174064.fb2
Tym razem to Wroński został na czatach, a Baliński z Dorotą szli objęci wpół w stronę domu na skraju zamkowych błoni, tam, gdzie powinna być stara studnia.
Wciąż jeszcze czuł się jakby został obudzony znienacka w innym, nieznanym świecie.
Ten stróż niby z komendy wojewódzkiej o dziwo nie miał wcale torpedować śledztwa Wrońskiego. Przeciwnie, wnioski z dochodzenia powinny mu pomóc wykonać zadanie. Owszem, usiłował je skierować na ślepe tory, kiedy zobaczył, że komisarz zbliża się niebezpiecznie do prawdy. Stąd pamiętna rozmowa o aferze narkotykowej. Jednak gdy Michał nie dał się na to złapać, postanowił odsunąć go od pracy. Ale nadal zamierzał skorzystać z ustaleń dokonanych przez policjanta. Stąd rewizja, kiedy nie można było inaczej. Zeskanowany brulion powiedział Balińskiemu o wiele więcej niż komisarzowi.
Wejście do podziemi w ratuszu istniało i było wprost wymarzone dla rządowych agentów.
Z dala od oczu ludzi, bezpieczne. Wystarczyło machnąć przed oczami nakazem komu trzeba, żeby otworzyły się wszystkie drzwi. Tyle że w piwnicach siedziby magistratu nie byli sami. Flip z tym drugim tajniakiem zginął, kapitanowi udało się uciec.
Jutro pewnie zawita do ratusza ekipa dochodzeniowa. Ale dopiero jutro.
Policjanci będą robić mądre miny nad następnym tajemniczym ciałem. Tymczasem to po prostu oficer służb specjalnych. Wroński nie zdążył zapytać kapitana o sprawę ciał, ale postanowił odłożyć to na później.
Chociaż, w zasadzie, nie musiał pytać.
Wszyscy zamordowani musieli być związani z agenturą. I to, zdaje się, nie tylko polską, a może nawet głównie nie z polską.
Baliński z Dorotą weszli na posesję. Kiedyś strzegł jej nawet płot, ale odkąd rządy w posiadłości przejął syn poprzedniego gospodarza, dom nieco podupadł. Obeszli podwórze, w każdej chwili gotowi przytulić się, udając zakochanych.
Michał poczuł ukłucie zazdrości. Przystojny oficer wywiadu i piękna kobieta. Jak w filmach o Bondzie. A on jest tutaj na przyczepkę. Wreszcie zobaczył, że wracają.
– Jest studnia – oznajmił niepotrzebnie Baliński. O tym mógł mu powiedzieć wcześniej komisarz. – Sprawdziłem, wierzchnia płyta da się odsunąć, tyle że jest zamknięta na skobel i kłódkę.
– Ale tamten korytarz jest zasypany.
– Musimy spróbować. Na planie został zaznaczony, jakby był drożny. Może ten, kto sporządzał rysunek, wiedział więcej od nas? Może trzeba się tylko przekopać przez zawał? A może już ktoś to zrobił?
– No dobrze – wtrąciła Dorota. – Ale trzeba łopat, może przydałby się kilof. Jak mamy się przebić? Gołymi rękami?
– Pani nijak – odparł Baliński. – Nie wejdzie tam pani. Ktoś musi pozostać na zewnątrz, żeby zawiadomić władze, gdybyśmy nie wrócili.
– Słyszę podobny tekst już drugi raz w ciągu godziny – mruknęła.
– Ma pan przy sobie blachę, komisarzu? – Kapitan nie zwrócił uwagi na jej słowa.
Wroński już miał zaprzeczyć, ale poklepał się po kieszeni bluzy. Jest! Musiał ją odruchowo zabrać. Lata przyzwyczajeń.
– Doskonale – Baliński zatarł ręce. – Wolałbym uniknąć dekonspirowania się.
– Kto to są ci oni?
– Ludzie z tego domu. Od nich weźmiemy sprzęt. Ale przecież nie dadzą narzędzi jakimś nocnym gościom. Policja to co innego.
– Ach, oto chodzi. Blacha nie będzie potrzebna. Niedawno rozmawiałem z mieszkańcami w tej okolicy. Wiedzą, że jestem gliną.
