174197.fb2
TELEWIZYJNY PREZENTER SVERRE ÅSLAND patrzył z lekceważeniem na swojego niechlujnego rozmówcę w sztruksowym garniturze i w zbyt krótkich, postrzępionych skarpetkach. Nie był wcale pewien, czy właśnie dzisiejszy występ jest naprawdę, jak go usilnie o tym zapewniano, jego życiową szansą. Po cichu marzył o prowadzeniu drapieżnych wywiadów w programie Twarzą w twarz, emitowanym w niedziele w niedawno powstałej prywatnej stacji TVNorge, albo o zapowiadaniu sobotniego wieczoru w swojej NRKl. Po kilku wdechach konopnego dymu nachodziły go często oszałamiające wizje sławy, nisko opodatkowanych szwajcarskich kont oraz śniadych egzotycznych kobiet – lubieżnych, rozpustnych i czekających z gotowością niewolnic na seksualne poniżenie. Był niecierpliwy i jak zło konieczne traktował wszystkie służbowe polecenia, których wykonanie nie zagwarantowałoby mu dostępu do ekspresowej windy na najwyższe piętra sukcesu. Prychał pogardliwie, kiedy zlecano mu prowadzenie porannego programu dla przedszkolaków, z trudem tłumił ziewnięcia w czasie telewizyjnych interwencji typu „dziura w moście” i nie mógł się wprost powstrzymać, aby nie poprawiać błędów w wypowiedziach emerytów, z którymi rozmawiał na przykład o podwyżce cen. Raz czynił to tak natrętnie, lekceważąco i złośliwie, że zapłacił za to półroczną zsyłką do regionalnej telewizji w Stavanger. Ta nauczka była dla Åslanda i smutna, i kształcąca – po odbyciu kary powrócił do Oslo z podwiniętym ogonem i na swoim biurku postawił oprawioną w ramki łacińską sentencję Per aspera ad astra <strong>[1]</strong>.
Po kilku tygodniach od powrotu zaczął tęsknić do rozmów z dziećmi i emerytami. Zlecenia, które teraz dostawał, a mianowicie rozmowy na żywo z naukowcami przed wtorkowymi filmami popularnonaukowymi, nie były już nudne. Były niebezpieczne. Miały go skompromitować i zniszczyć, choć jego nowy szef zapewniał z fałszywym uśmiechem, że są niepowtarzalną szansą rehabilitacji po niedawnej wpadce. Prezenter odczuwał dotkliwe poniżenie, kiedy musiał dziękować z grzecznym uśmiechem, a potem tracić całe dni na przygotowanie się do nudnych dyskusji z jakimś ekonomistą, biologiem albo filozofem, które wraz z następującymi po nich filmami popularnonaukowymi były wątpliwą konkurencją dla serialu kryminalnego na państwowym kanale drugim. Z dobrze maskowaną irytacją tłumił marzenia o rozwiązłych niewolnicach i o hollywoodzkiej sławie, kiedy wpatrywał się w grube okulary naukowców, których niechlujstwo było wprost proporcjonalne do ich rozrośniętego ego. Coraz częściej popełniał pomyłki i coraz pobieżniej przygotowywał się do rozmów, lekceważąc trud dyżurnych reporterów dostarczających mu stosy fachowych materiałów. W telewizyjnych kuluarach zaczęto szeptać o rychłym końcu Sverrego Åslanda i o jego młodym następcy, który został niedawno wyłowiony przez szefa w pewnym gejowskim klubie.
Te szepty rozrastały się w potężną kakofonię właśnie teraz, kiedy patrzył na swojego rozmówcę. Był to matematyk, który siedem lat wcześniej wyemigrował z Polski, pracował na uniwersytecie w Trondheim i właśnie otrzymał prestiżową nagrodę Norweskiego Towarzystwa Matematycznego.
O ile poprzednie rozmowy były zaplanowanymi przez szefa zasadzkami, o tyle dzisiejszy wywiad stanowił jawną zapowiedź nokautu. Po pierwsze, matematyk nie najlepiej mówił po norwesku, a za nic nie chciał się zgodzić na rozmowę po angielsku, ponieważ twierdził, że nieużywanie języka gościnnego kraju, który dał mu siedem lat godziwego życia i umożliwił międzynarodową karierę, byłoby olbrzymim fauxpas wobec dobroczyńcy – norweskiego rządu. Po drugie, gość programu był nad wyraz arogancki, a swoją nieodwołalną decyzję używania norweskiego oznajmił przed programem niewybrednym, wręcz grubiańskim językiem oraz uderzeniem pięścią w stół. Po trzecie, pochodził z kraju i z miasta, o których Åsland nie miał najmniejszego pojęcia, a informacje na temat Polski i Wrocławia, które mu zostały dostarczone kilka godzin przed programem, były tak żenująco skąpe i stereotypowe, jakby zebrano je wśród chłopów zatrudniających polskich robotników na plantacjach truskawek Po czwarte, Sverre Åsland – poza prostą arytmetyką – nie miał pojęcia o matematyce, a „królową nauk” darzył od czasów szkolnych głuchą i nieprzejednaną nienawiścią. Po piąte wreszcie, nie zdążył obejrzeć wcześniej zapowiadanego filmu, o którym wiedział tylko tyle, że będzie zawierał zagadkę kryminalną. Z zaciśniętymi zębami usiłował porzucić wszelkie obawy i w końcu powziął przewrotny plan, który miał zniwelować wszystkie potencjalne niebezpieczeństwa.
