174197.fb2
(…) cenię sobie wasz ziemski realizm. Wszystko tu u was jest ustalone, tu formuła, tam geometria, a u nas same jakieś nieoznaczone równania.
Słowa diabła,
Fiodor Dostojewski, Bracia Karamazow
BYŁO MU BARDZO NIEWYGODNIE w ciasnym kącie na brudnym strychu. Drżał, kiedy pajęcze odnóża łaskotały go po łydkach, klął cicho, kiedy woda kapiąca z dachu wlewała mu się za kołnierz, trząsł się z obrzydzenia, kiedy ponad jego głową, na pochyłym suficie spacerowały wolno gołębie pasożyty, wstrętne, płaskie pluskwiaki gryzące do krwi. Najpierw przypalał je zapalniczką, a potem i ta rozrywka szybko mu spowszedniała.
Tkwił skulony w nienaturalnej pozycji od wielu godzin. Musiał tu przyjść wczesnym rankiem, gdy mieszkańcy domu jeszcze spali. A potem czekał. Wątpliwym urozmaiceniem długo ciągnących się chwil były idiotyczne rozmowy dwóch wagarowiczów w mundurach rusińskiej szkoły Narodny Dom, którzy znaleźli tu kilkugodzinny papierosowy azyl. Zostali przegnani przez tęgą służącą, a ta po rozwieszeniu wypranej bielizny dostarczyła sporo uciechy brodatemu lokatorowi, który przybiegł tu za nią z rozpiętymi spodniami. Ani sztubacy nikotyniści, ani łyczakowski Romeo, gniotący na odwróconej balii swoją Julię, nie zauważyli go – ukrytego w ciemnym kącie za starą wanną, która była rezerwuarem deszczówki z dziurawego dachu.
Potem nie było już żadnych rozrywek – skręcał się z bólu ścierpniętych nóg, ale jednocześnie cieszyła go bliska perspektywa pojmania staruchy. Tak przyjdzie tu punktualnie, na słoniowatych nogach pokona wyszczerbione stopnie schodów i zasapana, zastuka w drzwi strychu w umówiony sposób. Potem wlezie bocznymi drzwiami do brudnego i śmierdzącego gołębnika. Na pewno nie okaże obrzydzenia – przecież jej ciało jest mieszkaniem insektów, a brud odłazi warstwami z jej pofałdowanej skóry! Pewnie będzie mrugać zaropiałymi oczami i rozglądać się z głupawym uśmieszkiem. Będzie się rozglądać, aż odchyli głowę do tylu. A wtedy on zrealizuje swój plan. Czekał.
Cierpliwie podsycał swoje podniecenie.
Doczekał się. Przed piątą po południu usłyszał kroki na schodach. Sapanie cichło, kiedy jej podbite blachą podeszwy uderzały o schodki, wzmagało się, kiedy przystawała na półpiętrach, aby nabrać oddechu w astmatyczne oskrzela.
Już pokonywała ostatni podest.
Zagryzając zęby ze wstrętu, wszedł przez żelazne drzwiczki do pomieszczenia pokrytego kilkucentymetrową warstwą gołębiego łajna. Ptaki, siedzące na półkach, poruszyły się niespokojnie, lecz nie uciekały w stronę otwartego okna. Te tłuste stworzenia nie bały się ludzi i znały ich zwyczaje. Najpierw zlatywały całym stadem na dziedziniec pobliskiej fabryki tranu i soli kąpielowych Galen i tam w czasie przerwy śniadaniowej pozwalały się karmić okruchami robotniczego i urzędniczego chleba. Potem wypełniały małe boisko na tyłach żeńskiego seminarium nauczycielskiego na ulicy Sakramentek, gdzie w czasie długiej pauzy siadały na ramionach uczennic, kręciły się między ich nogami, a potem, syte i senne, wracały do swojego gołębnika.
Ten niegdyś prywatny stryszek właściciela kamienicy, połączony z publicznym małymi drzwiczkami, miał osobne wejście wprost z klatki schodowej. Gdyby nie smród i łajno, byłby miejscem wprost stworzonym do tajemnych schadzek. Mężczyzna znał dobrze to miejsce. Wszystko zaplanował.
Pomasował obolałe łydki i kolana, słuchał przez chwilę chrapliwego oddechu staruchy. Podszedł do drzwi i przyłożył do nich ucho. Stara sapała. Odsunął zasuwę i otworzył.
Wbrew jego oczekiwaniom nie odezwała się ani słowem. Stanęła na środku pomieszczenia i spojrzała na niego. Z jednej z półek nad głową staruchy zerwał się gołąb i pofrunął w stronę zakratowanego okienka. Wystraszyła się i uniosła gwałtownie głowę. Odsłoniła pofałdowane podgardle. Na to właśnie czekał.
Zarzucił na nią pętlę i przywarł do pleców kobiety. Rozpaczliwie próbowała zachować równowagę i uwolnić się, ale on kręcił się w kółko wraz z nią. Charczała, zaciskając palce na szorstkiej pętli, a z jej sinego języka kapała piana.
Puścił ją tak nagle, jak zaatakował. Najpierw osunęła się na kolana, a potem runęła na spiętrzone warstwy odchodów. Warczała jak suka, trzymając się za szyję. Na chwilę zniknęła mu z oczu w chmurze kurzu i ptasich piór.
Opadł na nią. Kolanami przycisnął jej ręce. Podniecony, wzniósł się zwycięsko nad jej purpurową twarzą. W dłoni zaciskał pięciocalowy gwóźdź do dekarskich łat. Drugą dłonią szarpnął za jej wysoki kok, sztywny od łojotoku.
Szczęk nożyczek był ostatnim dźwiękiem, jaki do niej dotarł.
Ostatnim uczuciem było ukłucie gwoździa na języku.
Ostatnim widokiem – młot wznoszący się nad jej pomarszczoną twarzą.
EDWARD POPIELSKI SIEDZIAŁ W PODŁYM SZYNKU Bombacha na ulicy Bernsteina i zastanawiał się, jak powstrzymać drżenie prawej nogi. Jego kończyna wpadła w ruch wertykalny, kiedy zasiadł za stołem kwadrans temu. Poczuł wtedy, że obcas jego znoszonego trzewika pośliznął się na zaplutym klepisku. Oparł stopę na palcach, wygiął się mocno do tyłu i przyjrzał się obcasowi. Na szczęście wdepnął jedynie w rozgotowany ziemniak, który komuś wypadł z talerza. Przejechał podeszwą po szorstkim podłożu i pozbył się przyklejonej pulpy. Teraz obcas był czysty. Porysowany, poorany, ale czysty. Ścięty na końcu pod kątem prawie takim jak obcas westernowych herosów, gwałtownie domagający się podzelowania, żałośnie proszący o reperację, ale lśniący od świeżo nałożonej pasty.
Co gorsza, sporo pozostawiał do życzenia nie tylko obcas, lecz również przednia część buta. Nosek lekko odstawał do góry od podeszwy, tworząc szczelinę, z której Popielski codziennie wydobywał scyzorykiem ziarna piasku. „Mój trzewik przypomina zubożałego arystokratę – myślał – a ja sam jestem niezamożnym pedantem, ubogim dandysem. Ta ostatnia fraza jest oksymoronem, a zatem z logicznego punktu widzenia odnosi się do niczego. Wniosek: jestem nikim”.
Popielskiego zalała fala wściekłości, a jego noga wpadła w nerwową wibrację. „Mogę oddać buty do szewca – myślał, pocierając poczerwieniałą od gniewu łysinę – ale żaden szewc nie naprawi mi ich w ciągu jednego dnia. Każdy mi powie:»Ta pani szanowny, grajcarów ni ma, ta ludzi najgorszy laczki mi tu oddaju, ta kryzys mamy, przyjdź pan, kochaniutki, najszybcij pojutrzy, a meszty [3] bedu jak nowy«. Tak powie każdy szewc – powtarzał w duchu Popielski – a mnie co robić? Ja będę siedział w przymusowym obuwniczym areszcie domowym przez dwa dni, bo te trzewiki są jedynymi, jakie posiadam!” Huknął pięścią w stół, a jego noga miotała się w górę i w dół pomiędzy blatem stołu a klepiskiem.
– Oj, pan kumisarz cóś dzisiaj nie ten tegu – powiedział młody suchotnik, o którego przynależności do zawodu kelnerskiego świadczyły wygryziona przez mole muszka, brudny ręcznik przewieszony przez ramię i butelka wódki Czystej Monopolowej w dłoni. – Jeszczy jedyn sznapsik na dobry humor?
Noga Popielskiego dalej drżała.
– Chcesz mi dokuczyć, szczeniaku? – wysyczał do kelnera. – To mów dalej „kumisarzu”, a policzysz zęby! Każdy dzieciak na Żółkiewskim wie, że ja już nie pracuję w policji!
– Przepraszam szanuwnegu pana. – Młodzieniec odsłonił drobne, poczerniałe zęby i wysokie dziąsła. – Ja tu z tydziń pracuji, ta nie wim, ali tamte wariaty – wskazał głową na barmana – bałakaju, że ten galanty pan to kumisarz, no to ja tyż du pana „pani kumisarzu”.
Gość rozchmurzył się i wskazał palcem na pusty kieliszek i na pusty talerz. Kiedy pierwszy został napełniony wódką, a drugi kapustą na gęsto ze śladami skwarków, zapłacił, dorzucając pięć groszy napiwku. Nigdy nie sądził, że komplement „galanty” sprawi mu taką przyjemność. Była ona jednak tylko chwilowa. Uświadomił sobie bowiem, że za eleganckiego mogą go teraz uznać jedynie peryferyjne cwaniaki, sprzedajne dziwki albo świeżo upieczeni kelnerzy, do niedawna pucujący kufle w przydrożnych knajpach. Nikt z lepszego towarzystwa nie pomyli się co do jego statusu. Wystarczy jeden rzut oka na półokrągły dopinany kołnierzyk wytarty od twardego zarostu, na poszarpane mankiety, z których jego dziesięcioletnia córka Rita wycinała nożyczkami sterczące nitki, na buty, które blaskiem pasty nie potrafiły ukryć głębokich załamań skóry.
Prawie dwa lata temu się przeliczył, był zbyt pewny siebie, zaufał przyszłości w czasach, gdy nic pewnym nie było. Wtedy to właśnie jego nowy szef, podinspektor Hieronim Kocowski, oznajmił w ostrych słowach: „Urząd Śledczy nie jest prywatnym folwarkiem pana komisarza Popielskiego, do którego ów może przychodzić, kiedy tylko chce, zaczynać pracę po południu, nałogowo się spóźniać i lekceważyć przełożonych”. Notoryczny spóźnialski uśmiechnął się wtedy ironicznie i odpowiedział, że wzrastają zyski wiedeńskiego towarzystwa ubezpieczeniowego Universale, w którym przed ponad trzydziestu laty jego ojciec, inżynier Paulin Popielski, kilka lat przed swoją tragiczną śmiercią ubezpieczył się na życie. Niesubordynowany podwładny nie potrzebuje zatem łaski pana nadkomisarza, podczas gdy pan nadkomisarz potrzebuje pilnie łaski jego, Popielskiego, ponieważ nie jest w stanie sam poprowadzić śledztwa bardziej skomplikowanego niż ściganie koniokradów. Dwa miesiące później przeklinał swoją kłótnię z przełożonym, która poskutkowała nawet próbą rękoczynów i wkrótce dyscyplinarnym zwolnieniem. Wściekał się na swoją pychę, kiedy zduszone światowym kryzysem Universale zbankrutowało i musiał wrócić do dawnego przedpolicyjnego zajęcia. Zaciskał zęby i czekał, aż miną trzy lata od momentu zwolnienia i będzie mógł po upływie tej przewidzianej prawem karencji założyć prywatne biuro dochodzeniowe. Na razie udzielał lekcyj, lecz to zajęcie i tak nie wystarczało na utrzymanie służącej i dużego mieszkania koło Ogrodu Jezuickiego oraz na zapewnienie bytu najbliższej rodzinie: córce Ricie i kuzynce Leokadii Tchorznickiej, zastępującej małej zmarłą matkę.
Kiedy Kocowski w czasie tamtej pamiętnej rozmowy wskazał mu drzwi, wrzeszcząc, że w policji nie ma miejsca dla epileptyków i ślepaków, którzy mogą pracować tylko nocami albo w ciemnych okularach, Popielski szarpnął zwierzchnikiem tak mocno, że omal nie naderwał mu klapy od marynarki, i powiedział, że epilepsia photogenica <strong>[4]</strong>, na którą cierpi i która wcale mu nie przeszkodziła w odnoszeniu wielu sukcesów śledczych przez prawie dziesięć lat pracy, jest niczym w porównaniu z syphilis mentalis <strong>[5]</strong> zżerającym mózg naczelnika Przeklinał później często tamtą gwałtowną reakcję w gabinecie Kocowskiego, kiedy nie mógł zapłacić służącej Hani, a ta poczciwa kobiecina zgodziła się służyć u nich bez pensji, za jedyną zapłatę mając poczucie przynależności do rodziny i przywiązanie małej Rity. Przeklinał swoją wściekłość, kiedy ich piękne mieszkanie na ulicy Kraszewskiego zadeptywali uczniowie, do których tępych głów Leokadia i Edward wlewali pokłosie swoich studiów: ona francuszczyznę, a on – łacinę, grekę i matematykę.
Wypił pół stopki wódki i dźgał łyżką maź kapusty w poszukiwaniu skwarków i podsmażanych plasterków kiełbasy. Przy stoliku obok rozsiadły się dwie kobiety – wymalowane i hałaśliwe. Przyglądał się im dokładnie, taksował ich ciała, a one nie odwracały wzroku. Przypomniał sobie pierwsze zbliżenie z aktorką Stefanią Gorgowicz, swoją późniejszą żoną. Stało się to za kurtyną wiedeńskiego teatru, a on w jednym błysku zrozumiał, dlaczego Francuzi nazywają szczyt rozkoszy „małą śmiercią”. Potem nastąpiły noce ich małżeństwa, a on każdej z nich rodził się i umierał. Pamiętał również lata płatnej rozpusty po śmierci żony – nocne podróżowanie salonką do Krakowa w towarzystwie jednej lub dwóch pierwszorzędnych kurtyzan. Czuł dotyk ich jedwabnej bielizny i zapach drogich perfum; widział we wspomnieniach ich śliskie języki i wygięte ciała, zamglone od kokainy oczy, gdy po nim skakały, i zdławione okrzyki, gdy je mocno dociskał. „To się skończyło – myślał – teraz pozostają mi takie jak te dwie przy stoliku obok, teraz mój wybór to nie»wiotka blondynka czy krągła brunetka?«. Teraz alternatywa moja brzmi: albo locha, albo kij od szczotki”.
Wybrał to drugie. Dosiadł się do kobiet i chudszej z nich szepnął do ucha wysokość jej honorarium, a kiedy ta znacząco mrugnęła pokrytymi tuszem rzęsami, wstał i ruszył w stronę baru. Pstryknął palcami na kelnera suchotnika i wykonał charakterystyczny gest przedramieniem. Chłopak był tu wprawdzie nowy, ale jego kiwnięcie głową zdradzało, że już poznał znaczenie tego gestu i dobrze wie, czemu służy pokoik nad barem. Popielski po drodze odebrał od niego klucze, wszedł na kręcone schody za barem i otworzył drzwi do pomieszczenia rozpusty.
Było ciasne i zaopatrzone w okno z matowej szyby wychodzące na salę. Pierwotnie był tu kantor właściciela, teraz zamiast biurka i półki na dokumenty stały żelazne łóżko, parawan i duże tremo. Popielski usiadł, poluzował krawat i zapalił papierosa – ostatniego z wyliczonych na dzisiaj. Kobieta weszła, uśmiechnęła się i powiedziała coś, czego jej klient w zamyśleniu wcale nie dosłyszał. Nie poprosił jednak o powtórzenie, odwzajemnił jedynie jej uśmiech, milczał i wpatrywał się w swoje odbicie w lustrze. Widział mocno zbudowanego, całkiem łysego mężczyznę po czterdziestce. Patrzył na niegdyś czarną, dziś szpakowatą bródkę, na znoszony melonik i sygnet ze znakiem labiryntu.
Kobieta weszła za parawan, powiesiła na nim sukienkę, apaszkę i toczek, po czym nalała wody do miednicy, zdjęła majtki, zakasała halkę i ukucnęła. Między podłogą a dolną krawędzią parawanu widział jej nogi w pocerowanych pończochach i słyszał wodę brzęczącą po miednicy.
Nie czuł nawet śladu pożądania. Od czasu ostatniej przygody z prostytutką, sprzed miesiąca, nie miał kobiety, a mimo to Priap nie dał teraz najmniejszego znaku życia. „Brakuje mi jeszcze dziesięciu lat do platońskiej granicy starości – myślał – a jestem prawie zobojętniały na uroki niewieście. Obwisły, obojętny, całkiem do niczego”.
Kobieta wyszła zza parawanu i podeszła do niego.
– Nie rozebrał si pan jeszczy? – Uśmiechnęła się szeroko. – No na co pan czekasz? Mam zrobić „cium”, mój cukiereczku? – Uklękła przed klientem, podciągając wysoko halkę. Rozchyliła szeroko jego nogi. – Mam panu rozpiąć? – zapytała.
Spojrzał na nią uważnie. W blasku lampy naftowej dostrzegł jej włosy łonowe. Wydały mu się mokre i jakby czymś sklejone. Poczuł mdłości.
Wstał i rzucił dziewczynie dwadzieścia groszy.
– Idę już. To za fatygę!
– O to haman jeden! – wrzeszczała prostytutka, kiedy opuszczał pokój. – O to burmyło jakiś zatylipany! Najpirw chce, a po – tym ni moży!
Kręcone schody prowadziły do głównej sali. Musiał zatem przejść przez całą knajpę, musiał patrzeć na gęby rozwarte w szyderczym śmiechu, widzieć kaprawe oczy, ironiczne spojrzenia, pełne politowania i radości z jego klęski. Musiał słuchać hymnu tej podłej speluny, śpiewanego zdartym głosem przez niewidomego akordeonistę:
Popielski wiedział, że dziwka opowie zaraz wszystkim o jego męskiej niemocy. Żadna już z nim nie pójdzie, żaden kelner nie nazwie go „galantym”. W knajpie Bombacha był od dzisiaj persona non grata <strong>[6]</strong>. Jeszcze kilka takich wieczorów, a nie będzie mile widziany w żadnej lwowskiej spelunie.
Szedł noga za nogą ulicą Bernsteina, aż doszedł do Gródeckiej. W tym samym tempie przeszedł Brąjerowską i usiadł na ławce w Ogrodzie Jezuickim. Patrzył tępo w okna swojego mieszkania i daremnie przetrząsał kieszenie w poszukiwaniu papierosów. Najważniejsze, że noga już nie drży. Chociaż tyle.
ASPIRANT WILHELM ZAREMBA WACHLOWAŁ SIĘ MELONIKIEM, a przy nosie trzymał wielką kraciastą chustkę. Nasiąkła ona całkiem zapachami jego kieszeni i wydzielała woń tytoniu i pastylek miętowych Aloe. Lubił tę mieszaninę zapachów i często ją wdychał, aby przypomnieć sobie szczęśliwe chwile dzieciństwa, kiedy wracał spocony z podwórka do domu, a ojciec, dostojny listonosz ze Stanisławowa, ocierał mu pot z czoła chustką, która pachniała miętą i tytoniem.
Teraz trzymał chustkę przy nosie nie po to, by wrócić wspomnieniami do krainy dzieciństwa, lecz by nie dopuścić do nozdrzy odoru, jaki wisiał w pokrytym łajnem i piórami gołębniku.
Źródłem smrodu nie były jednak ptasie odchody, lecz potężne, opuchłe ciało starej kobiety. Zawalało pół pomieszczenia i Zaremba, podobnie jak posterunkowy Socha z komisariatu IV, musiał – aby w nie nie wdepnąć – poruszać się jak baletmistrz pomiędzy rozrzuconymi kończynami martwej kobiety a półkami zajmowanymi przez gołębie.
Zażywnemu Wilhelmowi Zarembie daleko było jednak do tancerza. Chcąc przedostać się na strych przez niskie drzwiczki, stracił równowagę i nastąpił na rękę trupa. Wzdrygnął się na widok napuchniętego przedramienia. Mdłości wywołała w nim zmasakrowana twarz zamordowanej: placek prawie gołej skóry na głowie, otwarte oczy zalane smugami ptasich odchodów.
