174336.fb2 M?odo?? dla wybranych - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 11

M?odo?? dla wybranych - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 11

Rozdział 10

Było prawie wpół do siódmej, kiedy wjechała na parking za piętrowym budynkiem przy 720 Albany Street. Minąwszy po drodze trzy identyczne furgonetki z napisem: Urząd Głównego Anatomopatologa Wspólnoty Massachusetts, [Wspólnota Massachusetts: federacja stanów Kentucky, Massachusetts, Pensylwanii i Wirginii.] zaparkowała blisko drzwi.

Cały dzień zanosiło się na deszcz i w końcu zaczął padać łagodny kapuśniaczek, który posrebrzał mrok. Był koniec października, ciemno robiło się wcześnie; Toby już teraz tęskniła za długimi, letnimi, ciepłymi wieczorami. Budynek przypominał kryptę z czerwonej cegły.

Wysiadła z samochodu i ruszyła przez parking, kuląc się w deszczu. Gdy dochodziła do wejścia, drzwi otworzyły się na oścież. Zaskoczona, podniosła głowę.

W progu, na tle oświetlonego korytarza, rysowała się sylwetka wysokiego mężczyzny.

– Doktor Harper?

– Tak.

– Dan Dvorak. Drzwi zamykają o szóstej, więc na panią czekałem. Zapraszam.

Weszła do środka, otarła oczy z deszczu, zamrugała w jaskrawym świetle i przyjrzała się jego twarzy, porównując obraz, jaki ukształtował się w jej świadomości podczas rozmowy telefonicznej, z wysokim mężczyzną, który ją powitał. Wiek? Czterdzieści kilka lat, tak jak myślała. Ciemne włosy obficie przyprószone siwizną i zmierzwione, jakby nerwowo przeczesywał je palcami. Oczy niebieskie i tak głęboko osadzone, że spoglądały na nią jak z dwóch ciemnych jamek. Lekko się uśmiechnął, ale wyczuła, że jest to uśmiech wymuszony; choć bardzo przyjemny, gościł na jego ustach króciutko i zniknął, by ustąpić miejsca grymasowi, którego rozszyfrować nie była w stanie. Może wyrazowi niepokoju. Albo lęku.

– Prawie wszyscy już wyszli – dodał – cicho tu więc jak w grobie.

– Chciałam przyjechać jak najszybciej, ale nie od razu udało mi się ściągnąć opiekunkę.

– Ma pani dzieci?

– Nie, to opiekunka matki. Nie lubię zostawiać jej samej. Weszli na schody. Dvorak wyprzedzał ją o pół kroku, poły białego fartucha trzepotały od ruchu jego długich nóg.

– Przepraszam, że nie uprzedziłem pani wcześniej.

– Nie odbiera pan moich telefonów i nagle chce pan ze mną rozmawiać. Dlaczego?

– Chcę się z panią skonsultować.

– Nie jestem patologiem. To pan przeprowadzał autopsję.

– Ale to pani go badała, kiedy jeszcze żył.

Wyszli na korytarz na piętrze i Dvorak ruszył przodem tak energicznie i nerwowo, że Toby musiała prawie biec.

– Ci od Wallenberga konsultowali się z neurologiem. Pan z nim rozmawiał?

– Neurologa wezwano, gdy pacjent był już w stanie śpiączki. Nie okazywał praktycznie żadnych symptomów czy objawów przedmiotowych. Nie licząc samej śpiączki, oczywiście.

– Wallenberg też nic panu nie powiedział? Był lekarzem prowadzącym.

– Wallenberg utrzymuje, że to udar.

– No i co? To był udar?

– Nie. – Dvorak otworzył drzwi i zapalił światło.

W pomieszczeniu stało zręczne stalowe biurko, kilka krzeseł i szafka na dokumenty. Gabinet człowieka dobrze zorganizowanego – pomyślała Toby, spoglądając na sterty równiutko poukładanych teczek i na rząd podręczników na półce. Jedynymi elementami osobistymi w tym surowym wnętrzu była zaniedbana paprotka na szafce i fotografia na biurku. Fotografia przedstawiała nastolatka o zwichrzonych włosach, który mrużąc oczy w słońcu, demonstrował złowionego pstrąga.

