174064.fb2 Labirynt Von Brauna - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

Labirynt Von Brauna - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 9

7

Przez cały dzień inspektor przeglądał materiały dotyczące dziwacznych zgonów. A potem nagle wyrwał go telefon z Wrocławia. Rzucił wszystko i pobiegł do samochodu. Michał został sam z zupełnym bajzlem.

Zaczął porządkować dokumenty. Pierwsza teczka z brzegu zawierała sprawę ciała znalezionego przy śluzie. Zdjęcia, raporty, badania techników.

Zaraz. przecież poza tym, że papiery zostały wydobyte na wierzch, nie zmieniła się ich kolejność. Tylko fotografie są porozrzucane, pomieszane.

A jeśli się dogłębnie analizuje sprawę, siłą rzeczy powstaje bałagan, papierzyska mieszają się z wydrukami i formularzami. A tutaj jest nieporządek tylko na pierwszy rzut oka. Czyżby pan wysoki oficer tak naprawdę nie interesował się oglądanym materiałem, a tylko przerzucał fotki? O co chodzi?

– Panie komisarzu – do pokoju wpadł dyżurny z prewencji. – Samochód czeka. Ma pana zawieść do Wrocka.

– Z rozkazu komendanta?

– Z polecenia inspektora Balińskiego.

Coś się musiało stać ważnego i niespodziewanego.

– Zrób tu porządek – rzucił, wybiegając. – Tylko nie pomieszaj materiałów. Masz za to piwo.

* * *

Ramiszewski leżał w poprzek wejścia do pokoju. Ubrany w staromodny tużurek, jak zawsze elegancki, jednak w chwili śmierci nie patrzył naświat ze zwykłą pełną wyższości ironią. W jego oczach zastygło przerażenie.

– Gdzie dziewczyna? – spytał Wroński.

– Tam – Baliński machnął ręką w stronę pokoju.

Michał zajrzał i zagryzł wargi. Zrudziała już krew pokrywała białą bluzkę Agnieszki. O ile doktora wykończył ktoś humanitarnie, ciosem w serce, o tyle z dziewczyną postąpił wyjątkowo okrutnie. Poderżnięte gardło wieńczyło tylko dzieło. Była straszliwie pocięta. Długie rany ciągnęły się przez całe przedramiona, by kończyć bieg na barkach.

– Używał soli i octu, skurwysyn – technik miał ściągniętą twarz Można patrzeć latami na ofiary zbrodni, można się przyzwyczaić, ale są takie chwile, kiedy nawet najbardziej zahartowany glina ma dość. – Musiało boleć. A przecież nawet jej nie zakneblował. Dziwne. Na pewno krzyczała, a to długo trwało. Nikt z sąsiadów nie usłyszał?

– Nie mógł – wyjaśnił Wroński. – Dziewczyna była głuchoniema.

– Co za bestia! Mógł się napawać jej bólem, każdym grymasem. tfu!

– Została zgwałcona?

– Wielokrotnie. Jednak nie zwyczajnie, choćby nawet nie wiem jak brutalnie. Zmasakrował jej krocze za pomocą różnych przedmiotów. Proszę nie pytać, jakich. Szlag mnie zaraz trafi.

Michał poczuł dławienie w gardle. Taka śliczna dziewczyna. Niewinna. Poranek i powiew wiosny. Kto ją tak potraktował? Wiedział już o wykluczeniu motywu rabunkowego. Nic nie zginęło, mieszkanie nawet nie zostało przetrząśnięte oprócz biurka i biblioteczki. Ktoś czegoś szukał w papierach. Tylko czego? Pewnie jakichś dokumentów? Notatek?

– Pan był u niego wczoraj, prawda? – Baliński oglądał uważnie rozrzucone papiery.

To było pytanie retoryczne, więc Michał nie odpowiedział, czekając na dalszy ciąg.

– W jakiej sprawie?

– Żebym to ja wiedział.

– Jak to? Jechał pan do Wrocławia w godzinach szczytu, żeby odejść z kwitkiem?

– Mniej więcej.

Wroński zastanawiał się, czy inspektor udaje durnia, czy rzeczywiście nie wie o wizycie u doktora smutnych panów. To pierwsze było bardziej prawdopodobne.

– Co znaczy mniej więcej?

– Niczego się nie dowiedziałem. Ramiszewski poprosił mnie o wizytę, chciał przekazać jakieś informacje – Michał uznał, że trzeba powiedzieć możliwie dużo prawdy, bo nie wiadomo, jakie informacje posiada Baliński. O ile dotąd wydawał mu się nawet w porządku, o tyle napastliwy ton, podobny do tego, jakiego używali Flip i Flap, sprawił, iż wzmógł czujność. – Niestety, nie wiem jakie, bo kiedy przyjechałem, doktor odprawił mnie dość bezceremonialnie. Nie podał przyczyn.

– W jakim był stanie.

– Wydawał się przestraszony.

– Czym?

– Pojęcia nie mam!

– I zupełnie nic nie powiedział? Nic ciekawego?

– Owszem – Wroński zauważył, że w tym momencie inspektor nadstawił czujniej ucha. – Bardzo mało uprzejmie dał mi do zrozumienia, żebym się wynosił. To było bardzo ciekawe.

Baliński spojrzał bystro.

– Panie Michale – powiedział łagodnym, perswazyjnym tonem – gramy w jednej drużynie, dlaczego pan nie mówi wszystkiego?

To była kropla, która przelała czarę goryczy.

– Panie inspektorze – odparł z tajoną pasją – gdybym, kurwa mać, wiedział chociaż trochę więcej o tych kurewskich tajemniczych sprawach, to może, do kurwy nędzy, miałbym coś więcej do powiedzenia. Pan najwyraźniej oczekuje, że odgadnę kształt puzzli z tysiąca elementów po trzech kawałkach?

Spodziewał się gwałtownej reakcji. Ale to, co nastąpiło, zaskoczyło go zupełnie. Baliński parsknął śmiechem. Michał skrzywił się niechętnie. Trup leży im prawie pod nogami, w drugim pomieszczeniu zmasakrowana dziewczyna, a ten rechocze.

– Rozumiem pana rozgoryczenie – Baliński spoważniał. – Ale nie tylko pan ma problemy z ułożeniem tego w logiczną całość.

– Może bym potrafił, gdybyście mi nie przeszkadzali.

– My? O kim pan mówi?

– Dobrze pan wie. O moim komendancie, tych wesołkach z wewnętrznego i panu.

– Mnie? A co ja zrobiłem?

– Raczej czego pan nie zrobił. Sprawdzał pan dokumentację, nie wiem po co było grzebać się w tym cały dzień, ale nie moja sprawa. Ale nawet nie zajrzał pan do bazy osób poszukiwanych.

– A powinienem?

– Owszem. Bo naszych milusińskich niezidentyfikowanych truposzy tam nie ma.

– Doprawdy? Wie pan dlaczego?

– Mnie pan pyta? Dla mnie to oznacza jedno z dwóch. Albo ktoś nie chce ich szukać, albo… – zawiesił głos.

Baliński popędził go niecierpliwym gestem.

– Albo wcale nie są niezidentyfikowani, tylko nikt nie raczył nas o tym doniosłym fakcie powiadomić. Z jakiegoś ważnego powodu nie raczył, bo nie wierzę, żeby zapomniał o tylu zwłokach.

Inspektor patrzył spod zmrużonych powiek.

– Bardzo ciekawe wnioski pan wyciąga. Daleko idące, wręcz fantastyczne.

– Już to słyszałem. Od mojego komendanta.

– Ale ja to mówię z uznaniem. Nie wiem, czy mi by przyszło do głowy coś podobnego. Ale dobrze, niech będzie podzielę się z panem pewną informacją. Mogę panu wyjaśnić powód nieobecności danych o waszych trupach w bazie. Do policyjnego serwera było włamanie. Ale niech pan nie myśli, żadne tam Mission Impossible cztery i pół. Jakieś dzieciaki zdrowo namieszały. Nie ma w tym nic niezwykłego. Może mi pan wierzyć.

– Wierzę – powiedział Wroński.

Obaj wiedzieli, że to kłamstwo.

– A co pan myśli o tym?

– Zabójca był wyjątkowo perfidny.

– Zabójcy – poprawił Michał. – Było ich dwóch. Przynajmniej.

– Dlaczego pan tak sądzi? Technicy jeszcze pracują, a wyniki autopsji będą najwcześniej na jutro rano.

– Myślę, że dziewczyna nie była torturowana tylko dla przyjemności. Przynajmniej nie do końca, bo normalny człowiek nie zadaje takich obrażeń. Ktoś chciał wydobyć od Ramiszewskiego jakieś informacje, oprawiając ją na jego oczach. Doktor wyrwał się, próbował biec, wezwać pomoc. Wtedy zginął. I tak by go zabili. Wiedział o tym, dlatego postawił wszystko na jedną kartę.