Poskromił mdłości, przełknął ślinę, przycisnął chustkę do ust i nosa i naparł ramieniem na drzwiczki oddzielające gołębnik od strychu. Po sekundzie z ulgą wciągał w nozdrza zapach prania i krochmalu. Wśród suszących się prześcieradeł stali posterunkowy Socha i niski mężczyzna trzęsący się w kacowych drgawkach. Na widok Zaremby mundurowy zasalutował i zaczął odczytywać głośno swoje notatki. – „W dniu dzisiejszym ten tu obywatel – Socha wskazał na gołębiarza i z trudem odczytał nazwisko – Soliwoda Tadeusz, lat pięćdziesiąt trzy, wyznanie rzymskokatolickie, pomocnik kamieniarza i hodowca gołębi, zamieszkały Lwów, Skrzyńskiego 6, suterena, znalazł na strychu tejże kamienicy przy tejże Skrzyńskiego 6 zwłoki kobiety… Ostatni raz był tu tydzień temu”. Tyle zdążyłem zapisać, panie aspirancie.
Socha zamilkł, nieco zakłopotany kiepskim tempem swojego przesłuchania. Soliwoda bladością mógłby konkurować ze znalezionym przez siebie trupem.
– Niech pan teraz pisze, panie posterunkowy, dalszy ciąg przesłuchania, które ja przeprowadzę. – Zaremba zainhalował się zapachem mydła do prania, a potem nagle zmienił ton i krzyknął na pomocnika kamieniarza. – Tak rzadko przychodzicie, Soliwoda, do tych swoich śmierdzieli?! Raz na tydzień? Do jasnej cholery! Hodujecie gołębie, ale o nie nie dbacie? Wokół tylko smród i gówno! Chcecie zapłacić grzywnę?! Kto wam udostępnił to pomieszczenie na hodowlę?
– Właścicil kaminicy, pan inżynir Szlomo Gasthalter – zajęczał przerażony Soliwoda. – Ja tu si bardzu częstu katulam [7], pani władzuchnu, ali ostatniu to trochi ten tegu. – Uderzył się kantem dłoni w szyję i próbował się uśmiechnąć, ale zaraz na jego oblicze powróciło przerażenie, bo nie znalazł w oczach aspiranta ani śladu zrozumienia dla alkoholowego gestu.
– Wynajmujecie to pomieszczenie? – policjant dopytywał się surowo. – Ile płacicie? Stać was na to? Wie o tym financ?
– Ja za bezdurnu [8], pani władzuchnu. – Soliwoda przestąpił z nogi na nogę. – Pan Gasthalter ta oszczędny, ta i stróża ni ma. Cóś zreperować, węgil zrzucić – to ja, zawszy ja. Pod chajrem [9]! A za to mogi te ptaszki tu trzymać.
I gołębiarz, i posterunkowy Socha byli zdenerwowani. To szybkie przesłuchanie napawało pierwszego strachem, drugiego zaś irytacją, ponieważ nie mógł nadążyć ze sporządzaniem protokołu. Ślinił ogryzek ołówka i drapał nim nerwowo po kartkach notesu. Zaremba machnął ręką, odwrócił się od nich i wyszedł ze strychu na klatkę schodową.
Ponieważ pora była przedpołudniowa, kłębił się tutaj tłumek tylko kilkunastu osób, składający się ze służących i emerytów. Ludzie buczeli i falowali, jednak nie ośmielili się wstąpić na ostatnie półpiętro, gdzie rozpierał się swym imponującym brzuchem drugi posterunkowy z komisariatu IV, niejaki Janiszewski, i skutecznie zagradzał ciekawskim dostęp do miejsca zbrodni. Kilku ciekawskich robotników w fartuchach pobliskiej Drukarni Mieszczańskiej stało też na galeryjkach, które wisiały nad małym podwórkiem, i usiłowało zajrzeć przez szybkę na strych.
– Co to za hałasy!? – rozsierdzony Zaremba wrzasnął w stronę ludzi na schodach. – Proszę cicho mi tu być, wchodzić na górę i identyfikować zwłoki. – Ujrzawszy konsternację na twarzach ludzi, krzyknął, akcentując każde słowo: – Patrzeć, czy ktoś zna zabitą kobietę! Kto słaby na żołądku, niech nie wchodzi! Zrozumiano?
Ludzie kiwali ze zrozumieniem głowami, a Zaremba spojrzał na posterunkowego Janiszewskiego.
– Proszę ich pojedynczo wpuszczać, panie posterunkowy. Mogą stanąć tylko w progu, nie dalej, aby niczego nie zadeptać. Jak ktoś zakaszle i zechce rzygać, to go natychmiast za łeb i na schody! Niech nikt mi tego gołębnika nie zarzyga! No co się pan tak patrzy? Nie ma pan ochoty tam wchodzić? Rozumiem pana. – Pozwolił sobie na nikły uśmiech. – Ja też nie widziałem nigdy podobnej ohydy Ale tak trzeba. Ta kobieta nie ma przy sobie dowodu osobistego, wygląda na zaniedbaną pijaczkę. Jakiś jej kompan zgłosi zaginięcie, kiedy wytrzeźwieje i zobaczy brak koleżanki. A to może potrwać… A my musimy ją zidentyfikować jak najszybciej, rozumie pan? No to do dzieła, panie posterunkowy!
Wszedł z powrotem na strych. Tam, wśród prześcieradeł, wciąż stali Socha i gołębiarz Soliwoda. Obaj spojrzeli na Zarembę, a w ich oczach widniało to samo pytanie.
– Do domu, Soliwoda! – zaordynował aspirant, odczekał, aż gołębiarz skwapliwie wykona rozkaz i odejdzie w ukłonach, po czym zwrócił się do Sochy: – A pana, panie posterunkowy, poproszę o obejrzenie strychu, dachu i wszystkich drzwi. Musimy sobie odpowiedzieć na pytanie: jeśli zbrodniarz tu nie mieszkał, to jak mógł dostać się na strych i do gołębnika? Tylko niczego proszę nie dotykać!
Socha przystawił drabinę do włazu na dach i zaczął się ostrożnie po niej gramolić. „Same belbasy [10] w tym komisariacie IV” – pomyślał Zaremba, patrząc na jego pękatą sylwetę, i zaraz się zawstydził. Poklepał się ze smutkiem po własnym, też niemałym, bandziochu. Wyzywa w myślach innych od belbasów, a nie dalej jak dzisiaj jakiś mikry batiar, nie wiadomo skąd go rozpoznał na ulicy i wrzasnął nań „spuchlak [11] pulicaj!” Usłyszał kroki na korytarzu, ściszone rozmowy i skrzypienie desek na podeście, z którego wychodziły dwie pary drzwi: jedne na strych, inne do gołębnika. Rozpoczęła się identyfikacja zwłok.
Poszedł do trzecich drzwi – pomiędzy strychem a gołębnikiem – i ukucnął, zaglądając przez szparę. Obserwował twarze ludzi, którzy stawali w progu i z obrzydzeniem spoglądali na zmasakrowanego trupa. Z tych obserwacyj, które czynił bardzo niechętnie na rozkaz naczelnika Urzędu Śledczego podinspektora Hieronima Kocowskiego, nic jednak nie mogło wyniknąć.
Zaremba nie był w stanie zaobserwować jakichkolwiek oznak radości lub chorobliwego zainteresowania, jakie mieli rzekomo okazywać sprawcy przestępstw, którzy, jak twierdził doktór Iwan Pidhimy, często przychodzą na miejsce zbrodni. Ten jeden z najwybitniejszych medyków sądowych i znawców psychologii przestępczej zapoznał się z tą i innymi nowinkami na licznych kursach w Warszawie i zaraził nimi skutecznie nowego naczelnika. Zaremba, obciążony nadmiarem obowiązków, był zdania, że jego szef lepiej by zrobił, gdyby zamiast słuchać psychologicznych sugestyj Pidhirnego, przyjął do pracy nowego śledczego. Szef zaś postąpił zupełnie odwrotnie, niż to sobie roił Zaremba. Nie dość, że nie wystąpił do komendanta wojewódzkiego o nowy etat, to jeszcze po pierwszej lepszej awanturze zwolnił policjanta najlepszego z nich wszystkich, komisarza Edwarda Popielskiego.
Edziu – pomyślał Zaremba – rzeczywiście miał niewyparzoną gębę już w gimnazjum, choć przyznać trzeba, że atakował jedynie w ostateczności i potrafił wiele znieść – jak choćby ciągłe upokorzenia od profesora biologii. Po raz pierwszy jednak w kłótni z Kocowskim postawił wszystko na jednej szali – i przegrał. Niepotrzebnie walił prosto z mostu temu ńrcykowi z odgórnego nadania, co o nim sądzi, niepotrzebnie drażnił go swoimi manierami profesora i najwyszukańszą elegancją, niepotrzebnie wciąż rzucał łacińskimi sentencjami i bez jego zgody pracował tylko wieczorami i nocami. Niepotrzebnie usprawiedliwiał swoje nieregulaminowe godziny pracy padaczką, która na dobrą sprawę według wszelkich przepisów wystarczała, by zwolnić go raz na zawsze z pracy w policji. A teraz Edziu jest wydalony ze służby, zawaleni robotą koledzy Kacnelson i Grabski gonią w piętkę, a on sam musi korzystać z pomocy takich głąbów jak te dwa pampuchy z komisariatu IV i – żaden przecież z niego psycholog! – zajmować się obserwacją potencjalnych sprawców, którzy zawsze niby wracają na miejsce zbrodni.
– Gdzie jest Pidhirny, ten geniusz psychologii!? – głośno powiedział do siebie Zaremba, obserwując przez szparę między futryną a drzwiami, jak z obrzydzenia czerwienieje twarz jakiegoś czeladnika. – Czemu on tu nie siedzi, w tych zasranych drzwiach, i nie wdycha tego smrodu? Już dawno powinien być! Zawiadomiłem go przecież dwie godziny temu, konowała jednego!
– Panie aspirancie, już sprawdziłem wszystkie drzwi i włazy na dach. – Socha nieoczekiwanie pojawił się za plecami Zaremby. – Jeśli nie był mieszkańcem tego domu i nie miał kluczy…
– Czekaj pan! – Zaremba patrzył na ostatniego identyfikującego, robotnika w brezentowej bluzie. – Już, już, posterunkowy No, mówcie, mówcie!
– Musiał mieć klucze na strych albo otworzyć drzwi wytrychem – ciągnął Socha. – Nie mógł się dostać przez dach, chyba że jakąś drabinką linową… Okoliczne kamienice są wyższe od tej… Ta ma tylko jedno piętro. Drzwi na strych są zamykane na łańcuch i kłódkę od strony klatki schodowej. – Wskazał na kawał żelaza wiszący u futryny. – Nie było na nich żadnego śladu włamania… Jeśli wytrychem, musiał być to dobry włamywacz… Może miał klucz dorobiony…
– A tędy? – Zaremba wymierzył palcem w stronę niskich drzwi prowadzących ze strychu do gołębnika. – Przelazł do sąsiedniego pomieszczenia, tak? Te drzwiczki są zamykane?
– Które?
– No, te małe! – ponownie wskazał na wejście do gołębnika.
– Nie – odparł posterunkowy. – Zawsze są otwarte, jak mówił ten Paliwoda…
– Soliwoda – poprawił go aspirant.
– Tak, zawsze są otwarte.
– A drugie drzwi z gołębnika, prowadzące na klatkę schodową?
– Są zamykane na zasuwę od środka. Może był wcześniej w gołębniku. I czekał na starą…
– Nikt by w gołębniku nie wytrzymał od smrodu. – Zaremba nabrał tchu. – Morderca mógł czekać i siedzieć tylko na strychu…
– Na przykład za tym – Socha wskazał wannę wypełnioną do połowy deszczówką.
– Tak, macie rację. A zatem albo był ze staruchą umówiony, albo ona tu w jakimś celu regularnie przychodziła i się na nią zaczaił. W takim razie ktoś z mieszkańców musiałby ją zidentyfikować.
– Melduję, że nikt nie zidentyfikował zmarłej! – wrzasnął posterunkowy Janiszewski, który od dłuższej chwili stał w drzwiach na strych i przysłuchiwał się rozmowie.
– Ja ją zidentyfikowałem – powiedział znany Zarembie głos. – Doktór Iwan Pidhimy wszedł, najwyraźniej nie zauważony, do gołębnika i teraz, przedostając się na strych, wychylił głowę spod niskiej futryny. – Zidentyfikowałem ją. Może nie jestem geniuszem psychologii, jak to pan raczył zauważyć w swoim monologu przed chwilą, aspirancie Zaremba, może i jestem konowałem, ale… – medyk wynurzył się całkiem z małego otworu i stanął wyprostowany przed policjantem – ale syhlityków w tym mieście to ja znałem kiedyś wszystkich.
NAD OGRODEM JEZUICKIM ZAPADAŁ WIECZORNY PÓŁMROK, który zamazywał kontury przedmiotów. Z okrytymi białym kwieciem krzewami całkiem by się zlały białe studenckie czapki, gdyby nie dym papierosów, który je otaczał. Cylindry dwóch starych Izraelitów grających w szachy na ławce przy rzeźbie alegorii żywotnych sił natury całkiem by znikły na czarnym tle potężnego dębu, gdyby nie gazowy płomień latarni, który nagle zasyczał i zajaśniał, zapalony przez sędziwego latarnika. Dwie młode dziewczyny, najwyraźniej czekające na swych kawalerów przy wejściu od ulicy Kraszewskiego, niewątpliwie przyciągnęłyby wzrok stojącego na balkonie Popielskiego, gdyby tenże był w swojej zwykłej jurnej formie i w swoim normalnym usposobieniu Tymczasem jego jurność zanikała w szybkim tempie, co zostało wczoraj boleśnie wyśmiane przez knajpianą dziwkę, a nastrój miał więcej niż podły, nie tylko zresztą z tego powodu. Palił papierosa skręconego z kiepskiego tytoniu i wpatrywał się w szczupłą postać znikającą na wysokości kawiarni zbudowanej w stylu zakopiańskim. Był to gimnazjalista Heniek Andru – syn, którego ojciec, majster tokarski, ostatkami ciężko zdobywanych pieniędzy podtrzymywał swoje nadzieje na utrzymanie potomka w IV Gimnazjum Klasycznym imienia Długosza. Heniek już po raz drugi repetował z łaciny i Popielskiemu przypadło w udziale trudne i, jak się po kilku lekcjach okazało, niewykonalne zadanie powtórzenia z chłopcem gramatyki łacińskiej na tyle, by był w stanie przetłumaczyć wyjątki z Cezara, Neposa i Fedrusa i otrzymać promocję do klasy piątej. Po każdych korepetycjach z Heńkiem jama ustna korepetytora zamieniała się w Saharę, a jego mózg w skostniałą Antarktydę. Niewielka suma lądowała w portfelu Leokadii, a Edward sięgał po pióro i papier, by napisać w końcu list do ojca chłopca, w którym miał wymówić to zlecenie, a same lekcje określić jako „podtrzymywanie agonii”. Jak dotąd wciąż tego nie uczynił. Przeliczał po raz nie wiadomo który, ile zarobi na ośmiu godzinach korepetycyj miesięcznie, i zamiast po papier listowy sięgał po papierosa, a potem wychodził na balkon, jednym uchem słuchając dziecięcego głosiku Rity, która bawiła się z Hanną w jej służbówce, drugim zaś – monotonnych litanij odmiany francuskich czasowników nieregularnych, jakie dochodziły z pokoju jego kuzynki.
Po zgaszeniu niedopałka zaczerpnął głęboko tchu. Teraz kolejny uczeń, syn dyrektora finansowego Zarządu Miejskiego, niejaki Bolek Szandrowski. Tego piętnastolatka już tak udręczył trygonometrią, że ów potrafił rozwiązywać nawet równania z tej dziedziny. Nauczyciel cieszył się z tego powodu niewymownie, bo dzisiaj mógł z czystym sumieniem przejść do ulubionych przez siebie zagadnień – do trójmianu kwadratowego z jego pięknymi parabolami i z precyzyjnymi wzorami Viéte’a. A potem, po tych wszystkich korepetycjach, zje z córką i kuzynką placki ziemniaczane, krótko podrzemie, a około dziesiątej usiądzie w ciszy gabinetu w łagodnym świetle lampy z zieloną umbrą, otworzy komedie Plauta i przygotuje się do wykładu, który miesiąc temu zleciło mu studenckie Koło Filologiczne, oferując wcale niemałe honorarium.
Ujrzawszy Bolka Szandrowskiego zbiegającego stromą ulicą wzdłuż parku, Popielski wszedł do mieszkania i zamknął drzwi balkonowe. Napawając się radosnym śmiechem córki dobiegającym ze służbówki, poprawił bonżurkę, sprawdził poziom atramentu w wiecznym watermanie i zasiadł w gabinecie. Po chwili rozległ się dzwonek u drzwi i Hanna wprowadziła ucznia. Za jej plecami kryła się rozbawiona Rita, która koniecznie chciała rozśmieszyć ojca: stroiła dzikie miny, robiła zeza i oparłszy kciuki na skroniach, machała szybko dłońmi. Potem znacząco zacisnęła dwa palce na nosie.
Popielski, zdziwiwszy się tym ostatnim gestem, uśmiechnął się do dziecka, zamknął drzwi, skinął głową Szandrowskiemu i zażądał od niego zeszytu z zadaniami domowymi. Myślami był daleko – przy kolacji z rodziną i przy rozbieraniu metrycznym Plautowych wierszy, której to trudnej sztuki miał nauczyć przyszłych filologów na zebraniu koła studenckiego. Nic dziwnego, że nie dosłyszał słów ucznia.
– Proszę powtórzyć – Popielski otrząsnął się z zamyślenia.
Szandrowski podszedł bliżej i gwałtownie wypuścił powietrze z płuc. Cuchnący oddech wystrzelił z jego ust jak trująca chmura. „Woń gotujących się hormonów z dodatkiem spróchniałych zębów – pomyślał pobladły ze wstrętu Popielski – wyżartych dziur po dropsach i landrynkach w połączeniu z odorem ropy zamkniętej w kanałach zębowych”.
– Nie mam, panie profesorze. – Bolek przestąpił z nogi na nogę. – Nie odrobiłem.
– Dlaczego? – Korepetytor cofnął się z fotelem aż pod okno.
– Nie wiedziałem jak – odparł uczeń. – Zresztą nie miałem czasu. Wracam prosto z zajęć sportowych. Gramy mecz z trójką.
Smród dopadł nozdrzy Popielskiego mimo sporej odległości, o której sądził, że będzie skuteczną blokadą dla odoru. Nauczyciel wyobraził sobie, jak w czasie tej lekcji pochyla się nad Bolkiem i sprawdza podstawiane przez niego wzory. Do śmierdzącego oddechu dołączy się wówczas woń brudnego sportsmena – niemyte stopy, zapleśniałe pachy, sklejone włosy Wyobraźnia Popielskiego wyzwoliła silny skurcz żołądka, do ust napłynęła mu ślina.
Szybko wstał, otworzył okno i wyjrzał na podwórze. Odór smoły, kurzu i pomyj był cudownym zapachem z porównaniu z miazmatami, jakie wydzielał uczeń. Popielski nabrał powietrza i odwrócił się do chłopaka.
– Proszę stąd wyjść i nie przychodzić tu więcej w takim stanie! – powiedział powoli, aby jak najdłużej być na wydechu.
– A niby w jakim to stanie? – zapytał hardo Szandrowski.
– Po zajęciach sportowych.
– A to dlaczego? – chłopak podniósł głos.
– Bo śmierdzisz nieznośnie! Jak kloaka!
Uczeń schował zeszyty i spoglądał długo na nauczyciela. Ten nie mógł dobrze zinterpretować przeciągłego spojrzenia. Mogło oznaczać pokorę lub gniew.
– Ja też mam dość pana. – Oznaczało to drugie. – I widoku pańskiej łysej pały!
Ta dłuższa wypowiedź Szandrowskiego omal nie powaliła Popielskiego smrodem.
– Won!!! – ryknął.
Uczeń splunął na dywan i wybiegł szybko z mieszkania. Popielski nie gonił go. Po pierwsze, efekt jego pościgu za sportsmenem byłby marny, a po drugie – dogonienie wiązałoby się z osobistym kontaktem. A tego za wszelką cenę chciał uniknąć. Był szczęśliwy, że już nie musi obcować z Bolkiem Szandrowskim, że stoi w otwartym oknie gabinetu i wdycha aromaty przegrzanego podwórka.