Twarz chłopca była duplikatem twarzy Dvoraka. Toby usiadła naprzeciwko biurka.

– Napije się pani kawy?

– Wolałabym raczej garść informacji. Czego się pan dowiedział w trakcie autopsji?

– Podczas oględzin ogólnych – niczego.

– Żadnych śladów udaru?

– Ani zakrzepowego, ani krwotocznego.

– A serce? Naczynia wieńcowe?

– W idealnym stanie. Żeby człowiek w jego wieku miał tak czystą lewą zstępującą? Nigdy dotąd czegoś takiego nie widziałem. Nie, on nie umarł na serce. – Dvorak usiadł przy biurku, wpatrując się w nią tak intensywnie, że ledwo wytrzymywała jego spojrzenie.

– Toksyny?

– Minął dopiero tydzień. Badanie wstępne wykazuje obecność diazepamu i dylantyny. Podawano mu je w trakcie leczenia. – Pochylił się do przodu. – Dlaczego nalegała pani na sekcję?

– Już panu mówiłam. Trafiło do mnie dwóch pacjentów o identycznym zespole symptomów. Chciałam ich zdiagnozować.

– Proszę mi o tych symptomach opowiedzieć. Wszystko, co pani pamięta.

Pod przenikliwym spojrzeniem niebieskich oczu trudno jej było się skupić. Oparła się wygodniej, przeniosła wzrok na stos teczek na biurku i odchrząknęła.

– Przede wszystkim splątanie. Obu przywieziono do izby w stanie głębokiej dezorientacji czasowo-przestrzennej.

– Najpierw niech mi pani opowie o Parmenterze. Kiwnęła głową.

– Obijał się nieprzytomnie po domu. Akurat odwiedziła go córka i to ona wezwała karetkę. Nie poznawał ani jej, ani wnuczek. Z ich opowieści wywnioskowałam, że miał halucynacje. Był przekonany, że potrafi latać. W trakcie badania nie stwierdziłam żadnych urazów. Nie był w stanie dotknąć palcem nosa – to jedyny objaw neurologiczny, wskazujący na umiejscowienie choroby. Początkowo myślałam, że to udar móżdżkowy, ale zauważyłam inne objawy, których nie umiałam wyjaśnić.

– Jakie?

– Miał silne zaburzenia wzroku. Nie potrafił ocenić, jak daleko stoję. – Zmarszczyła brwi: – No tak, stąd te karzełki…

– Słucham?

– Skarżył się, że w domu nawiedziły go karzełki. Pewnie mówił o wnuczkach, są w wieku mniej więcej dziesięciu lat.

– Dobrze. A więc miał zaburzenia wzroku i objawy móżdżkowe.

– No i te drgawki.

– Tak, wspomina pani o nich w zapiskach z izby przyjęć. – Otworzył kartonową teczkę i wyjął jakiś dokument. Była to kserograficzna odbitka karty choroby Parmentera. – Pisze tu pani, że drżała mu prawa ręka.

– Tak, drżenie powtarzało się podczas hospitalizacji mimo stosowania środków przeciwdrgawkowych. Wiem o tym od pielęgniarek.

Dvorak przerzucił kilka kartek.

– Wallenberg prawie o tym nie wspomina… Ale widzę, że zaordynował dylantynę. Tak, to jego własnoręczny podpis. – Podniósł wzrok znad papierów. – Wygląda na to, że miała pani rację co do tych ataków.

Niby dlaczego miałabym jej nie mieć? – pomyślała z nagłą irytacją. Teraz z kolei ona pochyliła się do przodu.

– Może powie mi pan wreszcie, do jakiej diagnozy pan zmierza.

– Nie chciałbym niczego sugerować. Musi pani zachować całkowitą bezstronność.

