174336.fb2 M?odo?? dla wybranych - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 21

M?odo?? dla wybranych - читать онлайн бесплатно полную версию книги . Страница 21

Rozdział 20

– Przyjedzie – powiedział Dvorak, obserwując Alprena, który postukiwał ołówkiem w blat biurka. – Cierpliwości. Detektyw Alpren spojrzał na zegarek.

– Czekamy od dwóch godzin. Zawalił pan sprawę, doktorze, nie powinien był pan jej mówić.

– A pan nie powinien wyciągać pochopnych wniosków. Nakaz wystawiono przedwcześnie. Jeszcze nie zakończyliście śledztwa.

– Tak, tak, pewnie powinienem tracić czas na uganianie się za prawdziwą Jane Nolan, co? Wolę już aresztować prawdziwą doktor Harper. O ile ją teraz znajdziemy.

– Sama przyjdzie, niech pan da jej szansę. Może czeka na adwokata. Może pojechała do domu, by pozałatwiać sprawy.

– Do domu nie pojechała. Pół godziny temu wysłałem tam radiowóz. Moim zdaniem nasza doktor Harper wcisnęła gaz do dechy i dała nogę z miasta. Jest ze dwieście kilometrów stąd i lada chwila pozbędzie się samochodu.

Dvorak patrzył na ścienny zegar. Nie mógł sobie wyobrazić Toby jako zbiega; wyglądała na kobietę, która miast uciekać, odważnie stawia czoło przeciwnikowi. Teraz musiał zrewidować podszepty instynktu, musiał przemyśleć wszystko to, co o niej wiedział, to, co myślał, że o niej wie.

Było oczywiste, że Alpren czerpie z tego zjadliwą satysfakcję. Anatomopatolog stanowy spieprzył sprawę, tym razem gliniarz okazał się lepszym psychologiem. Dvorak siedział w milczeniu, czując, że narasta w nim złość – złość na Alprena za jego pyszałkowatość, złość na Toby za to, że zawiodła jego zaufanie.

Zadzwonił telefon. Alpren odebrał, słuchał chwilę i z błyskiem samozadowolenia w oczach odłożył słuchawkę.

– Znaleźli jej mercedesa.

– Gdzie?

– Na Logan Airport. Zostawiła go przed halą odlotów. Pewnie spieszyła się na samolot. – Wstał. – Nie ma sensu dłużej czekać. Ona się nie zgłosi.

Dvorak jechał do domu z wyłączonym radiem i cisza jeszcze wzmagała jego złość. Uciekła – myślał. Istniało tylko jedno wytłumaczenie tego postępku: wyrzuty sumienia, świadomość nieuchronności kary. Mimo to pewne szczegóły nie dawały mu spokoju. Próbował spokojnie analizować kroki, jakie przedsięwzięła uciekająca Toby. Pojechała na lotnisko, zostawiła samochód przed halą odlotów i spiesznie wsiadła do samolotu lecącego w nieznanym kierunku.

I właśnie to nie miało sensu. Samochód porzucony przed halą odlotów rzuca się w oczy. Gdyby chciała uciec, nie zwracając niczyjej uwagi, odstawiłaby wóz na którymś z zatłoczonych parkingów, gdzie mógłby stać nie zauważony przez wiele dni.

A więc do samolotu nie wsiadła. Alpren mógł sobie myśleć, że jest głupia, ale Dvorak wiedział swoje. Policja traciła czas, sprawdzając listy pasażerów odlatujących z Logan.

Toby musiała uciec inaczej.

Wszedł do domu i ruszył prosto do telefonu. Był zły, rozjątrzony i zdradą Toby, i swoją głupotą. Podniósł słuchawkę, by zadzwonić do Alprena, lecz zaraz ją odłożył, widząc, że pomruguje lampka automatycznej sekretarki. Wcisnął guzik odtwarzania.

Dowiedział się, że wiadomość nagrano kwadrans po szóstej. Potem rozległ się głos Toby:

„Dan, jestem w bibliotece medycznej Springer Hospital, wewnętrzny dwieście pięćdziesiąt siedem. Mają tu w komputerze coś, co powinieneś zobaczyć. Proszę, bardzo cię proszę, żebyś natychmiast oddzwonił…”

Ostatni raz rozmawiali ze sobą o wpół do ósmej, a więc nagrała tę wiadomość wcześniej. Pamiętał, że próbowała mu coś powiedzieć, że przerwał jej, nim zdążyła wyjaśnić, co odkryła.

