174064.fb2
Obudził się z ciężką głową.
Przed snem wypił dwa piwa. W połączeniu z wódką, którą go poczęstowała córka profesora, dało to właśnie taki efekt. Nigdy nie znosił dobrze mieszania alkoholu, nawet w śladowych ilościach.
Wstał ze szczerym zamiarem zalania tego marnego kaca wielką ilością kawy. Zbyt wiele miał do przemyślenia, żeby pozwolić sobie na poranną słabość. A poza tym powinien dzisiaj złożyć wizytę Dorocie Walberg.
Pierwszą filiżankę wypił zachłannie. Czuł każdym nerwem, każdą komórką, jak wraz z aromatycznym, gorącym płynem wlewa się w ciało życie. Drugą porcję już smakował, delektował się mocnym zapachem.
Trzeciej nie zdążył donieść do ust. Przerwało mu łomotanie do drzwi.
O tej porze? Kto może mieć do niego interes tak rano?
– Słucham? – spytał w przedpokoju.
– Policja! Otwierać. Mamy nakaz przeszukania.
Wpadli do mieszkania jak na amerykańskim filmie. Ubrani w kuloodporne kamizelki, niektórzy bronią maszynową. Natychmiast rozbiegli się po całym domu. Za nimi weszli komendant z Balińskim.
– A wy co? – wydyszał zdenerwowany Michał – bawicie się w słynny patrol tego poronionego detektywa czy ściągnęliście sam GROM? Mogę zobaczyć nakaz?
– Dawaj klucze od piwnicy i strychu – rzucił zamiast odpowiedzi stary. – Ale już, ruszać się!
– Nakaz rewizji poproszę! Ale już, ruszać się! Bo zadzwonię do oficera dyżurnego w województwie!
Baliński podał złożoną na czworo kartkę. Wroński bez pośpiechu rozprostował ją, przeczytał uważnie.
– Proszę bardzo – z szuflady komódki przy drzwiach wyjął klucze. – Miłej zabawy. Ja sobie w tym czasie pooglądam telewizję.
– Nie, pan w tym czasie odpowie na parę pytań.
– Nie! Skoro uzyskaliście nakaz przeszukania, rozmawiać będę tylko w obecności prokuratora. Zresztą chętnie się z którymś zobaczę, bo i tak muszę zgłosić przestępstwo, bo wczoraj jakieś wesołe chłopaki urządziły rewizję pod moją nieobecność.
Spojrzał czujnie na Balińskiego. Inspektor wyglądał na autentycznie zaskoczonego.
– Dlaczego pan tego od razu nie zgłosił?
– A to nie pana robota?
– Nie! – padła zdecydowana odpowiedź. – Nie moja. Zresztą nie uczyniłbym nic bez podstawy prawnej.
Michał miał ochotę parsknąć śmiechem, ale się opanował. Nie uczyni nic bez podstawy prawnej! Też coś.
– I co? – komendant pochylił się ku komisarzowi – Znaleźli coś?
– A co mieli znaleźć? Może mnie pan oświecić? I czego wy szukacie?
– Już my wiemy, czego!
– Szefie! – przybiegł jeden z funkcjonariuszy. – Mamy przejrzeć wszystkie dyskietki i płyty?
– Co głupio pytasz? – komendant prawie rzucił się na niego. – Chcesz po premii?
– Mamy pistolet – następny podszedł, trzymając w wyciągniętej dłoni glocka.
– Co z tym zrobić?
– Zostaw – machnął ręką stary. – Sam mu pomagałem załatwić pozwolenie na tę spluwkę. Jest legalna.
– Mowy nie ma! – Baliński zareagował natychmiast. – Bierzemy broń do depozytu. Może pan – zwrócił się do komisarza – odebrać pokwitowanie jeszcze dzisiaj popołudniu.
– Pokwituje mi pan zatrzymanie pistoletu w tej chwili albo dzwonię.
– Ależ pan jest upierdliwy! – inspektor przywołał jednego z policjantów. – Leć na komendę i przywieź formularz depozytowy.
– Ja jestem upierdliwy? A kto mnie nachodzi o poranku w towarzystwie oddziału ramboidów? Mogliby sobie tylko kurz z tego sprzętu wytrzepać. A najlepiej zdjąć w ogóle. Nieprzyzwyczajeni, szybko się zmęczą. Romkowi – wskazał zażywnego mężczyznę po czterdziestce – serducho gotowe pod takim obciążeniem strzelić.