Do gabinetu wbiegła Rita.
– Papo, czemu ten pan tak szybko od papy wyszedł?
– Bo był nieprzygotowany do lekcyj, moja mała, i nakrzyczałem na niego. Widzisz? Musisz być zawsze dobrze przygotowaną, bo inaczej pan profesor nakrzyczy na ciebie w szkole.
Popielski chwycił dziecko i przytulił je mocno. Wdychał z czułością zapach taniego szamponu bijący z mytych często włosów córki, delektował się jej czystym oddechem.
– Pójdziemy teraz na juraszki do Zalewskiego, kochanie?
– Nie zdążysz, Edwardzie. – Leokadia stanęła w drzwiach i kiwnęła głową uczennicy, z którą właśnie skończyła lekcje francuskiego. – Poza tym juraszki to już dla nas zbyt drogi gips.
Ojciec i córka spojrzeli na Leokadię. Taksowali jej szczupłą i zgrabną sylwetkę, pociągłą twarz, nienaganny makijaż i włosy równo przycięte nad karkiem. I każde z nich zwróciło uwagę na coś innego: ojciec na pończochy kuzynki przyniesione dzisiaj przez Hannę od „artystycznej repasacji” i na pomalowane na karminowo paznokcie; dziecko na zacięte usta ciotki, które przed chwilą zakazały jej wyjścia z tatusiem na ulubione pierniki.
– A dlaczegóż to nie zdążymy, Lodziu? – zapytał Edward, targany złymi przeczuciami.
– Bo za czterdzieści minut – Leokadia spojrzała na zegarek, a potem do notesu, z którym się nie rozstawała – przychodzi ostatni uczeń, Artur Batler. Masz z nim tłumaczyć Ksenofonta.
Popielski zacisnął szczęki tak mocno, że ich mięśnie zadrgały pod skórą. Wyjął z kieszeni złotówkę, starannie ją obejrzał i schował z powrotem. Potem podał rękę córce i wyszedł z nią do przedpokoju, mijając bez słowa Leokadię i nie patrząc jej w oczy. Mała, uczepiona ojcowskiej dłoni, podskakiwała wesoło.
– Ubierz się, kochanie! – powiedział ojciec. – Idziemy na juraszki!
Leokadia spoglądała na Edwarda bez wyrazu. Notes był jakby przyklejony do jej bezwładnie opuszczonej dłoni. Widniały w nim równo zapisane terminy korepetycyj i tabelki z podsumowaniem codziennych wydatków.
– Wyrzuciłeś dziś jednego ucznia – powiedziała Leokadia po niemiecku, aby Rita nie rozumiała. – I nie przyjmiesz drugiego. Straciliśmy całe pięć złotych.
– Oddam ci dubeltowo – odpowiedział w tymże języku, przecierając buty z kurzu miękką szmatką i unikając wzroku kuzynki.
Znała bardzo dobrze te obietnice bez pokrycia. Namnożyło się ich sporo w ostatnich dwóch latach. Wiele sobie obiecywała po Edwardzie, ale od dekady nic się nie zmieniało. Chyba że na gorsze. Cały świat ulegał złym przemianom. Oszczędności topniały, ludzie, zgnębieni kryzysem rzucali się z okien hotelu „George’a”, jak ostatnio pewien właściciel ziemski z Wołynia, a mała Rita coraz bardziej jej nie lubiła. Tylko piwnozielone oczy Edwarda niezmiennie emanowały tępym uporem.
– Co mam powiedzieć Arturowi Baderowi, kiedy przyjdzie? – zapytała cicho.
– Moja droga, mów, proszę, wszystkim moim uczniom tylko jedno – powiedział powoli, patrząc zdecydowanie w jej wielkie oczy – żeby używali mydła i proszku do zębów.
NACZELNIKOWI URZĘDU ŚLEDCZEGO Hieronimowi Kocowskiemu zaufany szpicel już dawno doniósł, iż podwładni nazywają go Darem Stolicy. Przyjął to przezwisko nader spokojnie, bo zdawał sobie sprawę, że we Lwowie człowiek z zewnątrz, i to w dodatku z Warszawy, nie może liczyć na przyjęcie z fanfarami. Lwowiacy wykazywali bowiem jakieś galicyjskie i metropolitalne samouwielbienie, które na szczęście nie było zapiekłe i nienawistne, lecz raczej wyrozumiałe i łagodne. Wyrażało się ono nie w niechęci czy w agresji, lecz raczej w traktowaniu z góry każdego „nie – lwowskiego pacana”, któremu wciąż trzeba tłumaczyć: „A u nas, we Lwowi”…
O ile jednak Kocowski mógł przymknąć oko na lwowski patriotyzm, o tyle nie mógł się zgodzić, aby podważał on jego zawodową pozycję. A tak właśnie się stało, gdy po raz pierwszy zjawił się w nowym miejscu pracy. Po przekroczeniu progu dawnej siedziby austriackiej żandarmerii spotkał swego pierwszego donosiciela. Podszedł do niego wówczas pewien pracownik, pokłonił się uniżenie i wyszeptał mu na ucho, że przyszli podwładni widzieliby na tym stanowisku nie jego, lecz kogoś spośród nich samych. Wtedy naczelnik usłyszał po raz pierwszy nazwisko i natychmiast je znienawidził.
Człowieka o tym nazwisku nie było już pośród ludzi, którzy teraz gabinet zwierzchnika napełniali wonnym dymem dobrego tytoniu. Zgromadzeni wysłuchali właśnie donośnego głosu aspiranta Wilhelma Zaremby i jego relacji z miejsca zbrodni i wpatrywali się w szarą kopertę leżącą demonstracyjnie na środku biurka naczelnika. Widniał na niej napis „Wielmożny Pan Naczelnik Hieronim Kocowski”.
– Dobrze, dziękujemy już panu aspirantowi Zarembie. – Adresat listu podrapał się po dłoni. – Zanim przejdziemy do sensacyjnej zawartości tej koperty – podjął nowy wątek a wspomniany przedmiot przesunął po blacie i spojrzał znacząco na doktora Iwana Pidhirnego – poprosimy, aby pan doktór podzielić się z nami raczył swoimi ważkimi spostrzeżeniami.
– Tak, moi panowie – odparł Pidhimy, na którym dworska uprzejmość naczelnika nie zrobiła większego wrażenia – zacznijmy od identyfikacji. Zamordowana to Luba Bajdykowa, lat sześćdziesiąt, wyznania rzymskokatolickiego, zamieszkała na Lewandówce przy Szewczenki. Znałem ją osobiście, ponieważ była moją pacjentką w czasach, gdy praktykowałem jako lekarz chorób płciowych. Otóż Luba Bajdykowa, moi panowie, trudniła się wróżbiarstwem i pamiętam, że jako sprawcę zakażenia wskazała jednego z klientów, którym wróżyła. Dobrze to pamiętam, bo nie codziennie ma się pacjentkę worożychę [12]. Tak, moi panowie, pani Bajdykowa stawiała karty, wróżyła z kuli, a co najciekawsze, obliczała również horoskopy…
Medyk przerwał, by zapalić papierosa, i zapatrzył się w dyplom naczelnika informujący o zajęciu przez tegoż pierwszego miejsca w konkursie strzeleckim dla wyższych oficerów policji, zorganizowanym w Sarnach równo rok wcześniej.
– Dlaczego pan mówi, że jej działalność astrologiczna „to najciekawsze”? – zapytał aspirant Walerian Grabski, policjant o wyglądzie i umysłowości poczciwego i nader dokładnego urzędnika. – Worożycha to worożycha, nieważne, czy wróży z gwiazd, czy z fusów… Dlaczegóż ta astrologia miałaby być czymś wyjątkowym?
– Trochę się pan myli, panie aspirancie – wtrącił się młody przodownik Herman Kacnelson, którego cięty język i wyszukana elegancja przypominały Kocowskiemu znienawidzonego przez siebie człowieka. – Wstępna praca astrologa polega na dokonywaniu skomplikowanych obliczeń. Do jej uprawiania nie wystarczy szklana kula, czarny kot na parapecie i kilka wódek dla elokwencji.
– Ma pan rację. – Pidhirny kiwnął głową. – Luba Bajdykowa sporządzała skomplikowane horoskopy…
– A może w tej kopercie jest horoskop? – Kacnelson nie wytrzymał i spojrzał na biurko.
– Cierpliwości, przodowniku. – Kocowski sprawiał wrażenie, jakby chciał uderzyć podwładnego po łapach. – Zaraz poznamy jej zawartość.
– Otóż odpowiadam na pytanie aspiranta Grabskiego – ciągnął Pidhirny. – Powiedziałem, że działalność astrologiczna zabitej była czymś najciekawszym, ponieważ kojarzymy takich ludzi, no… z jakąś elegancją, wytwornością. Przyjmują interesantów w dobrych dzielnicach, w gabinetach mają kunsztowne ozdoby, katalogi jak w bibliotece…
– Różnie z tym bywa. – Zaremba roześmiał się. – Pamiętacie panowie sprawę rzekomego profesora Mariniego? Okazał się Anglikiem z Kołomyi [13], zwykłym hebesem [14], który wróżył w szopie. Zobaczmy, może w tej kopercie są akta jakichś wróżbitów… A może samej zamordowanej…
– Do rzeczy! – ofuknął go Kocowski. – Proszę wysłuchać relacji doktora. Przypominam panom, gdyby któryś z was jeszcze nie wiedział, że nasze zebranie to odprawa śledcza, a nie pogawędka ani wspomnienia z dawnych chwalebnych lat! I proszę nie ekscytować się zawartością mojej koperty jak sztubaki w tingel-tanglu!
– Luba Bajdyk – doktór zaakcentował to nazwisko na ostatnią sylabę – nie była elegancka ani wytworna. Była brudna, zaniedbana i chora. Poza astmą i cukrzycą cierpiała na dwa groźniejsze schorzenia, co wykazała moja autopsja. Pierwsze to marskość wątroby. Ten organ był powiększony, twardy i usiany guzkami – typowa cirrhosis hepatis właściwa alkoholikom. Pozostało jej nie więcej niż dwa, trzy lata życia, gdyby nie różne zmiany narządowe posyfilityczne… Tak, drodzy panowie – medyk napawał się zdziwionymi spojrzeniami policjantów – ta wróżka miała ostatnie stadium luesu. W czasie pierwszej i jedynej wizyty u mnie, dobrych kilka lat temu, przepisałem jej salwarsan. Więcej już do mnie nie przyszła. Może jej się wydawało, że zwalczyła syfilis? A tymczasem on zżerał ją od środka… Otóż to tyle, drodzy panowie, o jej identyfikacji i schorzeniach. A teraz co do okoliczności śmierci… Została zaatakowana od tyłu. Świadczą o tym rozleglejsze obrażenia na przodzie szyi. Właśnie tam stwierdziłem głęboką bruzdę, uczynioną czymś długim, wąskim i szorstkim, może sznurem? Jednak śmierć nie nastąpiła w wyniku zadzierzgnięcia, o nie! Pętla nieubłaganie ją dławiła i wtedy prawdopodobnie utraciła na chwilę przytomność, co zapewne wykorzystał sprawca do tego. – Otworzył swoją elegancką aktówkę z tłoczonej skóry i wyjął z niej szczypcami pięciocalowy gwóźdź. – Otworzył jej usta i poprowadził ten oto gwóźdź po podniebieniu, aby go przymierzyć w odpowiednie miejsce, a następnie go mocno wbił. Ostrze weszło w mlecz, czyli w stos pacierzowy, od razu. Śmierć była natychmiastowa. To wszystko, co mam panom do powiedzenia.
– A co można wywnioskować o mordercy na podstawie analizy śladów na miejscu zbrodni? – Kocowski podszedł do okna, otworzył je i do zadymionego wnętrza wpłynęło świeże powietrze wraz z okrzykami dzieci tłoczących się pod źródełkiem bijącym z kranu przy murze kościoła.
– Może był dekarzem – wtrącił się Zaremba. – To typowy gwóźdź do dekarskich…
– Raczej lekarzem – zauważył Kacnelson. – Zwykły bandzior wbiłby jej gwóźdź po prostu w głowę. A ten musiał wiedzieć, gdzie jest mlecz. Który z panów to wie?
– Słuszny wniosek. – Pidhirny spojrzał na Kacnelsona z uznaniem. – Morderca może nie był medykiem, ale na pewno miał jakieś pojęcie o anatomii człowieka. Gwóźdź wbity w czoło uśmierci może w połowie wypadków, natomiast gwóźdź wbity w mlecz – zawsze i natychmiast. A gwoździe dekarskie – teraz spojrzał na Zarembę z pewnym politowaniem – są do kupienia w każdym sklepie żelaznym i kupujący nie musi się legitymować przynależnością do cechu dekarzy.
Medyk umilkł i zamyślił się głęboko.
– Ale jeszcze jedno, doktorze! Najważniejsze! – ponaglił Kocowski.
– Najważniejsze i przerażające – dopowiedział Pidhirny. – Zmarła miała nad czołem wycięte włosy Ten placek gołej skóry tworzy jakby nieregularny równoległobok Sprawca może być perwersantem, wycinać kobiece włosy i ekscytować się nimi. A oto inne moje wnioski. Prawie pewne jest to, że był znajomym ofiary. Z dwóch powodów. Po pierwsze, Luba Bajdykowa nie mieszkała w miejscu zamordowania i nikt jej tam nie znał… Co by tam robiła, gdyby nie była z kimś umówiona? A umówić się mogła na obskurnym strychu tylko z kimś, kto jej słono zapłacił, albo z kimś, kogo się nie obawiała, ergo kto był jej znany. Po drugie, w jej stanie zdrowia taka wyprawa na koniec miasta i wchodzenie po schodach na poddasze były bardzo wyczerpujące. Musiała mieć zatem ważny powód, by wspinać się do tego gołębnika. Sądzę, że sprawca ją czymś zwabił, może coś jej obiecał, a na pewno wcześniej się z nią umówił. A zatem to drugi argument, że musiał ją znać. Jeśli morderca siedział na strychu za wanienką i czekał na ofiarę, co słusznie, moim zdaniem, zostało zasugerowane w raporcie pana Zaremby, możemy o nim powiedzieć, że jest cierpliwy i systematyczny, że znał ten strych i jego połączenie z gołębnikiem wcześniej, że podrobił klucz albo wykorzystał idealnie dopasowany wytrych. Może być włamywaczem albo ślusarzem… Jest pan rozczarowany, panie naczelniku – spojrzał na Kocowskiego – że wiem o nim tak mało? To wcale nie mało – odpowiedział na wyimaginowany zarzut, choć naczelnik czynił znaki, że wcale nie jest rozczarowany. – Przykro mi. Jestem tylko psychologiem i patologiem, nie czarodziejem. Nie potrafię wywnioskować narodowości przestępcy z jednego pozostawionego przez niego peta, który policjanci z komisariatu IV znaleźli za wanną.
– Na szczęście nie musimy się już martwić o jego narodowość. – Kocowski rozparł się wygodnie w swoim fotelu i siorbnął herbaty ze szklanki. – Wiemy na pewno, że nie jest Polakiem.
Zapadła cisza. Naczelnik sięgnął po tajemniczą kopertę. Szczypcami medyka wyjął z niej jakąś kartkę i położył na biurku. Widniał na niej rząd hebrajskich liter, najwyraźniej wyciętych z jakiejś żydowskiej gazety. Guma arabska wypłynęła spod kilku wyciętych kwadratów i stężała na ich brzegach.
– Otrzymałem tę zaadresowaną do mnie kopertę dziś rano. Ktoś ją wrzucił do naszej skrzynki anonimowych doniesień. Żadnych odcisków palców. Trzydzieści sześć hebrajskich liter pisanych jedna za drugą, bez żadnej przerwy, w jednej linijce. Jakby jedno trzydziestosześcioliterowe słowo. Czy może nam pan coś z tego przetłumaczyć, panie Kacnelson?
– To, że noszę dziwne nazwisko – odparł gniewnie zapytany, nawet nie patrząc na wycinankę – nie znaczy, że muszę znać hebrajski. Być może mam jakichś żydowskich przodków jak wielu Polaków! A moje nieszczęsne imię Herman jest, jak pan naczelnik doskonale wie, niemieckie, nie żydowskie!
– Ależ oczywiście – poparł go Zaremba. – Znajomość hebrajszczyzny nie jest zarezerwowana dla osób o mniej lub bardziej pewnym żydowskim pochodzeniu. Znamy wszyscy bardzo dobrze Polaka, który tu pracował do niedawna… On zna świetnie języki starożytne, w tym hebrajski biblijny…
– Niech pan mi nawet nie wspomina o Popielskim, o tym pijaku i degeneracie! – krzyknął Kocowski.
– Ponadto wciąż nie rozumiem – ciągnął uparcie Zaremba – co to długie słowo ma wspólnego z Lubą Bajdykową.
– Do tej przesyłki coś dołączono. – Kocowski z ulgą przyjął zejście rozmowy z tematu swego dawnego podwładnego.
Zapadła cisza, naczelnik się uspokoił i uśmiechał tajemniczo, najwyraźniej bawiła go rola iluzjonisty wyciągającego królika z cylindra. Znów sięgnął do koperty i wyjął z niej szczypcami kłąb tłustych włosów.
– Może nam pan zechce powiedzieć, doktorze, co to mianowicie jest. – Spojrzał na medyka i rozżarzonym końcem papierosa zakreślił krąg wokół leżącego przedmiotu.
– Nie ma żadnej wątpliwości – Pidhirny wstał i powiódł po zebranych nauczycielskim wzrokiem – że są to włosy zamordowanej Luby Bajdykowej, które jej wycięto nad czołem.
Zapadło milczenie, które przerwał Zaremba.
– Kogoś wśród nas brakuje – powiedział. – Pewnego degenerata. Zabił jeden degenerat, czyli ta sprawa jest w sam raz dla drugiego degenerata.
OSTATNI RAZ EDWARD POPIELSKI STAŁ na uniwersyteckiej katedrze w roku 1907. Miał wtedy lat dwadzieścia jeden, był przepełniony naukowym zapałem, zachwycał się teorią Cantora i roił marzenia o wtargnięciu w świat matematycznej nieskończoności. Dwadzieścia trzy lata temu był w Wiedniu duszny kwietniowy dzień. Popielski dobrze go zapamiętał, bo wtedy właśnie ujrzał zwiastun strasznej choroby, dotąd uśpionej i przyczajonej. Tamtego właśnie dnia poprosił profesora Franza Mertensa, aby mu pozwolił publicznie przedstawić pewną wątpliwość co do dowodu Königa na Gaussowe prawo wzajemności. Nad dowodem tym Popielski siedział od tygodnia i wydawało mu się, że znalazł w nim pewną lukę. Już miał wskazać profesorowi i kolegom z Seminarium Matematycznego Uniwersytetu Wiedeńskiego punkt krytyczny, w którym jedna formuła w sposób pozornie oczywisty wynika z innej, kiedy poczuł ostry zawrót głowy i całkowicie zapomniał, na czym polega słabość wywodu Königa. Po kilku minutach tępego wpatrywania się w tablicę targnęły nim lekkie drgawki i z przeraźliwą pustką w głowie zszedł z katedry, odprowadzany zdziwionym wzrokiem profesora Mertensa i ironicznymi spojrzeniami kolegów. Tydzień później, w czasie szachowej rozgrywki w parku Prater doznał pierwszego od czasów dzieciństwa napadu epilepsji. Zawrót głowy w Mathematisches Seminar i atak w parku miały, jak to stwierdził nazajutrz sędziwy i znany medyk wiedeński doktór Samuel Mond, tę samą przyczynę: promienie światła rozszczepionego liśćmi i gałęziami drzew. To one powodują epilepsiam photogenicam – zdiagnozował doktór i nakazał unikania wszelkiego migotania światła, zwłaszcza dziennego. To w praktyce wiązało się z codziennym noszeniem ciemnych okularów i z przejściem na wieczorno – nocną aktywność życiową. W ten oto sposób młody Edwar Popielski musiał zrezygnować ze studiów matematycznych, których poranny plan zajęć wiązał się z nieuniknionym rozświetlaniem słońcem wychodzących na wschód okien sali wykładowej, i wybrać inne studium i inne wykłady – takie, które odbywały się o zmroku. Gros takich zajęć oferowało tylko uniwersyteckie seminarium filologiczne i nieszczęsny epileptyk w krótkim czasie musiał się przemienić z matematyka w studenta języków klasycznych. Pochodzący z Wielkopolski profesor Franz Mertens pocieszał go po polsku, podkreślając, iż od matematyki nie jest tak bardzo daleko do greckiej i łacińskiej gramatyki i metryki, po czym ofiarował mu na odchodne dysertację doktorską, którą napisał był po łacinie i opatrzył kunsztownym tytułem De func – tione potentiali duarum ellipsoidium homogenearum <strong>[15]</strong>. Słowa profesora Popielski wziął sobie mocno do serca i jako filolog poświęcił się wyłącznie gramatyce historycznej oraz archaicznej metryce łacińskiej i z tej ostatniej dziedziny doktoryzował się w roku 1914. Z „królowej nauk” jednak całkiem nie zrezygnował, ponieważ to korepetycje z matematyki i pobocznie z łaciny dawały mu utrzymanie w okresie przedpolicyjnym i popolicyjnym, czyli od końca wojny do roku 1921 i siedem lat później, kiedy został przez Kocowskiego z hukiem wyrzucony z Urzędu Śledczego lwowskiej policji.