– Ciekawa teoria – rzekł z uznaniem Baliński. – Bardzo ciekawa, niezależnie od tego, czy się sprawdzi, czy nie. Coś mi się wydaje, że marnuje się pan w tej Oleśnicy. Nie chcieli nigdy pana pchnąć gdzieś wyżej?

Wroński milczał, jedynie na ustach błąkał mu się krzywy uśmieszek.

– Rozumiem – Baliński pokiwał głową. – Za twardy kark i ostry język. Bywa.

* * *

Po porannych igraszkach Magda była całkiem przychylnie nastawiona.

Postawiła przed nim kolację. Jajecznica z pomidorami. Zawsze lubił tę potrawę. Ale dzisiaj nie był w stanie przełknąć nawet kęsa. Czerwień warzyw kojarzyła mu się nieodparcie z krwią na białej bluzce Agnieszki.

– Jadłeś coś już? – spytała podejrzliwie żona.

Choćby nie wiadomo w jak dobrym się znajdowała nastroju, dużo nie potrzebowała, by wszcząć awanturę. Teraz też była gotowa podjąć działania zaczepne.

– Nie – odparł. – Ale nie jestem głodny.

– Też coś! Na pewno polazłeś…

– Milcz! – warknął – Nie zaczynaj, nie mam do tego głowy.

Otwierała już usta, żeby powiedzieć swoje, ale zerwał się, chwycił ją brutalnie za związane na karku włosy.

– Widziałaś kiedyś trupa pociętego nożem? Wiesz, ile krwi może się wylać z człowieka? Więc przestań mi pieprzyć o kochankach i hulankach. Chociaż dzisiaj! Bo mogę nie wytrzymać.

– Uderzysz mnie? Proszę bardzo, pokaż na co cię stać!

– Nie uderzę – puścił ją. – Wiem, że bardzo byś chciała, ale nie zrobię ci tej przyjemności.

– Cham – rzuciła, wychodząc z kuchni.

Patrzył przez chwilę na talerz z jajecznicą, a potem nagle chwycił go i cisnął o ścianę. Biało-żółto-czerwona masa rozprysła się po całym pomieszczeniu. W pierwszej chwili wziął ścierkę, żeby zrobić porządek, ale zrezygnował. Niech Magda się martwi, co z tym zrobić.

Położył się na kanapie przed telewizorem. Nie wiedział jednak nawet, jaki film ogląda. Przed oczami przesuwały się obrazy.

Czerwone ze złości oblicze komendanta, przystojna twarz Balińskiego, zakrwawiona Agnieszka, patrzący szklistym wzrokiem Ramiszewski i pluskwa na biurku komendanta, podsłuch znaleziony w dużym pokoju w domu. Zaraz!

Tego przecież nawet jeszcze nie odkleił!

Mili panowie z wewnętrznego ukryli go za komódką. Gnoje zrobili przecież rewizję także po to, żeby założyć podsłuch, a nawet może przede wszystkim w tym celu.

Dobrze, że rano rozmawiał z żoną przy windzie. Co by było, gdyby usłyszeli, o czym!

Zwlókł się z kanapy, sięgnął za mebel. Przedmiot odkleił bez trudu. Poszedł po skrzynkę z narzędziami. Zaczął uważnie oglądać urządzenie. Ale mdła lampka okazała się zbyt słabym źródłem światła. W pokoju Patryka przy komputerze powinna być halogenówka. Poszedł tam.

Patrzył długo na jasną głowę syna.

Kochany chłopak. Zdolny, ambitny i dobry. Że też trafił na rodziców, którzy nie potrafią się normalnie porozumieć. Pogładził delikatnie włosy małego, pochylił się i pocałował go w czoło. Patryk mruknął coś przez sen, odwracając się do ściany.

Michał wrócił do dużego pokoju, włączył halogenówkę. Teraz o wiele lepiej. Na niskiej ławie położył śrubokręty, szczypce i małe kombinerki. Roześmiał się pod nosem.

Zapewne, jak zwykle przy takiej precyzyjnej robocie, najbardziej przydatnym narzędziem okaże się młotek. Lita skorupa może nie ustąpić podczas delikatnych zabiegów. A jednak może nie.

Na spodzie, pod warstwą przylepca, są maleńkie śruby. Tylko jakieś dziwne. Ani starego typu, z łebkiem podzielonym na pół, ani krzyżakowe, ani nawet amerykańskie sześciokątne. Mają trójkątne wgłębienia. Gdzieś już takie widział. Tylko jak je ruszyć?

Spróbował małym zwykłym płaskim śrubokrętem. Nie ruszyło. Narzędzie ślizgało się, nie miało się gdzie zaczepić. Maleńki krzyżakowy wszedł i sprawiał wrażenie, że się obraca. Obracał się, i owszem, ale po wyjęciu okazało się, że po prostu zestrugał śrubkę na okrągło.

To znaczy – już po herbacie.

Zdenerwowany Michał wyjął duże kombinerki.

Przecież nie ma tego naprawiać, tylko chce zajrzeć do środka! Muszą tam być przecież jakieś znaki, symbole. A nuż da się coś z tego wyczytać.

Już miał pluskwę ścisnąć z całej siły, uderzyć z wierzchu młotkiem, kiedy przyszła mu do głowy pewna myśl. Zdąży jeszcze ją zniszczyć. A prawdopodobieństwo, że wewnątrz będą jakiekolwiek oznakowania jest niewielkie, jeśli to typowy sprzęt szpiegowski. Zamiast żelaznych narzędzi lepiej użyć nowoczesnej. techniki.

Wyjął z komody aparat cyfrowy. Położył pluskwę na białej kartce i zaczął robić zdjęcia. Sfotografował ją z każdej strony, bardzo dokładnie.

* * *

Starszy, elegancko ubrany mężczyzna przechadzał się niespiesznie wzdłuż murów zamku.

Kiedy był tutaj ponad dziesięć lat temu obiekt wyglądał nieco mniej żałośnie, chociaż już wtedy uwagę zwracała zaniedbana elewacja. Ostatni remont przeprowadzono pod koniec lat siedemdziesiątych, w czasach, kiedy był rezydentem konsulatu we Wrocławiu. Zaproszono go wtedy na uroczyste oddanie zabytku. Robił wspaniałe wrażenie. Doskonale odrobione sgrafitta w kształcie prostokątów o pięknej, żółtopomarańczowej barwie aż kłuły w oczy.

Tak właśnie teraz wygląda niedawno odnowiona, przylegająca do zamkowego łącznika część kościoła. Ten łącznik to zresztą interesująca konstrukcja. Stanowił przejście dla kobiet z tak zwanego Domu Wdów. Jeden z czeskich książąt zbudował go podobno na potrzeby starej księżnej matki i jej farucymeru.

Wrócił wspomnieniami do dnia oddania wyremontowanego zamku. Były wówczas pompatyczne przemówienia i wystawne przyjęcie dla specjalnych gości.

A dzisiaj ściany zamku wyglądają tak żałośnie.

Odrapane, pokryte zaciekami, a od strony najbardziej narażonej na wiatr i deszcze tynk poodpadał, strasząc wyglądającymi spod zaprawy cegłami. Wstyd, pomyślał, taki piękny kompleks architektoniczny, a taki zaniedbany. Z okna na pierwszym piętrze wyfrunął papier, zanim plastikowa butelka.

Spojrzał niecierpliwie na zegarek. Czy temu facetowi wydaje się,że to randka, na którą można się spóźnić? Jeszcze trochę i ktoś się zainteresuje człowiekiem łażącym bez celu wokół zamku, na dodatek z samego rana.

– Kurwo pierdolona! – usłyszał głos z tego samego okna, z którego wyleciały śmieci. – Ci dam grzebać tutaj! Ci jebnę to zobaczysz.

Zmarszczył brwi. Co tam się dzieje? Co tam teraz jest?

Za jego bytności mieściło się w zamku Centrum Wyszkolenia i Wychowania Związku Harcerstwa Polskiego. Nie przyszło mu do głowy przed przyjazdem sprawdzić, czy to się zmieniło. Zresztą to przecież bez znaczenia.

– Ma pan ogień? – rozległo się za plecami. – Bo gaz mi się skończył w zapalniczce.

Nareszcie! Odetchnął z ulgą.

Hasło oznaczające, że wszystko jest w porządku.

– Mam zapałki – odparł – ale nie wiem, czy lubi pan posmak siarki w tytoniu.

– Mnie nie przeszkadza. Przy tym, co teraz sypią zamiast tytoniu siarka może być miłym urozmaiceniem.