Udawali, że nie słyszą. Michał włączył więc telewizor i udawał, że ogląda beznadziejną polską telenowelę.
Potem sięgnął po telefon.
– Gdzie dzwonisz? – zainteresował się natychmiast komendant.
– Moja sprawa.
– Jeśli po jakiegoś papugę, daruj sobie.
– Dzwonię, gdzie mi się podoba chyba że jestem aresztowany?
Chwilę czekał na odpowiedź, a potem wystukał numer. Jeden sygnał, drugi. czas dłużył się straszliwie w oczekiwaniu. Odbierz, no odbierz, błagał w duchu. Inaczej umrę z niepokoju! Wreszcie charakterystyczny szczęk.
– Słucham? – zdenerwowany głos Doroty Walberg.
Z ulgą odłożył słuchawkę. Może jest rozstrojona psychicznie, ale przynajmniej żywa. Komendant patrzył podejrzliwie. Michał wzruszył ramionami, stary odwrócił się, by obserwować pracę policjantów.
Michał trzymał jeszcze przez chwilę rękę na telefonie. Delikatnie uniósł słuchawkę, a potem nacisnął piątkę. Nacisk na wyłącznik. Dwójka – wyłącznik, trójka – wyłącznik, czwórka – wyłącznik, siódemka. Wreszcie zabrał dłoń.
– Panie inspektorze! – rozległ się głos zza ściany. – Proszę tutaj! Na tej płycie jest coś dziwnego.
– No, zasuwaj, komisarzu – rzucił z krzywym uśmiechem komendant. – To pewnie ciebie też zainteresuje.
Wroński przymknął oczy. Trzeba było dać nośnik na przechowanie sąsiadowi. Pan Edmund, przemiły staruszek, o nic by nawet nie zapytał. Miał nawyki dyskrecji jeszcze z wojennej i powojennej konspiracji.
– Co to jest? – Baliński spojrzał na komisarza spod zmarszczonych brwi. Na ekranie widniały zeskanowane notatki. – Skąd pan to ma?
– A bo ja wiem? Nie pamiętam nawet. Ktoś mi dał kiedyś płytę z tymi bazgrołami.
– Taaak? – Inspektor sprawdził statystyki. – Pliki utworzono wczoraj. Zatrzymujemy.
– Mogę to sobie przegrać? W końcu dysk jest mój.
– Pańska bezczelność przekracza wszelkie granice.
Wroński wrócił do pokoju. Stary pośpiesznie odłożył telefon.
– Może się pan nie trudzić – powiedział lekkim tonem Wroński, chociaż na sercu czuł ogromny ciężar. – Ten aparat zapamiętuje do pięciu ostatnich połączeń. A pięć ostatnich połączeń jakimś dziwnym trafem wykonałem do pojedynczych numerów. Chyba mi odbiło albo co…
– Twoja bezczelność…
– Wiem, wiem – przerwał Wroński – przed chwilą to już słyszałem.
– No i co? – spytała córka profesora. – Wyczytał pan coś ciekawego w tych notatkach?
– Niczego nie wyczytałem. Wczoraj ktoś splądrował moje mieszkanie, a dzisiaj była legalna rewizja. Zatrzymali płytę. I tak dobrze, że przegrałem skany na inny nośnik, a tamten z analizą zniszczyłem. Gdyby ją znaleźli, mój przyjaciel miałby kłopoty.
– Pan, policjant, ma przeciwko sobie policję? – zdziwiła się.
– Pani Dorotko. nie tyle policję, co paru funkcjonariuszy, którzy chcą czegoś, o czym na razie nie mam pojęcia. W dodatku wcale nie jestem pewien, czy oni działają z ramienia policji.
– A ja, widzi pan, coś jednak tam wyczytałam. Nie mogłam spać, więc dokładnie przejrzałam brulion.
– Szkoda, że go pani oddała. Ale inaczej mogłaby pani napytać sobie biedy.
– A kto powiedział, że oddałam? – na widok jego zdumionej miny roześmiała się. – Widzi pan, u mnie też rano przeprowadzono rewizję. Nie byłam przez to w pracy.
– Słucham?
– Tak, tak. Zjawili się o wpół do ósmej.
– Czyli tak jak u mnie – mruknął. To tłumaczyło jej zdenerwowanie, kiedy zadzwonił. – A kto to był?
– Pokazywali legitymacje, ale w nerwach nie zapamiętałam nazwisk. Ale ten, który nimi dowodził to był wielki, gruby facet.
