174064.fb2 Labirynt Von Brauna - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

Labirynt Von Brauna - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 5

3

Trup leżący między kolorową huśtawką a karuzelą wyglądał dziwnie. To tak, pomyślał Wroński, jakby Eddiego Kruegera przenieść z horroru o ulicy Wiązowej do kreskówki o Bolku i Lolku. Wrażenie potęgowała zmasakrowana straszliwie twarz nieboszczyka. Coś między befsztykiem tatarskim a świeżą krwawą kiszką z domieszką potrzaskanych kości.

Prokurator Szlęzak stał kilkanaście kroków dalej rozmawiając przez komórkę, zapewne z przełożonym.

– Tego będziemy identyfikować chyba po odciskach palców – Technik odwrócił się od okropnego widoku. – Jeżeli w jakichś rejestrach są w ogóle jego odciski. Kto mu to zrobił?

– Raczej czym mu to zrobił – odezwał się z boku Miro. Zszedł już z obserwacji i został ściągnięty na miejsce zbrodni. – To wygląda na pompkę. Nic innego nie zrobi z gęby takiej kupy mięcha.

– Shotgun? – skrzywił się komendant. – To nie film „Jak to się robi w Chicago”! Kto, u Boga Ojca, ma w naszym kraju dostęp do takiej broni? Tylko służby specjalne. I przestępcy. Ale nie tacy, jak nasze żuczki.

– Dupa tam shotgun. Raczej zwyczajny obrzyn – zabrał znowu głos technik – Na pewno zwykła śrutowa spluwa.

Wroński nie odzywał się. Patrzył uważnie na zwłoki, przyklęknął, obejrzał piasek wokół głowy trupa.

– Ciekawe, gdzie został zastrzelony – powiedział, prostując się.

– Nie wiem – technik wzruszył ramionami – ale na pewno nie tutaj. Kiedy tu trafił, krew już krzepła. Nie mówiąc o tym, że gdyby go tu zastrzelić, ktoś musiałby usłyszeć. Na śrutówę nie założysz tłumika.

– Nadal pan uważa – szepnął Wroński komendantowi na ucho – że tamci denaci naprawdę ulegli wypadkom? Że to się nie łączy?

– Nie teraz! – Szef łypnął wściekle, odsuwając go zdecydowanym ruchem. Sam pochylił się nad zwłokami. – Ale pasztet!

No tak, Michał uśmiechnął się w duchu, teraz nie da rady schować głowy w piasek. Trzeba będzie potraktować rzecz naprawdę poważnie. I zawiadomić komendę wojewódzką we Wrocławiu. Góra na pewno zechce monitorować takie dochodzenie.

– No dobra – komendant poruszył ramionami, jakby chciał z nich zrzucić ogromny ciężar. – Niech go teraz obejrzy zimny chirurg. Łapiduchy przetransportują go do Wrocławia, a my na naradę. Wszyscy! – dodał groźnie na widok wyrazu twarzy Mira. – Bez kombinowania.

– Rozmawiałem z prokuratorem. Wdrażamy śledztwo. Krakałeś, krakałeś i wykrakałeś – szef patrzył z niechęcią na Michała. – Chciałeś prawdziwego zabójstwa, to je masz!

– Zabójstwa? – spytał zjadliwym tonem Wroński. – Jednego zabójstwa? Myślałem, że…

– Nie myśl tak dużo – wpadł mu w słowo komendant. – Prowadzisz tę jedną sprawę, przynajmniej na razie. O tamtych możesz zapomnieć.

Pewnie – Michał poczuł ukłucie złości – stary za wszelką cenę chce uniknąć komplikacji i kłopotów z serią zabójstw. Jednak postanowił nadal udawać durnia! Trudno czasem zrozumieć myślenie wierchuszki. Zdawałoby się, że najważniejsze jest wykryć przestępstwo i ująć sprawców.

A jednak bywa i tak jak teraz. Dowódca wyraźnie zakazuje łączyć sprawy, które ewidentnie mogą mieć wspólny mianownik. To jedynie chęć uniknięcia kłopotów i komplikacji czy coś więcej?

– Masz do dyspozycji tylko siebie – ciągnął tymczasem komendant. – Nie przydzielę ci nikogo, bo sam wiesz, jak jest z ludźmi.