– Spóźnił się pan, panie Jerzy – rzekł z wyrzutem patrząca przybysza. – Jeszcze chwila i odszedłbym z kwitkiem, a pan miałby niezłe kłopoty.

– Nie spóźniłem się – pokręcił głową przybyły. – Pan jest bardzo niecierpliwy, panie Filipie. A ja po prostu sprawdzałem, czy nie ciągnie się za panem ogon.

– Sam to sprawdziłem, zanim tu dotarłem. Ma mnie pan za amatora?

– Ostrożności nigdy za wiele – Jerzy uśmiechnął się krzywo. – Warto poświęcić dziesięć minut czasu, żeby zyskać dziesięć minut życia.

– Napisał czcigodny mędrzec Li Pong, w rozdziale trzecim „Mądrości Wschodu” – rzekł z przekąsem mężczyzna nazwany Filipem. / Ma pan tego więcej w rękawie?

– Mam – padła beztroska odpowiedź. – W policji mamy sporo podobnych powiedzeń.

– Mnie bardziej od waszych przysłów interesuje, jak się zachowuje pana kolega zza biurka.

– Kiedy się u was zatrudniałem, miałem za zadanie obserwować działalność różnych radnych i kacyków, a nie donosić na przyjaciół.

– Kiedy cię zwerbowałem – uściślił Filip, porzucając uprzejme formy – a nie zatrudniałeś się, sytuacja wyglądała nieco inaczej. Teraz się zmieniła, zatem i twoje zadania są nieco inne.

– Kurwa, wypierdalaj! – przerwał mu wrzask z okna.

Spojrzał w górę.

– Co tu się dzieje? Co tam jest?

– Ochotnicze Hufce Pracy – wyjaśnił Jerzy. – Od lat mieszka tutaj tak zwana trudna młodzież. Od czasu do czasu wywiną coś ciekawego i mamy na komendzie trochę roboty.

– Też coś – prychnął Filip. – Tak zasrać taki ładny obiekt! Az zewnątrz to już wygląda, jakby przetoczyła się przez Oleśnicę wojna. Czy nikt o to nie dba? Nie wstyd żeby perełka architektury tak się sypała?

– A pan co się tak przejmuje? Władze nie chcą dać pieniędzy na remont. Tak to pana boli?

Filip zmrużył oczy.

– Boli – syknął. – Nie wiesz, chłopcze, ale z wykształcenia jestem historykiem sztuki. A to cacko jest jednym z piękniejszych obiektów na Dolnym Śląsku. Mieszkasz tu od urodzenia, a zdajesz sobie chociaż sprawę, jaki to styl?

– Ja wiem? – Jerzy wydął wargi. – Renesans, barok czy inna cholera.

– Manieryzm, chłopcze – Filip był wyraźnie zgorszony. – Ten zamek jest zbudowany, a raczej rozbudowany, w stylu manierystycznym. Powinni tego uczyć w szkołach. Patrz. Na założeniu zwykłej średniowiecznej twierdzy piastowskiej, czescy Podiebradowie dokonali cudu. Przebudowy musiały trwać przynajmniej kilkadziesiąt lat, a pewnie i dłużej. Ale warto było. Z warownego kurnika uczynili piękny kompleks pałacowy. Te wszystkie przybudówki, wykończenia, rzeźby i płaskorzeźby. Spójrz na to – wskazał ścianę nad ich głowami. – Widzisz? Tam masz scenę walki. Ni to renesansową, ni antyczną, taki miszmasz, ale jakże urokliwy. W kilku postaciach opowiedziana cała historia. Miejscowa ludność mogła tutaj przychodzić, podziwiać kunszt artysty, chłonąć opowiedzianą przez niego historia To musiało kosztować. Ładny gest wielkiego pana w stronę poddanych.

– Dobrze już – Jerzy miał ochotę ziewnąć rozmówcy prosto w twarz – przekonał mnie pan. A teraz do rzeczy. Nie fatygował się pan tutaj osobiście, żeby wypytać mnie o Michała Wrońskiego. To byłoby śmieszne.

Mówił coraz wolniej, a po chwili zamilkł, zmrożony spojrzeniem Filipa.

– To ja decyduję, co jest ważne, a co śmieszne. W moim fachu nie ma rzeczy nieistotnych. Słucham.

– Ja naprawdę niewiele wiem – Jerzy rozłożył ręce. – Michał jest nieufny, a odkąd znalazł podsłuch, nie mówi mi kompletnie nic. Nie ufa chyba już nikomu.

– Podsłuch? – Filip drgnął. – Co to znaczy?

– Ktoś założył nam w pokoju pluskwę. Myślałem, że to może robota pana ludzi.

– Do diabła, robi się gęsto – mruknął do siebie Filip, a głośniej dodał: – To nie moja robota! Nie przyszło mi do głowy podsłuchiwać, skoro mamy ciebie. Ale kiepsko się spisujesz.

– Może dlatego, że kiepsko płacicie. Wiedziałem, że oszczędność leży w niemieckiej naturze, ale żeby we francuskiej?

– Zamknij się – warknął Filip. – Za dużo klepiesz jęzorem. Przy następnym spotkaniu masz być lepiej poinformowany co do poczynań kumpla. Rozumiemy się? A na pojutrze przygotujesz pełny raport na jego temat. Wszystko, co wiesz.

Jerzy kiwnął głową.

– A o co chodzi właściwie? Czemu on jest taki ważny?

– Nie twoja sprawa. I nie Wroński jest ważny, ale informacje, które może posiadać. Nie zadawaj za dużo pytań. A teraz idź. Sam zapłaczę nad ruiną w jaką popada wasz zamek.

Jerzy odwrócił się.

– Jeszcze jedno – rzucił za nim Filip.

– Słucham?

– Nie pij tyle. Zbyt łatwo o niedyskrecję, kiedy człowiek zanadto nasączy się alkoholem.

Jerzy nie odpowiedział. Odszedł, a jego rozmówca jeszcze kilka minut kontemplował sgrafitto przedstawiające scenę batalistyczną.

* * *

Dywanik u szefa wszedł już chyba do codziennego rytuału. Znów patrzył na rozwalonego za biurkiem komendanta.

– No to opowiadaj – stary uśmiechnął się szeroko.

– O czym?

– Po co cię wczoraj wezwali do Wrocławia? Wiem, że zamordowano Ramiszewskiego, ale co ty masz do tego?

– A co by chciał pan usłyszeć?

– Prawdę, komisarzu, całą prawdę. Jako twój przełożony powinienem to wiedzieć.

– Niech pan zapyta Balińskiego. Jecie sobie z dzióbków, powinien chyba puścić farbę.

Widać było, że trafił w czuły punkt.

– Ty się nie wymądrzaj tylko gadaj!

– A po co panu ta informacja?

– Gówno ci do tego. Jesteś moim podwładnym. Rozkazuję ci mówić.

– Podwładnym tak, ale to nie znaczy niewolnikiem, komendancie. Ta różnica chyba się panu czasem odrobinę zaciera.

– Nie pyskuj, bo wre… wreszcie zamknę ten twój niewyparzony dziób! Jako policjant nie pracujesz przy tokar… tokarce, ale pełnisz służbę! A to nakłada pewne obowiązki i wymusza posłuszeństwo.

– Zapewne. Ale wymusza też tajemnicę służbową! A ta zakazuje mi rozmawiać na temat zabójstwa doktora.

– Prze… przede wszystkim podlegasz mnie!

– Przede wszystkim podlegam własnemu sumieniu, a potem dopiero jakiemuś oficerowi, choćby najwyższemu rangą.

Komendant dyszał przez chwilę. Uspokajał się powoli.

– On ci zabronił mówić? Nasz nadzorca?

– Nasz? Myślałem, że to mój osobisty stróż.

– Daj spokój – stary machnął ręką. – Mówiłem przecież. Potrzebny mi jak… Nawet nie wiem, jakie ma zadanie.

Michałowi nagle uczyniło się żal komendanta. Biedny pierdziel. Coś się dzieje, a on najwyraźniej nie wie dokładnie – co gorzej – wygląda, że w przybliżeniu też się nie orientuje. A przecież przyzwyczajony był wiedzieć wszystko. Pewnie oddałby duszę diabłu, żeby chociaż liznąć tajemnicy po wierzchu.

– Nic panu nie powiem – powiedział cicho Wroński.

Stary spojrzał bystro. Nie zobaczył na twarzy podwładnego zwyczajnego irytującego uśmieszku. Michał był zupełnie poważny.

– Dobrze pan wie, że nie mogę.