– Ostrzyżony krótko, z siniakami na twarzy. – po bójce z Wrońskim Flap musiał mieć wyraźne ślady na masywnej gębie.
– Zgadza się.
– W towarzystwie takiego małego chudego?
– Nie. Było ich trzech, ale żaden nie był mały i chudy.
Michał zamyślił się.
Czyżby szanowny Januszek w tym czasie sprawdzał jeszcze coś innego? A Dorota ciągnęła:
– Byli bardzo nieprzyjemni. Tak mnie to zdenerwowało, że nie oddałam brulionu. Ukryłam go.
– Gdzie? – zdziwił się.
Ukryła zeszyt na oczach na pewno doświadczonych policjantów?
– Tam, gdzie przedtem pan. W śmieciach.
– Nie zaglądali do kosza?
– Owszem. Ale tylko pobieżnie. Na pewno nie przyszło nikomu do głowy, że przybita śmiercią ojca kobieta może coś kombinować.
– Ja też bym nie przypuszczał.
Natychmiast spoważniała. Na delikatnej twarzy pojawił się wyraz głębokiego smutku.
– Chcę – powiedziała cicho – odkryć przyczyny śmierci taty. Chcę, żeby ten, kto to zrobił poniósł zasłużoną karę. I wiem, że panu chodzi o to samo.
– Ma pani rację. Ale ja mam jeszcze inne powody, żeby dojść prawdy.
Przed oczami stanęły mu znów zmasakrowane zwłoki Agnieszki Ramiszewskiej i przerażenie zastygłe w oczach doktora. Czyżby lekarz sądowy powiedział jednak zabójcom coś, co naprowadziło ich na ślad Walberga? Niewykluczone.
A może mieli tak dokładnie rozpracowanych tych ludzi, miłośników historii, że po prostu przyszli do nich po kolei? Możliwości może być zresztą więcej.
– Szkoda, że nie wiemy, kto sporządził te wszystkie notatki i rysunki – westchnął.
– Mówią panu coś inicjały A. R.? – zauważyła, że Wroński drgnął. – Niektóre z dopisków taty je zawierają. Coś w rodzaju „AR, to trzeba dokładnie sprawdzić”.
– Adam Ramiszewski – prawie szeptem powiedział Michał. – A.R. Wygląda, że współpracowali z pani ojcem bardzo ściśle. Czy pan profesor coś kiedyś o nim wspominał?
– Nie. Ale przypominam sobie, że nie raz dzwonił do jakiegoś Adama. Może to ten?
– Może. A raczej na pewno.
– Jest jeszcze coś – powiedziała bardzo powoli. – W środku znalazłam interesujące wzory fizyczne.
– Słucham? – drgnął, jakby został żgnięty rozpalonym prętem. – Jakie wzory?
– Fizyczne. Niewiele z nich rozumiem, nie specjalizowałam się w fizyce jądrowej, ale coś mi mówi, że mogą mieć coś wspólnego z pracami von Brauna. I jest jeszcze coś. Przy skanowaniu nie zwróciliśmy na to uwagi, bo za szybko to szło, ale to też wydaje się bardzo ważne.
Wpatrywał się w schemat. To nie był zwyczajny odręczny rysunek, ale został najwyraźniej przekalkowany z jakiegoś opracowania. Zajmował całe dwie strony.
Najciekawsze jednak były czerwone odcinki i kółka naniesione na czarne linie. I litery – Z, S, K, R, PZG, W – napisane zielonym długopisem.
– Co to może być? – zastanawiał się głośno. – Wygląda jak plan miasta. Ale coś mało ulic.
– To właśnie podziemne korytarze – pochyliła się nad zeszytem. – Doleciał przyjemny zapach delikatnych perfum i kobiecego ciała. – Jestem tego na sto procent pewna. Tato bardzo się nimi interesował. Pokazał mi nawet kiedyś coś podobnego, ale na o wiele większym formacie.
– W takim razie te litery. zaraz. Kłania się orientacja w terenie. Z to pewnie zamek, jeśli S oznacza sąd, K kościół, a W więzienie, wszystko by pasowało. W tym układzie R to ratusz, ale PZG? Leży blisko zamku i kościoła.
– Może Pomnik Złotych Godów?
– Może. A te czerwone kreski i kółka? Proszę. Jedno koło jest na PZG, drugie na R, a trzecie gdzieś w terenie.
Milczała długo, ważąc coś w sobie. Wreszcie zdecydowała się, wzięła głęboki oddech.