Biblioteka medyczna Springer Hospital… „Mają tu w komputerze coś, co powinieneś zobaczyć. Proszę, bardzo cię proszę, żebyś natychmiast oddzwonił…”

Ból uderzył w podbrzusze niczym zaciśnięta pięść, przygniótł ją tak mocno, że nawet nie zdążyła jęknąć. Zamknęła oczy, zacisnęła zęby i dłonie, napinając krępujące ją więzy. Zaskamlała z ulgi dopiero wówczas, gdy skurcz minął. Myślała, że w czasie porodu będzie krzyczeć. Wyobrażała sobie, że będzie głośno wrzeszczeć, zakładała, że ból nieodmiennie się z tym łączy. Ale kiedy nadszedł, gdy poczuła pierwsze zwiastuny kolejnego ataku, a potem gwałtowny skurcz macicy, zniosła go bez najcichszego nawet jęku, pragnąc tylko zwinąć się w kłębek i zniknąć w ciemności.

Ale oni jej na to nie pozwolili.

Było ich dwoje, kobieta i mężczyzna. Mieli na sobie niebieskie fartuchy chirurgiczne – widziała tylko ich oczy, łypiące ze szpary między maską a czepkiem. Nie odzywali się do niej, była dla nich obiektem badań, tylko nierozumnym zwierzęciem, leżącym na stole z rozsuniętymi udami, z nogami przywiązanymi do strzemion.

Kiedy skurcz ustąpił i rozwiała się mgła bólu, oczy Molly ponownie zaczęły rejestrować szczegóły otoczenia. Światła, jakby trzy oślepiające słońca, nad głową. Lśniący metal stojaka na kroplówkę. Plastikowa rurka z igłą, którą wkłuli jej w żyłę.

– Proszę – szepnęła. – Boli. To bardzo boli…

Nie zwracali na nią uwagi. Kobieta obserwowała butelkę w obejmie na stojaku, mężczyzna zaglądał między jej uda. Gdyby w jego spojrzeniu dostrzegła chociaż cień samczego pożądania, przejęłaby inicjatywę, miałaby nad nim władzę, choćby tylko częściową władzę. Ale w oczach mężczyzny chuci nie było.

Nadciągał kolejny skurcz. Targnęła pasami krępującymi ręce, próbując przekręcić się na bok, i nagle ból ustąpił miejsca furii. Rozwścieczona zaczęła szarpać się i rzucać tak mocno, że stół zatrząsł się i metalicznie zaklekotał.

– Igła wypadnie – powiedziała kobieta. – Nie można jej uśpić?

– Wykluczone. Skurcze ustaną.

– Puśćcie mnie! – krzyknęła Molly.

– Nie zniosę tego wrzasku – mruknęła kobieta.

– To podkręć pitocynę i wydostańmy wreszcie to cholerstwo. – Nachylił się i wsunął palce między uda Molly.

– Puśćcie… mnie! – jęknęła i nagle umilkła. Ból zaatakował ją z mocą spiętrzonej wody, która przerwała tamę. W tym samym momencie mężczyzna wsunął palce jeszcze głębiej, co tylko spotęgowało cierpienie. Zamknęła oczy, po jej policzkach płynęły łzy.

– Pełne rozwarcie – rzucił mężczyzna. – Już zaraz… Udręczona Molly poderwała głowę i boleśnie stęknęła.

– Dobrze. Dalej, dziewczyno, przyj mocniej.

– Pierdol się – wychrypiała Molly.

– Przyj, bo będziemy musieli wydostać je inaczej.

– Pierdol się, pierdol się, pierdol…

Cios w twarz był tak silny i brutalny, że odrzuciło jej głowę. Przez kilka sekund oszołomiona Molly nie mogła wykrztusić ani słowa, palił ją policzek, wzrok przesłoniła jej mgła. Skurcz powoli ustąpił. Czuła, że z pochwy spływa gorąca ciecz, słyszała, jak kapie na papierowy ręcznik. Gdy zaczęła widzieć wyraźniej, skupiła wzrok na mężczyźnie. I uświadomiła sobie, że w jego oczach kryje się oczekiwanie. Zniecierpliwienie.

Chcą mi odebrać dziecko.