– Szczerość zaoszczędziłaby nam mnóstwo czasu.

– Śpieszy się pani?

– Panie doktorze, mam dzisiaj wolne. Mogłabym siedzieć w domu i robić coś innego.

Chwilę patrzył na nią w milczeniu. Potem wyprostował się i ciężko westchnął.

– Przepraszam za te uniki, ale przyznam, że trochę to mną wstrząsnęło.

– Dlaczego?

– Myślę, że mamy do czynienia z czynnikiem zakaźnym.

– Bakteryjnym? Wirusowym?

– Ani z takim, ani z takim. Zmarszczyła brwi.

– No to z jakim? Wykrył pan jakieś pasożyty? Dvorak wstał.

– Przejdźmy do laboratorium. Pokażę pani preparaty. Zjechali windą do podziemi i weszli do opustoszałego holu.

Było po siódmej. Toby wiedziała, że oprócz Dvoraka w kostnicy musi dyżurować ktoś jeszcze. Idąc cichym korytarzem, nie mogła się jednak oprzeć wrażeniu, że są w gmachu zupełnie sami. Dvorak otworzył drzwi jakiegoś pomieszczenia, wszedł do środka i zapalił światło.

Zamigotały jarzeniówki, na gładkich stalowych powierzchniach rozbłysły jaskrawe refleksy. Zobaczyła chłodnię, zlewy z nierdzewnej stali, ladę ze sprzętem do analiz ilościowych i monitor komputera. Na półkach stały rzędy słojów z ludzkimi organami. W powietrzu unosił się mdły zapach formaliny.

Dvorak włączył mikroskop. Urządzenie było wyposażone w dodatkowy okular, tak że mogli oglądać preparat razem. Umieścił szkiełko przed obiektywem, usiadł i wyregulował ostrość.

– Niech pani spojrzy.

Przystawiła sobie taboret i pochyliła głowę. To, co zobaczyła, przypominało białe bąbelki w morzu różowości.

– Minęło sporo czasu, odkąd zaliczyłam histologię. Niech mi pan podpowie.

Dobrze. Rozpoznaje pani tę tkankę? Poczerwieniała z zażenowania. Ba, gdyby tylko potrafiła ją rozpoznać! Była boleśnie świadoma swojej niewiedzy. Niewiedzy i przedłużającej się ciszy. Nie odrywając oczu od okularu, powiedziała:

– Ze wstydem przyznaję, że nie.

– Nie ma się czego wstydzić, pani doktor. Jest to wycinek tkanki tak nienormalnej, że nad wyraz trudno ją rozpoznać. Mamy przed sobą fragment kory móżdżkowej Angusa Parmentera zabarwiony kwasem nadjodowym. Różowe tło to neuropil, siatka włókien nerwowych. Szkarłatne cętki to jądra.

– A te wszystkie wodniczki?

– W tym sęk. W zdrowej tkance kory móżdżkowej nie ma takich dziurek.

– Dziwne. Przypomina mi to moją różową gąbkę… – Nie odpowiedział. Zaskoczona, podniosła głowę i zobaczyła, że na nią patrzy. – Coś się stało?

– Od razu pani to zauważyła – powiedział półgłosem.

– Co?

– To wygląda dokładnie tak, jak pani opisała. Jak różowa gąbka. – Oparł się o ladę i przetarł ręką oczy. W jaskrawym świetle jarzeniówek dostrzegła wyraźny cień zarostu i zmęczenie rysujące się na jego twarzy. – Myślę, że mamy do czynienia z gąbczastym zwyrodnieniem mózgu.

– Z CJD? Z chorobą Creutzfeldta-Jakoba? Kiwnął głową.

– To by wyjaśniało patologiczne zmiany w korze móżdżkowej. I obraz kliniczny pacjenta. Jego psychofizyczną degradację. Zaburzenia wzroku. Drgawki.

– To nie były drgawki ogniskowe?

