komputer? – zapytał zamiast odpowiedzieć.
– A jak pan myśli? – Pokręciła z politowaniem głową. – Fizyk bez komputera? W dzisiejszych czasach? – Gestem kazała mu iść za sobą.
– O, znakomicie, jest i skaner. Nie będę się musiał trudzić z robieniem zdjęć.
Zatrzymał się, spojrzał kobiecie głęboko w oczy.
– Pani Dorotko – powiedział cicho – dlaczego pani pomaga mi tak bez protestu i komentarza?
Odpowiedziała mu poważnym spojrzeniem. Na dnie źrenic czaił się ból, zmęczenie i odrętwienie.
– Po pierwsze, wiem, że i tak pan zrobi swoje. Determinacja wylewa się panu uszami. Po drugie, jakoś dziwnie wzbudza pan zaufanie. A po trzecie, zaczynam pojmować, że jeśli nie pan, może już nikt nie wyjaśni przyczyn śmierci taty. Na złapanie mordercy nawet nie liczę. Kiedy patrzyłam na pana kolegów. Ruszali się wolniej niż muchy w smole, nie wzbudzali zaufania. Pan mi zadał więcej pytań w ciągu pięciu minut, niż usłyszałam potem przez dwie godziny. Poza tym, zdaje mi się, jakby pan wiedział dużo więcej niż inni policjanci. Podejrzewam, że o moim tacie więcej nawet niż ja. To znaczy o jego śmierci.
Naprawdę bystra babka, pomyślał z uznaniem. Szkoda, że spotykają się w takich okolicznościach. i, oczywiście, że jest żonaty. Nawet jeżeli to małżeństwo nie jest warte funta kłaków.
Skaner pracował powoli. Michał przypomniał sobie o płycie. Przecież dlatego pytał o komputer. Wyjął krążek.
– Mogę? – wskazał kieszeń napędu.
– Oczywiście.
Przewrócił jeszcze kartki w zeszycie, potwierdził komendę skanu, a potem otworzył płytę. List od Adasia.
Czytał go uważnie, każde zdanie po dwa, trzy razy, wyławiając z fachowego słownictwa właściwy sens.
– Co to jest? – Dorota stała za jego plecami, śledząc tekst. – Wygląda na interpretację analizy spektralnej. Między innymi. Bo reszty zupełnie nie rozumiem. A pan?
– A ja trochę więcej. Kryminalistyka to był mój konik. Marzyłem nawet o pracy w laboratorium, ale nie mam odpowiedniego wykształcenia.
– Te dane. Czy to kolejna tajemnica? Inne pana prywatne śledztwo?
– Nie. Ściśle dotyczy moich ostatnich poszukiwań. Może się też łączyć z zabójstwem pani ojca. Proszę spojrzeć na podsumowanie.
Te wszystkie uczone i najeżone terminologią zdania mówią jedno. Analizowany materiał pochodzi z miejsca położonego pod ziemią, o wilgotności, która spowodowała przyspieszoną erozję. Składa się z pyłu ceglanego i wapna. Skład chemiczny i zawartość izotopów wskazują na pochodzenie gliny z okolic Wrocławia, natomiast wapna z terenów bliższych Karkonoszom. Pewnie z któregoś z tamtejszych kamieniołomów. Nasycenie izotopami i innymi substancjami śladowymi, poziom wilgotności świadczą o użyciu tych materiałów w przestrzeni zamkniętej, o niewielkiej cyrkulacji powietrza, położonej poniżej poziomu gruntu na głębokości w przedziale od trzech do dziesięciu metrów.
– Można ustalić takie rzeczy na podstawie jakichś kawałków?
– Na podstawie zwyczajnego pyłu z ubrania, droga pani.
– Co to wszystko znaczy?
– To znaczy, że na ubraniu pewnego człowieka jest coś, co na pewno można znaleźć w legendarnych podziemnych przejściach naszego pięknego miasta.
– Pan coś z tego rozumie?
– Coraz więcej.
– I ta analiza tak panu pomogła?
– Niezupełnie. Ona tylko potwierdziła moje podejrzenia. W tej chwili mógłbym się bez tego obyć. Tak naprawdę najbardziej pomógł mi profesor Walberg.
Na wspomnienie ojca, twarz jej się ściągnęła.
– Już się zeskanowało – wskazała milczące urządzenie. – Trzeba przerzucić kartkę.
– To wszystko – wyjął brulion, podał jej. – Jutro rano niech pani zadzwoni na komendę i powie, że znalazła go podczas sprzątania pokoju profesora.
– A jeżeli powiem im prawdę? – przekrzywiła przekornie głowę.
– Będę miał kłopoty. Straszliwe kłopoty. Wyleją mnie z pracy, postawią przed sądem i takie tam. Jeśli pani tego chce, proszę bardzo.