– Kiedyś podsłuchałam telefoniczną rozmowę ojca. Nie chciałam, ale jakoś samo wyszło. Mówił o jakichś wejściach do podziemi i możliwych do przejścia korytarzach.
Patrzył na nią uważnie, ze zmarszczonymi brwiami. To by z kolei pasowało do opowieści profesora o esesowskich archiwach.
– Chce pani powiedzieć…
– Może odcinki oznaczają jakieś ważne przejścia, a kółka miejsca, w których można tam wejść?
– Ciekawy tok rozumowania.
– No dobrze – uśmiechnęła się z przymusem. – Nie będę pana zwodzić. To wszystko jest napisane w różnych miejscach tego zeszytu. Są bardzo jasne wskazówki.
– Jeśli ma pani rację. – Zastanowił się, wpatrzony w mapkę, potrząsnął głową. – Ale nie, to niemożliwe. Proszę spojrzeć tutaj.
Wskazał czerwone kółko zaznaczone niedaleko zamku, na drodze prowadzącej szerokim łukiem do sądu, czyli punktu S.
– To mi nie pasuje. Sprawdźmy w necie. Ostatnio na stronach urzędu miasta podobno jest dostępny dość dokładny plan Oleśnicy.
Po chwili siedzieli obok siebie przy komputerze.
– Widzi pani? Wynikałoby, że wejście jest w tym miejscu. Tutaj na Wałowej stoi poniemiecki dom. Przypadkiem wiem, że w studni jest tam ukryty korytarz, ale wiem również, iż jest on zasypany. A z planu wynikałoby, że prowadzi tędy jakaś droga.
– Dobrze – powiedziała.
– Ale to wszystko nie wyjaśnia nam, o co chodzi i dlaczego ten zeszyt jest tak ważny, że ojciec stracił życie.
– A ja zaczynam coś z tego rozumieć. Ale podczas rozmowy wspominał o tajnych pracach von Baruna i Heisenberga, o ukrytych archiwach SS. Może to jest ślad?
– Ale przecież von Braun swoje wynalazki przekazał Amerykanom.
– Podobno nie wszystkie i nie o wszystkim ich poinformował. Profesor wspominał coś o pracach nad energią atomową, ale nie w sensie broni masowego rażenia.
– Energia atomowa, mówi pan? Tato nie zwierzał mi się z takich spraw.
Pewnie nie chciał pani narażać. Kto mniej wie… i tak dalej.
– Ale to by jednak coś wyjaśniało. Proszę dać mi brulion!
Zaczęła gorączkowo kartkować zeszyt. Michał patrzył na jej kolana, wysoko odsłonięte, kiedy siedziała. Już przedtem przyszło mu do głowy, że za stworzenie takiej pary nóg dobry Pan Bóg powinien dostać nagrodę Nobla.
Zrobiło mu się trochę głupio.
Mężczyzna zawsze pozostanie mężczyzną, pomyślał. Jej takie durnoty nawet nie przemkną przez głowę.
– Jest! – pokazała dopisek sporządzony ręką Walberga. – ”WHi WvB prac. z całą pewn. nad wyk. e.j. do nap. rak.”. I dalej: „sprawdzić w archiwum państwowym, popytać fizyków na uczelni”.
– To drugie rozumiem, ale pierwsze.
– Mnie coś zgrzytało w głowie już przedtem – Zamknęła zeszyt, położyła go na kolanach. – Ale teraz raczej jestem pewna. Heisenberg i von Braun pracowali nad wykorzystaniem energii jądrowej do napędu rakiet!
– Czy to w ogóle możliwe? Nie znam się na tym.
– Teoretycznie możliwe. Jednak przy obecnym stanie wiedzy czegoś podobnego nie da się zrobić. Państwo, które by dokonało podobnego wynalazku i opracowało bezpieczne, łatwe w obsłudze i kontrolowaniu silniki napędzane uranem czy plutonem, dokonałoby technologicznego skoku do innej epoki. Nie mówiąc o możliwościach podróży kosmicznych. To tak jak z elektrowniami atomowymi. Stosunkowo tanim kosztem można osiągnąć wielkie efekty energetyczne.
– To brzmi jak fantastyka.