– Nie. Moim zdaniem była pani świadkiem drgawek mioklonicznych po bodźcu. Gwałtownych skurczów włókien mięśniowych sprowokowanych głośnym hałasem. Dylantyna ich nie powstrzyma.

– To chyba bardzo rzadka choroba, prawda?

– Jeden przypadek na milion. Atakuje sporadycznie, zwłaszcza ludzi starszych.

– Ale dochodzi również do zachorowań skupiskowych. Przed rokiem w Anglii…

– Mówi pani o chorobie wściekłych krów. Wszystko wskazuje, że jest to odmiana CJD. A może i ta sama choroba, nie jesteśmy tego pewni. Ofiary zarażają się, jedząc mięso chorych krów. To był bardzo rzadki przypadek. Od tamtej pory innych nie zanotowano.

Toby przeniosła wzrok na mikroskop.

– Czy to możliwe, żebyśmy wykryli skupisko choroby u nas? Angus Parmenter nie był pierwszym pacjentem, u którego dostrzegłam te symptomy. Pierwszy był Harry Slotkin. Przyjęłam go kilka tygodni przed Parmenterem – miał te same objawy! Splątanie, zaburzenia wzroku…

– To nie są oznaki swoiste. Musi je potwierdzić autopsja.

– Tak, ale Slotkin zaginął.

– W takim razie nie można go zdiagnozować.

– Obaj mieszkali w tym samym osiedlu dla osób starszych. Mogli więc być wystawieni na działanie tego samego patogenu.

– Choroba Creutzfeldta-Jakoba to nie katar, nie można jej złapać. Przenoszą ją priony, cząsteczki białka komórkowego o nienormalnej budowie. Wymaga to bezpośredniego kontaktu z tkanką. Może do niego dojść na przykład przy transplantacji rogówki.

– Anglicy zachorowali, jedząc wołowinę. To samo mogło zdarzyć się u nas. Slotkin i Parmenter mogli zjeść…

– Amerykańskie bydło jest zdrowe. Choroba wściekłych krów u nas nie występuje.

– Skąd ta pewność? – Zaintrygowana Toby kurczowo chwyciła się nowej myśli. Przypomniała sobie noc, kiedy do izby przyjęć przywieziono Harry’ego Slotkina. Przypomniał się jej brzęk spadającej na podłogę metalowej nerki i spazmatyczne drgawki jego nogi na stole. – Trafiliśmy na dwa identyczne przypadki, na dwóch mężczyzn z tego samego kompleksu domów.

– Samo splątanie to za mało.

– Harry Slotkin miał drgawki. Teraz zdaję sobie sprawę, że mogły to być drgawki miokloniczne po bodźcu, gwałtowne skurcze mięśni wywołane nagłym hałasem.

– Musiałbym przeprowadzić sekcję. Nie zdiagnozuję go bez badania tkanki mózgowej.

– A czy ma pan jakieś wątpliwości co do Parmentera?

– Wysłałem materiał na konsultację do neuropatologa, który przeprowadzi badanie pod mikroskopem elektronowym. To może potrwać kilka dni. – I cicho dodał: – Mam nadzieję, że się mylę.

Spojrzała na niego i niespodziewanie uświadomiła sobie, że oprócz znużenia widzi kryjący się w jego twarzy… strach.

– Skaleczyłem się – wyjaśnił. – W czasie sekcji, akurat przy wyjmowaniu mózgu z czaszki. – Pokręcił głową i roześmiał się ironicznie. – Otwierałem tysiące czaszek. Kroiłem zwłoki ludzi zarażonych HIV, żółtaczką, nawet wścieklizną. I ani razu się nie skaleczyłem. Aż tu nagle kładą mi na stół Angusa Parmentera. Wszystko wskazuje na to, że zmarł z przyczyn naturalnych: spędził tydzień w szpitalu, nie miał żadnych infekcji. No i co robię? Natychmiast zacinam się w palec. I to przy wyjmowaniu tego cholernego mózgu.

– Diagnoza nie jest jeszcze ostatecznie potwierdzona. Może to artefakt – może tylko źle przygotowany preparat.