Stary kiwnął głową, gestem odprawił komisarza. Od niego nic się nie wydobędzie prośbą ani groźbą, jeśli jest przekonany o swojej racji. Trzeba było do tego zastrzelonego przydzielić jednak Jerzego. Albo jeszcze lepiej Mira.

A myślał, że zrobi tym krzywdę Michałowi.

– Zaraz – zawrócił go w drzwiach – a jak postępy w twoim dochodzeniu?

– A jakie mają być, jeżeli nie mam czasu się tym zajmować? Nawet nie wiem, czy przyszły analizy balistyczne.

– Przyszły. Ale nie czytałem, nie mam czasu. Marta zaniosła je do ciebie. Zajmij się wreszcie tą sprawą! To rozkaz!

* * *

Jerzy siedział za swoim biurkiem udając, że jest bez reszty pogrążony w papierkowej robocie.

Nos miał jeszcze mocno spuchnięty, na rozciętej wardze dwa szwy. I zasiniony lewy oczodół. Michał jakoś nie mógł sobie przypomnieć, żeby uderzył go w to miejsce. Był pewien, że tam akurat nie trafił. Ale diabli wiedzą. Może gdzieś zawadził przy upadku.

Przerzucił teczkę z raportem balistycznym. Za chwilę do niego wróci, ale jest pilniejsza sprawa. Włączył komputer i wszedł w pocztę.

Trzy nowe wiadomości.

Jedna z banku, druga o jakiejś niesamowitej pornograficznej stronie internetowej i trzecia z wrocławskiego sklepu ze sprzętem elektronicznym. Nazwa „sprzęt elektroniczny” mogła być myląca, a na pewno stanowiła pewne nadużycie. Ktoś, kto by chciał konfigurować komputer raczej nie miałby tam czego szukać. Właściciel zajmował się bowiem przede wszystkim zaopatrywaniem w różne gadżety prywatnych detektywów. Kamery, minikamery, wszelakie podsłuchy, mikrofony kierunkowe i podobne urządzenia.

Najśmieszniejsze zaś, że sklep prowadził były esbek, który przeszedł weryfikację po osiemdziesiątym dziewiątym i pracował przez kilka lat w jednym wydziale z Michałem. W sumie sympatyczny gość, ale irytował Wrońskiego ciągłym gadaniem, jak to za komuny bywało lepiej. A potem poszedł na zasłużoną emeryturę i zajął się robieniem biznesów. Michał był pewien, że Rogalski równie ochoczo sprzedaje sprzęt detektywom i przestępcom.

E-mail zawierał jedno słowo: „zadzwoń”.

Wyszedł przed budynek komendy. Rogalski odezwał się już po drugim sygnale.

– Stary – zawołał bez powitania – skądżeś to wytrzasnął?

– Znalazłem.

– Nie gadaj! Znaleźć to można dychę na ulicy albo w szafie kochanka żony. A to jest, szlag jasny, coś, czego nikt znajdować nie powinien. To jakbyś na pustyni zobaczył łysego wielbłąda albo…

– Daruj sobie barwne porównania i mów, o co chodzi.

– Człowieku! To jest ruski podsłuch. KGB takich używa. To znaczy nie jest to może szczyt techniki i miniaturyzacji, bo u mnie dostaniesz dużo dyskretniejsze zabawki, ale ma świetny zasięg i przede wszystkim długo pracuje. Skuteczne ścierwo. Ale nie słyszałem, żeby poza kagiebistami, no i może jeszcze GRU, ktoś się tym zabawiał.

– A ty skąd wiesz takie rzeczy?

– Wiem po prostu. A skąd, to już nie twoja rzecz. Ciesz się, że ci o tym mówię. Gdybyśmy się tak dobrze nie znali, usłyszałbyś jakiś drętwy bajer. To powiedz teraz, gdzie to znalazłeś.

– We własnym domu.

Po drugiej stronie rozległ się przeciągły gwizd.

– Uuu, przyjacielu. To chyba wtopiłeś w niezłe kłopociki. NO w tej sytuacji pamiętaj, że nie rozmawialiśmy o tym. W ogóle nie gadaliśmy ostatnio. Nawet o dupach. Ja nic nie wiem, a ty też lepiej udawaj, że jesteś nieświadomy.

– Myślisz, że to taka poważna sprawa?

– A słyszałeś, żeby ruski wywiad miewał skłonności do żartów? Wszystko jedno, wojskowy czy milicja.

– A nasi nie mogą mieć czegoś podobnego?

– Mogą. Ale nie mają.

– Skąd wiesz?

– Cholera, jeszcze raz zapytasz, skąd wiem, a więcej się do ciebie w życiu nie odezwę! Zresztą to nie jest rozmowa na telefon. Nawet przy kodowanym łączu.

– Łącze masz kodowane? Ale ja nie. Jakby ktoś chciał nas podsłuchać…

– Nie wymądrzaj się. Gdybym nie był pewien, że to skuteczne, musiałbyś się do mnie osobiście fatygować. A te fotki najlepiej wywal z aparatu i poczty. Na wszelki wypadek. I mam nadzieję, że puściłeś to jakąś okrężną drogą nie z domu i nie z pracy, przez Australię albo chociaż Stany Zjednoczone.

– Wywaliłem jak tylko mail poszedł. A pocztę puściłem przez Chiny – skłamał. – Z kafejki internetowej – to akurat była prawda.

– Mądry chłopak. Czegoś jednak cię nauczyłem.

Zanim Michał zdążył wymyślić zjadliwą ripostę pasującą do tej bezczelnej i pozbawionej podstaw wypowiedzi, Rogalski już mówił dalej.

– Jeszcze jedno, drogi kolego. Wiem, że macie tam zgryz z niezidentyfikowanymi zwłokami.

– Skąd masz takie informacje?

– Skąd mam stąd mam. Ale powiem jedno. Pomogę ci, bo zawsze cię lubiłem. Coś podobnego już się zdarzyło. Dawno temu, w latach pięćdziesiątych albo na początku sześćdziesiątych. Znam to tylko z opowieści, bo przyszedłem do roboty później. Gdybym prowadził taką sprawę, najpierw bym wypytał starego Bednarza. On powinien pamiętać.

– Ty spryciarzu! – Wroński powstrzymał się, żeby nie krzyknąć tego na całą ulicę. – Włamałeś się do naszej sieci komputerowej i stąd takie dokładne wiadomości! Powiedz, że nie!

– Chyba oszalałeś. Na pewno nie powiem, że tak! Nawet na torturach. I nie wrzeszcz. Łącze mogę sobie ekranować. Ale twojej szanownej gęby już nie. Jesteś skuteczniejszy i bezczelniejszy niż cały nasz wywiad kontrwywiad.

– Albo mnie przeceniasz, albo niedoceniasz. Albo chcesz obrazić,

– Albo mam rację.

* * *

– Tu leżała analiza balistyczna – Michał postukał palcem w bałagan na biurku. – Jurek, brałeś ją?

– A mnie to po cholerę? Był ten twój dozorca. Może on wziął.

– Nie powinien. Raport musi przecież trafić do akt.

– Mnie to mówisz? – wzruszył ramionami Jerzy.

– Nie wiesz, gdzie Baliński polazł?

– Pewnie do starego. Coś tam mamrotał pod nosem.

Wroński nie zastanawiając się pobiegł do komendanta.

– Szef jest zajęty. – próbowała go powstrzymać sekretarka.

Zignorował ją. W środku rzeczywiście zastał inspektora.

– Zabrał pan papiery z balistyki?

– Ach tak, rzeczywiście. Ale mam je w samochodzie.

– Powinny być raczej na moim biurku. Nawet nie zdążyłem ich przejrzeć.

Baliński uśmiechnął się przepraszająco.

– Oddam. Ale nic w nich nie ma ciekawego. Nic, czego by pan nie wiedział.

– To po cholerę je pan wytargał?

Teraz uznał za stosowne włączyć się komendant. Chrząknął znacząco.

– Uspokój się, komisarzu. Jeśli pan inspektor mówi, że odda to odda.

– Nie rozumiem, po co mu to.

– Chcę zobaczyć.

– Potrzebne są do innej sprawy. Musimy coś sprawdzić, czy przy innym przestępstwie użyto tej samej broni.

– Co to za dyrdymały? Jak chcecie sprawdzić, czy to ta sama śrutówka? Chyba że – przyszła mu do głowy myśl. – Chyba że…

– Nieważne – uciął Baliński. – Odzyska pan materiał w swoim czasie. Są ważniejsze sprawy niż pańska.

* * *

Jerzy ze zdziwieniem słuchał tego, co mówił do telefonu Wroński. Nawet otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale ból w szczęce i rozkwaszonej wardze przypomniał, kto go tak urządził.