Wroński uśmiechnął się krzywo. Stary chce mu podrzucić zgniłe jajo. Traktując to dochodzenie jako zupełnie odrębne, najpewniej niczego nie wykryje. Jeśli z kolei zacznie łączyć tropy, podważy wyraźny rozkaz przełożonego i narobi sobie kłopotów. Kolejna próba pokazania niepokornemu policjantowi, kto tu rządzi, zwyczajna złośliwość czy wszystko ma jednak drugie, a może trzecie dno?

Zabójstwo wyglądało na robotę zawodowca, kogoś na tyle zimnej krwi, żeby przetransportował zmasakrowaną ofiarę w odludne miejsce. Przygodni mordercy raczej rzadko wykazują tyle opanowania, a jeśli nawet przeniosą gdzieś zwłoki, czynią to w sposób mało zaplanowany, zostawiają więcej śladów. Wniosek – jeżeli zabójca jest doświadczonym przestępcą, to zwykły przeciętny glina z małego miasta na pewno okaże się bezradny niczym dziecko we mgle.

– Burmistrz do mnie dzwonił – szef spojrzał zimno na Michała. – Niwa już się na ciebie poskarżył. Podobno groziłeś mu rękoczynami, kąpielą w szambiarce i nazwałeś idiotą. Burmistrz jest bardzo niezadowolony. Oficer policji nie powinien zachowywać się w ten sposób.

– A co to ma być? – Wzruszył ramionami Wroński – Amerykański film? My nie zależymy od władz samorządowych. Burmistrz może się wypchać ze swoimi uwagami.

– Nie udawaj głupka, komisarzu! Administracyjnie może nie jesteśmy pod ratuszem, ale to właśnie oni współfinansowali ostatnio zakup nowych samochodów.

Co za syf, wzdrygnął się Michał. W takim grajdole wszyscy mają układy ze wszystkimi. Byle urzędas bezkarnie może pouczać policjanta, jak ma pracować.

– Może mam przeprosić tego dupka, Niwę? Że mu nie pozwoliłem wtykać wszędzie nosa i zadeptywać śladów?

– Powinieneś. Teoretycznie.

– No to niniejszym niesłychanie teoretycznie go przepraszam. Może pan to przekazać komu trzeba albo nie.

Trzeba było samemu spławić redaktorka, a nie wysyłać mnie do tego śmiecia.

Komendant machnął ręką. Wroński ma twardy kark, przed byle kim go nie zegnie. Lepiej na razie zapomnieć o sprawie, bo jeśli zacznie naciskać, skutek może być odwrotny.

– Telewizji powiatowej nie potraktowałeś jednak tak źle – nie mógł sobie jednak odpuścić tej uwagi. – Czy dlatego, że przyjechały z kamerą dwie atrakcyjne laseczki?

– To dlatego – odparł Michał – że nie pchały się po chamsku, powołując na koneksje, ale grzecznie zaczekały aż będę miał dla nich odrobinę czasu. A że są ładniejsze od pana Niwy, to już rzecz osobna. Ale od niego jest ładniejszy nawet wyliniały szczurek mojego syna. A już na pewno sympatyczniejszy.

– Twoja niewyparzona gęba kiedyś cię zgubi – zauważył cierpko komendant. – Ale to twój problem. Teraz jesteś wolny, prześpij się parę godzin, a potem czeka na ciebie dochodzenie w sprawie tego zastrzelonego.

* * *

Pokój pamiętał lepsze czasy radosnego Gierka. „Perła” była jednym z hoteli postawionych w latach siedemdziesiątych, o architekturze tyleż siermiężnej, co obrzydliwie przewidywalnej, jakby zostały złożone z identycznych klocków, może jedynie w nieco urozmaiconych konfiguracjach. Pewnie – budynki sieci Marriott czy Holliday Inn także wszędzie wyglądają prawie jednakowo – ale też jakże inna to architektura!

Jednak nie mógł grymasić. Praca wymaga czasem poświęceń. Bywał przecież w paryskim Ritzu, nowojorskim Walldorfie, ale nocował także w cuchnącej owczymi odchodami serbskiej chałupie, spędzał noce na deszczu pod gołym niebem. A teraz patrzył prosto w oczy człowiekowi siedzącemu w wytartym fotelu naprzeciwko.