Teraz, dwadzieścia trzy lata po wiedeńskim zaćmieniu, stał za pulpitem wykładowym w Zakładzie Filologii Klasycznej lwowskiego Uniwersytetu Jana Kazimierza i porządkował przed wykładem swe notatki. By nie dopuścić paraliżującej myśli o powtórce wiedeńskiego zdarzenia, starał się skupić wyłącznie na temacie wykładu. Dla ułatwienia koncentracji zamknął oczy, wdychał wiosenne aromaty dochodzące przez otwarte okno i jakby z oddali słuchał słowa wstępnego, które wygłaszał wychudły student w binoklach, przewodniczący młodzieżowego Koła Filologicznego. Po konwencjonalnych słowach podziękowania za wsparcie organizacyjne skierowanych do nieobecnego dzisiaj prezesa nauczycielskiej komisji egzaminacyjnej profesora Konstantego Chylińskiego student przeszedł do rzeczy.
– Na artykuł pana doktora Popielskiego – zacinał się mówca, odczytując swe notatki – pod tytułem Versuch einer quasi-mate – matischen Analyse des plautinischen Sprachverses <strong>[16]</strong> natrafiłem zupełnym przypadkiem w „Sprawozdaniach Dyrekcyi Cesarsko – Królewskiego Gimnazyum w Przemyślu” za rok 1914, w którym to właśnie roku pan doktór pracował w tymże zakładzie naukowym jako suplent. Publikację ową przeczytałem nie bez trudności, lecz z wielkim zainteresowaniem, ponieważ ma ona świetne zastosowanie praktyczne i ułatwia rozbiór wierszy Plauta, co jest dla niektórych moich kolegów piętą achillesową, bynajmniej nie dlatego, że nasi profesorowie źle tego nauczają. – Student spojrzał z niejaką obawą na profesora Jerzego Kłapkowskiego, który siedział na skórzanym fotelu osobno, przed całym audytorium. – Ależ nie! To po prostu jest bardzo trudne dla kogoś, kto nie przerabiał Plauta i Terencjusza w gimnazjum. A dziś, niestety, nie przerabia się już tych autorów. Nie zrozumiałem jednak wszystkiego z niemieckiego tekstu pana doktora… Stąd zaproszenie ze strony naszego koła, by prelegent objaśnić nam raczył co większe zawiłości. Bardzo proszę, panie doktorze, oddaję panu głos.
Popielski wstał i spojrzał najpierw w okno, a potem na słuchaczów. Nie, nic nie przypominało mu wiedeńskiego Seminarium Matematycznego. Zbyt wiele różnic, by skutek mógł być ten sam. Za oknem nie widział podcieni dziedzińca wiedeńskiego uniwersytetu, lecz kwitnący Ogród Jezuicki. Jego lwowskie audytorium składało się teraz w połowie z kobiet, podczas gdy przed dwudziestu trzema laty na wiedeńskiej sali siedzieli wyłącznie mężczyźni. Teraz pora była wieczorna, a przed epileptycznym atakiem chroniły go i zażywane regularnie medykamenty, i ciemne okulary. Nie, teraz zupełnie inaczej się skończy jego wystąpienie!
Nie był zdenerwowany, no, może lekko poirytowany, i to zresztą za sprawą owych okularów, które uniemożliwiały mu uważną obserwację reakcyj słuchaczów, do czego zdążył się przyzwyczaić w czasie niezliczonych policyjnych przesłuchań. Okulary były optycznym filtrem, przez który mógł dobrze widzieć jedynie oblicza ludzi w dwóch pierwszych rzędach oraz uśmiech siedzącego na wprost przed nim profesora Kłapkowskiego.
Prelegent uznał uśmiech uczonego za życzliwą zachętę i rozpoczął wykład pewnym głosem. Po kilku sekundach opuściły go resztki tremy. Rozrysował na tablicy osiem rodzajów skróceń jambicznych, po czym przekonująco zredukował ich liczbę tylko do trzech. Z radością przyjął westchnienie ulgi, jakie rozeszło się po sali. Wiedział, że nic nie jest przyjmowane tak chętnie jak uproszczenie, że właśnie na prostocie zasadza się elegancja każdego wzoru – czy to matematycznego, czy lingwistycznego. Tak samo zareagowało audytorium, gdy uprościł rozmaite prawa metryczne, wykazując, że większość z nich opiera się na tej samej przyczynie akcentuacyjnej. A potem rozpoczął to, co lubił najbardziej: równym kaligraficznym pismem rozcinał wiersze łacińskie i wykrawał z nich intonacyjne cząstki. Z tej zawziętej pracy, w której się całkiem zatopił, wyrwały go szmery, pochrząkiwania i postukiwania. Odwrócił się i zauważył, że kilka miejsc audytorium już opustoszało. Spojrzał na przewodniczącego koła zdziwionym wzrokiem. Ten spuścił głowę i nie odrywał wzroku od profesora Kłapkowskiego.
– Cóż – profesor odchrząknął i wstał. – Organizator nie ma odwagi, no to ja powiem. Szanowny prelegent przedłużył swój wykład… Może by już zechciał zmierzać łaskawie do konkluzyj…
– To prawda – Popielski spojrzał na naręczny szwajcarski zegarek marki Schaffhausen – o całe dwa kwadranse przedłużyłem… Przepraszam… Właściwie nie mam żadnej konkluzji. Mógłbym jeszcze dokonywać rozbiorów metrycznych, ale z teorii nic więcej nie dodam. Dziękuję państwu za uwagę i zapraszam do dyskusji. Panie profesorze? – Spojrzał w stronę Kłapkowskiego.
– Tak. – Uczony uśmiechnął się. – Muszę przyznać, że byłem mocno zdziwiony, gdy Koło Filologiczne zaprosiło mnie na tę prelekcję. Po jej wysłuchaniu nie jestem już zdziwiony. – Zaczerpnął głęboko tchu. – Jestem przerażony!
Na sali zapadła głucha cisza. Profesor wodził wzrokiem po studentach, którzy patrzyli w notatki. Nadal się uśmiechał. Popielski jednak teraz był pewien, że przed wykładem nieopatrznie i prostodusznie wziął jego uśmiech za oznakę życzliwości. „Znów mnie spotka – myślał – okrutne i nieprzewidziane zdarzenie. Taki to już widać mój los. Wtedy, w Wiedniu, był kwiecień i teraz jest kwiecień, a ja i tu, i tam ponoszę porażkę. Kto to powiedział, że kwiecień jest najokrutniejszym miesiącem?”
– Z uwagi na osobę prelegenta, byłego urzędnika policyjnego, wykład ten był nie tylko, by tak rzec, egzotycznym – ciągnął profesor – lecz z merytorycznego punktu widzenia przede wszystkim szkodliwym!
Popielski skrycie otarł czoło.
– Nie usłyszeliśmy w nim niczego, podkreślam: niczego – Kłapkowski omiótł wzrokiem salę – co jest od stu lat, od czasów Karola Lachmanna, koroną badań filologicznych! W tym odczycie nie było nawet śladu krytyki tekstu! Pan prelegent nie powiedział nawet tyle, z jakiego wydania korzysta!
Popielski nacisnął mocniej ciemne okulary i otarł z potu łysinę. Z okna wionął wiosenny wiatr, przynoszący zapach bzów kwitnących w Ogrodzie Jezuickim. Teraz przypomniał sobie dobrze wierszową frazę, która mu nie dawała spokoju słowami o okrucieństwie kwietnia. Był to początek Ziemi jałowej Eliota.
– A tymczasem – uczony sięgnął po leżącą przed nim książkę – przynajmniej cztery wiersze Plautowe przez pana analizowane różnią się wyraźnie od tych, które są obecnie, by tak rzec, uznane za kanoniczne. Pan prelegent nawet nie zająknął się o tym. Jest to fundamentalny zarzut metodologiczny, który dyskwalifikuje ten wykład! To tak, jakby – i tu posłużę się przykładem z uwielbianych przez pana Popielskiego nauk ścisłych – na lekcji chemii wlewać wodę do probówki, nie sprawdziwszy pierwej, czy jest tam zasada, czy kwas! Jedyne, co teraz mogą państwo zrobić po tym niepełnym wykładzie – Kłapkowski spojrzał surowo na studentów – to podrzeć swoje kartki z notatkami i wyrzucić je do kosza! O, tak jak ja to czynię!
„Najokrutniejszy miesiąc to kwiecień” – przypominał sobie prelegent, widząc, jak profesor drze notatki i patrzy uważnie, kto ze studentów pójdzie w jego ślady
Poszli wszyscy. Powoli, niechętnie darli swoje kartki, podchodzili do kosza stojącego obok katedry i wrzucali doń eleganckie wzory Popielskiego, ustalenia jego bezsennych nocy, niepotrzebne nikomu podstawienia i formuły. Potem wychodzili z sali z opuszczonymi głowami. Profesor Kłapkowski opuścił salę wykładową, ukłoniwszy się uprzejmie prelegentowi.
Ten wytarł tablicę, a potem ze złością zdmuchnął kredowy pył z rękawa marynarki. Otrzepał ręce, złożył notatki, wsunął je do eleganckiej aktówki ze strusiej skóry i ruszył ku wyjściu. Nagle przystanął. Na pulpicie ostatniej ławki leżały kartki z notatkami. Nie były podarte, lecz równo ułożone. Otaczały je szczupłe, długie palce z pomalowanymi na czerwono paznokciami. Zmrok który już zapadł w nie oświetlonej sali, i ciemne okulary pozwalały Popielskiemu na wydobycie z tej zaćmy tylko widoku szczupłych białych dłoni ozdobionych niewielkim pierścionkiem, pełnych czerwonych ust i bladej twarzy w obramowaniu czarnych włosów. Zdjął okulary i wstrzymał oddech.
– Panna Sperlinżanka? – zapytał jedyną osobę, która pozostała w sali i wbrew woli profesora nie podarła notatek.
Młoda kobieta uśmiechnęła się i skinęła głową.
– Dobry wieczór, panie profesorze – powiedziała cicho. – Ja nie znam się na łacinie, ja przyszłam tu do pana…
Popielski spojrzał na jej kartki, zapisane pięknym okrągłym pismem. Poczuł dreszcz. Lecz nie była to zapowiedź epilepsji. Był to spazm ślepej nadziei, jaką w dojrzałym mężczyźnie budzi młoda kobieta. „Najokrutniejszy miesiąc to kwiecień – mówił Eliot w jego pamięci. – Wywodzi z nieżywej ziemi łodygi bzu, miesza pamięć i pożądanie, podnieca gnuśne korzenie”.
ZE WSZYSTKICH ZALET CIAŁA RENATY SPERLING U Popielskiego najwyższą fascynację wzbudzały zawsze usta – i wtedy, gdy dziewięć lat temu przygotowywał młodziutką gimnazjalistkę do matury z matematyki, i teraz – gdy siedziała w jego gabinecie i mocno skrępowana, zaciskała palce na pasku niedrogiej skórzanej torebki. Choć wtedy jej usta były blade, a dzisiaj pociągnięte czerwoną szminką, i przed laty, i teraz tak samo drżały, układając się w literę „o”, kiedy wypowiadały cicho podziękowania „za poświęcony jej cenny czas”. Nie zmieniły się też ogromne zielone oczy, pod którymi kładły się zawsze lekkie cienie, nadające im powab łagodnego przemęczenia. I jeszcze jedno się nie zmieniło – negatywny stosunek jego kuzynki do każdej młodej kobiety, która by go odwiedziła. Te reakcje Leokadii Popielski tłumaczył sobie topornie i naiwnie. „Dąsy Lodzi – myślał ten pożal się Boże znawca kobiecej duszy – są spowodowane poczuciem zagrożenia. Kiedy na mojej orbicie zaczyna krążyć inna kobieta, kochana kuzynka rozpaczliwie się boi, że utraci swoją uprzywilejowaną pozycję w domu. Ot, to i wszystko!” Dowiedziawszy się jeszcze w sali uniwersyteckiej, że Renata ma do niego bardzo pilną i ważną prośbę, namawiał ją, ze względu na bardzo prawdopodobne humory Leokadii, aby wyjawiła mu ją raczej w jakiejś okolicznej kawiarni. Zamysł ten odrzuciła, podobnie jak i propozycję wieczornego spaceru po Ogrodzie Jezuickim. Na żadne z tych rozwiązań nie chciała przystać, argumentując, że nie godzi się pannie pokazywać z mężczyzną o tak późnej porze, i uparła się, by o wszystkim mu powiedzieć na uniwersyteckim korytarzu. Zgodził się, choć niechętnie. Nie na wiele się jednak zdała jego zgoda, z gmachu uniwersyteckiego zdecydowanie i wręcz niegrzecznie wyprosił ich bowiem pedel, który drwił sobie z próśb, a potem pogróżek Popielskiego. Nolentes volentes <strong>[17]</strong> musieli przejść sto metrów i udać się do mieszkania prelegenta na początku ulicy Kraszewskiego, gdzie na Renatę Sperling czekały zimne jak stal spojrzenia kuzynki Leokadii.
Te nieprzyjemności spotkały ją jednak tylko na początku wizyty. Popielski zadbał bowiem o to, aby do minimum ograniczyć kontakt panny Sperling ze swoimi paniami, i po kilku sekundach poprosił ją do gabinetu, gdzie teraz siedziała nad filiżanką herbaty zmieszana i zaniepokojona.
Popielski lubił konsternację u młodych niewiast i pogłębiał ją zawsze upartym milczeniem. Jak stary kocur delektował się bezradnymi próbami przerwania krępującej ciszy, urozmaicanej teraz jedynie nawoływaniami ulicznego handlarza za oknem. Jak bezwzględny egzaminator, który nie naprowadza na odpowiedź, tak i on nie ułatwiał rozpoczęcia rozmowy i napawał się trzepotaniem rzęs, drżeniem szczupłych dłoni, rumieńcem wstydu. Był gotów i do flirtu, i do erotycznego ataku.
– Ja nie wiem, od czego zacząć. – Dziewczyna wbiła wzrok w wypastowane buciki.
– Najlepiej od rzeczy obojętnej. – Popielski wysunął z marynarki mankiety, tak aby jego rozmówczyni dobrze widziała złote spinki. – Dlaczego pani notowała na moim wykładzie zagadnienia, o których, jak pani expressis verbis <emphasis><strong>[18]</strong></emphasis> powiedziała, nie ma zielonego pojęcia?
– Nie wiem – odpowiedziała, nieśmiało unosząc wzrok. – Może taki mi pozostał nawyk z czasów, kiedy pan profesor był moim korepetytorem i notowałam każde jego słowo?
– Proszę mnie już nie nazywać „panem profesorem” – powiedział z uśmiechem. – Dzisiejszy wykład był moją ostatnią przygodą nauczycielską…
Oczy panny Sperling pociemniały ze złości.
– Ależ ten uczony, który pana zaatakował, był podły! – wykrzyknęła, powstawszy gwałtownie z krzesła. – Wcale nie miał racji. Ja się nie znam na tym, ale tak szeptali studenci, którzy koło mnie siedzieli… On pana świadomie zmieszał i upokorzył…
– Jest pani urocza w tym czystym, krystalicznym gniewie – ujął filiżankę tak by wyeksponować sygnet z motywem labiryntu wygrawerowanym na czarnym onyksowym oczku – ale dotąd się taki nie narodził, który by mnie upokorzył! A ponadto, droga panno Sperlinżanka, ta drobna nieprzyjemność, której dziś doznałem od profesora Kłapkowskiego, została już wytłumiona dzięki pani obecności i naszemu spotkaniu. Choćbym po wykładzie dostał nie milknące brawa, to i tak widok pani byłby najprzyjemniejszym punktem dnia…
Dziewczyna lekko się uśmiechnęła.
– Bardzo pana proszę, panie profesorze – spojrzała mu wprost w oczy – o nieużywanie panieńskiej formy mojego nazwiska. Nie lubię jej i źle się ją wymawia. Lepiej po prostu „Renato”…
– Trafna uwaga językowa – Popielski przybrał łagodny i protekcjonalny nieco ton. – Dwie głoski szumiące blisko siebie w „Szperlinżanka” to w rzeczy samej trochę za dużo. Ale zgodzę się na formę „Renato” tylko wtedy, gdy pani, zwracając się do mnie, pominie nie przysługujący mi tytuł profesora…
Zapadło pełne zakłopotania milczenie, którym Popielski znów się delektował.
– Przyszłam do pana – panna Sperling się zarumieniła – jako do jedynego człowieka, który może mi pomóc. Zapłacę za tę pomoc. Mam pieniądze odłożone na czarną godzinę… Chcę, aby pan poprowadził dla mnie pewne dochodzenie…
Popielski zapalił papierosa, wstał i podszedł do okna. Zamknął je głośno. „Oto następuje metamorfoza – pomyślał – panna Sperlinżanka z zagubionego dziewczątka staje się pewną siebie damą, która ma czelność wynajmować mnie jak pierwszego lepszego fiakra! Jak bagażowego na dworcu!” A on tak się przed nią puszył! Jest śmieszny! Ma łysinę, obwisłe podgardle, lat czterdzieści i cztery i wiele za sobą: straszną śmierć rodziców, liczne ataki padaczki, Wielką Wojnę i śmierć żony przy porodzie. Sumienie swe obciążył nadmiernie cysternami alkoholu, rozpustą i dwukrotnym tryprem. A teraz, u szczytu męskiej akme, stał się po prostu człowiekiem do wynajęcia! Jak woźnica lub tragarz! Jakże nisko upadł: doktór Edward Popielski wyrzucany zewsząd – z policji przez głupiego przełożonego i z uniwersyteckiego korytarza przez zwykłego pedla! Doktór Edward Popielski gotów tańczyć dla jakiejś ślicznotki za pierniczki jej kokieterii i kilka moniaków niewiadomego pochodzenia! Doctor philosophiae <emphasis><strong>[19]</strong></emphasis> – człowiek do usług!
– …jako prywatny detektyw – usłyszał jej głos przez filtr irytacji. – Chcę, aby pan poprowadził dla mnie śledztwo w sprawie zaginięcia mojej chlebodawczyni, pewnej starszej damy…
– Nie jestem prywatnym detektywem. – Popielski odwrócił się gwałtownie od okna. – Nie jestem nikim, za kogo mnie pani uważa. Nie jestem już nauczycielem, policjantem, a od dzisiaj nie jestem też reformatorem łacińskiej wersyfikacji. Nie jestem człowiekiem do wynajęcia. Jestem nikim. Mówi pani do powietrza. Stojącego, zastarzałego i dusznego powietrza. Żegnam panią!
Renata Sperling podeszła do Popielskiego i chwyciła go prosząco za dłoń.
– Nie wiem, czym uraziłam pana profesora – szepnęła – ale błagam, niech pan mnie wysłucha! Tylko pan może mi pomóc! Grozi mi wielkie nieszczęście! Pohańbienie!
Popielski wyrwał gwałtownie swoją rękę, wszedł z powrotem za biurko i wskazał jej krzesło. Czuł żar na twarzy i na łysinie.
Włączył mały wentylator. Po gładkiej skórze spłynął mu za kołnierz słony strumyk
– Proszę – powiedział sucho. – Niechże pani w końcu powie, co ją do mnie sprowadza. Tylko możliwie krótko, bo kolacja na mnie czeka.