– Ja pierniczę – powiedział pan Witek, właściciel domu. – Ale jazda!
– Nigdy pan nie schodził do studni? – spytał Baliński.
– A po co? Wiadomo, że jest tutaj zasypany korytarz. Ojciec cały złom, te hełmy i różne puszki wydobył ponad czterdzieści lat temu. Chciał nawet studnię zasypać, ale konserwator zabytków zabronił. No tośmy ją tylko zabezpieczyli, żeby jaki dzieciak nie wpadł.
Stali pochyleni w podziemnym przejściu. Było łukowato sklepione, miało około metra siedemdziesięciu wysokości i tyleż szerokości.
Przez zawał przebili się nieoczekiwanie łatwo. Górna warstwa okazała się mieć ledwie nieco ponad metr grubości. Odgarnęli ją na tyle, żeby mógł się przecisnąć dorosły człowiek. Po drugiej stronie w świetle latarek widać było dalszy ciąg.
– Jeśli w głębi nic nie jest zawalone, powinniśmy dotrzeć na miejsce dość szybko.
– Jakie miejsce? – spytał Wroński, milknąc zaraz, bo Baliński wzrokiem pokazał gospodarza, który z ogromnym zainteresowaniem oglądał otwór.
– Wygląda, że tu nic nie runęło – powiedział. – Ktoś chyba specjalnie naniósł ziemi i gruzu.
– Dziękujemy już panu. Sami dokonamy ostatecznych oględzin.
– Może zawiadomię policję? – Pan Witek podrapał się pogłowie.
– Nie! – krzyknęli jednocześnie Michał i kapitan.
– Nie – powtórzył łagodniej Baliński, żeby zatrzeć wrażenie, jakie na gospodarzu uczynił ich protest. – Poradzimy sobie sami. I potem zawiadomimy kogo trzeba.
– No, nie wiem – mężczyzna łypnął nieufnie. – To powinien chyba ktoś zobaczyć.
Wroński spojrzał bezradnie. Kapitan westchnął ciężko.
– No dobrze – wyjął legitymację. – Panie Witoldzie. W imieniu Rzeczpospolitej Polskiej zobowiązuję pana do zachowania tajemnicy. Rząd polski zapłaci odszkodowanie za wszelkie straty materialne i moralne, jakie ta sprawa może spowodować.
– Kim pan jest? – szepnął zaskoczony gospodarz.
– Ma pan tam napisane. – Ale nie bardzo to rozumiem. Co to znaczy.
– Nieważne – wpadł mu w słowo Wroński. – Ten pan jest wysokim urzędnikiem państwowym. Najważniejszym, jaki znajduje się w tej chwili na terenie Oleśnicy. Może mi pan wierzyć.
– Ważniejszy od burmistrza? – spytał z niedowierzaniem pan Witek.
– Ważniejszy od burmistrza, wójta, komendantów policji i straży pożarnej razem wziętych! Nie mamy czasu. Teraz opuści pan studnię, zakryje ją i zamknie, jakby nigdy nic, a potem zaprosi naszą koleżankę na kawę. Ona wie, co robić.
– Ale jak zakryję studnię to nie wyjdziecie.
– Poradzimy sobie. Umówmy się, że co pół godziny ktoś będzie schodził i słuchał, czy nie stukamy od środka.
Pan Witek wygramolił się na zewnątrz.
– Cholera – powiedział Baliński. – Wygląda, że ktoś całkiem niedawno odkopał ten otwór i zasypał z powrotem. Zauważył pan, jaka ziemia była spulchniona?
– To w ogóle bardzo dziwna sprawa. Dowiemy się, o co w tym wszystkim chodzi? Już się domyśliłem, że mamy tutaj rozgrywkę wywiadów, ale…
– Rozgrywkę? – prychnął kapitan. – Raczej regularną wojnę. Toczy się od czterdziestego piątego roku, czasem tylko bardziej przybiera na sile.
– Ale o co?
– O wszystko. Hitlerowcy pozostawili po sobie zbyt wiele interesujących rzeczy, żeby przejść nad tym do porządku dziennego, odpuścić sobie i patrzeć jak inni z tego korzystają.