– Przenosimy cię oficjalnie do Wrocławia, kapitanie – powiedział tamten. – Idziesz do roboty bezpośredniej.

– Myślałem, że mam jedynie nadzorować operację.

– Oczywiście. Jednak okoliczności się zmieniły. Zrobiło się zbyt gęsto, łatwo o dekonspirację, a to może oznaczać śmierć. Potrzeba nam tutaj doświadczonego człowieka. Trzeba też zmienić bazę wypadową, założyć ją bliżej, na miejscu zdarzeń. A poza tym koniec z czekaniem, trzeba zgromadzić więcej informacji.

– Zanim KGB, Niemcy albo MI6 zdołają dotrzeć do celu?

– Wiesz dobrze, że oni są w lepszej sytuacji. Mają więcej danych, bo to u nich siedzieli i pracowali jeńcy niemieccy, im składali zeznania. My jesteśmy zdani na domysły, przypadkowe odkrycia i wątpliwe najczęściej owoce własnej pracy.

– Rozumiem. Jednak uważam, że…

– Swoje wątpliwości możesz zawrzeć w najbliższym raporcie – przerwał ostro przełożony. – Ty, Jacek, masz swoje zadanie.

– Nie mam teraz na imię Jacek. Niech pan nie zapomina – uśmiechnął się.

– To ty masz o tym nie zapominać. Gdybym ja miał pamiętać wasze wszystkie tożsamości, musiałbym zamienić głowę w komputer z bazą danych. A i tak mógłbym się pogubić.

– Wiem, wiem. Jest pan przepracowany, pułkowniku. Poczucie humoru wtedy wysiada.

– Może. Ale nie mam też czasu na żarty.

Kapitan spoważniał.

– Co robimy z figurantem?

– Obserwuj. To, zdaje się, sprytny gość. W każdym razie potrafi wyciągać niepokojąco trafne wnioski. Nie wiadomo, czy dla kogoś nie pracuje. Jeśli posunie się za daleko, wpadnie na właściwy trop.

– Zdjąć?

Pułkownik pokręcił głową.

– To nie takie proste. Nie stosujemy metod KGB czy dawnego Stasi bez wyraźnej potrzeby. Zanim go stukniesz, musisz się skonsultować bezpośrednio z generałem. Zlikwidować obiekt łatwo. Gorzej jeśli okazuje się to pochopną i nazbyt pośpieszną decyzją. Pamiętasz Karola?

Jacek kiwnął głową. Karol zlikwidował Bogu ducha winnego faceta, bo mu się wydawało, że stanowi zagrożenie dla zadania. A potem wyszło, że zabity był człowiekiem zaprzyjaźnionej agentury, na dobitkę miał przekazać polskiemu kontrwywiadowi ważne informacje. Cicha awantura trwała kilka miesięcy i skończyła się odwołaniem samego szefa służb specjalnych. Oficjalnie złożył dymisję ze względu na zły stan zdrowia, ale nieoficjalnie został do tego po prostu zmuszony.

– Myśli pan, że mój figurant też może pracować dla…

– Przerwało mu niecierpliwe machnięcie ręki.

– Nie wiem – pułkownik skrzywił się niechętnie. – Ale wykluczyć na razie tego nie możemy. Pamiętaj, poruszasz się w mętnej wodzie. W gęstej mgle. Widzisz o najwyżej plecy poprzednika, a często jedynie własne pięć palców. O ile w dodatku nie zapadną ciemności. Możesz nie liczyć na zbawcze promienie słońca albo że się mroczne zasłony nagle rozedrą, ukazując prawdziwy obraz świata. Nasza praca to zawsze ryzyko i loteria. Gra w pokera, ale w sytuacji, kiedy często nie znasz nawet własnych kart. Albo kiedy nagle walet zamienia się w asa, a as w dziewiątkę. Rozumiesz?

Kapitan wzruszył ramionami. Co za tyrada! Stary powinien zostać poetą.

– Oczywiście, rozumiem. Jak sądzę, kontakt z panem mam łapać przez naszą delegaturę we Wrocławiu?