– Właśnie w fantastyce często jest mowa o napędzie jądrowym, o statkach kosmicznych korzystających ze stosów atomowych. Ludzkość szuka innych dróg rozwiązań, bo okiełznać atomu na razie nie umie w dostatecznym stopniu, a wszelkie maszyny napędzane energią jądrową korzystają z niej tylko pośrednio. Przecież nawet okręty atomowe są w istocie rzeczy jednostkami napędzanymi po staremu. Stos atomowy służy do wytworzenia dostatecznej ilości suchej pary, a tą poruszane są turbiny. Ale bezpośrednie przełożenie, w dodatku na silniki rakietowe? Szkoda, że ojciec nic mi nie powiedział. Chciał pytać naukowców. ja bym mu przecież powiedziała, że to mrzonki.
– Na pewno nie chciał pani narażać. Zdawał sobie sprawę, jak takie informacje mogą być cenne. A cenne oznacza zarazem groźne, bo podobnymi zagadnieniami interesują się wywiady chyba wszystkich państw. Zresztą i o tym mi napomknął.
Wstała gwałtownie, ukryła twarz w dłoniach, łzy zaczęły przeciekać między palcami.
– Po jednej rozmowie z moim tatą wie pan więcej o jego pasji niż ja mieszkając z nim od lat.
Wroński poczuł się nagle bezradny. Wolałby znowu stanąć twarzą w twarz z rozwścieczonym Flapem niż siedzieć naprzeciwko płaczącej kobiety. Ostrożnie, nie chcąc, żeby to źle odebrała, również się podniósł i pogładził ją po włosach. Były jedwabiście miękkie i puszyste.
Córka profesora, wiedziona nagłym impulsem, przytuliła się do niego. Stali tak kilka minut. Michał gładził jej włosy, wdychał zapach, ale myśli krążyły gdzie indziej.
Wreszcie podniosła głowę.
Patrzył prosto w mokre, błękitne od płaczu oczy. Widział zgrabną linię nosa, pełne wargi. Chcąc nie chcąc, nie bardzo nawet wiedząc, co czyni,pochylił głowę. Ich usta złączyły się na chwilę, ale kobieta od razu uciekła w bok.
– Nie mogę teraz – szepnęła. – Minął dopiero dzień od śmierci taty.
– Przepraszam – mruknął – zachowuję się jak idiota.
Oderwała się od niego.
– To co teraz robimy? – spytała, ocierając twarz.
– Trzeba się zastanowić. Ale chyba powinniśmy to wszystko przemyśleć i sprawdzić. Ma pani w domu dobrą latarkę? Zaczniemy tam, gdzie jest najłatwiej dotrzeć.
O dziesiątej wieczorem pod koniec maja nie jest jeszcze zupełnie ciemno.
Tak naprawdę nigdy wtedy tak nie bywa, jeśli nieba nie zasłaniają gęste chmury. To pora zmierzchu astronomicznego. Słońce chowa się tylko za północno-zachodnim horyzontem, żeby podążyć ku wschodowi, rozświetla jednak cały czas choć mały skrawek nieba.
Obserwowali uważnie okolicę pomnika Złotych Godów. Udawali zakochaną parę, najpierw przechadzając się wzdłuż i wszerz Placu Książąt Piastowskich,a teraz kryjąc się w cieniu przy zamkowej bramy. Ile bowiem można się prowadzać po czymś, co w istocie rzeczy jest tylko parkingiem, oddzielonym od zamku niskim murkiem i starą fosą? Szumna nazwa „plac Książąt Piastowskich” była myląca, podobnie jak sporo innych w tym mieście.
– To wejście tutaj, jeśli rzeczywiście jest, musi mieć związek z komorą pod pomnikiem, o której chodziły różne plotki; Miałem nawet zamiar porozmawiać z dziennikarzem, który to opisywał, ale okazało się, że on też nie żyje. Chciałem sprawdzić, jak zmarł i czy są jakieś ustalenia w tej sprawie, niestety zabrakło czasu.
– Myśli pan, że tam gdzieś jest jakaś odsuwana płyta czy coś podobnego?
– Mieliśmy sobie mówić po imieniu.
– Zapomniałam. To jak myślisz?
– Nie bardzo to sobie wyobrażam. Myślę, że raczej jakiś cichy mechanizm na dobrze naoliwionych prowadnicach. Ten pomnik to doskonałe miejsce. Nikt po nim nie łazi, bo nawet nie ma po co. Jest tak doskonale dostępny ze wszystkich stron, że po prostu nikogo to nie bawi. Pójdę sam. Jeśli znajdę wejście, spróbuję od razu dostać się do środka i zbadać teren. Nawet nie próbuj mnie przekonywać! Ktoś z nas musi zostać. Gdybym nie wrócił, skontaktujesz się z moim przyjacielem w Warszawie. On będzie najlepiej wiedział, co zrobić.