– Podkręć pitocynę – polecił. – Skończmy z tym wreszcie. Kobieta ustawiła pokrętło kroplówki i po chwili Molly poczuła, że nadchodzi kolejny skurcz, że narasta nieprawdopodobnie szybko, jest szokująco gwałtowny. Dźwignęła głowę, napięła kark i zaczęła przeć. Spomiędzy rozsuniętych ud buchnęła krew, trysnęła na zasłonę nad jej brzuchem.

– Przyj – warknęła kobieta. – Jeszcze. Przyj! Crescendo bólu było nie do zniesienia. Molly zaczerpnęła powietrza i napięła wszystkie mięśnie. Pociemniało jej w oczach. Usłyszała swój krzyk, lecz był to zupełnie obcy odgłos, który przypominał skowyt zdychającego zwierzęcia.

– Dobrze. Dalej, dalej… – mamrotał mężczyzna.

Po raz ostatni wytężyła siły i poczuła, że agonalne parcie między udami ustępuje miejsca bólowi rozdzieranego ciała.

I nagle wszystko się litościwie skończyło.

Otępiała, lepka od potu, nie była w stanie ani się poruszyć, ani nawet jęknąć. Niewykluczone, że przysnęła, nie była tego pewna. Wiedziała tylko, że musiało upłynąć kilka minut, że w pomieszczeniu panuje ruch. Słyszała szum lejącej się wody, trzask drzwiczek szafki. Wymagało to dużego wysiłku, ale w końcu zdołała otworzyć oczy.

Z początku widziała tylko oślepiający blask trzech słońc nad głową. Skupiła wzrok na rozmazanej sylwetce mężczyzny, stojącego za jej rozrzuconymi nogami, na tym, co trzymał w rękach.

To coś było porośnięte włosami, kępkami czarnych, zmierzwionych, pozlepianych krwią włosów. Było różowawe, bezkształtne i bezwładne, przypominało ochłap mięsa od rzeźnika. Nagle się poruszyło. Najpierw tylko zadrżało, potem zadygotało, zbiło się w gulę, a włosy zjeżyły mu się niczym sierść wystraszonego kota.

– Prymitywne odruchy mięśniowe – rzekł mężczyzna. – Wciąż ma szczątkowe struktury mieszkowe i zębowe. Kończyn też nie wyeliminowaliśmy.

– Sól gotowa.

– Co z pacjentem?

– Już leży. Czekamy tylko na tkankę.

– Najpierw muszę to zważyć. – Mężczyzna położył ochłap na szalce wagi stojącej nieopodal głowy Molly.

Dziewczyna popatrzyła w tamtą stronę. Spozierało na nią bezduszne, cyklopie oko bez powieki.

Jej krzyk rozbrzmiał tysiącem przeraźliwych pogłosów. Krzyczała raz po raz, a im głośniej krzyczała, tym szybciej wzbierało w niej przerażenie.

– Trzeba ją uciszyć! – rzuciła kobieta. – Pacjent usłyszy! Mężczyzna sięgnął po gumową maskę, zakrył nią usta i nos Molly. Poczuła jadowite tchnienie gazu i gwałtownie odchyliła głowę. Mężczyzna chwycił ją za dolną szczękę, chciał Molly przytrzymać, zmusić ją do zaczerpnięcia haustu sączących się spod maski oparów. Niczym ogarnięte paniką zwierzę, dziewczyna ugryzła go w mały palec.

– Kurwa mać! Pierdolona suka!

– Boże, twój palec…

– Strzykawka. Bierz strzykawkę.

– Z czym?

– Z potasem. Zrób to teraz.

Molly powoli otworzyła oczy. Kobieta stała nad nią ze strzykawką w ręku. Igła przebiła gumową membranę w rurce kroplówki.

Dziewczyna poczuła, że jej ramieniem powoli spływa ognista struga. Krzyknęła z bólu, próbowała się wyszarpnąć, lecz więzy nie puściły.

– Do końca – warknął mężczyzna. – Niech się dziwka udławi.

Kobieta kiwnęła głową i wcisnęła do oporu tłok strzykawki.