Najpierw postanowił usunąć zagrożenia natury językowej i już na początku wywiadu zadał polskiemu profesorowi skomplikowane pytanie. Zapytał mianowicie z radosnym uśmiechem, czy laureat nie uważa, że przyznanie norweskiej nagrody uczonemu pracującemu na norweskim uniwersytecie nie jest przypadkiem przejawem kumoterstwa. Rozmówca – zgodnie z planem pytającego – nie zrozumiał tego ostatniego, a przecież kluczowego wyrazu i odpowiadał tak mętnie i niezrozumiale, że zniecierpliwiony dziennikarz zaczął się kręcić.
– Szanowni państwo! – nieoczekiwanie gość programu zwrócił się wprost do kamery. – Mówię po norwesku, bo chcę okazać szacunek mojej nowej ojczyźnie, ale już dłużej nie wytrzymam – zrobił przy tym komiczną minę i uderzył się dłonią w udo – takich idiotycznych pytań! Umówmy się, Sverre – wycelował w dziennikarza palcem z nierówno obciętym paznokciem – że głupie pytania zadajesz po angielsku, a niegłupie po norwesku.
– No to musimy zatrudnić tłumacza, który będzie symultanicznie przekładał z angielskiego – uśmiechnął się Åsland. – Bo obawiam się, że jako matematyczny analfabeta będę panu zadawał wyłącznie głupie pytania.
– No, nie musi pan przecież pytać o matematykę.
– Nasz rozmówca – nasz pan i musimy słuchać jego życzeń. – Åsland z radością odnotował swój pierwszy mały triumf. – Nie będziemy zatem mówili o matematyce, choć jest ona istotą filmu dokumentalnego, który zaraz państwo obejrzą. Będziemy mówić o Polsce, pańskiej pierwszej ojczyźnie. I o pańskiej małej ojczyźnie, o mieście Wrocławiu.
– Ja nie pochodzę z Wrocławia – odparł matematyk. – Powinien się pan lepiej przygotować.
Åsland poczuł, że żar wytwarzany przez lampy telewizyjne staje się nie do wytrzymania. Pocił się obficie. Za chwilę pot wypłynie na jego upudrowaną twarz, na jasną, doskonale skrojoną marynarkę. „Tak, to jest nokaut – pomyślał. – Asystenci podali mi fałszywe informacje o tym polskim skurwysynu”.
– A skąd? – zapytał spokojnie.
– Urodziłem się we wspaniałym europejskim mieście. We Lwowie – sapnął matematyk i otarł pot z czoła.
Cios był celny. Nie do odparcia. Dziennikarz na próżno próbował odszukać w głowie najbardziej choćby skąpe informacje o jakichkolwiek polskich miastach. Nie znalazł tam nic prócz świeżych wiadomości o Wrocławiu oraz bardzo mglistych – o polskiej stolicy, Warszawie. W rezerwuarze jego wiedzy Polska wyprzedzała Angolę tylko jednym punktem, ponieważ w afrykańskim państwie mógłby wskazać tylko jedno miasto, jego stolicę Luandę, i tylko dwoma punktami Patagonię, ponieważ nie przypominał sobie nazwy żadnego patagońskiego miasta, o ile takowe w ogóle istniały. Teraz trzeba dowcipem pokryć zmieszanie, błazenadą zamaskować konfuzję. Albo pozornie się poddać, pokajać i puścić do telewidzów oko: spójrzcie, z jakim nadętym bucem mam do czynienia.
– Nie wszyscy telewidzowie znają to słynne polskie miasto. – Åsland wybrał to drugie rozwiązanie. – Ale może czegoś się o nim dowiemy od pana?
– To prawda, nie znają! – wykrzyknął matematyk. – A nawet pewnie nie wiedzą, że teraz nie jest już polskim miastem! To jest miasto sowieckie, okaleczone, zdewastowane i gnębione przez reżim moskiewski, miasto wyrwane Polsce 17 września 1939 roku, miasto, z którego po wojnie wygnano Polaków, to znaczy pozbawiono go duszy! Wyobraża pan sobie? To tak, jakby nagle Szwedzi zabrali Norwegom Oslo, przyłączyli je do Szwecji i wygnali stamtąd wszystkich norweskich mieszkańców! Mam o tym wszystkim mówić? Mamy na to dość czasu? – zapytał, zwracając się do kamer, i widząc kiwnięcie głową osłupiałego operatora, natychmiast sam sobie odpowiedział: – Tak! Tak! Opowiem wam teraz o tym mieście bez duszy. Od kogóż możecie się tego dowiedzieć, jeśli nie ode mnie?