– Taką mam nadzieję. – Spojrzał na mikroskop jak na śmiertelnego wroga. – Dotykałem mózgu obiema rękami, nie mogłem wybrać gorszego momentu.

– To wcale nie znaczy, że się pan zaraził. Prawdopodobieństwo zachorowania jest minimalne.

– Ale jest. Jest, prawda? – popatrzył na nią.

Nie mogła zaprzeczyć. Tak samo jak nie mogła obłudnie go pocieszać. Milczenie było przynajmniej szczere. Wyłączył mikroskop.

– Okres inkubacji jest bardzo długi. Zanim się dowiem, minie rok, przelecą dwa lata. Ale nawet po pięciu latach będę się zastanawiał, wciąż będę czekał na pierwsze objawy. Przynajmniej koniec jest bezbolesny. Zaczyna się od demencji. Od zaburzeń wzrokowych, niewykluczone, że od halucynacji. Potem delirium. Wreszcie śpiączka… – Znużony, wzruszył ramionami. – To chyba lepsze niż umieranie na raka.

– Przepraszam – odezwała się półgłosem. – Wszystko przeze mnie.

– Przez panią?

– To ja nalegałam na autopsję. Naraziłam pana na niebezpieczeństwo.

– Sam się na nie naraziłem. Oboje się narażamy, pani doktor, to część naszej pracy. Pracuje pani w izbie przyjęć. Ktoś zakaszle i łapie pani gruźlicę. Ukłuje się pani igłą i grozi pani żółtaczka albo AIDS. – Odłożył szkiełko z preparatem na tacę, narzucił plastikowy pokrowiec na mikroskop. – Każda praca łączy się z jakimś ryzykiem. Ryzykowne jest poranne wstawanie, jazda do pracy, wyjście do skrzynki na listy, podróż samolotem. – Spojrzał na nią. – Śmierć jako taka nie jest zaskoczeniem. Zaskoczeniem jest to, jak i kiedy umieramy.

– Może istnieje jakiś sposób na powstrzymanie choroby w tym stadium. Na przykład zastrzyk immunoglobuliny…

– Nie działa. Przejrzałem literaturę.

– Rozmawiał pan o tym z lekarzem?

– Dotąd nikomu o tym nie mówiłem.

– Nawet rodzinie?

– Mam tylko syna, Patricka. Skończył dopiero czternaście lat, a w tym wieku ma się na głowie inne problemy.

Przypomniała sobie fotografię chłopaka o rozwichrzonych włosach, demonstrującego pstrąga. Dvorak miał rację: czternaście lat to stanowczo za mało, by zrozumieć, że ojciec jest zwykłym śmiertelnikiem.

– I co pan teraz zrobi?

– Będę regularnie płacił składki na polisę ubezpieczeniową. I postaram się nie tracić nadziei. – Wstał, by zgasić światło. – Nic więcej nie mogę zrobić.

Robbie Brace otworzył drzwi w koszulce Red Soxów i w złachanych spodniach od dresu.

– Szybko pani przyjechała.

– Dziękuję, że zechciał pan zobaczyć się ze mną.

– Przyłapała nas pani w nie najlepszej porze. Nasz potomek idzie spać, rozumie pani. Płacz, zgrzytanie zębów i przetargi. Zaraz pani usłyszy.

Toby weszła do holu. Gdzieś na górze darło się dziecko. Krzyczało nie z rozpaczy, ale ze złości, potem głośno zatupało i huknęło czymś o podłogę.

– Mamy trzy lata i poznajemy smak władzy – wyjaśnił Brace. – Rany boskie, jak ja uwielbiam być ojcem… – Zamknął drzwi i poprowadził ją korytarzem do salonu. Znowu zaimponował jej swoim wzrostem, swoimi ramionami, tak muskularnymi, że były aż kabłąkowate. Przysiadła na kozetce, a on opadł na mocno podniszczony fotel.