– Nie, kapitanie. – Pułkownik pokręcił głową. – W ogóle nie kontaktuj się z delegaturą. Uczyniło się zbyt niebezpiecznie, nie możemy być pewni nikogo i niczego. Masz przydzielonych trzech ludzi z centrali i na tym poprzestaniemy. A jeśli zechcesz pogadać ze mną, używaj sposobów operacyjnych. Tak jakbyś działał na obszarze wrogiego terytorium. Stawka jest zbyt wysoka. Hasło znasz.

Milczeli przez chwilę. Wreszcie kapitan podniósł się, pułkownik podał mu rękę.

– Tylko bez fajerwerków – ostrzegł jeszcze, przytrzymując dłoń podwładnego. – Ostrożność, ostrożność i jeszcze raz ostrożność. Nie stać nas na popełnianie błędów.

* * *

Magda patrzyła na niego z nienawiścią czającą się na dnie ciemnobrązowych oczu.

– Znowu byłeś u tej dziwki – zasyczała. – Całą noc.

– Byłem na służbie – odpowiedział, siląc się na spokój, chociaż zaczynał go szlag trafiać. – Dobrze wiesz. Nie chodzę do żadnej dziwki!

– A ja właśnie swoje wiem. Kiedyś cię wreszcie nakryję!

– Nakrywaj sobie ile chcesz, i tak nie masz na czym! – o mało nie dodał „ty durna babo”, ale się opanował. – Wydumałaś sobie nie wiadomo co i zadręczasz siebie i mnie!

– Tak? Wymyśliłam sobie? Wy wszyscy macie kochankę! Twoi kolesie już są po rozwodach, tylko tobie jeszcze się udało wszystko jakoś ukryć. Ale to tylko kwestia czasu, zobaczysz!

Nie cierpiał wybuchów zazdrości. A zdarzały się zawsze, ilekroć musiał dłużej zostać w robocie albo przypadał mu nocny dyżur. To znaczy, że zdarzały się kilka razy w tygodniu. Wiedział doskonale, jaka jest ich prawdziwa przyczyna. Bolało go to, ale milczał. Najważniejsze, żeby dziecko nie ucierpiało z powodu nieporozumień rodziców. A dzisiaj w dodatku był taki zmęczony. Miał nadzieję, że zje coś i położy się w miękkiej, gościnnej pościeli. Zamiast tego awantura.

– Daj już spokój – rzekł pojednawczo. – Nie kłóćmy się.

– Już daję spokój – odwróciła się na pięcie. – A ty rób jak chcesz. Możesz iść do tej swojej kochanki!

Poczuł gorzką kulę podchodzącą do gardła. Przecież nie ma żadnych podstaw, żeby go podejrzewać! Nie dał jej w życiu najmniejszego powodu, nigdy nie odkryła znaku, żeby kogoś miał. Żadnych dziwnych telefonów, tajemniczych esemesów. Nic. A ona tymczasem…

– W takim razie wracam do pracy – warknął.

– Idź – zawołała za nim – idź sobie do niej! Wiem, że już cię nie interesuję! Są młodsze i ładniejsze!

Trzasnął drzwiami. Dobrze, że Patryk jest w szkole. Dzieciak nie Powinien słuchać podobnych rzeczy.

Przed klatką schodową przystanął. Na komendę wracać nie ma po co. Jeszcze mu wymyślą pracę, a musi przecież wypocząć i zająć się zabójstwem. Powlókł się do parku.

O dziewiątej przed południem powinien tam panować jeszcze spokój i błogi bezruch. Słońce zaczynało już mocniej dogrzewać. Koniec maja w najcieplejszym regionie Dolnego Śląska to już właściwie pełnia lata. Noce jeszcze bywają chłodne, ale w dzień potrafi naprawdę przypiec.

Usiadł na ławce tuż przy huśtawkach. Po policyjnej krzątaninie nie pozostał najmniejszy ślad. Ciekawe – przez głowę przeleciała senna myśl – gdzie został naprawdę zabity tajemniczy denat. I dlaczego tak brutalnie, ze śrutówki prosto w twarz.

Nawet nie wiedział, kiedy pogrążył się w drzemce.

* * *

Zbudziło go mocne szarpnięcie.

– Masz szluga? Ty, dziadek, obudź się! Masz fajki?