– Z tej strony inspektor Majchler z Komendy Powiatowej w Oleśnicy. Tak, komendant placówki. Dostaliśmy dzisiaj rano przesyłkę, ale niestety uległa zniszczeniu – chwilę słuchał głosu z drugiej strony. – Na mnie niech pannie wrzeszczy. Mam takich podwładnych, jakich mam. Sieroty boże, nie potrafią nawet obchodzić się z dokumentami. Wie pan, z przerażeniem myślę, że oni mogą czasem być zmuszeni sięgnąć po broń! Jeden z drugim kawy nie umie donieść na stolik, żeby jej nie wylać, a mają łapać przestępców! Czego od pana oczekuję? Żeby mi pan podesłał jeszcze raz tę analizę. Pal diabli formalności. Nie da rady? Dobrze, wyślę oficjalne pismo, ale zrób pan dla mnie chociaż tyle, żeby powiedzieć, co tam było – słuchawka zabrzęczała oburzeniem. – Nie wszystko, kochany, na cholerę mi wszystko! Wystarczy epikryza. Jądro. Wniosek. Podsumowanie. Dobrze, czekam.

– A tobie co, oszalałeś? – nie wytrzymał Jurek. – Stary cię zabije, jak się dowie.

– Przy tylu trupach, ile mamy ostatnio, nie powinno to robić różnicy – Michał zakrył dłonią sitko mikrofonu. – A muszę wiedzieć, co tam było takiego, że Baliński położył na tym łapę, zanim zdążyłem powąchać papier.

– Tak? – rzucił w słuchawkę. – Jestem i słucham.

W miarę jak technik z drugiej strony mówił, twarz mu się wydłużała.

– W mordę – powiedział po chwili.

– Czego się dowiedziałeś?

– W mordę – powtórzył.

Nic więcej Jerzy od niego nie usłyszał. Zajął się więc swoją robotą, rzucając jedynie od czasu do czasu czujne spojrzenia w stronę partnera. A Michał siedział długo ze wzrokiem wlepionym w ścianę.

* * *

„Klub Kibica” był lokalem o profilu, jak to określał Jerzy, browarnianym. Spotykali się tam, wbrew nazwie, nie tylko kibice, ale przede wszystkim okoliczni miłośnicy chmielowego nektaru.

Michał odwiedzał knajpkę bardzo rzadko, chociaż mieszkał całkiem niedaleko. Jakoś go nie ciągnęło do piwiarni. Wolał się napić w domowym zaciszu. O ile oczywiście było zaciszem, bez kolejnego napadu zazdrości Magdy. Dzisiaj jednak po skończeniu pracy skierował pierwsze kroki do „Klubu”.

Stary Bednarz był tam stałym gościem. Mówiono nawet, że w ogóle nie opuszcza terenu lokalu, ale tuż przed zamknięciem zamienia się w jeden ze stolików, a w nocy podpija z beczek i dolewa wody.

W zasadzie do domu nie miał po co wracać, bo żona zmarła kilkanaście lat wcześniej, a dzieci wyjechały na stałe do Australii. W ogóle na prawdę spora część młodych mieszkańców Oleśnicy wybierała właśnie tamten kierunek emigracji.

Tego dnia emerytowany policjant siedział przy stoliku na zewnątrz, jak zawsze nie rzucając się w oczy, schowany w dalekim kącie. Sączył piwo, wpatrzony gdzieś w przestrzeń zamyślonym wzrokiem. Myliłby się jednak ktoś, kto by posądzał starego o brak czujności. Mimo pozornego odrętwienia widział wszystko i rejestrował każdy ruch, każdą pojawiającą się twarz.

Kiedyś ta właśnie ukryta czujność pozwoliła na schwytanie trzech rabusiów, którzy zabrali całodniowy utarg grożąc barmance nożami. Tylko Bednarz potrafił szczegółowo opisać napastników. Reszta gości i przerażona dziewczyna byli bowiem zbyt zszokowani niezwykłym wydarzeniem, żeby myśleć logicznie. Od tamtej pory właściciel knajpy sponsorował mu jedno piwo dziennie.

Wrońskiego też od razu zauważył. Nie dał najmniejszego znaku, nie drgnął najmniejszy mięsień na pomarszczonej, opalonej twarzy. Przypominał wiekowego Indianina z opowieści Karola Maya albo Alfreda Szklarskiego, nieporuszonego wodza Sjuksów czy Dakotów. Tylko oczy błysnęły pod krzaczastymi brwiami. Wroński to nad wyraz rzadki gość. Albo mu żona dopiekła do żywego, albo ma jakiś interes.

Michał rozejrzał się, dostrzegł starego, podniósł rękę. Bednarz uczynił zapraszający gest. Wroński jednak nie podszedł od razu. Najpierw wszedł do środka lokalu, wyniósł stamtąd dwa piwa.

– Wiesz, jak się zachować, młody – mruknął z uznaniem stary policjant. Pociągnął łyk, na twarzy pojawił się uśmiech zadowolenia. – O! Masz pojęcie, co dobre! Niezły fikołek – Znów zanurzył wargi w płynie – Nawet więcej niż niezły. Najlepsze jest piwko z tequilą ale przy tutejszych cenach to tylko marzenie. Poza tym nie mają w tej spelunie porządnej siwuchy z kaktusów, tylko jakąś tanią podróbę.

– Nieźle wyglądasz – Michał usiadł na przeciwko.

– Co chcesz. Porządny, przedwojenny materiał. Wtedy robili mocniejszych ludzi. Nie to, co dzisiaj. Wszystko wyrośnięte niby świerki, a chorowite niczym brzoza – Przez jakiś czas Bednarz był strażnikiem leśnym. Lubił porównania wyniesione z tamtej pracy. – A te alergie. Za moich czasów spaliśmy na sianie, żarliśmy byle co z byle czym i nie bywało tego wszystkiego.

– Zaraz powiesz, że przeżywali najsilniejsi, a to jest klucz do zdrowego społeczeństwa.

– Żebyś wiedział, młody. Święta prawda! To się nazywa darwinizm stosowany. Dobra – przechylił kufel, przymykając z zadowolenia oczy – mów, co cię sprowadza.

– A jeśli powiem, że chciałem się z tobą tylko spotkać i pogadać, uwierzysz?

– Nie – odpowiedź była krótka i zdecydowana niby strzał z bata. – Takich bajek próbuj na swojej starej. A przy okazji, co u niej słychać? Dalej taka szprycha jak kiedyś? Dawno jej nie widziałem.

– Widziałbyś, gdybyś kursował na innych trasach niż mieszkanie-piwopój.

– O przepraszam! Jest jeszcze sklep spożywczy.

– Nie liczy się, bo masz go po drodze.

– Powiedz lepiej jak twoja żonka. Miała najładniejsze nogi, jakie w życiu widziałem.

– Żyje.

– Że też taka ładna kobieta wybrała ciebie. Tylu po świecie chodzi miłych, przystojnych facetów.

– Jak chociażby ty – wpadł mu w słowo Michał.

– Jak chociażby ja. Nie myśl sobie! Swoje lata mam, ale nie tylko piwo potrafię wypić. Poza przełykiem reszta też jeszcze funkcjonuje całkiem, całkiem.

– Pogratulować. Samopoczucie w każdym razie masz niezłe.

– Ujdzie. Mów wreszcie, co cię sprowadza – Spoważniał Bednarz.

– Dawne sprawy. W policji pracowałeś od lat pięćdziesiątych, prawda?

– W milicji, młody. Wtedy to się nazywało milicja.

– Nieważne. Przejęzyczyłem się. Pracowałeś.

– Jasne. Od pięćdziesiątego trzeciego roku. Przyjęli mnie w dzień śmierci Stalina. Kadrowa jak raz zdążyła przystawić pieczątkę, a za chwilę wpadł naczelnik z płaczem, że wielki ojciec nie żyje. Wtedy…

– Dobrze! – Wroński podniósł głos. – Z nam tę historię na pamięć. To było pytanie retoryczne! Dopiero teraz będzie właściwe. Chcę się od ciebie dowiedzieć, czy nie było w tamtym czasie sprawy niewyjaśnionych zgonów. Serii niewyjaśnionych zgonów – uściślił.

Bednarz zamyślił się. Opróżnił kufel, zastukał palcami po stole. Michał natychmiast podsunął drugie naczynie. Stary mruknął z uznaniem, wypił tęgi łyk. Zapatrzył się w przestrzeń, wertując w głowie karty wspomnień.

– Tak. – powiedział w końcu. – Było coś. Ale ja wtedy chodziłem po ulicach jako zwykły krawężnik, nie miałem dostępu do ważnych akt. Jednak na komendzie aż huczało od plotek. Nawet taki młodziak jak ja coś załapał. W okolicach zamku i parku znajdowano trupy. Bez śladów przemocy, bez dokumentów, w dodatku samych obcych, których nikt nie potrafił rozpoznać.