Åsland nie wierzył własnym uszom i oczom. Przewidywanie klęski okazało się nieuzasadnione. Wszyscy telewidzowie zapamiętają z tego wywiadu krzyczącego wariata i spokojnego dziennikarza, który bronił się jak mógł przed arogancką bestią. Odetchnął. Pot wyparował równie szybko, jak się pojawił. Åsland patrzył na swego rozmówcę i nagle wydał mu się on wręcz sympatyczny, a jego strój całkiem starannie dobrany Fioletowy fular pasował do szarego sztruksowego garnituru, no, może zbyt ciepłego jak na wczesne lato i stanowczo domagającego się żelazka. Na przegubie pobłyskiwał elegancki zegarek, na palcu lśniła gruba obrączka, chyba z białego złota. „Jak mogłem uznać go za niechluja – myślał – przecież to niemal elegant! Ten jego wybuch i przemówienie, które teraz wygłaszał prawie bezbłędnie, pozbawiają mnie całego kłopotu, nie muszę zadawać mu żadnych pytań! A jeśli ktoś postawi mi zarzut bierności, powiem: sam spróbuj przerwać słowotok takiego furiata!”
Profesor zaczął się szarpać z fularem. Poluzował go nieco, nie przerywając przemówienia. Frazy stawały się coraz bardziej wyszukane, nawet ryzykowne, jakby biegłość w języku i obrazowość wysławiania wzrastały wraz z emocjami.
– Polski Lwów był stolicą europejskiej matematyki! – krzyknął profesor, po czym nagle się uspokoił i zaczął mówić prawie szeptem, ale był to szept sceniczny i przykuwał uwagę Aslanda, kamerzystów i telewidzów równie mocno jak krzyk. – Wiem, że to, co teraz powiem, będzie bardzo ryzykowne, ale powiem to mimo wszystko… Gdybym się nie urodził we Lwowie, nie byłoby mnie tutaj, nie zdobyłbym matematycznego Nobla. To nie wrocławskie lata studiów wśród ruin, to nie krystaliczne dowody z zakresu teorii liczb, do których dochodziłem jako naukowiec we wrocławskim hotelu asystenta – w upale i wśród wyłażących ze zlewu karaluchów – to nie sterylne lata norweskie zrobiły ze mnie matematyka. Stałem się nim dzięki mojemu lwowskiemu pochodzeniu. Dlatego tak zareagowałem, kiedy pan powiedział, że pochodzę z Wrocławia…
„Niedobrze – pomyślał Åsland – profesorek zaczyna łagodnieć, niemal przepraszać. Traci agresywne oblicze. Trzeba go nieco rozzłościć, by zachować wyraźne role: kulturalny dziennikarz kontra rozsierdzony bufon”.
– O ile wiem – wykorzystał zawieszenie głosu przez profesora – źródłem genów są rodzice, nie miejsce urodzenia.
– Genius loci <strong>[2]</strong> nie ma oczywiście żadnego związku z genetyką – odparł łagodnie bohater wywiadu – oprócz związku etymologicznego. Mimo to pozostaje jakoś zakodowany w każdej komórce mózgu, wytwarza nie zbadane dotąd łańcuchy informacji.
– Trudno mi sobie wyobrazić – Åsland natychmiast ominął ten temat – że ów genius loci jest matematyczny, że mieszkańcy Lwowa żyli matematyką i dostała się ona, że tak powiem, do krwiobiegu lwowian…
– Ba! – przerwał profesor. – Ludzie żyli matematyką i umierali przez nią. Była sprawą życia i śmierci. Była ożywcza i śmiercionośna. Jak wirus, który raz zabija, a innym razem wytwarza szczepionkę…
– Jeśli chcecie państwo dowiedzieć się czegoś więcej o śmiercionośnej matematyce Lwowa – tym razem przerwał Åsland, widząc na ogromnym studyjnym minutniku, że kończy się czas wywiadu – to zapraszamy teraz na niezwykle interesujący film dokumentalny pod tytułem Liczby Charona.
Zgasły reflektory kamer. W studiu zapadła cisza. Jeden z kamerzystów skierował w stronę Åslanda wyciągnięty kciuk. Pozostali bili mu brawo. Prezenter zamknął oczy i natychmiast zapomniał o mieście, któremu wyrwano polskie serce, o matematyce i o skomplikowanych losach Europy Wschodniej, którą traktował jako jeden wielki słowiański amalgamat pod rosyjskim protektoratem. Kiedy do studia wchodził szef, by mu pogratulować i oślinić go judaszowym pocałunkiem, Åsland odpływał myślami ku południowym wyspom i ciemnoskórym niewolnicom.
<a l:href="#_ftnref1">[1]</a> Przez ciernie do gwiazd.
<a l:href="#_ftnref2">[2]</a> Duch miejsca.