Wrzask na górze nie ustawał. Był teraz chrapliwszy i przerywany od czasu do czasu głośnym, wielce dramatycznym siąkaniem nosa. Słychać też było głos kobiety, mówiącej spokojnie, acz stanowczo.

– Starcie tytanów – powiedział Brace, zerkając na sufit. – Żona jest twardsza ode mnie. Ja od razu padam, przekręcam się na plecy i udaję nieboszczyka. – Popatrzył na Toby i przestał się uśmiechać. – No więc, co z tym Parmenterem?

– Wracam od anatomopatologa stanowego. Postawili wstępną diagnozę: CJD. Choroba Creutzfeldta-Jakoba.

Zdumiony Brace pokręcił głową.

– To pewne?

– Czekają, aż potwierdzi to neuropatolog, ale wszystkie objawy pasują. Chodzi nie tylko o Parmentera. O Harry’ego Slotkina też.

– Dwa przypadki CJD? To tak, jakby piorun uderzył dwa razy w to samo miejsce. Jak to potwierdzicie?

– Zgoda, przypadku Slotkina potwierdzić nie można, bo nie mamy ciała. Ale gdyby tak okazało się, że dwóch mieszkańców Brant Hill miało rzeczywiście CJD? Natychmiast przychodzi do głowy pytanie, czy źródłem infekcji nie był ten sam czynnik. – Pochyliła się do przodu. – Mówił pan, że Harry Slotkin nie chorował, że był zdrów jak rydz.

– Zgadza się.

– Czy w ciągu ostatnich pięciu lat przechodził jakieś zabiegi chirurgiczne? Na przykład przeszczep rogówki?

– Nie pamiętam, żebym widział coś takiego w jego papierach. Można od tego złapać CJD, tak?

– Były takie przypadki. – Milczała chwilę. – Ale można ją przenieść w inny sposób: przez wstrzykiwanie hormonu wzrostu.

– No i?

– Mówił pan, że klinika w Brant Hill prowadzi badania nad wpływem hormonów na ludzi starszych. Mówił pan, że pacjenci poddani kuracji stają się silniejsi, wykazują przyrost masy mięśniowej. Czy to możliwe, by wstrzykiwano im skażony hormon wzrostu?

– Hormonu wzrostu nie pobiera się już ze zwłok. Wytwarza się go sztucznie.

– A jeśli Brant Hill wykorzystuje stare zapasy? Zapasy hormonu wzrostu skażonego CJD?

– Stare zapasy wycofano z rynku dawno temu, a Wallenberg stosuje tę kurację od lat, odkąd wrócił z Rosslyn. Nigdy nie słyszałem, by wśród jego pacjentów zdarzył się przypadek choroby Creutzfeldta-Jakoba.

– Skąd wrócił? Z Rosslyn? Co to jest?

– Geriatryczny Instytut Naukowy w Connecticut. Wallenberg pracował tam kilka lat, zanim przeszedł do Brant Hill. Niech pani zajrzy do literatury fachowej, jest tam sporo opracowań, które powstały w Rosslyn. A Wallenberg to autor przynajmniej połowy z nich. To guru speców od manipulacji hormonalnej.

– Nie wiedziałam.

– Nic dziwnego, nie siedzi pani w geriatrii. – Wstał, zniknął w sąsiednim pokoju i wrócił z jakimiś papierami, które położył na stoliku przed Toby. Na wierzchu leżała odbitka kserograficzna artykułu z „Journal of the American Geriatrics Society” z roku 1992. Napisało go trzech autorów, ale nazwisko Wallenberga umieszczono na pierwszym miejscu. Tytuł tego artykułu brzmiał – Poza limit Hayflicka: przedłużanie życia na poziomie komórkowym.

– Do tego właśnie sprowadza się większość geriatrycznych badań naukowych – wyjaśnił Brace. – Do próby przesunięcia granicy życia komórki, tak zwanej granicy Hayflicka, poprzez manipulację hormonalną. Jeśli założymy, iż starzenie się i śmierć są procesami komórkowymi, oczywistym celem geriatrii powinno być przedłużenie życia komórkowego.