– Kiedy to było?

– W drugiej połowie lat pięćdziesiątych. Ale nie żądaj dokładnych dat. Zdaje się, że już za Gomółki, ale głowy bym nie dał.

– O czym plotkowaliście wtedy?

– Jak zawsze, młody. Kto ile zarabia, jak dożyć do pierwszego i o dupach.

– Nie oto pytam – zirytował się Wroński. – O czym?

– O meczach – ciągnął uparcie Bednarz – i o tym, że można wypić dużo piwa, a jak się trochę człowiek nagada to nawet jeszcze więcej.

– Aluzju poniał – Michał podniósł się, skierował do baru.

– A weź jedno z tą ich poronioną kaktusówką! – zawołał zanim Bednarz. – Zawsze to coś.

Po chwili komisarz wrócił z kolejnymi dwoma kuflami.

– To rozumiem – sapnął emeryt, przechylając szkło.

Michał patrzył z podziwem. Jemu po takiej dawce mieszanki język by się już nieźle plątał.

– Teraz mogę mówić.

Otarł usta z piany, odetchnął głębiej.

– Patrz, jak ten świat zwariował – wskazał chłopaka przejeżdżającego za ogrodzeniem na rolkach. – Buty z kółkami jak łyżwy, w uszach słuchawki i posuwa taki na podryw w kasku. Za naszych czasów ubierałeś się porządnie, kupowałeś kwiatki i wino. A i wtedy nie zawsze szło panienkę zaliczyć. Teraz młodziak wytnie dwa numery na tych rolkach i każda jego. Dziewuchy nie certolą się jak kiedyś. Szkoda, że wtedy tak nie było.

– Możemy wrócić do tematu? – Michał z niepokojem obserwował błyskawicznie obniżający się poziom płynu. Stary zaraz weźmie się już za drugi kufel. Ta rozmowa kosztowała już sporo. Szczególnie tequila powodowała poważny wzrost kosztów. – Nie mam zbyt wiele czasu.

– A o co pytałeś? Aha,o czym się rozmawiało przy okazji tych trupów! Sam wiesz, jakie to były czasy. We wszystkim węszono spisek antypaństwowy, nawet jeśli rzecz szła o zwykłą bimbrownię. Od razu zjawili się ubecy z województwa, żeby nadzorować postępy. Zaraz pojawiły się brednie o obcych wywiadach, wszyscy byli podejrzani. Ale potem przyjechał ktoś z samej góry, wziął się za to i po kilku tygodniach wszystko ucichło. Tyle wiem.

– To wszystko? – Wroński był rozczarowany.

– A co? Informacje niewarte poniesionych kosztów? Bywa tak w naszej robocie.

– Daj spokój – Michał machnął ręką. – Miałem po prostu nadzieli że powiesz coś więcej.

– Gdybym wtedy pracował w pionie kryminalnym, wiedziałbym pewnie wszystko. Ale zaczynałem dopiero milicyjną karierę – zamyślił się. – I dobrze. Bo to były wprawdzie okropne czasy, ale przedtem działo się jeszcze gorzej.

– W każdym razie dzięki – komisarz położył rękę na ramieniu rozmówcy. – Na mnie czas.

– Zajrzyj do wojewódzkiego archiwum – poradził jeszcze emeryt – tam powinny się jeszcze walać akta tych spraw. Na pewno przetrwały wszystkie zakręty historii, bo to nie było w końcu nic takiego, żeby usuwać albo palić.

– Dzięki.

Bednarz zamarł nad drugim piwem, po swojemu zapatrzył się w przestrzeń. Po kilku minutach z zamyślenia wyrwało go pytanie.

– Można się przysiąść?

Stał przed nim niepozorny osobnik, uśmiechając się niepewnie.

– To wolny kraj. Podobno. Ale też i wolnych stolików mamy tu dostatek. Nie widzę powodu, żebyśmy się gnietli przy jednym.

– A ja widzę – człowiek usiadł, nie pytając już o pozwolenie. Rzucił na stół otwartą legitymację – Porucznik Dariusz Wilicki. Chciałem zadać kilka pytań.

Emeryt uważnie obejrzał dokument, nie śpiesząc się przeczytał wszystkie dane.

– Słucham, panie poruczniku! – zdawało się, że za chwilę wstanie, stuknie obcasami i przybije palcami do daszka nieistniejącej czapki.

– Nie tak głośno! – syknął niepozorny. – Nie muszą wszyscy wiedzieć!

– Dobra, niech pan pyta.

– O czym rozmawiał pan z komisarzem Wrońskim.

Stary ściągnął wargi, spojrzał prosto w oczy rozmówcy. Milczał bardzo długo, aż porucznik zaczął się niespokojnie kręcić.

– Czekam! – warknął wreszcie,

– Spieprzaj – odparł tym samym tonem Bednarz. – Gówno cię to obchodzi.

– Przypominam – niepozorny opanował się już, mówił znów spokojnie i uprzejmie – że jest pan zobowiązany do wszelkiej pomocy jakiej zażądam.

Emeryt prychnął pogardliwie, upił piwa, odstawił je zaraz. W takim towarzystwie nawet ulubiony napój nie smakuje.

– Mam to w dupie. Jestem dawno poza nawiasem policyjnej roboty. Dla mnie to już vorbei, jak mawiają Niemcy.

– Vorbei to może być dla pana gdyby przyszła mobilizacja. Ale współpraca ze mną jest obywatelskim obowiązkiem.

– Dobra, powiedziałeś swoje, szczeniaku, a teraz won. Przeszkadzasz mi.

– W czym?

– W rozmyślaniu jak to dobrze, że nie muszę dać ci w mordę, żebyś sobie poszedł.

– Stanowczo żądam…

– A żądaj sobie ile chcesz i czego chcesz. Tyle że niekoniecznie ode mnie. Pozwól, że zacytuję jednego z naszych polityków. Spieprzaj, dziadu. Koniec rozmowy. Niczego ode mnie nie usłyszysz! Jeszcze chwila, a wyleję ci na łeb to piwo, chociaż byłoby bardzo szkoda.

– Ostrzegam, że taka postawa może spowodować przykre konsekwencje!

– A co mi zrobisz? Każesz aresztować? – z satysfakcją patrzył na poczerwieniałe oblicze porucznika. – To byłaby nawet jakaś odmiana w moim monotonnym życiu. Nie strasz, nie strasz, bo się zesrasz. Idź swoją drogą, najlepiej do waszej ściśle utajnionej piaskownicy. Jeśli to w ogóle jest piaskownica, a nie dół z gnojówką. Chcesz wiedzieć, o czym rozmawiałem z Wrońskim? O tym, jak słodko i zaszczytnie jest umierać za ojczyznę. Po łacinie to chyba brzmi Dulce et decorum est pro patria mori. Możesz to napisać w raporcie. A teraz żegnaj, kochasiu.

* * *

Napawał się ciszą panującą w domu. Magda jeszcze w pracy, Patryk robi lekcje.

Takie chwile spokoju sprzyjają rozmyślaniom. Wolałby jednak, żeby myśli były bardziej przyjemne. Sprawa zastrzelonego pewnie będzie się ciągnęła jeszcze długo. Raport balistyczny więcej zagmatwał niż wyjaśnił. Śrut niewątpliwie pochodził z pocisku używanego w shotgunach, „pompkach”, znanych głównie z amerykańskich filmów. A na dodatek dowiedział się czegoś, co zupełnie wprawiło go w osłupienie. Tego nie znalazł w dokumentach autopsji.

Strzały ze śrutu strzałami ze śrutu. Ale nieboszczyk oberwał jeszcze z pistoletu. Kaliber dziewięć, amunicja rozpryskowa. Nie było widać rany w krwawej masie, ale technicy dostali do analizy odłamki pocisku.

Czyli należy ostatecznie wykluczyć porachunki rodzimych, oleśnickich bandytów, bo ta metoda do nich nie pasuje. To zresztą było jasne od dawna.

Dla Wrońskiego zmasakrowana twarz nieboszczyka była najlepszym dowodem, że sprawa musi się łączyć z niezidentyfikowanymi zwłokami. Przecież odcisków palców zastrzelonego też nie ma w policyjnych zbiorach, na kartę dentystyczną nie ma co liczyć, zważywszy na opłakany stan zębów ofiary. I, co najważniejsze, on też nie trafił do bazy danych, rzekomo zhakowanej przez jakichś małolatów.

Czyżby Ramiszewski zamierzał mu wtedy powiedzieć o tym dodatkowym postrzale, który, pewnie z polecenia kogoś z góry, pominął w protokole? A może o czymś jeszcze?