Było ich niezwykle dużo. W zwojach tkanki mózgowej tkwiły co najmniej trzydzieści trzy oddzielne przysadki – więcej niż w którymkolwiek z wcześniejszych implantów embrionalnych. Oglądane pod mikroskopem, komórki sprawiały wrażenie zdrowych, nie zmienionych, a wyniki badania krwi dziewczyny pozostawały w normie. Nie mogli dopuścić do kolejnego przypadku przeniesienia infekcji. Popełnili ten błąd wobec pierwszej grupy biorców, kiedy to wykorzystali nietknięte płody z łona wynajętych kobiet z biednej meksykańskiej wioski. Z wioski, w której bydło zdychało już wtedy.

Ale ta tkanka pochodziła z embrionu genetycznie zmodyfikowanego w jego własnym laboratorium. Wiedział, że jest czysta.

Doktor Gideon Yarborough wyciął trzy przysadki i wrzucił je do fiolki z tryspiną, ogrzaną do trzydziestu siedmiu stopni Celsjusza. Resztę płodu – jeśli można by nazwać to płodem – opłukał i umieścił w roztworze buforowym Hanka. Ochłap podskakiwał w cieczy jak korek – wypłynął na powierzchnię i łypnął na niego niebieskim okiem. Nie miał funkcjonującego mózgu, nie miał duszy, mimo to Yarborougha przeszły ciarki. Zamknął słój i odstawił na bok. Pozostałe gruczoły miał zebrać później. A był to zbiór bardzo cenny, zbiór wystarczający do zaimplantowania dziesięciu pacjentów.

Minęło dwadzieścia minut.

Przepłukał zawartość fiolki roztworem soli. Tryspina zdążyła już rozbić tkankę i zamiast całych przysadek w mętnej zawiesinie unosiły się teraz pojedyncze komórki: budulec nowego gruczołu dominującego. Ostrożnie przepompował ciecz do strzykawki i przeszedł do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie czekała na niego asystentka.

Na stole leżał pacjent po niewielkiej dawce valium. Dość zdrowy siedemdziesięcioośmioletni mężczyzna, który czuł się staro. Który pragnąc odzyskać młodość, był skłonny dużo za nią zapłacić i znieść przykry zabieg.

Leżał teraz z głową w stereotaktycznej ramie Todda-Wellsa, z unieruchomioną i ustawioną pod odpowiednim kątem czaszką. Na piętnastocalowym ekranie monitora widniał powiększony obraz rentgenologiczny siodełka tureckiego, kostnej kieszonki otulającej przysadkę mózgową.

W prawym nozdrzu pacjenta Yarborough rozpylił środek znieczulający, po czym przemył je roztworem kokainy. Następnie wprowadził doń długą igłę i wstrzyknął środek znieczulający w błonę śluzową.

Pacjent niespokojnie zamruczał.

– To tylko znieczulenie, panie Luft, wszystko w porządku. – Yarborough oddał strzykawkę asystentce.

I sięgnął po świder.

Był to zwykły świder śrubowy, z końcówką cienką jak igła. Yarborough wsunął ją do nozdrza i, śledząc obraz na ekranie, wwiercił się w kość klinową. Gdy ostrze przeszło na wylot, przebijając oponę twardą, otaczającą przysadkę mózgową, pacjent krzyknął i napiął mięśnie.

– Najgorsze za nami, panie Luft. Ból zaraz minie.

I rzeczywiście, w miarę jak przykre doznanie mijało, pacjent powoli się odprężał. Przebicie opony twardej zawsze wywoływało krótkotrwały atak silnego bólu w czole i Yarborough zupełnie się tym nie przejmował.

Asystentka podała mu strzykawkę z zawiesiną.

Yarborough wprowadził czubek igły do świeżo wywierconego otworu w kości klinowej i ostrożnie wstrzyknął preparat do siodełka tureckiego. Wyobraził sobie, jak komórki kłębią się w swoim nowym domu, jak się rozmnażają, jak zakładają nowe kolonie, jak wytwarzają hormony młodego mózgu. Hormony, których przysadka pana Lufta wytwarzać już nie mogła. Yarborough wyciągnął igłę. Pacjent nie krwawił. Czysty, fachowo wykonany zabieg.

– Poszło znakomicie. Teraz zdejmiemy ramę, ale będzie pan musiał poleżeć tu z pół godziny. Chcę sprawdzić, jak stabilizuje się pańskie ciśnienie.

– Już po wszystkim?

– Po wszystkim. Przeszedł pan przez to jak burza. – Spojrzał na asystentkę i skinął głową. – Zostanę, Moniko. Kiedy pacjent będzie gotowy do powrotu do Brant Hill, wezwę furgonetkę.