Usiadła skromnie na samym brzegu krzesła.
– Mieszkam w majątku ziemskim w Stratynie w powiecie rohatyńskim – mówiła szybko. – Prowadzę całą buchalterię majątku hrabiostwa Bekierskich. Właścicielką majątku jest starsza pani, hrabina Hanna Bekierska, a plenipotentem jej syn, hrabia i inżynier Józef Bekierski. Dwa tygodnie temu starsza pani zniknęła, a pan hrabia oznajmił, że wyjechała za granicę, do wód. To nieprawda, pan hrabia kłamie! Wiem o tym z całą pewnością! Ze starszą panią jestem w bliskiej konfidencji i na pewno coś bym wiedziała o jej planach. A nic mi przecież nie mówiła… Poza tym pan hrabia reaguje gniewem, a właściwie to bardzo ordynarnymi wyzwiskami, na wszelkie zapytania o jego matkę… Posiekał dotkliwie szpicrutą starego służącego Stanisława, gdy ten wyraził wątpliwość co do wyjazdu starszej pani… Chciał go nawet zwolnić, ale wstawiła się za nim jego żona… To znaczy żona Stanisława, pani Salomea, bo pan hrabia jest kawalerem… Tak, pani Salomea… Była piastunką pana hrabiego i wyprosiła łaskę dla swojego męża…
– I pani chce, bym odnalazł rzekomo zaginioną hrabinę Hannę Bekierską, która wyjechała do jakiegoś zagranicznego kurortu, co pani z kolei uważa za kłamstwo. – Nabrał tchu, jak niedawno to uczynił profesor Kłapkowski przed ostatecznym atakiem na niego samego, na nieudanego prelegenta, kiepskiego wykładowcę, który ośmielił się wstąpić na zakazany teren nauki. – Panno Renato, przed sformułowaniem tego osobliwego zlecenia – tak! nader osobliwego, bo mam szukać matki wyraźnie wbrew woli jej syna – a zatem przed opisaniem mi swojej prośby robi pani prawdziwe theatrum, łapie mnie pani za rękę, nieomal płacze, mówi o pohańbieniu… Dlaczego chce pani tak szybkiego odnalezienia hrabiny i jest za nie gotowa płacić? O jakie pohańbienie tu w ogóle chodzi?
– O zwykłe, o poniżenie mnie tak, jak kobietę może poniżyć mężczyzna – odpowiedziała Renata z drżeniem w głosie. – Teraz bardzo ciężko o pracę dla niezamężnej buchalterki, której nie ma kto pomóc. Hrabia Bekierski o tym wie i wciąż ponawia wobec mnie nieprzystojne propozycje, grożąc, że mi wymówi posadę. Czyni tak od dawna, szpetnie mi ubliża od „Żydowic”, od „starych panien”, publicznie omawia wyimaginowane powody, dla których jeszcze nie wyszłam za mąż. Dotąd broniła mnie pani hrabina. Teraz, kiedy jej zabrakło, jestem bezbronna… To jest sprawa bardzo pilna, to sprawa mojej godności! Dlatego przychodzę do pana profesora… Przyjechałam wczoraj, wzięłam urlop, na który hrabia nie chciał się zgodzić… Krzyczał, że jadę do Lwowa, aby oddawać się… To człowiek chory, wymyśla takie rzeczy, że nie mogą mi przejść przez gardło… Nie mogłam pana profesora odnaleźć, już pan nie mieszka tam, gdzie mieliśmy korepetycje przed laty, a stróż stamtąd nic nie wie gdzie… Chciałam odjechać zrozpaczona, zniechęcona… A tu los przyszedł mi z pomocą! Przechodzę koło uniwersytetu i co widzę? Afisz o pańskim wykładzie! A teraz los ze mnie drwi, bo pan nie chce mi pomóc! Błagam pana, panie profesorze! Mam mało pieniędzy jak dla takiego eleganckiego dżentelmena, ale zbiorę więcej…
Kobieta się rozpłakała. Popielski patrzył na jej kruche drżące ramiona i walczył ze swoim żalem i ze współczuciem. Wentylator na biurku obracał się szybko. Edward czuł jego śmigło w swojej piersi.
– Edwardzie. – Kuzynka Leokadia stała w drzwiach gabinetu. – Pukałam, ale chyba nie słyszałeś – powiedziała po niemiecku, jak zawsze to czyniła, gdy chciała coś zataić przed Ritą. – No nic dziwnego. – Spojrzała na Renatę, a potem znów na swego kuzyna. – Czekamy na ciebie z kolacją. Długo jeszcze będzie u ciebie bawić ta twoja przyjaciółka?
Popielski wstał, obciągnął marynarkę, poprawił krawat i przez chwilę myślał nad odpowiedzią.
– Nie będę już państwa niepokoić moją osobą – powiedziała Renata Sperling po niemiecku. – Właśnie wychodzę. Do widzenia! I smacznego!
Wyszła szybko. Jej pantofle zastukały w przedpokoju, a potem na schodach. Popielski wszedł do jadalni, minął zastawiony stół z talerzem leguminy i wybiegł na balkon.
Dziewięć lat temu też tak stał na balkonie w dawnym mieszkaniu przy ulicy Działyńskich i patrzył na swoją uczennicę. Wtedy miała lat osiemnaście, teraz dwadzieścia siedem, wtedy na balkonowej posadzce leżał bukiecik stokrotek, które skrycie mu podrzuciła Renia Sperling, maturzystka z niemieckojęzycznego gimnazjum Józefy Goldblatt-Kamerling.
Wrócił z balkonu i usiadł przy stole. Służąca Hanna podeszła do niego z wazą ryżu. Poprosił jedynie o niewielką kupkę leguminy i spojrzał z uśmiechem na swe panie. Podjął decyzję.
– Kochana Lodziu, kiedy będę miał jeden wolny dzień w korepetycjach?
– Dopiero za tydzień, w najbliższy piątek, 18 kwietnia. – Kuzynka miała w głowie jego terminarz. – Przypominam ci, że to będzie Wielki Piątek.
– Sprawdź zatem, proszę, połączenie kolejowe do Rohatyna, a potem każ Hannie kupić mi bilet na Wielki Piątek i powrotny na Wielką Sobotę.
– Nie sądzisz, że Triduum powinieneś spędzić z rodziną? – zapytała po niemiecku Leokadia. – Święta są chyba ważniejsze od wizyty, którą masz zamiar złożyć jakiejś kokietce!
Popielski nie słuchał słów kuzynki, lecz stukania kobiecych pantofli na chodniku.
AUDYTORIUM NA NIEDAWNYM WYKŁADZIE Popielskiego nie składało się wyłącznie z filologów. Oprócz pięknej buchalterki Renaty Sperling prelekcji Edwarda przysłuchiwał się jego przyjaciel aspirant Wilhelm Zaremba. Znalazł się on tam – podobnie jak owa młoda dama – zupełnym przypadkiem. Późnym popołudniem szedł korytarzem uniwersyteckim i nagle zobaczył ogłoszenie, które zwróciło jego uwagę znanym mu nazwiskiem. Spojrzał na zegarek i stwierdził, że anonsowany wykład Popielskiego już się był rozpoczął przed kilku minutami, a do spotkania, które go sprowadziło w mury lwowskiej Alma Mater, pozostał mu jeszcze kwadrans. Dla zabicia czasu wszedł cicho do sali i przycupnął w ostatniej ławce, nie zwracając niczyjej uwagi. W ostatnich czasach widywał Popielskiego wcale często, lecz nigdy w roli wykładowcy
Prelegent dokonywał na tablicy jakichś – na pierwszy rzut oka – przekształceń wzorów. Po chwili się okazało, że to tylko symbolika jest pseudomatematyczna, istota zaś sprawy – humanistyczna i dotyczy wersów jakiegoś rzymskiego poety imieniem Plaut, o którym Zaremba nie miał zielonego pojęcia. W gimnazjum, owszem, rozbierano wprawdzie greckie i łacińskie heksametry, a nawet miary liryczne Horacego, ale te zadania na ogół wykonywał jego przyjaciel ze szkolnej ławy, który teraz stał na katedrze i donośnym głosem wywodził jakieś formuły i uproszczenia Po wejściu na salę wyłączył się zatem z powodu nieznajomości rzeczy i nie słuchał Popielskiego, co nie oznaczało, że o nim nie myślał. Mimo prawie dwóch lat, jakie upłynęły od dymisji, wciąż zastanawiał się, jak złagodzić najsurowszą dyscyplinarną karę, która została nałożona na przyjaciela. Dotkliwie odczuwał nie tylko zawodowy, lecz przede wszystkim koleżeński i towarzyski skutek zwolnienia kolegi z policji. Martwił się ponadto o Edzia i przewidywał złowrogie konsekwencje pozbawienia go obowiązków zawodowych – popadnięcie w pijaństwo lub w erotomanię, wieczne zgorzknienie i abnegację. Teraz jednak doszedł do wniosku, że jego przewidywania były niesłuszne: zamiast abnegata widział na katedrze mężczyznę przesadnie eleganckiego, zamiast zgorzkniałego cynika – kipiącego energią wykładowcę. Ucieszył się, że Edward jakoś się odnalazł po utracie pracy, i z westchnieniem ulgi opuścił salę wykładową.
Udał się do północnej części gmachu uniwersyteckiego, gdzie w gabinecie oczekiwał go lingwista światowego formatu profesor Jerzy Kuryłowicz.
Zaremba zapukał donośnie i usłyszał równie donośne „proszę”. Profesor wstał na powitanie, zapisał nazwisko gościa na jakimś świstku papieru, kiwnął głową i wskazał fotel dla interesantów obok stołu zawalonego kartonowymi teczkami wiązanymi na tasiemki. Owe teczki zajmowały zresztą prawie wszystkie półki – leżały na książkach i wetknięte były w każdą wolną dziurę. Pokryte były kurzem i oznaczone dziwnymi znakami, które Zarembie niczego nie przypominały. Ten brak skojarzeń najbardziej aspiranta denerwował, ponieważ uświadamiał mu boleśnie, że nie posiada najmniejszych kompetencyj, aby składać wizytę profesorowi Kuryłowiczowi i wysłuchiwać jego ekspertyz. Jedyny właściwy człowiek do wykonania tego zadania został zwolniony z policji, a teraz znajduje się w innym skrzydle tego gmachu i odkrywa swe nowe powołanie.
– Przetłumaczyłem ten zapis – odezwał się profesor Kuryłowicz po chwili milczenia. – Jest to tekst zapisany w hebrajszczyźnie biblijnej. Ponieważ, jak pan pewnie wie, panie aspirancie, tekst hebrajski biegnie od prawej do lewej, mój przekład zapisałem w pionie. Niech pan spojrzy tutaj. – Zerwał ceratową zasłonę wiszącą na tablicy. – Tu jest wszystko napisane!
Zaremba patrzył na dwa słupki wyrazów, mrugając oczami i kaszląc od kredowego pyłu. Sięgnął po notes, aby przepisać to, co widział. Klął w duchu i ślinił ołówek Nie znał hebrajskiego pisma i nie wiedział, od czego zacząć pisanie pierwszej litery – od dziwnego daszka czy od wygiętej nóżki? Ktoś inny znał, ale ten ktoś niedaleko stąd równym i donośnym głosem charakteryzował jamby i anapesty.
Profesor Kuryłowicz patrzył w okno z taką koncentracją, jakby chciał na zawsze utrwalić w swoim mózgu widok przepięknej kamienicy Rohatyna. To nie było zachowanie niecodzienne. Zawsze patrzył w okno przed dłuższym wywodem, jakby znany widok pomagał mu układać kunsztowne frazy
– Niech pan się nie fatyguje – powiedział językoznawca na widok nieudolnego szkicu w notesie Zaremby – Wszystko to ręcznie przepisał mój asystent doktór Słuszkiewicz. Trochę się namęczył i nie ujął punktacji samogłoskowej i diakrytów spółgłoskowych, bo jest przede wszystkim sanskrytologiem, nie he – braistą. Mam nadzieję, że władze docenią jego trud! A oto ta pisemna ekspertyza! Niech pan się nią teraz nie zajmuje, na Boga! Na niej jest to samo co tam – prawie krzyknął, wskazując na tablicę. – Proszę tam patrzeć, bo nie będę dwa razy objaśniać.
Zaremba odetchnął z ulgą. Ogromnie ucieszyła go myśl, że nie musi niczego przepisywać. W swej radości nie uznał za impertynencję nawet gniewnego tonu naukowca. Zbyt obszerna marynarka, przykrótkie spodnie innego koloru, łysa, mała głowa, binokle na wąsko osadzonych oczach i długi nos Pinokia – wszystko to budziło w Zarembie życzliwe rozbawienie. Spojrzał na tablicę. Widniało na niej:
– Jest to język hebrajski – profesor jak bocian unosił wysoko stopy, krążąc wokół tablicy w ciasnym pokoiku – z grupy języków semickich. W tymże języku przed wiekami napisano Stary Testament. Nie podaję dokładniejszej daty, bo różne księgi Biblii powstawały w różnym czasie, na przykład tak zwane księgi historyczne… No dobrze. – Bystro spojrzał na Zarembę. – Nie dajmy się ponieść dydaktycznej pasji i mówmy na temat! Otóż język hebrajski jako język żywy był do niedawna używany wyłącznie w liturgii judaistycznej i pobrzmiewał w synagogach, natomiast od jakichś trzydziestu lat obserwujemy jego odrodzenie w ruchu syjonistycznym. Ma on być językiem przyszłego państwa żydowskiego! Ale znów zamęczam pana opowieściami, które nie mają nic wspólnego z ekspertyzą… Otóż tekst pański jest zapisany w stylu biblijnym, ale nie ma go w tej postaci w Starym Testamencie. Pojedyncze frazy, wyraz – tak, ale całości, w takiej jak wyżej postaci, nie ma. Sprawdziłem to dzięki konkordancji. Czy pan wie, co to mianowicie jest?
– Nie wiem – mruknął coraz bardziej zniecierpliwiony Zaremba. – Ale i nie muszę wiedzieć. Wystarczy mi, że ten tekst nie pochodzi z Biblii. Niewiele to zresztą wnosi do śledztwa…
– Wniosłoby więcej, gdyby zdradził mi pan szczegóły dochodzenia, które panowie policja prowadzą. A swoją drogą – profesor zapalił papierosa, nie poczęstowawszy Zaremby – wie pan, że teraz nieświadomie użyłem dziwnej apozycyjnej kolokacji „panowie policja”?
– No cóż… – Zaremba przypomniał sobie kategoryczny zakaz ujawniania szczegółów śledztwa. – My tylko prosimy o tłumaczenie, a sami je wykorzystamy w dochodzeniu…
– Musimy jeszcze dodać, że zapis ten może pochodzić z innych źródeł. Mówimy w skrócie „język hebrajski”, mając na myśli przede wszystkim Stary Testament. Nie zapominajmy jednak, że w tym języku w starożytności powstała bogata literatura rabiniczna, na przykład midrasze. Czy tekst pański jest cytatem z tej literatury? Nie wiem. Zlokalizowanie go przekracza moje kompetencje.
– A kto mógłby mi tutaj pomóc?
– Rabin Pinchas Schatzker, mój panie. To znakomity znawca literatury pobiblijnej. I wszelkie konkordancje ma w głowie, ale, ale… Pan wszak nie wie, co to znaczy…
– A zatem – Zaremba pominął ten wątek i spojrzał do swoich notatek – ten zapis nie pochodzi z Biblii… Może pochodzić z późnego piśmiennictwa żydowskiego, co sprawdzę u pana Schatzkera… Jeśli jego odpowiedź będzie negatywna, to wtedy okaże się, że zapis ten nie jest żadnym cytatem biblijnym, a ponieważ został stworzony w języku biblijnym, używanym tylko w Starym Testamencie lub przez syjonistów, to pozostaje jedno jedyne rozwiązanie: napisał to syjonista. Czy tak, panie profesorze?
– Nie sądzę, syjoniści używają hebrajszczyzny jako języka komunikacji, a tutaj mamy tekst wyraźnie literacki. – Kuryłowicz wziął z biurka długą linijkę i wskazał nią dwa z hebrajskich wyrazów. – Widzi pan to, panie aspirancie? Tę frazę datywną „dla syna jutrzenki’?
– Tak.
– Otóż „syn jutrzenki” to peryfraza pewnej biblijnej, mitycznej postaci. Ten, kto napisał „syn jutrzenki”, musiał mieć na myśli tę postać. Sięgał więc najpewniej do biblijnego słownictwa, choć, jak powiedziałem, tekst ten nie jest biblijny. Ktoś po prostu naśladował język Starego Testamentu.
– A co to za mityczna postać?
– Bardzo złowroga. – Profesor zgasił papierosa i patrzył poważnie na rozmówcę. – „Syn jutrzenki” został oddany przez greckie heosphoros jako „niosący jutrzenkę”. Zaraz pan zrozumie, kiedy powiem, jak to określenie jest przełożone na łacinę. Lucifer, mój panie, właśnie tak, normalne łacińskie Nominalkomposi tum z charakterystycznym intermorfem. A co to jest „Lucyfer”, to pan z całą pewnością wie. Niech pan teraz podstawi pod „syn jutrzenki” to, co pan otrzymał.
– „Krew, ostrze, ruina, wróg, koniec, śmierć – Zaremba zaczerpnął tchu – dla diabła nie są piętnem i nie są złem”.
Aspirant po wyjściu od profesora usiadł na schodach niedaleko Zakładu Filologii Klasycznej i dopisywał gorączkowo uwagi w notesie. Czuł w głowie mętlik, wzmożony specjalistycznymi wtrętami uczonego. Wiedział, kto mógłby ten mętlik rozwiać. Ale ten ktoś znalazł nowe powołanie i właśnie za drzwiami rozwiązywał skomplikowane lingwistyczne zadania.
W WIELKI PIĄTEK EDWARD POPIELSKI JECHAŁ POCIĄGIEM relacji Lwów – Stanisławów. Siedział w trzeciej klasie naprzeciwko niechlujnego studenta, który zaczytywał się jakąś powieścią sensacyjną. Obok zatopionego w lekturze młodzieńca siedziała dorodna, rumiana chłopka z wiklinowym koszykiem na kolanach. Oczy Popielskiego wędrowały od jednego do drugiego współpasażera. Gorączkowo usiłował gonitwą skojarzeń wyciszyć głos w głowie, od samego rana krytykujący jego poczynania. Skupił się na zaczytanym młodzieńcu i na jego książce. „Ciekaw jestem, czy ten Marczyński – myślał, odczytując nazwisko jej autora i ledwo widoczny fragment podtytułu… na tle wojny w Marokko – to ten sam, którego poznałem na Persenkówce w czasie obrony Lwowa”.
Ta kwestia nie wytłumiła jednak wspomnianego głosu wewnętrznego, który mówił teraz: Ty stary idioto, bałwanie jeden, ty nawet dobrze nie wiesz, dokąd jedziesz, nie mówiąc już o tym, że to zlecenie pięknej Reni może być chwilowym kaprysem, już zgoła nieaktualnym! Odwrócił wzrok od książki Marczyńskiego i spojrzał na chłopskie smakołyki widoczne w wiklinowym koszu spod haftowanej chusty – na wareniki [20], wędzony boczek i kiszkę.
Poczuł głód, lecz nie na tyle silny, by uciszyć gniewny głos wewnętrzny, który go ciągle ganił: Dlaczego jej nie powiadomiłeś, że przyjąłeś to zlecenie? A może ona wyjechała?! Tak dużo masz pieniędzy, by tracić je na wiosenne eskapady po ziemi lwowskiej?! Do przedziału wszedł konduktor i skasował bilety. Chłopka odezwała się po ukraińsku, pytając, jak daleko do Chodorowa. Popielski ucieszył się, usłyszawszy, że za kwadrans tam będą, ponieważ właśnie to miasteczko było jego celem pośrednim – tu miał przesiadkę do Pukowa. Patrząc na Rusinkę z koszem pełnym wielkanocnych specjałów, zajął myśli problematem: czyżby w tym roku rzymskokatolicka Wielkanoc wypadała tego samego dnia co greckokatolicki Wełykdeń? Otworzył notes i usiłował przypomnieć sobie pewien algorytm, którym można by obliczyć datę Wielkanocy w kalendarzu juliańskim.