– Nie chcę, żebyś tam szedł.
– A poco tu przyszliśmy?
– Patrz, tam pod murem leży pijaczek.
– Niech sobie leży. Tutaj to normalne.
Patrzyła za nim jak niespiesznym krokiem zmierza ku pomnikowi. To nie był typowy pamiątkowy monument, ale raczej ustawiony na stopniowym podwyższeniu obelisk zwieńczony książęcym czaprakiem. Z powodu przychodzących na myśl skojarzeń bywał przez miejscowych nazywany kutasem albo jeszcze bardziej dosadnie. Michał obszedł dookoła schodki, przytupując lekko co kilka kroków. Zatrzymał się, bo jacyś ludzie przechodzili drugą stroną ulicy.
Dorota z emocji ledwie oddychała.
Swoją drogą, co za idiotyczne miejsce, żeby ukryć wejście do podziemi. Chociaż, z drugiej strony, pod latarnią podobno bywa najciemniej. A żeby właśnie było najciemniej, dbają odpowiednie siły. W końcu firma, która robiła ostatnio prace remontowe, szybko się zwinęła z robotą, zamurowując dokładnie to, co zostało przypadkiem odkryte. Niewykluczone, że ludzie zainteresowani ukryciem znaleziska wyłożyli sporo gotówki za milczenie pracowników przedsiębiorstwa. A może użyli jeszcze innych metod uciszania.
Wzdrygnęła się. W ciągu dwóch dni jej spokojne życie zmieniło się diametralnie. Najpierw zabito ojca, a teraz sama idzie z obcym jeszcze niedawno mężczyzną, żeby stawić czoła groźnej tajemnicy. Ile to już było trupów?
Pięć niezidentyfikowanych zwłok bez śladów przemocy, jeden zastrzelony w parku i jeszcze dwóch zabitych – jej ojciec i ten doktor z Wrocławia. I ta dziewczyna. Dziewięć ciał, w tym cztery przez ostatnie kilka dni.
Michał wszedł już na stopnie. Rozejrzał się.
A potem zaczął iść dookoła pomnika, tupiąc twardymi obcasami. Wszedł na kolejny poziom, znów to samo. Niech to szlag, nic nie słychać, wszędzie, w każdym miejscu taki sam odgłos. Pochylił się, przejechał ręką po kamieniach, zastukał latarką. Zdaje się, że nic z tego nie będzie. Tu nie ma żadnego zejścia do podziemi. Co za idiotyczny pomysł, żeby tu przyjść. Na co liczył? Znów na szczęśliwy przypadek?
Może w ogóle nie ma podziemi, a jeśli są, wejścia mogą być dawno zasypane albo nawet zabetonowane. Może to wszystko tylko domysły i wymysły grupki pasjonatów? Dobrze, jednak skąd wtedy te trupy?
Usiadł.
Nie widział pijaczka, który wstał z kościelnego trawnika, a teraz chwiejnym krokiem zbliżał się ku niemu. Miał na sobie bluzę z kapturem, naciągniętym głęboko na głowę. Prawą rękę włożył do kieszeni.
Dorota pojawiła się nagle obok Wrońskiego.
– No, chodź już. Wygrałeś, wierzę, że mnie kochasz i całą noc możesz tu przesiedzieć, żeby to udowodnić.
Może nie miało to wielkiego sensu, ale pijak zatrzymał się, a potem zawrócił. Wroński patrzył za nim.
– Myślisz, że stoi tutaj na czatach? A może raczej leży.
– Nie wiem. Ale zauważyłam, że kiedy ruszył, w pewnym momencie przestał się chwiać i poszedł pewnym krokiem. Możliwe, że takich jak on jest tu w okolicy więcej.
Michał rozejrzał się. Właśnie. Blok obok, trawniki, garaże, fosa iwzgórze zamkowe. Można tu ukryć pluton wojska.
– Co robimy?
– Chodź – pociągnął ją za rękę. – Dzisiaj nic nie zwojujemy. Trzeba to wszystko jeszcze raz dokładnie przemyśleć, znaleźć inne rozwiązanie.
W tej chwili stanął jak wryty. Przed nimi wyrosła jakaś postać.
Przyjrzał się.
To ten pijaczek spod kościoła. Kaptur nadal na głowie, a w ręku mętny błysk stali. Bezwątpienia pistolet. I bez żadnej wątpliwości z odciągniętym kurkiem. To było widać nawet w byle jakim świetle oddalonej o kilkanaście metrów latarni.