– A tym razem o co się toczy bitwa?
– Nie mamy teraz czasu na takie rozmowy. Pan może zostać, jeśli chce, ale ja muszę iść – Baliński zaczął się przeciskać przez otwór. – Niech pan krzyknie. Jeszcze nie założyli kłódki.
– Też coś! Miałbym to przegapić? Tyle się naużerałem z panem i pana pomagierami, żeby teraz zostać z tyłu niby jakaś ostatnia dupa?
Po chwili obaj stali po drugiej stronie, ubrudzeni ziemią po przeciskaniu się przez otwór. Ciemny, niegościnny korytarz rozświetlały latarki.
– To dzisiaj ma się zdarzyć coś ważnego? Dlaczego akurat dzisiaj?
– Przez te plany, które pan znalazł u profesora. Ktoś w policji sypie, jest na usługach obcych agentur.
– Pan wie, kto?
– To rzadko wiadomo – uśmiechnął się Baliński. – Inaczej nie byłoby niespodzianek. Ale może przejdźmy na ty. W tej sytuacji uprościmy sobie znacznie komunikację.
Ruszyli przed siebie. Kapitan co chwila zerkał na kartkę z wydrukowanym planem.
– Dlaczego pozwalałeś mi na te wszystkie numery? – Wrońskiemu nie dawało to spokoju. – Przecież mogłeś mnie uziemić jednym słowem, nawet wsadzić do aresztu.
– Liczyłem, że co dwie głowy i tak dalej. Przez te kilka dni dałeś mi parę cennych wskazówek. Może nieświadomie, ale dałeś.
– Gdzie mamy teraz iść?
Kapitan zatrzymał się. Poruszał ustami, jakby coś liczył.
– Dwieście metrów. Przeszliśmy jakieś pięćdziesiąt. Tu, z prawej, powinien być ślepy korytarz.
Poświecił latarką po ścianach, oddalił się kilka kroków. Przywołał Michała i bez słowa pokazał odgałęzienie. Wroński czuł się nieswojo w podziemiach. Co prawda korytarz stał się wyższy i szerszy, dzięki czemu poczucie zamknięcia w ciasnej przestrzeni nieco zmalało, ale ciemne stare przejścia budziły dreszcze grozy na plecach.
– Dokąd mamy dojść? – powtórzył pytanie.
– Właśnie. – zamyślił się Baliński. – Tego dokładnie nie wiem.
– A niedokładnie?
– Będziemy krążyć po korytarzach, dopóki na coś nie trafimy. Albo na kogoś, kto jest lepiej zorientowany.
– Na co? Na kogo? Cedzi pan informacje jak rzecznik rządu przed upadkiem gabinetu.
– Mówiłem. Ktoś z policji wyniósł informację o tych planach. W sumie ten przeciek był mi na rękę. Z jego powodu wśród agentów wszczął się ruch, zaczęły niepokoje. Dzisiaj chyba wszyscy ruszyli na poszukiwania. A my mieliśmy z tego skorzystać, bo nie wiemy, gdzie przedmiot poszukiwań dokładnie został ukryty. Za to inne wywiady mają na ten temat lepsze informacje. Tyle, że wszyscy, którzy wchodzili do podziemi, ginęli. Tak właśnie. To te niezidentyfikowane trupy. Nadszedł wreszcie czas rozstrzygnięcia. Na naszym terenie, na naszych warunkach. Tak mi się przynajmniej zdawało do dzisiejszego wieczora.
– Ruch wśród agentów? To ilu ich jest?
– Wymienię tylko najważniejsze kraje. Niemcy, Rosja, Stany Zjednoczone i my. To oczywiste. Ale trzeba brać pod uwagę także Wielką Brytanię, Francję, nawet Chiny. Chodźmy.
– Chiński agent? A jak, do ciężkiej cholery, miałby się wtopić w nasze małe miasto?
– A dlaczego sądzisz, że szpieg stamtąd musi od razu być niski, o żółtej skórze i skośnych oczach? To taki sam obywatel Polski jak ty czy ja.