Ale nawet i to nie uspokoiło jego niewidzialnego krytyka. „Zadurzyłeś się w pięknej Żydóweczce? – szydził ów głos. – Czym chcesz ją zdobyć? Czym chcesz jej zaimponować? Kuflem piwa, który jej zafundujesz, zastawiwszy w lombardzie swe spinki? Spójrz, jak ty wyglądasz, wyliniały satyrze! Spójrz na popękaną skórę twoich butów, na wygryzione mankiety, na wytarte rękawy marynarki!”
Pociąg minął wieś Ottyniowice, jeziorko leżące za wsią i wjechał wolno do Chodorowa. Popielski pożegnał się uprzejmie ze studentem, puścił przodem rusińską chłopkę i przyglądał się przez ciemne okulary sennemu miasteczku. Znał dobrze ten typowy kresowy obraz: małe, pochylone domki, remiza straży ogniowej, barokowy kościółek i kopuła cerkiewki, tumany kurzu, Żydzi w chałatach i w jarmułkach, psy wałęsające się pod ścianami domostw i podnoszące tylne łapy nad niziutkimi parapetami.
Ten swojski pejzaż nie uspokoił krytykanta w jego głowie: „No i co teraz będziesz robił przez dwie godziny do odjazdu pociągu do Pukowa? Będziesz się snuł w brudnym pyle uliczek, a może pójdziesz do knajpy i wysupłasz parę groszy na herbatę i suchą bułkę?!”
Pociąg się zatrzymał, Popielski wyskoczył wraz z kilkoma innymi pasażerami i stanął na peronie wyłożonym pokrzywionymi płytami. Zapalił papierosa.
„No i co teraz będziesz robił?” – szyderca nie przestawał.
– Wiem, co będę robił, ty kanalio! – odpowiedział cicho swemu wewnętrznemu rozmówcy i uśmiechnął się radośnie.
Pod tablicą informacyjną na środku peronu stała smukła, zgrabna kobieta o kruczoczarnych włosach.
To właśnie jej Popielski zamierzał złożyć dziś wizytę. „No i czego teraz oczekujesz, ty kocurze? – pytał uprzykrzony wróg. – Ze padnie ci w ramiona?! Ona cię pogoni!»Won mi stąd«- powie!”
Renata Sperling również dostrzegła Popielskiego i zmartwiała. Opuściła sakwojaż na brudny peron.
– Niechże pan wraca do Lwowa! Nie potrzebuję już pana! – krzyknęła.
Głos wewnętrzny zachichotał z satysfakcji, a Popielski go zignorował.
Nigdy nie wykazywał zbyt wielkiej determinacji w zdobywaniu kobiet. Nudziły go flirty, podchody, niedomówienia, całowanie rączek liściki i bukiety Jego ścisły umysł nie znosił roztrząsali, czy jakiś gest, słowo, uśmiech jest jeszcze konwencją, czy już obietnicą upojnej nocy. Nie rozumiał niektórych swych kolegów, nałogowych podrywaczy porównujących się do łowców, którzy chcą zdobycz zaciągnąć do łóżka wśród przypływu adrenaliny Preferował zatem albo szybkie podboje, albo płatną miłość. To pierwsze – wraz z upływem lat – stawało się coraz mniej skuteczne, a to drugie – wskutek ciągłego ostatnio odchudzania portfela – coraz mniej estetyczne. Brak zainteresowania ze strony kobiet natychmiast go zniechęcał. Nie był typem upartego zdobywcy niewieścich serc.
Chyba że zdobyczą miała być Renata Sperling.
Natychmiast zapomniał o nieprzyjaznym powitaniu i o zrzędliwym głosie wewnętrznym – zamiast tego sypał dowcipami i przełamywał powoli jej niechęć, na tyle skutecznie, że w końcu zgodziła się napić wraz z nim herbaty w pobliskiej knajpie.
Byli jedynymi gośćmi w czystym, skromnym lokalu, gdzie obsłużono ich cienką herbatą i gludenem, czyli plackiem migdałowym z owocami.
– Niechże mi pani powie, panno Renato – Popielski stracił w końcu chęć do dowcipkowania i przeszedł do rzeczy – dlaczego już pani nie chce, abym się zajmował jej sprawą.
– Przepraszam za moje zachowanie na dworcu. – Uniosła szklankę do ust, nie patrząc na niego. – Miałam czelność krzyczeć na pana! Jest mi bardzo przykro…
– Nic nie szkodzi. – Popielski uśmiechnął się. – Na takiego draba jak ja trzeba czasami nakrzyczeć. Inaczej by się jeszcze zbisurmanił…
– Oddam panu pieniądze za tę podróż. – Nie odwzajemniła uśmiechu. – Proszę, niech pan wraca do Lwowa…
– Wrócę, jeśli się dowiem, dlaczego pani chce zrezygnować z moich usług…
Przerwał i patrzył na nią, dopóki nie oderwała wzroku od popielniczki i nie spojrzała na niego.
– Rozbudziła we mnie pani różne nadzieje – powtórzył tym razem z uwodzicielskim uśmiechem. – I myśli pani, że ja teraz powiem: trudno, do widzenia? Nie, ja tak łatwo się nie poddaję!
– Sprawa jest już nieaktualna, bo rzuciłam pracę w Straty – nie – powiedziała cicho, patrząc z obawą na kelnerkę i zapewne jednocześnie właścicielkę lokalu, która najwyraźniej się im przysłuchiwała.
– To dokąd pani teraz jedzie? Nie do Stratyna?
– Byłam we Lwowie załatwić sobie współlokatorski pokój. Nie było to łatwe. Prawie nikogo tam już nie znam, moje koleżanki z gimnazjum dawno powychodziły za mąż i odwiedzanie ich byłoby afrontem… Teraz wracam do Stratyna po mój skromny dobytek
– Tym bardziej nie zostawię teraz tej sprawy – Popielski porzucił maskę lowelasa i zacisnął mocno pięści. – To moja wina! Odmówiłem pomocy, a hrabia pewnie znów był natarczywy, i to do tego stopnia, że musiała pani zrezygnować z pracy i porzucić Stratyn! No, nie ma co! Kapitalnie się pani przysłużyłem! Nie chcę żadnych pieniędzy! – podniósł głos. – Żadnych! O nie, droga Renato, ja tak łatwo się nie poddaję! Znajdę hrabinę, a ona panią znowu przyjmie do pracy!
– Błagam, niech pan mówi ciszej – szepnęła Renata i dotknęła nieśmiało jego dłoni. – Ja wiem, że pan wszystkiemu podoła! Pan jest silnym mężczyzną! Ale nec Hercules contra plures <strong>[21]</strong>! Hrabia Bekierski – szeptała tak cicho, że Popielski nie bez przyjemności przechylił się nieco przez stół i przybliżył ucho do jej pełnych warg – hrabia Bekierski to sadysta i degenerat, otoczony gromadą zbirów, Rosjan spod ciemnej gwiazdy, którzy na jego rozkaz zrobią największą podłość! Błagam pana, niech pan wraca do Lwowa i zapomni o wszystkim! Oddam panu pieniądze za podróż!
– Myśli pani, że wystraszę się jakichś bolszewików? – Popielski oparł ramiona na oparciu krzesła i uśmiechał się drwiąco.
Wiedział, że jego szeroka i wypięta do przodu klatka piersiowa zawsze podobała się kobietom. Niejedna z nich się do niej tuliła, a jedna w nią kiedyś zaciekle bębniła przy rozstaniu, chcąc, by zabolało go tam, gdzie ona najbardziej lubiła zasypiać.
– Droga panno Reniu – dotknął jej dłoni – była pani drobną dzieciną, kiedy walczyłem z Rosjanami na wojnie bolszewickiej. Jeszcze pani nosiła rąbek koszuliny w ślicznej buzi, kiedy waliłem po tych kacapskich kwadratowych gębach! Wie pani, co znaczy po rosyjsku morda kirpicza prosit? Otóż tak nazywa się oblicze tak wstrętne, że aż się prosi o cegłę, czyli – żeby je cegłą zdefasonować… Wiesz, ile razy użyłem cegły? – Podniósł do ust jej dłoń. – No chodź, dziecinko, bo nam pociąg do Pukowa ucieknie… Kiedy przepuszczał ją przodem przez drzwi knajpy i lubieżnie obserwował jej łydki, uda i biodra, usłyszał drwiący głos swego wewnętrznego wroga: „Szkoda, że jej nie powiedziałeś, co ci takiego zrobili bolszewicy na plebanii w Mozyrzu!”
NA STACJI W PUKOWIE CZEKAŁ NA RENATĘ SPERLING KRZEPKI, wysoki starzec z dwiema świeżymi bliznami na twarzy. Owe znamiona oraz mundur lokaja ozdobiony podkową z wpisanym w nią maltańskim krzyżem od razu uświadomiły Popielskiemu, że ma do czynienia z oszpeconym przez hrabiego Bekierskiego kamerdynerem Stanisławem, o którym jako o człowieku godnym zaufania mówiła mu Renata we Lwowie. Kiwnął głową słudze, a ten się przedstawił i Popielski oprócz znanego mu już imienia usłyszał również nazwisko.
– Wiącek
Uroczystym gestem kamerdyner wskazał im bryczkę stojącą w pyle drogi. Renata wskoczyła lekko, Popielski ciężko runął na kanapę pojazdu. Ruszyli. Kiedy jechali wzdłuż zielonych pól, Renata krótko charakteryzowała Wiąckowi misję Popielskiego. Przy wjeździe do samej wsi Puków, oddalonej od stacji o jakieś półtora kilometra, kamerdyner zatrzymał pojazd i zaordynował taki oto porządek działań. – Upraszam wielmożnego pana – mimo pokornej frazy jego głos był pełen godności – aby wysiąść teraz raczył i do pałacu przyjechał dopiero za kilka godzin. Najlepiej o piątej. Najwygodniej będzie zrobić tak: wielmożny pan raczy wynająć rower od właściciela sklepu, do którego się właśnie zbliżamy, i przyjedzie na rowerze do pałacu. Jeśli nie będzie sklepikarza, wypożyczą panu rower w młynie Czaplińskiego lub u kowala Swerydy. To kilka kroków stąd, o tam. – Wskazał na zabudowania oddalone o kilkadziesiąt metrów od drogi. – Ale proszę ten rower wypożyczyć jak najszybciej, bo dziś chłopi wcześnie wychodzą z domostw, by puszczać skorupy na Rachmańskyj Wełykdeń [22]. Potem idą do cerkwi. Wielmożny pan pożyczy zatem teraz rower, poczeka z pojazdem do piątej, pojedzie do pałacu, załatwi swoją sprawę u hrabiego, po czym wróci rowerem do Pukowa pod ten oto sklep. A ja tu już będę czekał z panienką Renatką i pojedziemy wszyscy razem na stację.
Zatrzymali się pod drewnianym domem opatrzonym szyldem pisanym cyrylicą „Zhoda” – przeczytał Popielski. Wysiadł, pocałował Renatę w dłoń, ścisnął mocno kościstą rękę sługi, co tego ostatniego bardzo przyjemnie zaskoczyło, zapalił papierosa i poczekał, aż obydwoje odjadą. Wtedy z niepokojem przeszukał wszystkie kieszenie. Znalazł w nich jedynie bilet powrotny na pociąg relacji Puków-Chodorów – Lwów, wizytówkę fikcyjnej kancelarii adwokackiej, której miał być rzekomo pracownikiem, oraz pięć groszy. Poczuł wściekłość na siebie samego. Nie chciał się kompromitować w oczach Renaty brakiem pieniędzy i nie odważył się poprosić, by kamerdyner podwiózł go jak najbliżej majątku Bekierskich!
– Tak – powiedział sam do siebie. – Wszystko wydałeś na herbatę i makagigi w knajpie w Chodorowie, no to teraz per pedes! Za pięć groszy nikt ci tutaj nie wynajmie roweru, stary ośle!
Nie próbował nawet sprawdzać, czy jego przewidywania co do wynajmu bicykla są słuszne, i szedł przez wieś noga za nogą, zmierzając w tę stronę, gdzie już zniknęli w chmurze pyłu kamerdyner Stanisław Wiącek i Renata.
Z nieba lał się prawie letni żar. Pył pokrywał buty Popielskiego, jego płuca wciągały kurz, a koszula i wewnętrzna taśma kapelusza zaciemniły się od potu. Pod ciemnymi okularami gromadziły się kropelki wody Poluzował krawat, zarzucił na ramię marynarkę i szedł dalej, ignorując rzucane zza płotów domostw ciekawskie spojrzenia kobiet i tępy wzrok dzieci stojących przed obejściami w długich koszulinach. Odpowiadał po ukraińsku „wzajemno!” na pozdrowienia „Wesełoj Paschy!” <strong>[23]</strong> i „do Stratyna” na pytanie „Kudy idete, pane?” <strong>[24]</strong> rzucane przez mężczyzn, którzy szli w przeciwną stronę wystrojeni w haftowane koszule. Odganiał się od wyjątkowo dokuczliwych much i przyglądał przeważnie dużym i kudłatym psom, które szczekały donośnie i miotały się pod budami na długich postronkach.
Kiedy już znalazł się za ostatnimi chatami Pukowa, usłyszał przeraźliwe skrzypienie furmanki. Osłonił oczy przed słońcem i stał, ufając, że woźnica jedzie gdzieś dalej, a nie tylko na okoliczne pola.
Nie pomylił się. Furę zajmowała liczna rodzina. Furman, przedstawiwszy się „Sonik Wincenty”, chętnie przygarnął wędrowca i zaczął go wypytywać o to samo, co chcieli wiedzieć chłopi z Pukowa. Prywatny detektyw postanowił wykorzystać okazję, opowiedział im o poszukiwaniu hrabiny i wypytał, czy coś wiedzą o jej zaginięciu. Kręcili przecząco głowami.
Dojechali do wsi Dobryniów, leżącej między Pukowem a Stratynem, gdzie Sonikowie mieli spędzić święta u krewnych. Popielski zamierzał się z nimi pożegnać, ale nie było to takie proste. Dobryniowscy, krewni furmana, chcieli ugościć pana ze Lwowa, aby się wywiedzieć, co go sprowadza na taki kraj świata. Zadowolili się połowicznym rozwiązaniem: Popielski wyjawił cel przybycia, lecz nie uzyskawszy od nich żadnej wskazówki co do zaginięcia hrabiny, podziękował grzecznie za gościnę i udał się w dalszą podróż na piechotę.
Po drodze dogonili go w furmance Wincenty Sonik i kilku jego krewnych. Uznali, że nie godzi mu się iść, i odwieźli do samego Stratyna. Tam Sonik pożegnał swego pasażera serdecznie, obdarowawszy go ciastem wielkanocnym, zwanym marcinkiem. Detektyw chciał mu się zrewanżować dwoma ostatnimi papierosami. Sonik odmówił.
– Te miejski cygarety pu gardłu mni drapaju. – Chłop uśmiechnął się, trzasnął batem i pomachał Popielskiemu ręką.
Ten rozejrzał się wokół. Szukał wzrokiem jakiejś publicznej studni, gdzie mógłby zaspokoić pragnienie i doprowadzić zakurzoną garderobę do względnego porządku. Studni nie dostrzegł, lecz zauważył za to ciemny potok o łagodnych brzegach obrośniętych trawą i drzewami, który wyraźnie dzielił osadę na dwie części. Nad tym potokiem w kilku miejscach stały małe grupki ludzi. „Odpocznę tam – pomyślał – i zapytam, jak dojść do majątku hrabiego”.
Podszedł do nich, pozdrowił ich wielkanocnie, dowiedział się, jak dojść do pałacu, a potem opadł w świeżą i miękką trawę, zdjąwszy pierwej spodnie i marynarkę, by nie pobrudzić ich od murawy. Do piątej pozostawały dwie godziny.
Siedząc w samym kalesonach i koszuli, jadł smakowite ciasto i zastanawiał się nad sposobem rozmowy z porywczym hrabią. Rozważając wszelki możliwy rozwój wypadków, nie po raz pierwszy dzisiaj doszedł do wniosku, że zbyt pochopnie podjął się tej misji.
Aby doprowadzić ją do pożądanego końca, powinien przyjechać ze stosowną sumą pieniędzy, zamieszkać choć przez kilka dni gdzieś w okolicy, skrycie przesłuchać różnych ludzi, którzy mogli mieć kontakt z zaginioną hrabiną, tego i owego postraszyć, tego i owego przekupić. Zamiast tego on udaje urzędnika kancelarii adwokackiej, bez grosza przy duszy idzie wprost do jaskini lwa, do jakiegoś degenerata i sadysty, gdzie może skończyć w gnojówce, wychłostany uprzednio przez psiarczyków. A to wszystko tylko dlatego, że chce pokazać pięknej pannie, jakim jest Herkulesem, który może skutecznie walczyć contra pluresl
Snuł te niewesołe myśli z zamkniętymi oczami i słuchał nawoływań chłopów, którzy rzucali na wodę potoku skorupy jaj – wedle ludowych wierzeń czterdziestego dnia po Wielkanocy mają one dopłynąć do kraju raehmańskiego, gdzie w dniu zwanym „Rachmańskyj Wełykdeń” na powrót staną się jajkami i nakarmią mieszkańców tej mitycznej krainy. Język ukraiński wbrew wiedzy językoznawczej, którą posiadł, nagle skojarzył mu się z rosyjskim. I w tej właśnie chwili zasnął i przeniósł się znad potoku Studenego pod Stratynem na brzeg Prypeci w Mozyrzu. Zamiast twardych męskich sylab ukraińskich usłyszał miękkie i rozlazłe sylaby.języka bez kości”, jak nazywał ruszczyznę Tomasz Mann. I zobaczył siebie sprzed jedenastu lat, w czasie wojny. Przebrany w sutannę i czapkę proboszcza, stoi wśród pijanych bolszewików. On – porucznik g. Dywizji Piechoty – całuje ich po rękach, a oni ściągają buty i każą się całować po nogach. Wzdraga się przed tym poniżeniem. Wtedy jeden z Sowietów tłucze pieczątką po łysej głowie Popielskiego. Na zaczerwienionej skórze odbija się raz po raz napis „Parafia rzymskokatolicka w Mozyrzu”. Na ziemi leży zarżnięty ksiądz, którego strój na rozkaz dowódcy bolszewików ma teraz na sobie Popielski. Pijany watażka, starszyna nazwiskiem Szczukow, trzyma za włosy małą, głuchoniemą dziewczynkę służącą u księdza. Podkasuje jej nocną koszulę i łapie się za krocze. „Dawaj Paljak! – wrzeszczy. – Ty tiepier’ rimskij swiaszczennik! Cełuj po rukach i nogach ruskich tawariszczej, a niet, to ja budu jebał etu krasawicu” <strong>[25]</strong>.
Popielski obudził się i otworzył oczy. Ktoś nad nim stał. Odleciały wspomnienia z Mozyrza, ale język rosyjski pozostał. Usłyszał wyraźnie „Eta nasz matadiec!” <strong>[26]</strong>. I wtedy na jego głowę spadł pierwszy cios. Popielski zasłonił łysinę i instynktownie przeturlał się po murawie. Nie na wiele się to zdało. Zatrzymał się bowiem na jakimś drzewie. Wcisnął palce w miękką ziemię, aby się podnieść. Nie zdążył. Drzewo okazało się nogą w wysokim wojskowym bucie. Jego czub trafił go w czoło. Stracił równowagę i opadł ciężko na pośladki. Już teraz mógłby dobrze widzieć napastników, gdyby nie krew, która lała mu się na oczy. Widział tylko właściciela wojskowego buta. Był to mężczyzna lat około czterdziestu, ubrany w bryczesy i w sportowy garnitur przepasany paskiem. Gęste, sztywne czarne włosy zwisały mu nad czołem, spod którego patrzyły oczy tak małe, że wydawały się niemal wciśnięte w głowę. Człowiek ten uniósł dłoń i powstrzymał pozostałych napastników, których Popielski nie widział, lecz dobrze wyczuwał za swoimi plecami.
– Tu wszystko jest moje – napastnik zatoczył ręką koło i obrócił się wokół własnej osi – i każdy tutejszy człowiek jest moim niewolnikiem. Własnością Józefa hrabiego Bekierskiego herbu Jastrzębiec. I każdy mi donosi. O tym, co się dzieje, kto tu nowy przybywa i po co. To jest mój kraj. A ty do niego wtargnąłeś bez zaproszenia. Leżysz tu nad wodą jak letnik w samych ineksprymablach i gorszysz pobożnych chłopów.