– Ale obumieranie niektórych komórek jest niezbędne dla zdrowia.

– Naturalnie, choćby komórek błony śluzowej i skóry – pozbywamy się ich cały czas. Rzecz w tym, że jednocześnie je regenerujemy, nie potrafimy natomiast regenerować komórek szpiku kostnego, mózgu czy innych równie ważnych organów. Te komórki starzeją się i umierają. A my razem z nimi.

– A przy zastosowaniu manipulacji hormonalnej?

– Właśnie to jest przedmiotem tych analiz. Które hormony – albo jaka ich kombinacja – mogą przedłużyć życie komórki? Wallenberg zajmuje się tym problemem od tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego. I doszedł do bardzo obiecujących rezultatów.

Podniosła wzrok.

– Ten staruszek w domu opieki? Ten, który tak zaciekle z nami walczył?

Brace kiwnął głową.

– Masą mięśniową i siłą fizyczną dorównuje prawdopodobnie mężczyznom znacznie młodszym. Niestety, choruje na Alzheimera. Ma zniszczony mózg, a tego nie naprawią żadne hormony.

– Właściwie o jakich hormonach mówimy? Wspomniał pan o ich kombinacji.

– Tak. Badania wskazują, że najbardziej obiecująca jest mieszanka hormonu wzrostu, dehydroepianodrosteronu, melatoniny i testosteronu. Myślę, że Wallenberg miesza je w odpowiednich proporcjach, niewykluczone, że stosuje też kilka innych.

– Ale nie jest pan tego pewien?

– Nie mam z tą kuracją nic wspólnego, zajmuję się tylko pacjentami z domu opieki. Zresztą na razie to wszystko patykiem na wodzie pisane, bo nikt dokładnie nie wie, co daje rezultaty, a co nie. Wiemy tylko tyle: kiedy się starzejemy, przysadka mózgowa przestaje wytwarzać pewne hormony. Może lekarstwem na wieczną młodość jest któryś z nich, może ten, którego jeszcze nie odkryliśmy?

– A więc Wallenberg robi zastrzyki z hormonów… – Toby parsknęła śmiechem. – Poszukuje lekarstwa na wieczną młodość.

– Może mu się udać. Już teraz po polu golfowym w Brant Hill hasają osiemdziesięcioletni supermani.

– Niech pan nie zapomina, że ci supermani są bardzo zamożni, dużo ćwiczą i nie mają na głowie żadnych trosk.

– Fakt. Kto wie, może najlepszym wyznacznikiem długości ludzkiego życia jest konto bankowe?

Toby przejrzała artykuł, odłożyła go na stolik i jeszcze raz rzuciła okiem na datę publikacji.

– Wallenberg prowadzi te badania od tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego. Nie odnotował dotąd ani jednego przypadku choroby Creutzfeldta-Jakoba?

– Przez cztery lata stosował tę kurację w Rosslyn, potem przyjechał do Brant Hill…

– Dlaczego wyjechał z Rosslyn? Brace się roześmiał.

– A jak pani myśli?

– Poszło o pieniądze.

– No jasne, ja też pracuję tu dla pieniędzy. Dobrze zarabiam, nie muszę się wykłócać z towarzystwami ubezpieczeniowymi i mam pacjentów posłusznych moim zaleceniom. – Nagle umilkł. – Ale słyszałem, że w przypadku Wallenberga poszło nie tylko o to. Na ostatniej konferencji geriatrycznej krążyły plotki. O Wallenbergu i jego asystentce z Rosslyn…

– Aha. Jeśli nie chodzi o pieniądze, to na pewno chodzi o seks.

– A czy warto się zabijać o coś jeszcze?

Przed oczyma stanął jej Wallenberg w smokingu, młody lew o bursztynowych oczach – tak, mógł być obiektem kobiecego pożądania, nie miała najmniejszych wątpliwości.

A więc romansował z asystentką. To niezbyt szokujące.

– Rzecz w tym, że był w to zamieszany ktoś jeszcze.