– Idziemy – powiedział intruz.
– Dokąd?
– Zobaczysz. Oboje cztery kroki przede mną i bez gwałtownych ruchów.
Dorota poczuła przenikliwe zimno pełznące od stóp przez całe nogi, potem wzdłuż krzyża aż po barki. Ojciec kiedyś mówił, że ludzie pod lufą tak się czasem czują.
– Już! – popędził ich fałszywy pijak. – Prosto, w stronę parku na wzgórze. Potem powiem, gdzie dalej.
Głos wydawał się skądś znajomy, ale w takiej chwili Wroński nie potrafił go przypasować do konkretnej twarzy.
Pociągnął Dorotę. Szła sztywno, jakby ogarniał ją paraliż. Potknęła się. Człowiek z tyłu syknął ostrzegawczo.
– Uważaj – Michał chwycił ją za rękę. – Mówiłem, żebyś ubrała lepsze buty. W tych potykasz się co chwila.
Już miała zaprotestować, bo przecież na nogach miała wyjątkowo wygodne sportowe półbuty, ale Wroński ścisnął ją tak mocno, że mało nie krzyknęła. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do niej, co komisarz chciał dać do zrozumienia.
– Nie miałam innych.
– Iść, nie gadać!
Szli wzdłuż wschodniej ściany zamku. Za chwilę zbliżą się do schodów bocznego wejścia. Znów ponagleni, przyspieszyli nieco. Dorota nagle potknęła się i upadła na kolana. Idący z tyłu zrobił jeszcze dwa kroki.
Wroński, pochylony troskliwie nad kobietą, nagle wyprostował się, wykonał półobrót i przygiął do ziemi rękę trzymającą pistolet. Pociągnął ją do przodu, spodziewając się usłyszeć wystrzał. Jednak broń milczała. Uderzył z góry w nadgarstek. Pistolet wypadł ze zdrętwiałej dłoni. Przeciwnik odskoczył.
Zanim Michał zdołał powrócić do wyprostowanej pozycji, ujrzał przed oczami jasny rozbłysk. Ból nadciągnął dopiero po chwili wraz ze świadomością, iż odebrał mocne uderzenie w twarz. Odruchowo poszedł w przód, wyciął tam tego pod żebra, celując w wątrobę.
To znaczy chciał uderzyć w to miejsce, ale nie zdołał. Trafił w powietrze.
W ostatniej chwili, rozpaczliwym wyrzutem przedramienia, zatrzymał stopę lecącą ku jego głowie. Natychmiast poczuł ból w prawym udzie. Otrzymał krótkie kopnięcie szpicem buta. Najwyraźniej trafił na cholernego kickboksera. Uderzył krótkim sierpem, ale ręka uwięzła w zasłonie. Instynktownie uchylił się przed błyskawiczną kontrą prawym prostym. Trzeba przejść do zwarcia, może w parterze zdoła uzyskać przewagę. Rzucił się na nogi przeciwnika, chwycił go pod uda, podniósł w powietrze.
W tej chwili zabrakło mu tchu.
Straszliwe uderzenie oburącz w miejsce, gdzie mięśnie kapturowe łączą się z szyją sprawiło, że ręce opadły. Tamten odskoczył. Twarda pięść wylądowała na szczęce Wrońskiego.
Komisarz upadł. A napastnik już siedział na nim.
Obrócił go twarzą do ziemi, wykręcił ręce. Michał próbował się jeszcze uwolnić, ale każde szarpnięcie łączyło się z coraz większym bólem. To koniec, pomyślał.
Nagle ucisk zelżał. Niespodziewanie poczuł, że ręce ma wolne.
Pijaczek zszedł z niego bardzo powoli. Wroński odwrócił się na plecy. Jednak ta kobieta ma charakterek! Trzymała lufę na potylicy zakapturzonego. Dłonie jej ewidentnie drżały. Mężczyzna musiał to doskonale wyczuwać, więc zachowywał się bardzo spokojnie. Przy napiętym kurku łatwo o przypadkowy strzał.
– Spokojnie – powiedział łagodnie. – Ostrożnie z tą spluwą. To tylko ja. Mogę zdjąć kaptur?
Michał podniósł się, ostrożnie przejął broń od Doroty. Szarpnięciem odwrócił pijaka, odsunął się o dwa kroki i gestem polecił mu odsłonić twarz.