Otworzył oczy.

Stało nad nim trzech wyrostków w wieku gimnazjalnym. Musieli go wziąć za pijaczka, którego można obrać z papierosów, a może i z pieniędzy.

– Nie powinniście być w szkole? – spytał sennym głosem.

Odpowiedział mu drwiący rechot.

– Dawaj fajki, facio, albo dostaniesz bęcki.

Sięgnął niespiesznie do kieszeni wiatrówki.

– Macie swoje fajki, chłopcy – wyjął legitymację, błysnął blachą. – To dla was kiepski dzień. Pójdziemy teraz na komendę.

Dwóch natychmiast rzuciło się do ucieczki, jednemu podciął nogi, drugiego chwycił za kaptur bluzy. Trzeci stał skamieniały.

– Starczy tego dobrego – powiedział komisarz groźnie. – Dzisiaj wasi starzy będą naprawdę zachwyceni, bo dostaną telefon, żeby zabrać pociechy z policji.

* * *

Zdjęcia zmasakrowanych zwłok wyglądają chyba jeszcze gorzej niż taki nieboszczyk w naturze. Nie niosą, co prawda, tego charakterystycznego zapachu śmierci i krwi, ale jest w nich coś ostatecznego, jakby utrwalenie na papierze czy matrycy elektronicznej potęgowało wrażenie obcości i grozy.

Na biurku leżały akta umorzonych postępowań wypadków z ostatnich dwóch miesięcy. Tych wypadków, co do których miał wątpliwości. Stary by się wściekł, a zarazem ucieszył, gdyby wiedział, że jednak postanowił połączyć tajemnicze śmierci. Mógłby zagrozić służbowymi konsekwencjami, napawać się władzą.

Skrzypnęły drzwi, wszedł Jurek, usiadł przy swoim biurku naprzeciwko.

– Dziwnie się robi w naszym sennym miasteczku – mruknął otwierając gazetę.

– Co masz na myśli?

– Tak ogólnie. Nie zauważyłeś? Jakby coś się miało zdarzyć. Te wszystkie zgony, dzisiejszy zastrzelony. zastanawiające.

Nawet nie wiesz jak, pomyślał Wroński. Teraz, kiedy zebrał do kupy informacje o denatach, zaczęło się to układać w jakiś mniej więcej sensowny schemat.

Wszyscy zostali znalezieni w promieniu około trzystu metrów, w rejonie łąk, błoni zamkowych, kolejowego nasypu i parku. Nikt nic nie widział. To akurat nie było specjalnie zaskakujące, bo nocą w tej okolicy właściwie nikt się nie pęta.

Ale na odzieży wszystkich trupów znaleziono coś, o czym dowiedział się dopiero teraz, bo przecież nie czytał do tej pory kompletu protokołów z oględzin i sekcji.

Na ubraniu każdego nieboszczyka były ślady wapiennego i ceglanego pyłu. To zaś wskazywało jasno, że śmierć dopadła ich w tym samym miejscu. I prawie na pewno nie na zewnątrz, lecz wewnątrz jakiegoś budynku.

Zerknął na podpisy pod protokołami. Za każdym razem sporządził je ten sam patolog. Nie zaprzyjaźniony doktor Mogorski, ale człowiek z Wrocławia. Czasem pracował dla komendy w Oleśnicy, chociaż dość rzadko. Czy on także nie zauważył tej prawidłowości?

Chwycił za telefon, ale zrezygnował. Przecież nie może teraz dzwonić do faceta do pracy. Jurek też nie może wiedzieć, że pracuje nie tylko nad ostatnim zabójstwem. To dobry chłop, ale miewa przydługi język.

Znów sięgnął po słuchawkę.

– Pani Marto, może mi pani podać adres i domowy telefon Adama Ramiszewskiego? – słuchał przez chwilę z uśmiechem. – Potrzebny mi. Nie wiem, może się zakochałem? Teraz to podobno modne, żeby chłop z chłopem. Dobrze, kochana, zaraz przyjdę.

Ramiszewski mieszkał we Wrocławiu przy Wybrzeżu Wyspiańskiego. Michał dźwięknął domofonem. Zamek zabrzęczał bez pytania. Niektórzy mają taki zwyczaj, żeby nie wypytywać każdego, kto chce wejść. Tylko po co im domofon?