– A co z… – Monika wskazała oczami drzwi do sąsiedniego pomieszczenia.

Yarborough zdjął rękawiczki.

– Tym też się zajmę. Ty załatw tę drugą sprawę.

Termometr na ścianie wskazywał niecałe dwa stopnie Celsjusza.

Owinięta plastikową folią, Toby podciągnęła kolana i skuliła się w kącie. Folię zdjęła ze zwłok i całe ubranie przesiąkło odorem formaliny. Początkowo się przed tym wzdragała i na samą myśl o zabraniu przykrycia z nieboszczyka robiło się jej niedobrze. Wkrótce jednak zaczęła dygotać z zimna i już wiedziała, że nie ma wyboru. Był to jedyny sposób na podtrzymanie ciepłoty ciała.

Ale przeżyć w tych warunkach nie mogła. Minęło wiele godzin, straciła czucie w rękach i nogach. Przynajmniej ramię przestało ją boleć. Miała coraz większe kłopoty z kojarzeniem, jej procesy myślowe uległy spowolnieniu do tego stopnia, że potrafiła skoncentrować się wyłącznie na jednym: na tym, żeby nie zasnąć.

Wkrótce jednak i do tego zabrakło jej woli.

Głowa stopniowo opadała jej coraz niżej i niżej, powoli słabły kończyny. Dwa razy budziła się gwałtownie i stwierdzała, że leży na boku, że w chłodni wciąż palą się światła. Potem znów zasypiała.

I przyśnił jej się sen. Sen złożony nie z obrazów, lecz z samych tylko dźwięków. Rozmawiało dwoje ludzi, jakiś mężczyzna i Jane Nolan. Głosy mieli zniekształcone, brzmiące metalicznie. Poczuła, że płynie rzeką czarnej cieczy, jej twarz owionął zbawczy powiew ciepłego powietrza.

A potem runęła w ciemność.

Obudziła się, leżąc na boku i policzkiem dotykając dywanu. Mrok rozcięła wąska smuga światła, skrzypnęły zamykane drzwi. Próbowała się poruszyć, ale nie mogła. Ręce związano jej na plecach, stopy miała odrętwiałe i bezwolne. Trzasnęły inne drzwi, posłyszała warkot uruchamianego silnika.

– Nie zamykasz bramy? – spytał mężczyzna. Odpowiedział mu głos Jane Nolan:

– Pies jest uwiązany, nie ucieknie. Jedźmy już. Ruszyli wyboistą drogą.

Tą samą drogą przyjechałam do ich domu – pomyślała Toby. – Dokąd mnie zabierają?

Samochód gwałtownie podskoczył, wstrząs rzucił ją na lewy bark, tak że omal nie krzyknęła z bólu. Leżała na poszarpanym ramieniu, a kojące odrętwienie, które odczuwała w chłodni, zaczynało ustępować. Przekręciła się z trudem na plecy i stwierdziła, że opiera się o coś zimnego i gumowatego. Do furgonetki sączyło się światło ulicznych latarni i samochodowych reflektorów. Odwróciła głowę, chcąc zobaczyć, na co wpadła – z mroku wychynęła twarz trupa.

Zszokowana wciągnęła powietrze tak głośno i gwałtownie, że usłyszeli to jej prześladowcy.

– Obudziła się – powiedział mężczyzna.

– Jedź dalej – odparła kobieta. – Zaraz ją zaknebluję. Rozpięła pas, niezdarnie przeszła na tył furgonetki, uklękła i w półmroku zaczęła zmagać się z oporną rolką chirurgicznego plastra.

– Myślałam, że już o pani nie usłyszymy.

Toby napięła ręce, ale nie zdołała poluźnić więzów.

– Moja matka… Zrobiłaś krzywdę mojej matce…

– To pani wina – odrzekła Jane, odrywając kawałek plastra. – Jest pani zbyt wścibska. Za bardzo obchodził panią los kilku staruszków. Nie zauważyć nawet, co dzieje się we własnym domu! – Zakleiła jej usta i dodała z udawaną odrazą: – I to ma być dobra córka.

Ty suko – pomyślała Toby – ty parszywa suko.

Jane zacmokała językiem i oddarła następny kawałek plastra.