– Nikogo nie gorszę. – Popielski kącikami oczu dostrzegł trzech napastników stojących za nim. – Wczoraj odebrałem bieliznę od praczki.
– W samych obsranych gaciach. – Hrabia poprawił falę włosów jeżącą mu się nad czołem. – Będę cię teraz ćwiczył nahajem tak długo, aż się zesrasz. Będziesz strzykał gównem z bólu.
Spojrzał ponad jego głową. To był znak. Popielski nagle znalazł się w pozycji leżącej. Bicepsy, które niedawno prężył przed Renatą, wciskały mu w ziemię twarde kolana przeciwników. Przywarłszy policzkiem do podłoża, dostrzegł, że na jego rękach klęczą dwaj ludzie w kozackich czapach.
Trzeci, ubrany identycznie jak koledzy, wpakował głowę Popielskiego pomiędzy swoje kolana, ścisnął mu nimi uszy jak imadłem, oparł obie ręce na jego potylicy i wcisnął ją w miękką trawę. Popielski już nic nie widział, nie mógł się ruszać, a w ustach żuł kleiste grudy czarnoziemu.
I wtedy nadszedł drugi cios.
Hrabia Bekierski uderzył nahajem tak mocno, że koszula Popielskiego pękła na plecach Następne ciosy były bardzo precyzyjnie wymierzone – trafiały wciąż w to samo miejsce. Hrabia uśmiechał się pod wąsikiem, widząc, jak pręga, na początku tylko lekko zaczerwieniona, pod kolejnymi ciosami puchnie w oczach, a wzdłuż niej rozchodzą się dwie warstwy mięsa, rozdzielone smugą gęstej krwi. Po chwili cała koszula była popękana, a plecy bitego pokryte rozoranymi bruzdami.
Bekierski odłożył bicz, otarł czoło białą chusteczką z koronkowym obramowaniem, w kieszenie spodni wsunął dłonie i wyjął je, ściskając coś w garściach. Potem roześmiał się głośno i otworzył zaciśnięte pięści. Sól pokryła rozprute mięso białym nalotem.
Popielski wył w ziemię. Nagle zelżał ucisk kolan na jego uszach.
– Nie pytaj nigdy nikogo o moją matkę! – usłyszał ciche słowa Bekierskiego. – Nie przyjeżdżaj już nigdy do mojego państwa! Nu, Saszeńka, dawaj ty kaljuczyj prawod!
Uszy Popielskiego znów zostały zmiażdżone imadłem kolan. Nie znał frazy „kaljuczyj prawod”, ale zaraz ją zrozumiał każdym rozbolałym zmysłem. Była dla niego idiomem i znaczyła „męka, która nie ma końca”.
Biekierski rzucił na fioletewoczerwoną opuchliznę pleców Popielskiego gęstą siatkę z drutu kolczastego.
Rosjanie kontynuowali krwawe dzieło. Skakali po bezwładnym ciele, wciskali siatkę w rozjątrzone rany i sypali wokół chmury soli. Słońce paliło, przerażeni chłopi zbijali się w coraz ciaśniejszą kupę na brzegu potoku Studenego, a oprawcy potykali się o leżącego.
Hrabia Bekierski nie skakał, stał obok i patrzył na maltretowanego człowieka. Czubem buta rozsunął jego nogi.
– Chwatit – przerwał taniec. – Pasmatrim, rebiata, zesrałsja on ili niet… Niet… Szto nam nada tepier’ diełat’? <strong>[27]</strong>
Stanął w rozkroku nad Popielskim i rozpiął rozporek.
– Widzisz, jaki mam zdrowy pęcherz? – spytał hrabia, kierując nurt bijącego strumienia na jego głowę.
Popielski ocknął się i szarpnął w tył. Wygiął się w kabłąk i zaczerpnął powietrza. Było mu potrzebne nie do tego, by przeżyć, lecz by wyć. Musiał wyć. Bez wycia by umarł. Bekierski wcisnął jego twarz w ziemię.
– Ciągle jakaś kanalia przyjeżdża ze Lwowa i pyta o moją matkę! – mówił cicho. – A ja tak traktuję każdego jak teraz ciebie. Wracaj do Lwowa do swojego kolegi! Słyszysz, żuczku?
Zapiął rozporek. Jeden z Rosjan włożył stopę pod twarz Popielskiego. Ciało detektywa drgało lekko.
– Smatri, graf – powiedział Rosjanin do Bekierskiego. – Eta morda kirpicza prosit! <strong>[28]</strong>
Wziął potężny zamach i trafił czubem w nos Popielskiego.
RÓG ULICY PILNIKARSKIEJ I STAREGO RYNKU był wymarzonym miejscem zamieszkania dla rabina Pinchasa Schatzkera, ponieważ jakimś niezwykłym zrządzeniem losu świetnie współgrał z osobowością i zainteresowaniami naukowymi tego uczonego męża. Z narożnego balkonu mieszkania żydowski kapłan widział miejsce swej posługi duchowej – pobliską synagogę – oraz kościół pod wezwaniem św. Jana Chrzciciela, której to postaci, jako prorokowi żydowskiemu, rabin poświęcił kilka artykułów w niemieckich periodykach orientalistycznych. Pięć minut drogi dzieliło go od pałacu arcybiskupiego, gdzie odwiedzał swego przyjaciela, sekretarza arcybiskupa Twardowskiego, księdza doktora Tadeusza Mazura. Przyjaźń ta oficjalnie scementowana była wspólnotą zainteresowań badawczych, a mniej oficjalnie wspólnym zamiłowaniem do księżowskich nalewek Obaj panowie nader chętnie się nimi raczyli, dyskutując przy tym o onomastyce palestyńskiej lub o możliwościach asymilacji mniejszości żydowskiej w Polsce, którego to zjawiska rabin Schatzker był zdecydowanym orędownikiem.
Pogląd ten dzielił z nim bez najmniejszych zastrzeżeń aspirant Herman Kacnelson, który siedział teraz w jego gabinecie i obserwował, jak nieco zamglone oczy rabina uważnie śledzą przez lupę hebrajski tekst, którym morderca Luby Bajdykowej skomentował swe krwawe dzieło.
„Krew, ostrze, ruina, wróg, koniec, śmierć dla syna jutrzenki nie są piętnem i nie są złem”. Przekład profesora Kuryłowicza jest poprawny – Schatzker odłożył kartkę – i nie mam tu nic do dodania. Tak na moje rozeznanie jest wielce prawdopodobnym, że ten zapis nie pochodzi z żadnego znanego mi dzieła żydowskiego, które powstało po Torze. – Jeśli to nie jest cytat ani parafraza cytatu – Kacnelson popisywał się naukowym słownictwem – może poszukiwany przez nas człowiek to po prostu wymyślił. Jaką znajomością języka musiałby się wykazać, by tego dokonać? Czy na podstawie tego zapisu można by stwierdzić, że autor jest po jakiejś szkole żydowskiej?
– To bardzo proste zdanie, panie aspirancie. – Rabin uśmiechnął się lekko. – I mógł je napisać każdy, kto liznął trochę hebrajskiego. Musiałby oczywiście umieć odczytać alfabet i korzystać ze słownika. Moim zdaniem, przeciętnie uzdolniony człowiek napisałby to po dwóch miesiącach nauki. Klasycznej hebrajszczyzny uczymy oczywiście w chederach i w jesziwach, ale i poza nimi, na różnych kursach. We Lwowie odbywają się co najmniej dwa kursy biblijnego hebrajskiego, prowadzone przez syjonistów z B’nai B’rith Leopolis. W Niemczech, proszę sobie wyobrazić, naucza się go nawet w gimnazjach, a uczą się najchętniej przyszli pastorzy. Ale to w kraju cywilizowanym, a nie w Polsce… Tutaj wciąż panują uprzedzenia… Sam znam pewnego księdza…
– Najbardziej interesującym tu określeniem – Kacnelson nie chciał słuchać wywodów politycznych i nie tracił nadziei na jakąś przełomową wskazówkę – jest „syn jutrzenki”. Ten zapis, muszę tu dodać, pochodzi od kogoś, kto uczynił coś złego. Ten złoczyńca może sam siebie nazywać synem jutrzenki, czyli szatanem. Czy mógłby to pan jakoś skomentować?
– Jeśli przyjmiemy, że chodzi o szatana – Schatzker podniósł się zza biurka i na stojąco wertował stare, okute i oprawione w skórę wydanie Biblii hebrajskiej leżące na masywnej podstawce – przenosimy się najwyraźniej do tradycji chrześcijańskiej. To ona bowiem utożsamiła jakiegoś króla asyryjskiego lub nowobabilońskiego, o którym Izajasz pisał drwiąco w rozdziale czternastym ben szachar, to znaczy „syn jutrzenki” lub „gwiazda zaranna”, z szatanem. Nasz prorok wyszydzał tego króla, mówiąc: „O, jakże spadłeś z nieba, ty, gwiazdo jasna, synu jutrzenki! Powalony jesteś na ziemię, pogromco narodów!” Tegoż to króla chrześcijańscy interpretatorzy Tertulian i Orygenes uznali za szatana strąconego z nieba do szeolu, czyli piekła, a łacińscy tłumacze nazwali go „Lucyfer”, czyli „niosący światło”. A zatem jeśli w pańskim zapisie rzeczywiście chodzi o Lucyfera, zaryzykowałbym stwierdzenie, że zapis ten wyszedł spod pióra chrześcijanina.
– Dziękuję. – Kacnelson podniósł się z krzesła. – Znajdziemy tego Lucyfera albo sektę jego czcicieli…
– Sektę czcicieli diabła? We Lwowie? – Komisarz Franciszek Pirożek parsknął śmiechem.
Były policjant, który pracował w Urzędzie Wojewódzkim zwanym wciąż przez lwowian „namiestnikostwem”, w sekretnym Oddziale Politycznym Wydziału Bezpieczeństwa Publicznego, śmiał się i z upodobaniem stukał cygarniczką o marmurowy blat.
– Co cię tak wzięło, Wiluś, na satanistów, i to zaraz po świętach? Masonów to ja bym ci, bracie, wskazał u nas bez liku, ale satanistów?
Zaremba rozkroił widelczykiem torcik szwarcwaldzki i wsunął sobie do ust smakowite ciasto. Nie osłodziło mu gorzkich myśli. Mocna kawa i kminkówka, spécialité de la maison <emphasis><strong>[29]</strong></emphasis> kawiarni „Teatralnej”, też ich nie poprawiły.
– Może dotrzemy do satanistów przez masonów? – Zaremba sam nie wierzył w to, co mówi.
– Oj, żarty się ciebie trzymają, Wiluś. – Pirożek automatycznie przeglądał fotosy z filmu Uroda życia dołączone do menu. – Jesteś bardzo podatny na kościelną propagandę: masoni są sługami szatana. Tymczasem to grupa poważnych ludzi interesu i arystokratów, którzy mają trochę kuku na muniu, jeszcze nie wyrośli z krótkich majtek i bawią się w tajną bandę…
– Ale słyszałem, że ich rytuały są podobne satanistyczny…
– Ich rytuały wzbudzają śmiech u nich samych, zapewniam cię. Wiesz, co oni robią podczas tych swoich obrzędów na rozpoczęcie zebrania loży? Przeważnie śpią. Pewien nasz człowiek w loży, znany chirurg, mówił mi, że najbardziej lubi te rytuały, bo może się zdrzemnąć po operacjach w szpitalu…
Zaremba dopił kawę i wstał, pozostawiwszy wbrew swojemu łakomstwu nie dojedzony kawałek tortu. Czul przykry ucisk na żołądku. Podał rękę Pirożkowi i włożył melonik
– Dziękuję ci, Franiu – powiedział, przełykając ślinę – że zgodziłeś się ze mną nieoficjalnie porozmawiać i że obeszło się bez drogi służbowej. Im mniej ludzi wie o tej sprawie, tym lepiej…
– Posłuchaj, Wiluś – Pirożek spoważniał – powiem ci coś na od – chodne. Nie twierdzę, że nie ma u nas lucyferian. Ale jeśli nawet są, to siedzą w tak głębokiej konspiracji, że nasi szpicle nie mają szans zbliżyć się do ich przedpokoju, a co dopiero wejść na ich obrzędy. Powiem ci, czego się dowiedziałem w Warszawie na szkoleniu w Referacie Specjalnym. Przed dwoma laty pewna młoda prostytutka, dziecko prawie, doznała pomieszania zmysłów. W chwilach przytomności twierdziła, że zmuszano ją do różnych okropieństw, na przykład do zjadania ugotowanych niemowląt… Wskazywała dom pewnego pułkownika, gdzie rzekomo to wszystko miało się odbywać. Były pewne podejrzenia, służba potwierdzała, że żona tego oficera miała w sypialni odwrócony krzyż, że nocami dochodziły z salonu łacińskie śpiewy… Jak możesz mniemać, śledztwo szybko zatuszowano ze względu na osobę rzeczonego pułkownika. Jego samego wkrótce przerzucono na jakąś placówkę dyplomatyczną. To jedyna sprawa lucyferian w Polsce, o której wiem…
– Nie wiesz, kto prowadził tamto śledztwo w Warszawie?
– Wiem, ale ci nie powiem. – Uśmiechnął się przepraszająco Pirożek. – Do emerytury trochę mi brakuje… Przykro mi, bracie, ale pozostaje ci teraz już wyłącznie droga służbowa…
– Nazwałbym ją ślepą uliczką – powiedział Zaremba.
Po wyjściu z lokalu aspirant stał przez chwilę na ulicy Skarbkowskiej i w zamyśleniu przyglądał się ludziom z długiej kolejki do kasy kina „Lew”, które mieściło się w tym samym budynku co kawiarnia „Teatralna”.
Nie rozumiał, czemu się przejmuje tą sprawą tak bardzo, że poświęca się jej po pracy Powinien być teraz w domu i zajadać na kolację ulubione zrazy nelsońskie, a nie włóczyć się po kawiarniach, zamulać sobie brzuch ciastkami i chłeptać kawę, o której największe autorytety medyczne mówią, że jest szkodliwa. „Już brzuch mnie rozbolał – myślał – i całkiem tracę apetyt na rodzinną kolację. Dlaczego nie mogę zrozumieć, że ta sprawa jest jak każda inna, że należy nad nią pracować nie więcej niż osiem godzin dziennie, a jeśli skończy się fiaskiem, to i tak nie ja za to oberwę, a najwyżej Kocowski dostanie od Grabowskiego paternoster?! A mimo wszystko tak się tym wszystkim trapię. Po co, do cholery?!”
Uznał, że odpowiedź na to pytanie łatwiej znajdzie przy stopce zmrożonej wódki. Ruszył w stronę Teatru Wielkiego, przekonując sam siebie, iż napój ten podostrzy mu apetyt i będzie dobrym remedium na mdłości, które go ogarniały Poza tym reprymenda ze strony małżonki i tak jest niechybna, bo już teraz jego spóźnienie na rodzinną kolację wynosiło ze dwa kwadranse.
Przy placu Gołuchowskich wszedł do knajpy Gutmana. Była równie podła jak niedaleka knajpa Bombacha opiewana przez lwowskich batiarów. Oparł się o bar i zamówił setkę czystej, kromkę czarnego chleba ze skwarkami i kiszony ogórek Otrzymawszy te specjały, odwrócił się do sali i obserwował gości zapełniających lokal. Przy chybotliwych stolikach siedzieli biedni studenci, domokrążcy, dorożkarze i drobni przestępcy. Ci pierwsi politykowali nad szklankami słabej herbaty, pozostali pili piwo lub załatwiali pokątne geszefty. Jeden człowiek stojący na końcu sali, zupełnie nie pasował do otoczenia. Nie należał do żadnej z tych grup: z nikim bowiem nie rozmawiał, nie pił niczego i zamiast siedzieć, stał, ignorując zaloty ostro umalowanej dziwki. Wlepiał tępy wzrok w blaszaną reklamę informującą, że „piwa okocimskie marcowe są niezrównane w smaku dla odzyskania siły zdrowotnej”. Wszyscy go omijali łukiem, nawet kelnerzy, zwykle natrętni, nie indagowali go wcale, ponieważ straszne sprawiał wrażenie spuchniętym nosem i sińcami na twarzy, które nadaremno starał się zakryć pod czarnymi binoklami o pękniętych szkiełkach.
Zaremba w odróżnieniu od innych nie tylko go nie ominął, ale ruszył ku niemu z zasępioną miną, dzierżąc w dłoniach dwie pięćdziesiątki wódki i talerzyk ze skromną zakąską. W miarę jak się do niego zbliżał, coś coraz mocniej go powstrzymywało. Człowiek ten, niegdyś niezwykle elegancki, teraz wyglądał jak ostatni kiryło [30]: podrapane policzki, brudne, popękane paznokcie, jakby rękami mieszał paszę dla bydła, i głupawy uśmiech przypominający Zarembie znanego lwowskiego wariata, który podczas koncertów na świeżym powietrzu zawsze stawał obok kapelmistrza i dyrygował orkiestrą. Z ust tego człowieka dwa tygodnie temu wylatywały skomplikowane naukowe terminy, teraz zaś – ordynarne przekleństwa. Wtedy mówił do studentów, teraz obsztorcowywał tanią dziwkę.
Zaremba wrócił do baru, wypił dwie wódki i w błysku jednej chwili znalazł odpowiedź na zadawane sobie pytanie. Brzmiała ona: wszystkie moje siły poświęcam sprawie Bajdykowej, bo chcę być taki jak Edzio Popielski, który temu śledztwu oddałby się do szczętu. Chcę być jak Popielski.
Patrząc na wrak człowieka, jakim był jego przyjaciel, wiedział, że ta odpowiedź przestała być prawdziwa.
Włożył melonik i z ciężkim jak kamień brzuchem wygramolił się z lokalu, potrącając po drodze ładną czarnowłosą kobietę.
W domu czekały na niego wymówki żony i zimne zrazy nelsońskie. Zjadł je szybko wśród żołądkowej czkawki, a potem gwałtownie zwymiotował. W przerwach między torsjami widział poranioną twarz Popielskiego i siebie samego – Judasza, który nawet nie podszedł do pobitego i załamanego nerwowo przyjaciela. Rzygał na gęsto, ale nie udało mu się wypluć wyrzutów sumienia.
KIEDY RENATA SPERLING WCHODZIŁA DO KNAJPY, potrącił ją zażywny jegomość w meloniku. Chciała go ofuknąć, ale ów ordynus popędził tak szybko w stronę Teatru Wielkiego, że i tak by nie usłyszał jej reprymendy. Dziewczyna spojrzała na szyld lokalu, upewniła się, że jego właścicielem jest L Gutman, i weszła do środka.
Pojawienie się samotnej kobiety wzbudziło u bywalców różne reakcje. Jakiś student podkręcił wąsa i poprawił krawat, inny przyczesał poślinioną dłonią przetłuszczone włosy, bomby piwa drobnych handlowców zawisły w drodze do ich ust, a dziwki, węsząc konkurencję, piorunowały ją wzrokiem. W knajpie zaczął się właśnie wieczorek taneczny i akordeonista zagrał skoczną piosenkę:
Niejeden z bywalców ruszył ku Renacie z zamiarem zaproszenia jej do tańca, ale ona omijała dansingowych amatorów i slalomem zmierzała ku człowiekowi, który najwyraźniej nie tylko nie chciał z nią tańczyć, lecz wręcz usiłował się przed nią schować za kotarą zasłaniającą drzwi do ustępu.
Rozumiała doskonale jego zachowanie. Nie chciał widzieć jej – świadka i przyczyny swego poniżenia. Być upokorzonym w oczach kobiety, niegdyś bezradnej uczennicy, teraz adresatki umizgów, przed którą kilka godzin wcześniej demonstrowało się siłę i nieugiętość – to dla prawdziwego mężczyzny otchłań wstydu, czarna noc. To wszystko dostrzegła w jego oczach ponad tydzień temu, gdy znalazła go nad potokiem Studenym. Jechała bryczką powożoną przez lokaja Stanisława Wiącka, gdy usłyszała wycie i ujrzała grupę ludzi otaczającą jakiś wielki tłumok w zakrwawionym prześcieradle. Miało ono posłużyć chłopom za nosidło dla rannego Edwarda Popielskiego. Kiedy przerażona stanęła nad nim, przestał wyć, szybko zacisnął zęby i powieki. Nie były one jednak całkiem szczelne, bo wytrysnęły spod nich łzy. Zaczął się lekko trząść i stracił przytomność.