Drzwi mieszkania otworzyła młodziutka blondynka. Na żonę doktora na pewno zbyt młoda.

– Zastałem pana Adama? Byłem umówiony.

Przez chwilę przyglądała się uważnie jego twarzy, potem odsunęła się bez słowa, przepuszczając gościa do środka. Zaprowadziła go do sporego pokoju o wielkich oknach, wskazała skórzany klubowy fotel. Lekkim krokiem pobiegła gdzieś w głąb mieszkania.

Po chwili zjawił się Ramiszewski.

– Słucham? – zmarszczył brwi. – Co pana sprowadza?

Wroński wstał, wyciągnął rękę.

– Nie poznaje mnie pan? Komisarz Michał Wroński z Komendy Powiatowej w Oleśnicy.

– Rzeczywiście – gospodarz rozjaśnił twarz – teraz skojarzyłem To pan dzwonił. Wie pan, w pracy wszyscy wyglądamy jakoś inaczej Poza tym rzadko się widujemy.

Michał kiwnął głową. Co racja to racja. Na służbie człowiek nieco się zmienia, jakby zakładał drugą skórę.

– Kawy, herbaty, coś zimnego? Agnieszka zaraz przyniesie.

– Coś zimnego, jeśli można.

Lekarz zwrócił się do dziewczyny.

– Przynieś naszemu gościowi wody cytrynowej, skarbie.

Natychmiast zniknęła, poruszając wdzięcznie biodrami.

– Ma pan bardzo miłą córkę. Ale chyba jest nieco małomówna.

– To nie jest moja córka – odparł Ramiszewski.

Wroński zdziwił się. Przecież ten facet ma koło sześćdziesiątki! Wcale niepiękny, może tylko bogaty. Co ona w nim zobaczyła? Kobiety są bytami nieodgadnionymi.

A lekarz ciągnął

– W każdym razie niezupełnie córka. Bratanica. Parę lat temu straciła rodziców, więc się nią zająłem – Michałowi zrobiło się trochę głupio. – A że małomówna. No cóż, jest po prostu głuchoniema.

Tak, to wyjaśniało brak pytania, kto idzie. Ale nie wyjaśniało innej kwestii. Wroński był zbyt długo policjantem, żeby od razu nie nabrać wątpliwości i nie zadać pytania.

– Ale to ona otworzyła mi drzwi na klatkę schodową, prawda?

– Mamy założoną sygnalizację świetlną domofonu i lampkę w każdym pomieszczeniu.

Tymczasem Agnieszka wróciła ze szklanką i kryształową karafką. Wroński pił bez przyjemności, żeby czymś zająć ręce, zyskać niecona czasie.

Ramiszewski przyglądał mu się przez chwilę, wreszcie sam zagaił.

– Proszę więc mówić. Nie przyjechał pan do mnie na towarzyską pogawędkę.

– Rzeczywiście. Przyjechałem w pewnej sprawie. Dziś w nocy i nad ranem znaleziono w Oleśnicy dwa trupy. Jeśli się orientuję, oba trafiły do pana. Chciałbym w związku z tym zadać kilka pytań.

– Ma pan oczywiście jakieś upoważnienie od przełożonego? Prowadzi pan te sprawy?

– Prowadzę jedną z nich. Co do drugiej, upoważnienia nie posiadam, ale mam poważne powody, żeby pytania zadawać.

– Czyli nasza rozmowa nie jest oficjalna?

– W żadnym razie. Jestem tutaj prywatnie.

– Prywatnie nie rozmawiam o sprawach zawodowych.

– Nie chcę od pana wyciągać żadnych tajemnic. Moje wątpliwości dotyczą raczej rzeczy, które są mi chociaż po części wiadome.

– Dobrze – patolog usiadł wygodniej. – Słucham. Ale jeśli się pan zapędzi z ciekawością, skończymy rozmowę. Zgoda.

– Po pierwsze, badał pan zwłoki znalezione w Oleśnicy w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Chodzi o wypadki.

– Być może. Nie pamiętam wszystkich ciał.

– Te miały cechę wspólną. Ślady wapiennego i ceglanego pyłu na ubraniach i odsłoniętych częściach skóry.