– Nie chcę – odparła poważnie. – Nie chcę też zostać dzisiaj sama.
Zacisnął usta. Chętnie by został. Ale przecież ma swoje obowiązki.
Powinien być pod telefonem, odwiedzić jeszcze Jurka, jeśli go w ogóle wpuszczą o tej porze na oddział. A poza tym. Zbyt mu się córka profesora podobała, żeby nie chodziły mu przez cały czas pogłowie niespokojne myśli. A przecież ona jest w żałobie, a on przed godziną wysłał Magdę w podróż. Nie wypada.
Byłoby jakoś głupio, chociaż i on nie miał ochoty na spędzenie samotnej nocy z ponurymi myślami.
– Gdyby coś panią zaniepokoiło albo się przypomniało, proszę dzwonić – podał jej wizytówkę.
– O każdej porze dnia i nocy.
– A żona nie będzie zła?
– Od dzisiaj już nie. Nie zabiłem jej – parsknął śmiechem na widok jej miny. – Po prostu wyjechała. Jeśli pani pozwoli, wpadnę jutro po południu.
– Pozwolę. Oczywiście. Niech pan przychodzi. I proszę pamiętać o jednym. Ja też chcę się dowiedzieć jak najwięcej na temat śmierci taty.
Mieszkanie zastał splądrowane. Rzeczy z szaf powyrzucane na podłogę, szuflady otwarte, papiery na wierzchu. Kopnął leżący pod samymi nogami słomiany abażur. Nawet żyrandol nosił ślady plądrowania.
Dobrze, że odesłał Magdę z małym, dosłownie w ostatniej chwili. Nieważne, gdzie pojechali, byle ich tutaj nie było.
Ktoś chciał go przy okazji ostrzec czy tylko przestraszyć? Bo przeszukanie można zrobić tak, żeby nawet najbardziej pedantyczny gospodarz nie zorientował się, iż coś się wydarzyło. A tutaj panował bałagan większy niż po przejściu armii barbarzyńców przez rzymski dom publiczny. Celowa robota.
Nic nie znaleziono, bo i nie było co znaleźć. Wszystko, co ewentualnie mogło zainteresować intruzów miał przecież przy sobie.
Zatem ostrzeżenie czy zastraszenie? Chyba jedno i drugie. Nie pchaj nosa między drzwi. Westchnął ciężko i zaczął sprzątać.
Co za koszmar!
Żeby chociaż wiedział, o co naprawdę w tym chodzi! Bo mętny obraz, który miał w głowie nijak nie chciał się wyklarować.
Upychał rzeczy w szafach, nie bardzo dbając, żeby znalazły sięt am, gdzie było ich dotychczasowe miejsce. Papiery też powciskał w szuflady byle jak, myśląc bez przerwy, kto mógł to zrobić. Czyżby chłopcy z wewnętrznego?
Nie. Ci niedawno tu byli.
Zresztą po ostatnich wydarzeniach na pewno nie odmówiliby sobie przyjemności grzebania tylko w jego obecności. Czyżby pan inspektor Baliński? Wątpliwe, choć przecież niewykluczone. W końcu człowiek, który działa tak jak on, może się posunąć do różnych rzeczy.
Czyżby mocodawcy zabójcy profesora albo on sam? Ci, którzy pobili Jerzego?
Ta myśl sprawiła, że chwycił za telefon.
– Pani Doroto, to ja – powiedział. – Niech pani na siebie uważa i nikogo, ale to nikogo nie wpuszcza do domu! Jeśli ktoś zechce wejść, proszę natychmiast dzwonić po policję, pogotowie i straż pożarną. Nie żartuję! Żeby tylko ktoś jak najszybciej przyjechał.
– Co się stało? – spytała zaniepokojona.
– Miałem nieproszonych gości podczas wizyty w pani domu.
– Złodzieje?
– Raczej nie, a może nawet wręcz przeciwnie. Na pewno ciekawscy, którym nie chciało się czekać na mój powrót, żeby zadać kilka pytań. Woleli sami spróbować znaleźć odpowiedź.
– Dziwnie lekko pan do tego podchodzi – przysiągłby, że widzi jak kobieta po drugiej stronie słuchawki marszczy brwi.
– Nie podchodzę lekko. Ale co mam zrobić? W takiej sytuacji pozostają dwa wyjścia. Albo się śmiać, albo płakać. A pani niech zachowa ostrożność.
– Dobrze, będę uważać.
– Bardzo proszę. I nawet gdybym we własnej osobie pojawił się pod pani drzwiami i zaklinał na wszelkie świętości, proszę ich w nocy nie otwierać!
– Oczywiście – odparła spokojnie. – To wprawdzie dziwne, ale ostatnio wydarzyło się tyle dziwnych rzeczy, że przestałam się czemukolwiek dziwić.