Rzeczywiście. Wroński roześmiał się cicho. Kiedy się mówi o Chinach czy Japonii, przed oczami zawsze staje typowy przedstawiciel tamtych nacji. A przecież działalność agenturalna opiera się na członkach społeczeństwa danego kraju. Jeśli są tacy, którzy biorą pieniądze za zdradę na rzecz Rosji czy Niemiec, dlaczego nie mieliby się znaleźć odszczepieńcy pracujący chociażby dla Chin właśnie, Hondurasu czy innego egzotycznego państwa.
Doszli do rozwidlenia.
Jak w baśni, pomyślał komisarz. Droga w lewo i w prawo. Powinien tu stać gnom i ostrzegać podróżnych „Pójdziesz w lewo – stracisz życie, pójdziesz w prawo – stracisz rozum”.
Baliński uważnie śledził plan.
– Powinniśmy pójść w prawo. Widzisz? Czerwone linie krzyżują się w tym miejscu. Gdzieś między ratuszem a zamkiem. Z ratusza byłoby najbliżej. Niestety.
– Kto zabił Flipa? – spytał nagle Michał. Widząc, że kapitan zmarszczył brwi, wyjaśnił – Chodzi mi o tego Janusza.
– Aha, tak pan ich nazwał? Flip i Flap? Nawet pasuje. Nie wiem, kto go zastrzelił. Nie widziałem. Musiałem się prędko ewakuować. Ale podejrzewam, że był to albo kagebista albo jakiś Niemiec ze starej szkoły Stasi.
– Skąd ten wniosek?
– Ze sposobu zabójstwa. Dwa strzały w okolice serca i upewniający w głowę. Mają to w odruchach. Znalazłem Janusza już martwego. Mnie kula minęła o włos. A raczej kule, bo strzelało więcej ludzi. Darek, ten drugi, osłaniał mnie i oberwał. Potem napastnicy na pewno zeszli do podziemi.
– Niedobrze.
– Z jednej strony tak, ale z drugiej. Wszystko to oznacza, że znaleźliśmy się na dobrej drodze.
– Jednak, skoro nie wiemy, gdzie dokładnie szukać, nie lepiej byłoby obstawić po prostu wszystkie wyjścia? Jesteśmy na naszym terenie, ludzi chyba byś znalazł.
Baliński zamiast odpowiedzi syknął, zgasił latarkę, niecierpliwym gestem kazał zrobić to samo Michałowi. Nasłuchiwali odgłosów płynących gdzieś z przodu. Szuranie, jakby ostrożne kroki i przytłumione głosy.
– Dlatego właśnie obstawialiśmy wyjścia. Janusz w Ratuszu, ja miałem czekać przy studni, Wiesiek na Placu Piastów Śląskich, a Darek pod zamkiem. On też odpowiadał za łączność. Ale prawdopodobnie wejść jest więcej, a jeszcze przynajmniej jedno, nie zaznaczone na naszym planie. A poza tym teraz nie ma o czym mówić. Zostaliśmy sami, a nie zdążę ściągnąć posiłków. Zresztą od dzisiejszego wieczora nie mogę mieć zaufania do ludzi z terenu. Cholera wie, na kogo trafię. Chodźmy w stronę dźwięków.
Już mieli ruszyć, kiedy usłyszeli coś dziwnego tuż obok. Głuchy; stuk, odgłos osypującej się ziemi.
– Okay – powiedział schrypnięty głos. – Wir sind da. Marcus, warte hier.
Niemcy.
Wroński domyślił się, że właśnie tutaj, gdzieś w pobliżu zamkowego wzgórza jest następne wejście do korytarzy. Baliński chwycił komisarza za rękę, dał znak, żeby się nie ruszał. Przylgnęli do ściany.
Intruzi zapalili latarki.
Byli w poprzecznym korytarzu, którego także nie ujęto na mapce.
– Und jetzt? – spytał drugi głos – Links oder rechts?
– Geradeaus – padła zwięzła odpowiedź. – Und Ruhe, fohann.
Ciężkie kroki zaczęły się oddalać.
– Idziemy za nimi – tchnął Wrońskiemu prosto w ucho kapitan. – Bez pośpiechu.