Podszedł o okna. Z roztargnieniem, odruchowo zlustrował rządsamochodów na blokowym parkingu.

Zaraz.

A co to za wóz? Czarne audi, nowiutkie. Kogo z sąsiadów stać na podobny luksus? Przyciemniane szyby, ale pod światło, padające teraz z tyłu, widać sylwetki za kierownicą i na fotelu pasażera.

Zaklął.

Coś cholernie znajome wydają się te sylwetki! Ale może to wina tych bajeranckich szyb. Trzeba by się upewnić. Po chwili schodził na dół z pustym koszem na śmieci. Idąc do śmietnika musi przejść obok tego wozu.

Niespiesznie wyszedł przed blok, odetchnął, ziewnął lekko, a potem ruszył przed siebie. Teraz jednak nie było zupełnie widać ludzi wewnątrz auta. To tylko gry cienia zachodzącego słońca pozwoliły przedtem zajrzeć do wnętrza.

Czarne powierzchnie samochodowych okien zdawały się martwe igroźne zarazem.

– Czekajcie – mruknął. – Już ja was sobie obejrzę.

Wrócił do domu.

– Patryk – zawołał – daj no swoje farbki plakatowe! Białą i żółtą najlepiej!

– A po co ci, tato?

– Chcę zrobić znajomym kawał. Pomożesz mi?

Tego chłopakowi nie trzeba było dwa razy powtarzać.

Kwadrans później obserwował syna jak idzie przez podwórze, skręca za sąsiedni budynek i znika z oczu. Wiedział, że teraz mały zatrzymał się i wyjął z reklamówki foliową torebkę. Potem zobaczył zataczający łuk przedmiot.

Patryk od zawsze miał niezły rzut i celne oko. Na nieskazitelnie czarnej masce i bocznej szybie wykwitł piękny, biało żółty kleks. Dusząc się ze śmiechu, Wroński patrzył na wymachującego rękami człowieka, który wyskoczył z samochodu. Za moment otworzyły się drzwi kierowcy i wysiadł drugi.

Radość Michała skończyła się równie szybko, jak zaczęła. Z czego się cieszysz, idioto? Flip i Flap nie odstępują cię Już nawet na krok.

Po chwili skrzypnęły drzwi mieszkania. Patryk z szerokim uśmiechem zajrzał do pokoju. Musiał wleźć do budynku przez piwniczne okienko. A tyle razy mu się mówiło, żeby tego nie robił! Teraz jednak Wroński nie zamierzał zwracać synowi uwagi.

– Udało się, tato?

– Świetnie, synku. Tylko nie mów mamie. Niech to będzie nasza wspólna tajemnica. Kobieta tego nie zrozumie.

– Jasne, tato – mały podniósł dwa palce jak do przysięgi.

– To przybij piątkę i idź dalej robić lekcje.

Został sam z ponurymi myślami. Tych dwóch niuńków z wewnętrznego, cięty na niego komendant i superwizor z województwa, który jak na razie w pracy bardziej przeszkadza niż pomaga.

Trupy w Oleśnicy, zabójstwo Ramiszewskiego i dziewczyny. To wszystko jakoś się wiąże. Tylko jak? W jaki sposób znaleźć nić łączącą te sprawy. Na dobitkę rosyjski podsłuch i nielojalność kolegi. A właśnie, nawet mu niczego nie wyjaśnił.

Wystukał numer w telefonie.

– Cześć, Jurek, to ja. Wiem, że jesteś już w domu i nie chce ci się ze mną gadać, nie cytuj mi tekstów Lindy, z łaski swojej. Chciałem cię tylko przeprosić za podejrzenie, że opowiadałeś nadpolicjantowi o naszych rozmowach. Wiem, że trochę późno, ale jakoś się nie złożyło. Do jutra – Odłożył słuchawkę i dodał – Ale miałeś wtedy rację i tak ci się po mordzie należało.

* * *

– Wezwałem pana tutaj – zaczął burmistrz, wskazując Wrońskiemu krzesło – w pewnej sprawie.

– Poprosił mnie pan tutaj – odparował Michał – żeby coś wyjaśnić.

– Tak – uśmiechnął się burmistrz – poprosiłem. Wezwać mogę podległego pracownika, prawda? A policja mi nie podlega. To chciał pan dać mi do zrozumienia?

– Panie burmistrzu. Z całym szacunkiem. Ale tak właśnie. Wzywać pan może kogoś, komu daje pan pracę. A ja jestem obywatelem płacącym podatki i to w mojej osobie i mnie podobnych ma pan pracodawców.

– Czy nadejdzie kiedyś chwila, kiedy nie usłyszę z pana ust podobnych złośliwości?

– Nie wiem. Szczerze mówiąc, wątpię. To chyba silniejsze ode mnie.

– Sprawia to panu taką przyjemność, tak mnie pannie lubi?

– Nie w tym rzecz. Ale parę razy widziałem, jak różni włażą panu w tyłek. To ich nie lubię, nie pana. Brzydzi mnie to. Wiem z własnego doświadczenia i obserwacji, że takie postawy wbijają przełożonych w nadmierne poczucie własnej ważności. Pan jest dla mnie takim samym człowiekiem, jak inni. Na stanowisku, ale moim zdaniem to raczej zobowiązuje niż rozgrzesza ze słabości.

W tej chwili weszła sekretarka, ładna kobieta pod czterdziestka. Uśmiechnęła się przelotnie do Wrońskiego. To była jedna z niewielu osób w ratuszu, które naprawdę znały się na swojej pracy.

– Przepraszam, że przeszkadzam. Ale są te dyplomy do podpisania. Gdyby pan mógł. Dyrektor szkoły podobno bardzo na to czeka.

– Pan wybaczy.

Michał kiwnął głową. Dyplomy, tak. Burmistrz podpisuje osobiście takie duperele.

Dyrektor szkoły pilnie czekana te parę świstków, wygląda ich jak kania dżdżu. Pewnie ma się odbyć uroczysty apel; z okazji albo ku czci, który zostanie uświetniony rozdaniem dyplomów uznania podpisanych przez pierwszego po Bogu w mieście. Apel, o którym nie tylko wszyscy natychmiast zapomną, ale przede wszystkim mało kto się dowie. No cóż, jak i zakres władzy, takie problemy.

Burmistrz na pewno ma ten cały cyrk gdzieś, bo dla niego ważna jest nowa uliczka gdzieś na granicy miasta albo kłopoty z miejscowymi biznesmenami. Poczuł nagle, że dusi się w tym grajdole, w tych układach, wśród ludzi, którzy znają wszystkich i czują się w mętnych wodach małej polityki jak przydenne ryby.

– Dobrze – burmistrz podjął rozmowę, zanim jeszcze sekretarka wyszła. – Poprosiłem pana w pewnej sprawie. Domyśla się pan, w jakiej?

– Redaktorek się poskarżył – bardziej stwierdził niż spytał Wroński.

– To też. Podobno prowadzi pan prywatną wojnę z naszą gazetą.

– Nie prowadzę żadnej wojny. Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo.

– To dlaczego utrudnia pan pracę dziennikarzom?

– Tak powiedział? – Wroński uniósł brwi. – Powinien się cieszyć, nie został oskarżony o utrudnianie pracy policji. Gdzie się tylko coś wydarzy, ten szakal natychmiast jest.

– To jego zawód. Traktuje go jako powołanie.

– Naprawdę? Jakoś nie przyjechał, kiedy złapano jego kumpla, Pana radnego, prowadzącego samochód po pijanemu. Jakoś go nie było, gdy syn prezesa Gronia potrącił bezdomnego. Wybiórczo traktuje swoje powołanie. Jego pisemko z lubością opisze proces człowieka, który ukradł przyczepę styropianu, ale o rozprawie sądowej w sprawie nadużyć i przestępstw dokonanych przez dyrektora dużego ośrodka ani słowa.

Burmistrz zabębnił palcami w blat biurka. Ta rozmowa była nieprzyjemna i do niczego niepotrzebna. Ale obiecał ustawić komisarza i musiał to zrobić. Nie chodziło zresztą o Niwę, on był tylko pretekstem.

– Groził mu pan przemocą fizyczną, kąpielą w ścieku.

– Po pierwsze nie groziłem, ale napomknąłem o takiej możliwości, a po drugie ma pan na to tylko jego słowo. A co ono jest warte nie muszę mówić.

– Chciałbym, żeby pan doszedł do porozumienia z lokalną prasą. Takie zgrzyty na linii trzeciej i czwartej władzy są zbędne. Pan ma coś osobiście do naczelnego?