Chłopi zanieśli go do bryczki i oddali Renacie tobołek z garniturem, który znaleźli na drzewie obok rannego mężczyzny. Stanisław Wiącek zmusił konie do tak szybkiego biegu, że godzinę później, gdy stały przed rohatyńskim Szpitalem Sióstr Miłosierdzia, piana spływała ze zmęczonych zwierząt. Ordynator doktór Bazyli Hilarewicz, opatrzywszy osobiście chorego, zatelefonował do Lwowa do mieszkania Popielskiego i poinformował roztrzęsioną Leokadię o poważnym pobiciu, jakiego doznał jej kuzyn. Złamanie nosa i ogólne obrażenia nie były jednak groźne dla życia. Liczne rany na plecach oczyszczono i zdezynfekowano. Po wstrzyknięciu surowicy zażegnano niebezpieczeństwo tężca.
Osiem godzin później, prawie nad ranem, zjawiła się w Rohatynie Leokadia Tchorznicka, naurągała Renacie i chciała wyrzucić ją z sali, każąc „wynosić się precz do Palestyny”, po czym zajęła miejsce przy łóżku Edwarda zwolnione przez Renatę. Ta cicho stanęła u wezgłowia.
Wtedy Popielski odzyskał przytomność, przyjął od siostry zastrzyk morfiny i – leżąc na brzuchu – spojrzał na Renatę z dołu. W jego przekrwionym oku dostrzegła wstyd. Nawet nie zareagował, kiedy z płaczem go pożegnała.
Poza nieudaną próbą schowania się za kotarę nie zareagował i teraz, kiedy zbliżyła się do niego, przepchnąwszy się przez rozochoconych biesiadników. Stał jak słup i wpatrywał się w blaszaną reklamę piwa okocimskiego. Podeszła do niego bardzo blisko.
– Jakże się pan czuje, panie profesorze? Czy już lepiej?
– Dobrze. – Wciąż na nią nie patrzył.
– Porozmawiajmy z dala od tego hałasu. – Rozejrzała się wokół i zatrzymała kelnera, który omijał gości z tacą pełną piwa. – Panie starszy, czy macie wy tutaj gabinety dla towarzystwa?
– Mamy – burknął kelner. – Ali to grand [31] kosztuji!
– No to pokaż pan gdzie!
– Ta chwileczki, paniuńciu złota, tylku tym kindrom [32] z Kliparowa browaru [33] nadam!
Kelner rozstawił kufle pomiędzy batiarami w apaszkach i poprowadził do gabinetu, w którym, jak wiedział Popielski, co zamożniejsi klienci urządzali imieniny lub gościli z panienkami.
Zainkasowawszy od Renaty złotówkę za godzinne wynajęcie dość obskurnego pomieszczenia z dwiema dziurawymi kanapami i oleodrukami na ścianach, ukłonił się w pas i niespecjalnie zdziwiony, że niczego nie zamawiają, uśmiechnął się do Popielskiego znacząco, cmoknął w powietrze i obiecał przyjść tylko wtedy, gdy państwo go wezwą specjalnym dzwonkiem.
– Jak pani mnie tu znalazła? – skrzywił się Popielski, któremu każdy ruch mięśni twarzy przypominał o złamanym nosie.
– No przecież nie dzięki pańskiej kuzynce. – Oczy Renaty zabłysły złowrogo. – Ona wzbrania się przed rozmową ze mną. Obarcza mnie winą za wszystko. I słusznie – teraz dostrzegł w nich łzy – ale nie gniewam się na nią… Wszystko mi powiedział stróż z pańskiego domu. Ze nie może pan wytrzymać w mieszkaniu, gdzie wszyscy się nad panem użalają… Ze chodzi pan tylko do tych restauracyj, gdzie mają telefon, bo może być potrzebny w razie czego… Że w knajpach tych znają numer do pana do domu… Że kiedyś pan chodził do Bombacha, ale ostatnio to tylko do Gutmana przy placu Gołuchowskich. Tyle mi powiedział…
Popielski przeklął w myślach głupi nawyk informowania stróża kamienicy o wyjściach do knajp. Czynił to na wyraźne życzenie Leokadii, która chciała go zawsze mieć w telefonicznym zasięgu, gdyby uległ napadowi epilepsji. Teraz nie chciał być w żadnym zasięgu. Milczał, ale nie unikał już wzroku Renaty.
– Niechże pan usiądzie, panie profesorze – powiedziała jego była uczennica. – Nie musi pan się opierać plecami o oparcie kanapy, wiem, że to bolesne… Może pan usiąść na brzeżku krzesła tak jak ja…
Popielski zrobił, co mu polecono. Spojrzał na jej krągłe uda, na których opinała się sukienka. „Teraz wszystko jest odwrócone – myślał – kobieta za mnie płaci, kobieta wydaje mi polecenia, gdzie siadać, co robić… Teraz wszystko jest na odwrót. Co powinienem zrobić, aby się dostosować do tej odwróconej konwencji?”
– Jest pan wciąż pod działaniem morfiny? – zapytała Renata, a kiedy twierdząco kiwnął głową, żachnęła się lekko. – Szkoda. Mogłabym zamówić wódkę, trochę by się pan odprężył. A tak, to chyba nie można…
Popielski nadal milczał. W myślach prowadził nieprawdopodobne analizy i stawiał osobliwe hipotezy. „Ta kobieta chce mnie upoić, a potem dosiąść. Ostro ugniatać. Ona dyktuje warunki, jest pewna siebie i świadoma swoich potrzeb. Widziała moje upokorzenie, wie, że jestem słaby jak dziecko. Może mnie obracać swoimi nogami jak marionetkę, jak bałwana. Kobiety wybierają i zdobywają mężczyzn. Wszystko jest teraz na odwrót”.
– Jest mi bardzo przykro, że poniósł pan takie straty zdrowotne i moralne… – Patrzyła mu prosto w oczy.
Kynopis, psiooka, przypomniało mu się greckie określenie bezwstydnej kokietki. Patrzy w oczy jak suka. Ona zdobywa mężczyznę, a nie mężczyzna ją. No to niech tak będzie! Na odwrót. A rebours!
Popielski zsunął się z krzesła i uklęknął przed Renatą. Była tak zaskoczona, że nie zdążyła powstać. Obie ręce wsunął jej pod sukienkę. Pod dłońmi poczuł mięśnie szczupłych łydek. Paznokcie przesunęły się ze szmerem po napiętych pończochach, opuszki palców pogłaskały nagie ciało nad podwiązką.
Wtedy jego twarz zapłonęła od siarczystego policzka, a on sam, pchnięty energicznie, oparł się plecami o stół i jęknął z bólu.
– Ja pan śmie! – krzyknęła Renata. – Jest pan wstrętny! Ohyda!
– Co, jestem gorszy od Bekierskiego?! – wrzasnął wściekle.
Renata gwałtownie wybiegła z séparé.
W knajpie umilkły rozmowy, ucichła muzyka. Popielski stał w drzwiach gabinetu i widział, jak zdenerwowana Renata Sperling rozmawia z jakimś fiakrem w cylindrze.
– Jedziemy na Zadwórzańską! Wie pan, gdzie to jest?
– Na Zadwórzańskij tu ja niejednegu w kłapacz zamalował, paniuńciu – odpowiedział fiakier. – Ja cały Lembryk [34] mam w łepetyni!
Jej pantofle zastukały na schodach. Wszyscy bywalcy wpatrywali się teraz w Popielskiego. A wraz z nimi pan Ignacy Gutman, właściciel.
– Grandzisz, Łyssy! Wyjdziesz sam – zapytał i wskazał na potężnego barmana i jego brudnego pomocnika – czy ci ludzie mają cię wyrzucić na zbity pysk?
Popielski niegdyś rozkwasiłby mordę bezczelnemu knajpiarzowi, a jego ludzi spuścił ze schodów do piwnicy. Ale teraz wszystko było na odwrót.
Uniósł ręce w obronnym geście i wyszedł szybko z lokalu.
MORFINA TWORZY Z ALKOHOLEM ZŁOWROGĄ, a nawet śmiertelną kombinację. Popielski o tym wiedział doskonale, ale po wyjściu z knajpy Gutmana zlekceważył wszelkie zalecenia i ostrzeżenia lekarskie odnoszące się do tego środka przeciwbólowego, który mu regularnie aplikowano. Zdawał sobie sprawę, że alkohol wzmaga działanie narkotyku i że po wypiciu kilku stopek pogrąży się w narkotycznych stanach, w prądzie dziwacznych zdarzeń. Ale nie dbał o to, a może wręcz przeciwnie – chciał zagłuszyć w sobie wszelkie uczucia, które go ogarnęły tego wieczoru, a zwłaszcza zniszczyć nienawiść do siebie samego.
Wstydząc się pytających spojrzeń przechodniów rojnie spacerujących ulicą Legionów, przemknął się bocznymi uliczkami, nieczynnym o tej porze pasażem Fellerów i pasażem Hausmana i po kwadransie dotarł do restauracji „Reklama” przy ulicy Szajnochy. Czuł dziką, sztubacką radość, kiedy schodził po krętych schodach do głównej sali. „Nikt nie wie, że tu jestem – zacierał ręce z uciechy – nikt nie posyła mi współczujących spojrzeń, mogę się tu nawet zapić albo znarkotyzować na śmierć”.
Morfina bardzo szybko weszła w reakcję z alkoholem. Po wypiciu jednej setki Popielski kiwał się na prawo i na lewo, usiłował trafić łokciami w blat, który nagle dostał jakiejś świetlistej otoczki. Pragnął oprzeć swój wzrok na czymkolwiek co dałoby mu poczucie równowagi, ale każdy przedmiot chwiał się i wyginał. Zamknął oczy, zwalił się z hukiem pod stół i ściągnął na siebie całą serwetę wraz ze śledziem, którego mu podano do ćwiartki wódki.
Oprzytomnienie nadeszło dwa razy Raz – na bardzo krótko – kiedy został przez kelnerów wyrzucony na podwórko knajpy i runął plecami do skrzyni, w której piętrzył się stos kuchennych odpadków, i po raz drugi, kiedy walił pięściami w drzwi Komend Wojewódzkiej, domagając się wpuszczenia do pracy oraz dostarczenia sobie materiałów do jakiejś ważnej sprawy, którą miał rzekomo prowadzić. Między jednym a drugim błyskiem świadomości ziała czarna dziura, podobnie jak między drugim a trzecim.
To trzecie oprzytomnienie było jednocześnie trwałym przebudzeniem. Otworzył oczy i spojrzał na zegarek. Był poranek. Przesunął wzrok ku górze i na brudnej ścianie dostrzegł rysunek pornograficzny przedstawiający coś, co starożytni Hindusi nazywali połykaniem owocu mango. Poniżej napis wyryty w tynku „To pozwalam robić tylko pięknym paniom”. Oprócz tego rysunku na ścianach piętrzyły się serca przebite strzałą, przekleństwa, groźby, wyznania miłosne, a nawet jedna modlitwa.
Popielski oddychał ustami i czuł, jak kurz osiada mu na gardle i podniebieniu. Rany na plecach pulsowały nieznośnym bólem i chory poczuł się tak, jakby ktoś przyklejał mu na łopatkach koszulę Dejaniry, a w nos wpychał gorącą watę. Ryknął z bólu i przewrócił się na brzuch. W nozdrza uderzył go smród szmaty zwisającej na kabłąku wiadra, w oczy zaś napis: „Łyssy, ty skurwysynu, nie masz życia, jak wyjdę z furdygami [35], to cie zajebe. Tonio”.
Już wiedział, gdzie jest. To napisał kilka lat temu w areszcie komisariatu VI niejaki Antoni Piątkiewicz, zwany Tonio, którego Popielski wsadził za napad z nożem w ręku. Był to groźny bandyta, kastetowiec i nożownik, a przy tym charakterny batiar, który nie bał się grozić w oczy komisarzowi policji.
Ta naścienna twórczość zamazywała się teraz w załzawionych oczach Popielskiego. Płakał bezwiednie, i za sprawą obnażonych nerwów rozerwanych tkanek na plecach, i złamanego nosa, który przypadkiem zetknął się z pryczą.
Kiedy usłyszał zgrzyt judasza w drzwiach celi, zacisnął palce na brzegach łóżka i wgryzł się mocno zębami w drewno posłania.
– Z nim cóś byłu nie ten tegu, pani aspiranci – usłyszał znany sobie głos. – Ta nakirany [36] nie był, ali na nogach nie ustał. Ta ja gu wziął z Miśkiem łachy pud pachy i tu zaniós. A pan kumisarz rychał [37] trochu i do putni [38] narzygał… A potym kimał jak dzicina…
– I umył pan to wiadro, panie Koczur? – usłyszał głos Wilhelma Zaremby.
– Ta pewni. – W głosie strażnika Walentego Koczura brzmiała lekka uraza. – Ta żeby mu nic w nocy ni śmirdziału…
Zastukały buty na klepisku celi. Popielski wcisnął twarz w twardą deskę pryczy. Plecy pulsowały, łzy płynęły strumieniem, a zęby miażdżyły drewno.
– Dziękuję panu, panie Koczur, teraz ja z nim porozmawiam, a pan niech idzie do domu. Służba pańska skończyła się godzinę temu.
– Du widzenia, pani aspiranci.
– Do widzenia, panie posterunkowy.
Zapadła cisza. Prycza zaskrzypiała pod ciężarem Zaremby.
– Serwus, Edziu – powiedział aspirant. – Wiem, że już nie śpisz. Dawaj łapę i nie patrz. Dostaniesz zastrzyk morfiny. Nie martw się, dobrze to robię. Zaraz będzie po bólu.
Zaremba oderwał rękę przyjaciela od pryczy i wbił sprawnie igłę w żyłę, która wyraźnie pulsowała pod skórą przedramienia. Po minucie Popielski zapomniał o bólu pleców i nosa.
– Wiesz, wczoraj dobijałeś się do drzwi komendy i kazałeś posterunkowemu przynieść akta jakiejś ważnej sprawy, którą niby prowadzisz…
– Rzeczywiście coś pamiętam – mruknął niewyraźnie Popielski.
– Chciałeś prowadzić sprawę? No to masz ją, bracie! – Zaremba rzucił na pryczę kartonową teczkę. – Sprawa bardzo ważna. Zabójstwo wróżki Luby Bajdykowej.
Popielski zerwał się z pryczy, a potem usiadł na niej z teczką w dłoniach. Skupiony i poważny, sprawiał wrażenie, jakby przed chwilą przerwał jakieś czynności służbowe, a nie obudził się w celi aresztanckiej – niedawno skatowany, a teraz zbolały i nieomal śmiertelnie zatruty.
– Kto cię tak urządził, Edziu? – Zaremba wyjął z teczki termos i nalał kawy do nakrętki. – Masz, pij! No komu masz powiedzieć, jak nie mnie?
– Znasz odpowiedź… Mówiłem ci już, kiedy u mnie byłeś… – Popielski nie przerywał czytania.
– Mogłeś kłamać nie tyle z bólu, ile dlatego, że kuzynka nie odchodziła od twojego łoża. Wpadłeś po pijanemu pod dorożkę w Rohatynie? Tak mówiłeś… Ale ja w to nie wierzę. Masz, wypij trochę, a potem mi powiedz całą prawdę. Chcę to wiedzieć nie jako policjant, lecz jako twój przyjaciel…
– Hrabia Józef Bekierski i trzech Moskali. – Chory siorbnął kawy i odłożył akta. – Stało się to w Stratynie… I pamiętaj, Wilek, ja sam ich pociągnę do odpowiedzialności… Ja sam, rozumiesz? Mogę zaufać przyjacielowi?
– Nie sam, ale ze mną. – Zaremba odpalił dwa papierosy i jeden z nich wetknął w usta Popielskiego. – Niedługo będziemy wiedzieć o tym hrabim wszystko, co tylko możliwe. A teraz ad rem <strong>[39]</strong>, Edziu. Od dzisiaj jesteś zatrudniony jako rzeczoznawca pracujący dla policji w sprawie zabójstwa Luby Bajdykowej. Jest już umowa na twoje usługi, a na niej podpis Kocowskiego.
– Żartujesz? – Popielski wypluł we wzburzeniu papierosa, choć ledwo się nim zdążył zaciągnąć. – Co ty śmichy sobie ze mnie robisz?
– Zobacz to! – Zaremba podał mu inną teczkę.
Była to teczka personalna Edwarda Popielskiego.
– Jak to możliwe, że Kocowski się zgodził? – Świeżo mianowany rzeczoznawca patrzył na umowę podpisaną przez naczelnika Urzędu Śledczego i oczom własnym nie wierzył. – Przecież ten gad utopiłby mnie w łyżce wody!
– Musiał – powiedział poważnie Zaremba. – Dzisiaj nad ranem znów coś się stało… Coś podobnego, w sam raz i dla lingwisty, i dla policjanta. Zamordowana młoda kobieta. I podobny zapis hebrajski w skrzynce na anonimowe doniesienia. Znasz kogoś takiego, oprócz siebie, kto mógłby się tym zająć? Komendant Grabowski też nikogo takiego nie zna i dlatego, za moją skromną sugestią, wydał odpowiedni rozkaz Kocowskiemu.
– Gdzie znaleziono ciało?
Na Zadwórzańskiej.
<a l:href="#_ftnref3">[3]</a> Półbuty.
<a l:href="#_ftnref4">[4]</a> Padaczka odruchowa wzrokowa.
<a l:href="#_ftnref4">[5]</a> Kiła umysłowa.
<a l:href="#_ftnref6">[6]</a> Osobą niemile widzianą.
<a l:href="#_ftnref7">[7]</a> Przychodzę.
<a l:href="#_ftnref8">[8]</a> Za darmo.
<a l:href="#_ftnref8">[9]</a> Słowo honoru!
<a l:href="#_ftnref10">[10]</a> Tłuściochy.
<a l:href="#_ftnref10">[11]</a> Grubas.
<a l:href="#_ftnref12">[12]</a> Wróżkę.
<a l:href="#_ftnref13">[13]</a> Pozerem, fałszywym elegantem.
<a l:href="#_ftnref13">[14]</a> Głupkiem, tępakiem.
<a l:href="#_ftnref15">[15]</a> O funkcji potencjalnej dwóch elipsoid homogenicznych.
<a l:href="#_ftnref16">[16]</a> Próba quasi-matematycznej analizy Plautowego wiersza mówionego.
<a l:href="#_ftnref17">[17]</a> Chcąc nie chcąc (tu zwrot użyty w liczbie mnogiej).
<a l:href="#_ftnref18">[18]</a> Wyraźnie, bez ogródek
<a l:href="#_ftnref19">[19]</a> Doktor filozofii.
<a l:href="#_ftnref20">[20]</a> Rodzaj pierogów.
<a l:href="#_ftnref21">[21]</a> Nawet Herkules nie podoła wielu [napastnikom].
<a l:href="#_ftnref22">[22]</a> Rachmańska Wielkanoc.
<a l:href="#_ftnref23">[23]</a> Wesołej Paschy.
<a l:href="#_ftnref23">[24]</a> Dokąd pan idzie?
<a l:href="#_ftnref25">[25]</a> No, Polaku! Jesteś teraz rzymskim księdzem! Całuj po rękach i nogach rosyjskich towarzyszy, a jeśli nie, to ja będę jebał tę ślicznotkę.
<a l:href="#_ftnref26">[26]</a> To nasz zuch!
<a l:href="#_ftnref27">[27]</a> Wystarczy. No, zobaczmy, chłopcy, zesrał się czy nie… Nie… No to co teraz mamy robić?
<a l:href="#_ftnref28">[28]</a> Patrz, hrabio, ta morda prosi się o cegłę!
<a l:href="#_ftnref29">[29]</a> Specjalność zakładu.
<a l:href="#_ftnref30">[30]</a> Cham.
<a l:href="#_ftnref31">[31]</a> Dużo.
<a l:href="#_ftnref32">[32]</a> Chłopakom.
<a l:href="#_ftnref32">[33]</a> Piwa.
<a l:href="#_ftnref34">[34]</a> Lwów.
<a l:href="#_ftnref35">[35]</a> Z więzienia.
<a l:href="#_ftnref36">[36]</a> Pijany.
<a l:href="#_ftnref36">[37]</a> Kaszlał.
<a l:href="#_ftnref36">[38]</a> Do wiadra.
<a l:href="#_ftnref39">[39]</a> Do rzeczy. Biedak (z politowaniem).[39] Biedak (z politowaniem).