– Rzeczywiście – lekarz wydął dolną wargę. Przypominam sobie. Trzy ciała, na wszystkich właśnie takie substancje. Udało się wam któregoś zidentyfikować?

– Właśnie, doktorze. To bardzo ciekawe. Żaden nie miał dokumentów, żadnej wskazówki, kim może być, żadnego, choćby najmniejszego, punktu zaczepienia. Nikt się nie zgłosił, nie pytał o nich, nie wykazał śladu zainteresowania. A przecież nie można przyjąć, iż wszyscy byli samotni, bez rodzin i przyjaciół. To bardzo dziwne. Przekazaliśmy materiały do rejestru osób zaginionych, ale sam panwie, jak wyglądają takie sprawy. Nie znaleźliśmy nawet nikogo, kto by tych ludzi gdzieś widział. Jakby spadli z księżyca.

– Ciekawe. Oleśnica to małe miasto. Obcy chyba powinni zostać zauważeni, ktoś musi…

– To niezupełnie tak. Owszem, to nieduże miasto, dziura nawet, ale dość spora, żeby wchłonąć przyjezdnych. W końcu liczy ponad czterdzieści tysięcy mieszkańców. Poza tym mamy kwestię ruchu ludności. Może gdzieś na ścianie wschodniej w podobnej miejscowości nowe osoby wzbudzają zainteresowanie. Ale w tym rejonie Dolnego Śląska jest inaczej. W pobliżu Wrocław, nie tak znowu daleko Ostrów Wielkopolski i Kalisz, parę całkiem sporych ośrodków. Po mieście kręci się mnóstwo przyjezdnych i bawiących tylko przejazdem, parę godzin. Sam mijam na ulicach ludzi, których widzę po raz pierwszy i może ostatni. Dlatego wykrywalność przestępstw bywa u nas dość mała. Jeśli popełni je ktoś, kto zaraz wyjeżdża, naprawdę trudno coś ustalić. Ale ta sprawa jest inna. I głównie chodzi mi o te ślady. Zwrócił pan przecież uwagę, że każdy denat ma je na skórze i ubraniu. Nie zgłosił pan tego nikomu?

– Zgłosiłem. Ma mnie pan za durnia? Protokoły są chyba jasne. Wasz komendant także jest dokładnie poinformowany. A poza tym przecież sam musiał czytać dokumenty. To jego sprawa zrobić z tego użytek,

– Jasne. Ale chciałem jeszcze zapytać, jak wypadła dzisiejsza obdukcja?

– Wyniki dostaniecie jutro – patolog znów zmarszczył brwi. – Nie noszę protokołów ze sobą.

Poza tym nie wiem, czy jest pan upoważniony do zapoznania się z ich treścią.

– Oczywiście. Niech jednak zgadnę. Na tych ciałach też pan odnalazł wapienny i ceglany pył.

– To pytanie czy stwierdzenie?

– Przypuszczenie. Słuszne?

– Powiedzmy, że słuszne.

– Dziękuję – Wroński uśmiechnął się. – Prawdę mówiąc, trzeba by dokładnie to zbadać.

– Może, ale nie ja o tym decyduję.

– Tak, wiem. Ale przydałaby mi się jakaś próbka do badania. Czy mógłbym liczyć na pana współpracę?

Remiszewski podniósł się.

– A mnie przydałby się roczny urlop, drogi panie – powiedział lodowatym tonem. – Dowody nie są ani moją własnością, ani pańską. A nasza rozmowa wykroczyła poza ramy towarzyskiej pogawędki.

– Rozumiem. Ale zostawię panu wizytówkę – Michał podał lekarzowi kartonik. Ten przyjął go z wahaniem – Gdyby pan jednak zechciał udzielić mi jakichś informacji, jestem zawsze osiągalny pod tym numerem komórki. I bardzo proszę o dyskrecję w sprawie naszej dzisiejszej rozmowy.

– Jakiej rozmowy? Mnie nie wolno rozmawiać z postronnymi osobami o sprawach służbowych. Panu przecież też nic nie powiedziałem.

– To oczywiste.

Wychodząc uśmiechnął się do dziewczyny. Odpowiedziała nieśmiałym skrzywieniem warg.