– Nie, nie chciałam zrobić jej krzywdy. Miałam tylko panią obserwować. Wybadać, jak daleko się pani posunie. No, ale potem był telefon Robbiego Brace’a i wszystko wymknęło się spod kontroli… – Zakleiła usta Toby drugim kawałkiem plastra. – Zginąć w wypadku już pani nie mogła. Było za późno, by panią uciszyć. Ludzie tak chętnie wierzą zmarłym… – Oderwała jeszcze jeden kawał plastra i okleiła jej twarz od ucha do ucha. – Ale czy równie łatwo uwierzą kobiecie, która katowała własną matkę? Nie przypuszczam.

Patrzyła na nią chwilę, oceniając swe dzieło. W półmroku z rzadka rozjaśnianym błyskami reflektorów jej oczy zdawały się świecić. Ellen… Ileż razy musiała budzić się w nocy, by stwierdzić, że te oczy na nią patrzą? Powinnam była się domyślić. Powinnam była wyczuć czające się w domu zło.

Furgonetka gwałtownie skręciła i Jane musiała przytrzymać się ściany.

Nie, to nie jest Jane – pomyślała Toby w nagłym olśnieniu. To Monika Trammell. Współpracowała z Wallenbergiem w Rosslyn Institute.

Samochód zakołysał się i począł zjeżdżać krętą drogą. Gładki asfalt ustąpił miejsca wybojom. Toby poczuła, że obijają się o nią zwłoki starca, że rytmicznie ją poszturchują. Furgonetka stanęła, rozsunęły się drzwi.

Na tle bezksiężycowego nieba ukazała się sylwetka mężczyzny.

– Gideon jeszcze nie przyjechał. – Był to głos Carla Wallenberga.

Kobieta wysiadła.

– Musi tu być. Wszyscy musimy tu być.

– Został, żeby przypilnować pacjenta.

– Nie możemy zrobić tego sami. Tym razem musimy za to odpowiadać wspólnie. I wszyscy jednakowo. Jak dotąd zrzucaliście to na nas, na Richarda i na mnie.

– Nie chcę tego robić.

– Musisz. Dół wykopany?

– Tak – odpowiedział ktoś z ciemności.

– W takim razie kończmy robotę. – Kobieta spojrzała na kierowcę, który przed chwilą wysiadł. – Wyciągnij ich, Richard.

Kierowca chwycił Toby za związane nogi i wywlókł ją z furgonetki. Gdy Wallenberg przytrzymał ją za ręce, Toby gwałtownie się poruszyła.

Omal jej nie upuścił.

– Chryste! Ona jeszcze żyje!

– Nie gadaj, tylko nieś ją do dołu.

– Boże, czy musimy robić to w ten sposób?

– Nie zabrałam strzykawek. Przynajmniej nie będzie krwi. Nie chcę zostawić żadnych śladów.

Wallenberg kilka razy głęboko odetchnął i znów pochwycił Toby za ręce. Wyciągnęli ją z furgonetki i ponieśli w noc.

Z początku nie miała pojęcia, dokąd idą. Wiedziała tylko, że teren jest nierówny i że z trudem odnajdują drogę w ciemnościach. Przed oczyma mignęła jej głowa Richarda Trammella, jego białe włosy, poza tym widziała niebo i sylwetkę dźwigu na tle łanu gwiazd. Spojrzała w bok: płot, za płotem światła i stojący w oddali budynek. Poznała dom opieki w Brant Hill. Nieśli ją do wykopu pod fundamenty nowego gmachu.

Wallenberg potknął się i wypuścił jej ręce. Upadła na głowę. Uderzenie było tak silne, że zadzwoniły jej zęby. Poczuła ostry ból w języku, poczuła smak krwi gromadzącej się w ustach.

– Jezus… – mruknął Wallenberg.

– Szybciej, Carl – ponaglała Monika Trammell głosem bezdusznym i ostrym.

– Pierdolę to. Ty to zrób!

– Nie, teraz twoja kolej. Tym razem to ty ubrudzisz sobie ręce. Ty i Gideon. Dalej, bierz ją.

Wallenberg głęboko odetchnął. Dźwignęli szamoczącą się Toby z ziemi i ponieśli dalej. Na skraj wykopu. Toby spojrzała na Wallenberga, ale nie mogła dostrzec wyrazu jego twarzy, widziała tylko ciemny owal i powiewające na wietrze włosy. Rozhuśtali ją, potem runęła w dół.