– Osobiście? Osobiście nie mam przyjemności się z nim kontaktować. To zwyczajna gnida, panie burmistrzu. Ścierwo dziennikarskie najgorszego chowu. W dodatku z prawdziwego pismaka ma tylko metody pracy, bo z językiem artykułów jest znacznie gorzej.

– Pan jest krytykiem literackim, komisarzu?

– Niepotrzebna ironia. Niech pan weźmie pierwszy z brzegu artykuł w profesjonalnej gazecie i porówna z wypocinami naszego redaktora.

– Zostawmy to – westchnął burmistrz. Nic z tego nie będzie, Wroński i Niwa nie znoszą się wprost organicznie. – To nie wszystko. Podobno twierdzi pan, jakoby w naszym mieście miała miejsce seria morderstw.

– Zabójstw, panie burmistrzu. W języku policyjnym mówimy o zabójstwach.

– Nieważne, jak to nazwiemy. Ale bardzo proszę nie upowszechniać takich informacji. To szkodzi wizerunkowi miasta. Wie pan, ile mnie kosztowało wyperswadowanie panu Niwie publikacji na ten temat?

– I udało się go przekonać? Ma pan wielki dar. Ale to nie ja upowszechniam takie plotki, może mi pan wierzyć. Jeśli ktoś to robi. Trzeba go szukać właśnie wśród dziennikarzy. A ich informatorem nie jestem z pewnością ja. Pewnie ten gość ma jakiegoś życzliwego na utrzymaniu w komendzie. I zapewniam o jednym. Jeśli się dowiem kto to jest, osobiście skieruję sprawę na drogę służbową.

– Cóż, w takim razie dziękuję za rozmowę. Mam nadzieję, że nasze następne spotkanie będzie dotyczyło spraw bardziej przyjemnych.

Wroński takiej nadziei raczej nie miał, ale kiwnął na zgodę. Wstał. Kiedy położył rękę na klamce, zatrzymał go jeszcze głos burmistrza.

– Panie Michale – powiedział tamten cicho. – Niech pan na siebie uważa.

* * *

– Sprytne, komisarzu, bardzo sprytne – powiedział Baliński mierząc Michała zimnym spojrzeniem. – Sprytne, ale zupełnie niepotrzebne. Tę analizę położyłem dzisiaj rano na pana biurku.

Wroński wzruszył ramionami. Cholera cię wie. Dzisiaj ją przyniosłeś, bo wiedziałeś, że i tak znam wyniki. Ale gdyby nie to, może zamierzałeś ją gdzieś zadołować.

– Komendant od samego rana chodzi i pyta wszystkich po kolei, dlaczegóż to jakieś gryzipiórki wydzwaniają do niego z żądaniem przesłania tajemniczego pisma do sekretariatu komendy wojewódzkiej. Nie poinformowałem go o pana wybryku, żeby panu jeszcze nie dokładać.

– Podziękowałbym za dobre serce, ale przecież zrobiłem to z powodu pańskich działań, a nie dla własnej przyjemności. Więc chyba nie ma za co.

Inspektor skrzywił się niechętnie. Ten Wroński to naprawdę przykry typ. Niedość, że bezczelny, to jeszcze inteligentny. A przecież jego szef twierdził, jakoby był przeciętnym gliną jednym z tych, którzy nie lubią się przepracowywać, wypełniają obowiązki, ale tylko w godzinach pracy, a resztę mają gdzieś.

– Proszę mi powiedzieć, co pan sądzi o sprawie?

– Której? Morderstwa Ramiszewskiego czy tego zastrzelonego?

– Proszę nie udawać! O tajemniczych trupach. Na pewno ma pan swoje przemyślenia.

– Przecież nie ma żadnej sprawy niezidentyfikowanych zwłok! – dodał Michał z udawanym zdumieniem – Za głupie uwagi na ten temat zebrałem niezły opieprz!

– Chociaż przez chwilę porozmawiajmy poważnie. Oczywiście, że te wszystkie sprawy się łączą. Mogę panu nawet zdradzić kilka informacji, które do was nie dotarły w całości. Na sześć ciał dwa miały skręcony kark, jedno ślad po wkłuciu, dwa nie nosiły znaków ingerencji zewnętrznej, poza czymś, o czym powiem na końcu. Jednemu denatowi przebito igłą rdzeń kręgowy, a właściwie pień mózgu. No i jeden trup został zastrzelony, wie pan już, że z amerykańskiej pompki. I pistoletu bądź rewolweru. A wszystkie ciała, poza tym zastrzelonym, miały we krwi pozostałości szybko rozkładającej się trucizny.

– W medycznej dokumentacji dotyczącej zwłok nie ma nawet słowa na ten temat. Same zawały i ataki serca. Oprócz skręcenia karku, bo to było widać na pierwszy rzut oka, ale z komentarzem, że to na skutek upadku.

– Ale i tak się pan domyślał, że trupy nie były ofiarami wypadków ani chorób. Dlatego ciekaw jestem, co pan o tym sądzi.

Wroński milczał dłuższą chwilę, zbierając myśli. Nadszedł czas, którego powinien oczekiwać od momentu pojawienia się superwizora z Wrocławia. Bezpośrednie pytania.

– Co ja o tym sądzę. – powtórzył powoli za Balińskim. – To muszą być działania zorganizowanej grupy przestępczej. A może raczej grup przestępczych, co najmniej dwóch. O coś chodzi, a skoro nie wiadomo o co, pewnie o pieniądze, jak zawsze – zamilkł, zastanawiając się nad sprawą, która w tej chwili przyszła mu na myśl.

Może tym zbyć inspektora? Uśpić jego czujność?

Baliński milczał, czekając cierpliwie.

– Oleśnica – podjął Michał – leży na szlaku narkotykowym. Przerzut wschód-zachód i północ-południe. Zawsze bywało tu gęsto, ale nie tak, jak teraz i raczej bez zabójstw. Handlarze narkotyków na ogół starają się nie rzucać w oczy. Jednak jeśli zaczęła się rozgrywka o wpływy, można się spodziewać nawet większej liczby ofiar.

– Ciekawe wnioski – mruknął z wyraźnym uznaniem Baliński. – Wydawał się bardzo zadowolony. – Coś jeszcze w tej sprawie?

– Owszem. Upewnia mnie w tym toku rozumowania właśnie pan, to znaczy pojawienie się przedstawiciela z Wrocławia. Myślę, że ma pan nawet nie tyle pilnować mnie, ile obserwować całą komendę. Doskonale wiecie, ilu przedstawicieli władzy, nie tylko policjantów, jest tutaj skorumpowanych przez dilerów. Trzeba trzymać rękę na pulsie, a najlepiej udawać przy tym głupiego.

– Brawo. Coś jeszcze?

– Jasne. Ci dwaj z wewnętrznego. Oni też powinni interesować się takimi sprawami. Nie rozumiem tylko, dlaczego śledzą akurat mnie.

– Ich myślenie chadza dziwnymi i pokrętnymi drogami – uśmiechnął się inspektor. – Przypuszczam, że uwzięli się na pana, bo dał im pan popalić. A ten numer z farbą na samochodzie. Nie liczyłbym, że dadzą sobie na wstrzymanie.

– O tym też pan wie?

– Ja wiem o wszystkim. A trop narkotykowy jest naprawdę bardzo interesujący. Niech pan spróbuje coś z tego wyciągnąć. Mnie idzie trudniej, bo jestem obcy, ale pan może popytać, powęszyć. Jest pan uczciwym gliną. A to oznacza, że gramy po tej samej stronie boiska. Mogę liczyć na współpracę?

– Jeśli chodzi o narkotyki, może pan. Oczywiście. Nienawidzę handlarzy. Dlatego nie dają mi tutaj takich spraw.

– Myśli pan, że chodzi o tamto pobicie? – Uśmiechnął się Baliński – Kiedy diler wylądował na chirurgii szczękowej? Swoją drogą ma pan niezłe pociągnięcie. Podobno załatwił mu pan pół szczęki. Jednym ciosem. Ale niezupełnie w tym rzecz, drogi komisarzu. Brutalność była tylko pretekstem. Ktoś po prostu nie życzy sobie, żeby narkotykami zajmował się ktoś cięty na ten proceder. I, powiem więcej, nie chodzi o komendanta. On jest poza podejrzeniem. Sygnał idzie z góry, z wyższej półki.

– Dlaczego mi pan to mówi? – Wroński zmrużył oczy – Czy to nie jest poufna informacja, o której nikt nie powinien wiedzieć?

– A czy właśnie nie prowadzimy poufnej rozmowy, o której także nikt nie powinien się dowiedzieć? Proszę iść tym tropem, bo wydaje się obiecujący. Mogę na pana liczyć?

– Oczywiście. Zbadam trop narkotykowy.