– Niech mnie diabli! – wciągnął gwałtownie powietrze. – Inspektor Baliński!
– Znasz go? – kobieta stanęła obok. – To jakiś twój kolega? Policjant grozi policjantowi bronią? Inspektor komisarzowi?
Baliński skrzywił się.
– Jaki tam ze mnie policjant. Jaki inspektor. Jestem kapitan Marek Baliński. Z polskiego kontrwywiadu.
– A ja jestem Mosze Patzowski, święty cadyk z Radomia.
– Bez kpin. Mam przy sobie legitymację. Jeśli pani może sięgnąć do tylnej kieszeni moich spodni.
– Nie ze mną takie sztuczki. Sam pan sięgnie. Dwoma palcami, wolniutko, żebym się przypadkiem nie zdenerwował.
Baliński wyjął z kieszeni skórzany portfel. Michał gestem polecił Dorocie odebrać dokumenty. Potem poświeciła mu latarką.
– Kapitan Marek Baliński – przeczytał głośno, a potem gwizdnął przeciągle – Jeśli to prawda, trzymając pana pod lufą właśnie popełniam ciężkie przestępstwo przeciwko bezpieczeństwu państwa.
– Może pan już przestać?
– Nie mogę. Jakoś mi trudno w to uwierzyć.
– Niech to szlag! Chce pan telefon do ministra obrony narodowej albo spraw wewnętrznych? Może do obu? Oni dostatecznie mnie uwierzytelnią?
– Nie mam zaufania do kogoś, kto przed chwilą mierzył do mnie z pistoletu.
– Nie miałem wyjścia. Zdarzyło się coś. No cóż, pogubiłem się, przecież jestem tylko człowiekiem. Potrzebuję waszej pomocy.
– Naszej pomocy? Pod pistoletem? Niech pan poprosi tych dwóch goryli, którzy za mną chodzą. I pozdrowi ich ode mnie.
– Pan uważa, że to moi ludzie?
– A nie?
– Jak się pan domyślił?
– Bawiliście się w klasyczny układ zły glina, dobry glina. Z tym, że panu ten dobry coś ostatnio też nie wychodził. To co, może ich zawołamy? Pewnie gdzieś się czają, czekają na wezwanie.
Baliński splunął w bok słodko-słoną cieczą. W czasie walki Wroński trafił go łokciem, rozcinając od wewnątrz policzek.
– Janusz, ten mniejszy, nie żyje – wbił wzrok w komisarza. – Został zabity przed dwiema godzinami. Był jeszcze trzeci człowiek, taki niepozorny. Działał w ukryciu, dyskretnie, na pewno go pan nie zauważył, bo tamci dwaj celowo robili sporo zamieszania. Zginął razem z Januszem. Dzięki jego poświęceniu zdołałem uciec. A Wiesiek gdzieś się zapodział. Od wczoraj nie daje znaku życia, chociaż powinien meldować się z terenu co dwie godziny. A my musimy się spieszyć inaczej może ucierpieć na tym interes Polski.
– Jak to się zapodział? Pana King Kong przecież przeprowadził rano rewizję u Doroty. W tym samym czasie, kiedy grzebaliście się u mnie.
Baliński milczał, wyraźnie zaskoczony.
– Nic pan o tym nie wie? – zdziwił się Wroński. – Przecież to pana człowiek!
– Nie wiedziałem. Ale to wiele tłumaczy. Zbyt wiele nawet.
Michał opuścił lufę. Dorota syknęła.
– Wierzysz mu?
– Wierzę, wierzę. Trochę się teraz z nim droczyłem. Domyśliłem się, że jest agentem po rozmowie z burmistrzem. Jemu Baliński tego oczywiście nie powiedział, przedstawił się jako oficer z Komendy Głównej Policji, który przyjechał z tajną misją śledzić korupcyjne praktyki. Ja wiedziałem, że jest oddelegowany z Wrocławia specjalnie do spraw tajemniczych zwłok. Tylko wywiad i kontrwywiad stosuje takie gierki. Nie byłem jedynie do końca przekonany, czy pracuje koniecznie dla Polski. Ale już wiem. W każdym razie wydaje mi się, że wiem. A to, co powiedział przed chwilą oznacza, że sytuacja jest jeszcze bardziej skomplikowana niż mi się zdawało.
– Właśnie – potwierdził Baliński. – Sytuacja jest wyjątkowo skomplikowana. Nawet w przybliżeniu nie ma pan pojęcia, jak bardzo.