Chociaż napięła wszystkie mięśnie, siła upadku odebrała jej dech. Przez chwilę widziała tylko ciemność. Stopniowo odzyskiwała wzrok. Ujrzała nad sobą gwiazdy, wypełniające głęboką misę, i zdała sobie sprawę, że leży na dnie wykopu. Osypujący się piasek zakłuł ją w oczy. Odwróciła głowę i dotknęła policzkiem żwiru.

Wallenberg i Trammell odeszli. Teraz – pomyślała. Moja jedyna i ostatnia szansa. Próbowała się uwolnić, szarpała się i wyginała, nie zważając na spadającą z góry ziemię. Nic z tego. Ręce i nogi miała zbyt mocno związane, od tej bezowocnej szarpaniny tylko zdrętwiały jej ramiona. Ale końcówka plastra na policzku zaczęła się odklejać. Toby potarła twarzą o żwir, kalecząc się do krwi. Plaster powoli ustępował.

Szybciej. Szybciej.

Kaszlała, dławiła się w chmurze pyłu. Jeszcze kawałek, jeszcze jeden centymetr plastra… Uwolniła usta. Zaczerpnęła tchu i przeraźliwie krzyknęła.

Na skraju wykopu zamajaczyła sylwetka kobiety.

– Nikt pani nie usłyszy – zawołała Monika – wykop jest głęboki. A jutro w ogóle zniknie. Zasypią go i wygładzą, później zaleją betonem.

Wallenberg i Trammell przynieśli zwłoki. Wrzucili je do dołu, upadły tuż obok Toby. Głowa starca uderzyła ją w ramię. Toby szarpnęła się pod ścianę, w twarz sypnął jej piasek.

A więc tak to się kończy. Trzy szkielety w wykopie. Pod betonową pokrywą.

Wallenberg i Trammell poszli po drugie zwłoki.

Toby znów zaczęła wzywać pomocy, lecz jej głos zamierał w głębokiej jamie.

Na skraju wykopu przykucnęła Monika Trammell.

– Jest zimna noc – powiedziała. – Ludzie pozamykali okna, nic nie usłyszą.

Toby nie przestawała krzyczeć.

Monika cisnęła jej w twarz garść ziemi. Toby zakrztusiła się, odwróciła głowę i spojrzała na leżącego obok nieboszczyka. Ona ma rację – pomyślała. Nikt mnie nie słucha i nikt nie usłyszy.

Trammell i Wallenberg wrócili, sapiąc z wysiłku. Wrzucili do wykopu ostatnie zwłoki.

Runęły prosto na Toby, plastikowa płachta zasłoniła jej twarz. Przygnieciona ciężarem, prawie nie mogła się ruszać, ale wciąż słyszała nad sobą ich głosy, słyszała chrzęst rozgarnianego piachu.

Pierwsza łopata. Piach spadł jej na nogi. Próbowała go strząsnąć, lecz tamci sypali dalej, spadła na nią następna porcja, i jeszcze jedna.

– Zaczekajcie na Gideona – rozkazała Monika. – On też musi wziąć w tym udział.

– Przyjedzie i dokończy – odrzekł jej mąż. – Do roboty! Stęknął i na zwłoki spadła kolejna łopata ziemi. Na włosy Toby sypał się strumyczek piasku. Spróbowała poruszyć się pod leżącym na niej trupem. Folia zsunęła się w dół, odsłaniając jej oczy, tak że Toby mogła spojrzeć na troje ludzi widocznych nad wykopem. Chyba wyczuli, że na nich patrzy, bo na chwilę umilkli.

– Dobra – rzuciła Monika. – Zakopcie to teraz.

– Nie! – krzyknęła Toby, lecz plastik tłumił jej głos. Plastik i ciężar przygniatających ją zwłok.

Znowu sypnęli ziemią. Toby zamrugała, zapiekły ją oczy. Łopata piachu spadła jej na włosy, ziemia osypywała jej ciało, przykrywała ręce i nogi. Spróbowała się poruszyć, lecz tkwiła pod zwłokami niczym w potrzasku. Słyszała, jak krew huczy jej w uszach, słyszała świst powietrza w płucach. Po raz ostatni mignęły jej przed oczyma gwiazdy i skryła twarz pod folią.

Kilka sekund później ziemia przykryła jej głowę i Toby nie widziała już nic.