– Wallenberg, asystentka i…?

– Jakiś lekarz z Rosslyn. Słyszałem, że sytuacja stała się bardzo napięta i wszyscy troje zrezygnowali. Wallenberg przyjechał do Brant Hill i podjął tu badania. Tak czy inaczej, wstrzykuje te hormony od sześciu lat bez żadnych skutków ubocznych…

– I przypadków CJD.

– Zgadza się. Musi pani spróbować z innej beczki.

– Dobra, skreślmy kurację hormonalną. Jak inaczej mogli się zarazić? Operacja, drobny zabieg chirurgiczny, na przykład przeszczep rogówki. Przeglądając karty choroby, mógł pan to przeoczyć.

Zirytowany Brace aż jęknął.

– Dlaczego się pani tak uwzięła? Codziennie widzę, jak ktoś umiera, i nie wpadam z tego powodu w obsesję.

Toby z westchnieniem osunęła się na oparcie kozetki.

– Wiem, że to niczego nie zmieni. Wiem, że Harry prawdopodobnie nie żyje. Ale jeśli chorował na CJD, musiał już umierać, kiedy znalazł się w izbie przyjęć, i nie mogłam go uratować. – Spojrzała mu prosto w oczy. – Sama nie wiem.

Gdyby tak było, może czułabym się mniej odpowiedzialna za jego śmierć.

– Dręczy panią poczucie winy. Kiwnęła głową.

– Ale nie tylko o to chodzi. Do pewnego stopnia dbam też o korzyści osobiste. Adwokaci syna Harry’ego zbierają zaprzysiężone zeznania od pielęgniarek z izby. Nie sądzę, bym mogła uniknąć procesu. Ale gdybym zdołała udowodnić, że Harry Slotkin był śmiertelnie chory, kiedy go badałam…

– Sąd spojrzałby na panią przychylniej.

– Otóż to – przyznała ze wstydem. Panie Slotkin, pański tatuś już umierał, o co cały ten szum?

– Nie wiemy na pewno, że Harry nie żyje.

– Zaginął miesiąc temu. Gdzie mógłby się podziać? To tylko kwestia odnalezienia zwłok.

Krzyk na górze ustał, bitwa dobiegła końca. Cisza wyeksponowała niezręczne milczenie, jakie między nimi zapadło. Zatrzeszczały schody i do saloniku weszła rudowłosa kobieta o skórze tak jasnej, że w świetle lampy niemal przezroczystej.

– Moja żona, Greta – powiedział Brace – doktor Toby Harper. Toby wpadła na pogawędkę o sprawach służbowych.

– Przepraszam za te krzyki – odezwała się Greta. – To codzienny napad złego humoru. Przypomnij mi, kochanie: dlaczego mianowicie zdecydowaliśmy się na dziecko?

– Chcieliśmy przekazać mu dar naszego cudownego DNA. Sęk w tym, że ono ma twój temperament.

Greta przysiadła na poręczy fotela.

– To się nazywa determinacja, a nie temperament.

– Jak to zwał, tak zwał, ale uszy od tego puchną. – Poklepał ją po kolanie. – Toby pracuje w izbie przyjęć Springer Hospital. To ona mnie pozszywała.

– Ach tak. – Greta z uznaniem kiwnęła głową. – Znakomita robota, prawie nie będzie widać blizny. – Spojrzała na stolik i zmarszczyła czoło. – Robbie, mam nadzieję, że zaproponowałeś pani coś do picia. Nastawić herbatę?

– Nie, dziecinko, właśnie skończyliśmy.

To chyba znak, że pora iść – pomyślała Toby i niechętnie wstała.

Robbie też się podniósł. Cmoknął żonę w policzek i rzucił:

– Zaraz wracam, wpadnę tylko do kliniki. – Po czym spojrzał na zdumioną Toby. – Chce pani przejrzeć te karty choroby, prawda?

– Tak, oczywiście…

– W takim razie spotkamy się na miejscu. W Brant Hill.